Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Almanach Utraconych Dusz - Zesłanie - Tom 2 - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
15 sierpnia 2025
39,00
3900 pkt
punktów Virtualo

Almanach Utraconych Dusz - Zesłanie - Tom 2 - ebook

Kontynuacja przygód Lunaire i Johnny’ego może Cię zaskoczyć. Jeśli sądzisz, że już nic Cię nie zdziwi, to właśnie ta książka przełamie Twoje schematy. Świat fantasy splata się tu z duchową podróżą – pełną akcji, napięcia i zwrotów niczym w thrillerze. Wędrówka dusz, walka o miłość, naprawdę demoniczny Skatados… a wszystko to w opowieści, która wciąga do ostatniej strony. Czy zastanawiałeś się, skąd bierze się zło? Czy możesz sterować rzeczywistością? Co kryje w sobie dusza człowieka? Oto jest pytanie.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
Rozmiar pliku: 763 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1 – ODKUPIENIE

Oni

Podłoga jęczała cicho, jakby protestowała pod naciskiem butów. Chłopiec leżał nieruchomo, wciśnięty w ciasną, duszną przestrzeń pod deskami. Oddychał płytko przez wąskie szczeliny, czując, jak powietrze – gorące i gęste – drażniło mu gardło.

Oddychaj. Powoli. Cicho — powtarzał w myślach, jakby te słowa mogły stać się rzeczywistością. Serce waliło mu w piersi tak głośno, że miał wrażenie, iż nawet ściany mogły je usłyszeć.

Przestaną. Odejdą.

Kłamstwo. Wiedział to, ale nie przestawał się łudzić.

Kiedyś umiał słuchać.

Śpiew ptaków o świcie.

Szelest liści tańczących na wietrze.

Cichy chrzęst śniegu pod butami ojca.

Te dźwięki wypełniały jego świat.

Teraz słyszał tylko ich.

Ciężkie, pewne kroki.

Buty, które nie zatrzymują się przed niczym.

W jego myślach pojawił się ojciec – silny, surowy mężczyzna, którego spojrzenie mówiło więcej niż słowa. Był jak skała: twardy i nieugięty, ale zawsze obecny.

Nie rób błędów.

Nie daj mu powodu.

Pamiętał, jak ojciec kładł dłoń na jego ramieniu po długim dniu w polu. Ta ręka, choć szorstka i ciężka, była jedynym, co znał.

Czasami bolała.

Czasami dawała poczucie bezpieczeństwa.

To była bliskość, na jaką ojciec był gotowy.

Teraz jednak ojciec był po drugiej stronie desek.

Chłopiec zacisnął palce, jakby mogły powstrzymać to, co miało nadejść. Oczy szeroko otwarte, wbite w szpary między deskami. Czuł, jak strach przenika każdą cząstkę jego ciała.

Nie chciał widzieć.

Ale nie mógł przestać patrzeć.

Tylko nie teraz. Proszę.

— Suchen Sie! (Szukajcie!) — rozkazał jeden z żołnierzy.

Nie oddychaj.

Nie oddychaj, bo usłyszą.

Deski pod nim zaskrzypiały. Kroki. Zbliżały się.

Zaraz pójdą.

Muszą.

Strzał.

Zamarł.

Przez wąską szparę zobaczył, jak ojciec osuwa się na kolana.

Wstawaj.

Wstawaj, proszę.

Krew sączyła się z ust ojca i cicho kapała na podłogę, spływając po deskach.

Nie krzyczał.

Nie błagał.

Po prostu spojrzał.

I to spojrzenie chłopiec zapamięta na zawsze.

To tylko sen. Zaraz się obudzę.

— Hier! (Tu!) — krzyknął żołnierz.

Światło zalało jego twarz, gdy klapa nagle się otworzyła. Poczuł szarpnięcie. Mocne ręce wyciągnęły go z ukrycia.

Kolba karabinu wbiła się między jego łopatki.

Wyszli na zewnątrz.

Nie płacz.

— Knie nieder! (Klęknij!) — warknął żołnierz.

Ziemia była wilgotna. Mokra trawa wplątała mu się między palce. Spojrzał na horyzont, gdzie niebo spotykało się z ziemią.

Natura była obojętna.

To nie jest koniec.

To tylko kolejna kara.

Żołnierze rozmawiali spokojnie, jakby to, co się działo, było nieistotnym rytuałem. Odejdą. Może nie strzelą.

Był optymistą.

Nawet teraz, mimo wszystkiego, co mówił ojciec, wierzył, że może się udać. — Es ist nur ein weiterer. (To tylko kolejny.) — mruknął jeden z nich, sprawdzając pistolet. Chłopiec zamknął oczy.

Ojcze… to boli.

W tamtej chwili czuł więcej niż strach.

Widział ojca.

Jego dłonie. Ciężką rózgę.

Ciche spojrzenia, które trwały dłużej niż słowa.

Nie powinienem był uciekać tamtego dnia.

Powinienem pracować szybciej.

Przepraszam.

Łza spłynęła po jego policzku.

Nie płakał po ojcu.

To nie była rozpacz.

To był strach.

Już czas.

Strzał.

Cisza.

Wędruje on drogą, gdzie początek jest dobrze znany,

A koniec czeka tam, skąd wyruszył w świat.

Nowy świt, jak promień po burzowej nocy,

Przemiany siła wpisuje w życie swój kolejny akt.

Potwór

Pole rozciągało się pod ciężkim, burzowym niebem.

Czerń chmur wciskała się w horyzont, jakby niebo miało runąć na ziemię. Biegł.

Boso.

Błoto przyklejało się do stóp, lodowate i ciężkie. Ostre, ścięte łodygi wbijały się w skórę, ale nie zwalniał. Każdy krok palił jak ogień, jakby ziemia próbowała go zatrzymać.

Nie przestawaj.

Nie teraz.

Wilgoć wsiąkała w jego ubranie, zimno przenikało aż do kości. Wiatr szarpał włosy, wciskając błoto w twarz.

Za plecami trzask gałęzi. Krzyki.

Byli coraz bliżej.

Dlaczego nie przestają?

Dlaczego mnie ścigają?

Pytania krążyły w głowie, ale odpowiedzi nie chciał znać.

Ich sylwetki majaczyły wśród wysokich traw. Blade. Nierealne.

Jak duchy, które wróciły, by dokończyć, co zaczęły.

Nie widzą mnie.

To tylko sen.

Ale ostrza wideł błyszczały groźnie w świetle błyskawic.

Nie chciałbyś ich skosztować, oj nie.

Wyszeptał to przez zaciśnięte zęby, ale jego głos zniknął w świcie burzy. I wtedy ją zobaczył.

Wieża.

Wysoka, ciemna, wyrastała z ziemi jak posępny strażnik. Kamienne ściany, pokryte wilgocią i mchem, zdawały się patrzeć na niego.

Schowaj się tam.

Wieża była blisko, a jednak każdy krok wydawał się ciągnąć go w tył. Nogi grzęzły w błocie, kolana zapadały się w głębokie koleiny.

Jeszcze trochę.

Serce dudniło jak dzwon, zapowiadając burzę, która miała nadejść. Drzwi były uchylone.

Nie jesteś tu sam.

Zatrzymał się na chwilę, łapiąc oddech.

Nie masz wyboru.

Zanurzył się w ciemność.

Schody prowadziły w dwóch kierunkach – na górę i w dół.

Na górę – widzą cię z daleka.

Na dół – schowasz się głębiej.

Zszedł na dół.

Każdy krok skrzypiał jak krzyk.

Powietrze stawało się chłodniejsze, gęstsze. Jakby ściany oddychały razem z nim. Na dole czekał mężczyzna.

Miał na sobie biały, przybrudzony kitel. Stał nieruchomo. Ręce ukrył za plecami. Kim on jest?

Myśl przemknęła przez głowę, szybka jak błyskawica.

Zrobił krok w tył.

Za późno.

Mężczyzna poruszył się szybko. Zbyt szybko.

Jednym ruchem przywiązał chłopca do krzesła. Pasy zaciągnęły się na nadgarstkach. Kolana zadrżały, ale skóra nie mogła się wyrwać spod skórzanych więzów.

Knebel.

Usta zablokował materiał. Słowa, które chciał wypowiedzieć, zniknęły w gardle. Mężczyzna spojrzał na niego raz jeszcze, po czym odwrócił się i zniknął na schodach. Na górze rozległa się rozmowa.

Szukają mnie?

A może już nie…

— Nikogo tu nie ma.

Głos mężczyzny był spokojny.

Chłopiec zamknął oczy.

Nie znajdą mnie.

Deski na schodach skrzypnęły.

Mężczyzna wrócił.

W ręku trzymał słoik.

Ciemna ciecz, niemal czarna, poruszała się leniwie za szkłem. Płomień lizał spód naczynia, a ciecz zaczęła wrzeć.

Knebel zniknął.

— Pij.

Chłopiec spojrzał na parującą ciecz.

To trucizna.

Płyn spłynął po gardle.

Był chłodniejszy, niż się spodziewał.

Dlaczego nie boli?

Świat zaczął wirować.

Zamknął oczy.

Obudził się.

Był na szczycie wieży.

Nadgarstki i kostki przywiązane do drewnianych desek.

Obok niego mężczyzna w kitlu.

Słoik.

W środku czarne stworzenia wiły się w ciasnym szkle, czekając, aż nadejdzie ich czas. Mężczyzna podszedł bliżej.

W dłoni trzymał metalowy lejek.

— To twoja przemiana.

Nie mógł krzyknąć.

Lejek wsunął się do ust.

Stworzenia opuściły słoik.

Przesuwały się po języku, ślizgając się w dół gardła. Ich zimne ciała wędrowały pod skórą, jakby szukały drogi.

Nie!

Ból przeszył go na wskroś.

Coś poruszało się pod żebrami, wędrowało ku oczom.

Skóra piekła.

To nie ja.

Serce biło coraz wolniej.

Cisza.

Koniec.

Przez wieki wędrujesz, zmieniając oblicza,

W poszukiwaniu światła, miłości i prawdy.

Każde życie to kolejna, niezgłębiona tajemnica,

Kolejny rozdział pcha Cię do odkupienia winy.

Głos na pustyni

Pod słońcem pustyni, gdzie ziemia oddychała ogniem, a wiatr niósł jedynie echa dawnych modlitw, odnalazłem swoje powołanie.

Samotność nie była dla mnie brzemieniem. W ciszy, jakby spod piasku, rozbrzmiewały głosy przodków, prowadząc mnie ścieżką przeznaczenia.

Odziany w sierść wielbłąda, z pasem skórzanym przewiązanym na biodrach, kroczyłem przez pustkowie. Żywiłem się tym, co dawała ziemia – szarańczą i miodem leśnym. Więcej nie potrzebowałem.

Pustynia uczyła pokory.

W Jordanie, gdzie woda była równie rzadka jak prawda na ustach królów, udzielałem chrztu. Przychodzili ci, którzy szukali oczyszczenia – zmęczeni życiem, pragnący zapomnieć.

„Ten, który idzie za mną, jest mocniejszy ode mnie.”

Powtarzałem to jak zaklęcie, choć wiedziałem, że wielu z nich słuchało, nie rozumiejąc. Nie jestem godzien rozwiązać rzemyka u Jego sandałów.

Te słowa wracały do mnie za każdym razem, gdy zanurzałem dłoń w chłodnej wodzie. Były jak echo, które niosłem w sobie – obietnica, na której wypełnienie czekałem każdego dnia. Moje życie składało się z modlitw i nauczania.

Każde spojrzenie człowieka, który przychodził, by usłyszeć moje słowa, przypominało mi, że prawda nie może ukrywać się w cieniu.

Światło musi rozświetlać ciemność.

Nie bałem się mówić o tych, którzy zatracili się w pogoni za władzą i przyjemnościami. Ale to właśnie te słowa, wypowiedziane wobec Heroda, stały się kamieniem, który pociągnął mnie na dno.

– „Nie wolno ci poślubić żony swego brata.”

Czy byłem świadomy konsekwencji?

Nie.

Mój koniec przyszedł szybko.

Burza nadciągnęła z pustyni – nagła i gwałtowna.

Herodiada, z sercem ciężkim od nienawiści, zażądała mojej głowy.

„Na tacy.”

Herod, choć niezdecydowany, spełnił jej życzenie.

Nie czułem strachu.

Zawsze wiedziałem, że droga prawdy usłana jest cierniami.

Kiedy stanąłem przed swoim oprawcą, moje myśli były już daleko.

Nic nie mogło mnie zatrzymać.

Przyjąłem swój los ze spokojem.

Moje życie było tylko głosem na pustyni.

Kiedy ostrze spadło, wiedziałem jedno – moja śmierć nie zakończy tej opowieści. Wiara, którą zasiałem, będzie żyć.

Szepty wiatru – puste słowa,

Pustka myśli jak przemowa.

Idź już dalej, stop czekaniem,

Nigdy droga nie ustaniem.

Cień w domu

Słodki dom

W głębi mojego serca, tam gdzie światło dnia dociera rzadko, mieszka strach. Jest jak cień – gęsty, przyczajony – który przybiera kształt mężczyzny. Mój mąż. Potężny, cichy, z oczami, które potrafią zgnieść samym spojrzeniem. Każdego dnia, gdy słońce zachodzi za wzgórzami, a cienie stają się dłuższe, drżę. Wraca.

Dźwięk klucza w zamku nie jest sygnałem ulgi.

To początek.

On jest w domu.

Dom.

Miejsce, które mogłoby być azylem, stało się więzieniem. Ściany są cienkie, a powietrze gęste od ciszy – tej napiętej, która wisi nad stołem i łóżkiem, czając się w kątach każdego pokoju.

Nie mów.

Nie patrz w oczy.

Każdy krok na schodach – ciężki i powolny – brzmi jak zapowiedź bitwy, której nigdy nie wygram.

„Ty kurwo!”

To słowo powraca do mnie jak mantra.

Jego głos – jak ciemność.

Widzę rękę, wzniesioną w gniewie, gotową do wymierzenia sprawiedliwości. Czasami podnoszę ręce, by się bronić. Czasami po prostu czekam.

Za co?

Co zrobiłam?

Każda blizna, każdy siniak to ślad po pytaniach bez odpowiedzi.

Byłam silna.

Kiedyś.

Pamiętam dni, w których potrafiłam śmiać się, mówić głośno, a mój duch nie bał się świata.

Ale teraz…

Teraz jestem cieniem samej siebie.

On sprawił, że znikam kawałek po kawałku.

Noc jest moim sprzymierzeńcem.

W ciemności znajduję schronienie.

Cisza staje się kocem, pod którym chowam myśli. Ale nawet wtedy, gdy zamykam oczy, jego cień czai się w mojej głowie.

Boi się jutra.

Boi się mnie. – powtarzam w myślach.

Ale wiem, że to kłamstwo.

Każdy dzień z nim to nowy rozdział w książce, której nie chcę pisać. A ja jestem główną bohaterką horroru, który nie ma zakończenia.

Nie ma drzwi, które prowadzą na zewnątrz.

Nie ma bezpiecznego miejsca.

Jest tylko on.

Ja.

I strach, który stał się moim cieniem.

„Jest to jedno miejsce tak mi się wydaje,

później zwiedzam różne kraje.

Podczas przejścia nieświadomy,

lecę dalej do Sodomy.”

Labirynt samotności

Każdego dnia, gdy słońce wschodziło nad miastem, czułem, jak samotność wżera się we mnie coraz głębiej. Jak cień, który z każdą minutą stawał się cięższy i dłuższy.

Moje życie przypominało labirynt bez wyjścia.

Krążyłem w nim, gubiąc się na nowo za każdym zakrętem, szukając światła, którego nie było.

Byłem inny.

Rudy, niski, z twarzą zbyt delikatną i oczami, które częściej wpatrywały się w podłogę niż w ludzi.

Mój wygląd drażnił innych.

Byłem plamą na czystym płótnie ich świata.

Szkoła – miejsce, które miało być przystanią wiedzy – stała się moim ringiem. Walką, której nikt nie widział.

Śmiech kolegów.

Szepty za plecami.

Spojrzenia, które wbijały się jak nóż.

Każde słowo było kamieniem przywiązanym do moich skrzydeł.

Zakochałem się raz.

Ach, jak bardzo…

Miłość miała być światłem.

Ale stała się kolejną igłą, wbitą w serce bez ostrzeżenia.

Odrzucenie przyszło jak zimny deszcz.

Ciągły, przeszywający do kości.

Czy jest dla mnie miejsce na tym świecie?

Pytałem siebie nocami, kiedy łzy były jedyną odpowiedzią.

Cisza.

Cisza bywa najgłośniejsza.

Pewnej nocy, gdy dom spowity był w milczeniu, a zegar wybijał kolejne minuty jak młot, podjąłem decyzję.

Muszę zniknąć.

Leki ojca – te same, które miały przynosić ulgę – stały się moją drogą ucieczki.

Połykałem je jeden po drugim.

Czułem, jak każdy oddech staje się cięższy.

Serce biło coraz wolniej.

Ciemność przylgnęła do mnie.

A potem…

Coś się wydarzyło.

Moje ciało leżało na podłodze.

Ciężkie, jakby już nie należało do mnie.

A ja…

Unosiłem się nad nim.

Byłem wolny.

Wolny od bólu.

Wolny od strachu.

Wolny od siebie.

To nie był koniec.

Z oddali zbliżało się światło.

Ciepłe, jak dłonie matki, której nie pamiętałem.

Głos, który nie miał słów, a mówił wszystko.

— Jest więcej.

Podążałem za nim, a ból, który nosiłem latami, rozpływał się w powietrzu.

Każda rana, każde wspomnienie – wszystko stawało się pyłem.

Topniało, zmieniając się w coś, czego nigdy wcześniej nie znałem. Siłę.

To nie była śmierć.

To była podróż.

Kiedy przestąpiłem próg tunelu światła, znalazłem się w miejscu, którego nie potrafiłem nazwać.

Cisza, ale nie pustka.

Meble – jakby duchowe, a jednocześnie rzeczywiste.

Siedziałem w fotelu, który otulał mnie jak kokon.

Spojrzałem na dłonie.

Przeźroczyste.

Połyskiwały wewnętrznym blaskiem.

I wtedy ją zobaczyłem.

Postać wyłoniła się z cienia.

Najpierw – mężczyzna.

Po chwili – kobieta.

Zmieniała się na moich oczach.

Jej twarz była jak lustro – odbijała coś więcej niż rzeczywistość.

— Osiągnąłeś kres stu żywotów na ziemi. Po raz pierwszy jesteś świadomy przestrzeni pomiędzy nimi.

Sto żywotów.

Jej słowa otworzyły we mnie drzwi, o których istnieniu nie miałem pojęcia. Wspomnienia wróciły jak wiatr.

Kardynał Angelo Cruentus.

Imię, którego nigdy wcześniej nie słyszałem, a które brzmiało we mnie, jakby należało do mnie od zawsze.

Każde z tych stu wcieleń było drogą.

— Twoja podróż nie była cierpieniem. Była lekcją.

Ekran rozświetlił przestrzeń, ukazując obrazy.

Nie potrafiłem ich zrozumieć, ale czułem, że należą do przyszłości.

Byłem gotowy.

Nie do ucieczki.

Nie do zapomnienia.

Do drogi naprzód

Wiatr już wieje i przemierza wzgórza,

Wpada w lochy i labirynt myśli wzburza.

Co przyniesie mi ta chwila i kolejne życie?

Na razie to zostawię…

Szczelnie schowam skrycie.

Postać spojrzała na mnie spokojnie, jakby znała odpowiedzi, zanim zdążyłem zadać pytanie.

— To nie koniec, Angelo. Ale tym razem… to nie będzie droga pokuty. Zmrużyłem oczy.

— Więc po co wracam?

Przeszła kilka kroków, jakby rozważając odpowiedź.

— Bo wciąż masz coś do zrobienia.

— Co?

— Na to odpowiedź znajdziesz sam.

Zatrzymała się i spojrzała na mnie z czymś na kształt życzliwości, choć jej twarz nie zdradzała wiele.

— Przeszłość nie zawsze jest zamkniętą księgą. Czasem jej strony przewracają się ponownie. A czasem, gdy znów je czytasz, widzisz więcej, niż kiedyś byłeś w stanie dostrzec.

Poczułem, jak coś we mnie się poruszyło, jakby wspomnienia, które uważałem za dawno pogrzebane, zaczęły nabierać barw.

— To znaczy, że spotkam ich znowu?

— Niektóre twarze się powtarzają. Choć w innych okolicznościach i w innym świetle. Zrobiła krok bliżej, a przestrzeń wokół nas zdawała się lekko pulsować.

— Oni też uczą się przez życie, Angelo. Czasem muszą zobaczyć cię jeszcze raz, by zrozumieć coś, czego kiedyś nie potrafili.

— A jeśli ja nie będę pamiętał?

Uśmiechnęła się lekko, ale nie odpowiedziała od razu.

— Czasami pamięć jest przeszkodą. Nie wiedza o tym, kim byłeś, czyni cię silnym, ale to, kim się staniesz.

— Co jeśli znowu popełnię błąd?

— Błąd to tylko inna nazwa ścieżki, której jeszcze w pełni nie rozumiesz. To nie przeszkoda, a część drogi.

Poczułem ciężar tych słów. Nie był to ciężar, który przygniatał, lecz raczej ten, który przypominał o istnieniu czegoś większego.

— Nie wiem, czy jestem gotowy.

— Nikt nie jest. I w tym tkwi cała tajemnica.

Wzięła głębszy oddech i spojrzała na mnie tak, jakby widziała coś, co dopiero miało nadejść.

— Obudzisz się w miejscu, które nie będzie ci obce. Znajdziesz się pośród ludzi, których spotkałeś już kiedyś. Nie rozpoznasz ich od razu, ale wystarczy, że będziesz patrzył uważnie. Oni cię znajdą.

— A jeśli ich nie poznam?

— To nie ty musisz ich poznać. Oni poznają ciebie.

Spojrzałem przed siebie. Na horyzoncie widniało miasto – ciche i spokojne, jakby dopiero budziło się do życia.

— Czy to już?

Jej spojrzenie zatrzymało się na chwilę na moich dłoniach.

— To już trwa.

Gdy ponownie spojrzałem w stronę kobiety, jej sylwetka zdawała się blednąć, jakby rozpływała się w świetle, choć nie całkiem znikała.

— Pamiętaj jedno – nie każdy, kto wraca, przychodzi z misją naprawy. Czasem wracasz, by zobaczyć to, co kiedyś przeoczyłeś.

— A jeśli to, co zobaczę, znów mnie zrani?

Jej głos, choć cichy, zabrzmiał z wyraźną pewnością.

— Rana to ślad po tym, że żyłeś. A żyć – to jedyne, co musisz zrobić.

Poczułem, jak przestrzeń wokół mnie zaczyna się zmieniać. Miasto na horyzoncie wydawało się coraz bliższe, choć nie wykonałem ani jednego kroku.

— Nie szukaj odpowiedzi na siłę, Angelo. Czas je przyniesie. Światło przygasło, a ja zostałem sam.

I wtedy poczułem – nie byłem już tym, kim byłem wcześniej. Ale to wystarczyło.ROZDZIAŁ 2 – SPEŁNIENIE

W niebiańskich sferach Vaikunthy ¹ , gdzie sklepienie niebios mieni się milionami barw, mieszkała Lunaire. Jej obecność w tych światach była nagrodą za dobre uczynki, które wykonała na Ziemi, w czasach, kiedy trwała Kali Juga ² – ostatnia i najmroczniejsza epoka w cyklu yug, według hinduskiej mitologii. To były czasy wielkich prób, ale dzięki niezachwianej wierze i dobroci, Lunaire przyczyniła się do zakończenia tej epoki i została wyniesiona do niebiańskich sfer.

W Vaikunthcie Lunaire zapomniała swoje poprzednie życie i zasługi, które przyniosły jej to miejsce. Żyjąc w tym świecie od setek lat, przywykła do jego nieziemskiego piękna i harmonii. Zawiązała tu również głębokie przyjaźnie, które stały się dla niej nową „rodziną”.

Pewnego dnia Lunaire spacerowała po rozległych ogrodach Swargi ³ , gdzie wzdłuż ścieżek rosły niesamowite drzewa Cassia fistula ⁴ , tworząc złote kaskady kwiatów, które opadały na ziemię niczym deszcz światła. Powietrze było przesycone ich zapachem, a każdy powiew wiatru rozpraszał płatki po ścieżkach jak pył słońca. Kwiaty śpiewały cicho melodie pochwalne na cześć stwórcy, Brahmy ⁵ .

Opuszkami palców Lunaire musnęła złoty płatek, który spoczął na jej ramieniu. Był ciepły, jakby nosił w sobie światło, które go stworzyło. Czuła, że ten świat oddycha razem z nią, a każda chwila zdawała się trwać wiecznie.

Obok Lunaire kroczyła jej bliska przyjaciółka, Sharmistha ⁶ , z którą dzieliła miłość do muzyki i sztuki. Obie, ubrane w szaty z najdelikatniejszego jedwabiu, które zmieniały kolory w zależności od nastroju ich właścicielek, rozmawiały o błahostkach – nowo skomponowanych melodiach, które Sharmistha stworzyła na swojej veenie ⁷ , i o nadchodzącym festiwalu Diwali ⁸ , który w sferach niebiańskich celebrowano z jeszcze większym przepychem.

– Twoje kolczyki błyszczą jak gwiazdy, Lunaire – zauważyła nagle Sharmistha, zatrzymując się, by lepiej im się przyjrzeć.

Lunaire uniosła rękę i musnęła palcami złote zawieszki. W ich sercu tkwił kryształ, w którym wirowała miniaturowa galaktyka, pełna żywych barw i ruchu.

– O, te? Dostałam je od Bavusa ⁹ – odparła Lunaire z ciepłym uśmiechem.

– To potwierdzenie jego miłości.

Sharmistha nachyliła się bliżej, a w jej oczach odbijało się wirujące światło kryształów. – To naprawdę niezwykłe. Ta galaktyka... jest żywa? – zapytała, nie kryjąc fascynacji.

– Bavus powiedział, że to galaktyka, na której kiedyś żyliśmy w cyklu reinkarnacji. Na jednej z planet, zwanej Ziemią.

Sharmistha przez chwilę milczała, czując, jak delikatny powiew wiatru poruszał jej szatą.

– Ja nie pamiętam Ziemi – odparła cicho.

– Ja też nie. Bavus mówił, że to było bardzo dawno temu – Lunaire uśmiechnęła się lekko.

– Ale mówił mi, że nasza miłość przetrwała przez wiele wcieleń.

Gdy Sharmistha wracała do swojego ojca, Vrishaparvana ¹⁰ , opowiedziała mu o spotkaniu z Lunaire w ogrodach Vaikunthy. Mówiła o kolczykach, które przykuły jej uwagę, o galaktykach wirujących w ich kryształowych sercach i o miłości, którą Lunaire dzieliła z Bavusem.

– Ojcze, musisz usłyszeć, co się stało w ogrodach Vaikunthy – zawołała Sharmistha, gdy dotarła do pałacu.

Vrishaparvan, siedziaąc na swoim tronie, uniósł głowę, zainteresowany słowami córki.

– Co się stało, Sharmistho? Opowiedz mi wszystko.

Sharmisth opowiadała ojcu o sytuacji i swoich uczuciach związanych z tym wszystkim ogarnięta fascynacją i zauroczeniem jednocześnie.

Vrishaparvan spojrzał na nią z troską.

– Moja córko, zaufaj losowi. Miłość znajdzie cię, gdy nadejdzie odpowiedni czas.

Sharmistha uśmiechnęła się delikatnie, lecz w jej wnętrzu narastało coś, czego nie potrafiła zignorować.

Cień zazdrości

Gdy zapadła noc, a gwiazdy rozświetliły niebiańskie sklepienie Vaikunthy, Sharmistha trwała w ciszy. Jej myśli, niczym wirujące liście, krążyły wokół kolczyków Lunaire. Mimo słów ojca czuła ukłucie, które nie pozwalało jej zasnąć.

Zazdrość rosła powoli, jak wąż sunący w trawie, gotowy do uderzenia.

Spacerując po ogrodach, Sharmistha podeszła do Lunaire, skrywając prawdziwe zamiary pod maską troski.

– Lunaire, czy nie chciałabyś poznać tajemnic, które kryją się w Bibliotece Akaszy? – wyszeptała, starając się, by jej głos brzmiał niewinnie, niemal beztrosko.

Lunaire uniosła brew, zaskoczona pytaniem.

– Biblioteka Akaszy? Słyszałam o niej, ale przecież nie możemy z niej korzystać. To miejsce jest zakazane.

Sharmistha nachyliła się bliżej, jej oczy błyszczały tajemniczo.

– Znalazłam tam księgę… Wydawała się ważna, ale nie otworzyłam jej. Może powinnaś to zobaczyć sama.

Lunaire zmarszczyła brwi.

– Jaką księgę?

Sharmistha odwróciła wzrok, jakby bała się zdradzić więcej.

– To księga, która opowiada o świecie z twoich kolczyków. Świecie, który był twoim domem przed Vaikunthą.

Lunaire wstrzymała oddech, jej oczy błysnęły niepokojem.

– Ale… Dlaczego miałabym jej nie czytać?

Sharmistha spuściła głowę, jakby rozważała, czy powiedzieć więcej.

– Nazywa się Almanach. Mówią, że kto spojrzy w jej stronice, na zawsze straci część siebie. Ale… – zawahała się.

– Powiedziano mi, że zawiera wspomnienia, których nie powinnaś odzyskać.

– Dlaczego? – głos Lunaire był cichy, lecz pełen ciekawości i narastającego niepokoju. Sharmistha uśmiechnęła się lekko, ukrywając cień triumfu.

– Może właśnie dlatego warto spróbować?

KUSZĄCA TAJEMNICA

Lunaire wiedziała, że nie powinna ufać tej pokusie, ale myśl o Bibliotece Akaszy zaczęła kiełkować w jej umyśle jak ziarno niepokoju.

Jeśli ta księga rzeczywiście istnieje i opowiada o mojej przeszłości... – myślała. Czyż nie powinnam wiedzieć, kim byłam, zanim stałam się częścią Vaikunthy?

Cassia fistula szumiały delikatnie nad ich głowami, jakby drzewa wiedziały o tajemnicach, które miały zostać odkryte.

Sharmistha ruszyła naprzód, zostawiając Lunaire z myślami. Kiedy odeszła, jej krok wydawał się nieco szybszy, jakby obawiała się, że Lunaire zauważyła jej intencje.ROZDZIAŁ 3 – ZAKAZANE STRONICE

Razem wkroczyły do Biblioteki Akaszy. Ogrom pomieszczenia zapierał dech w piersiach. Regały piętrzyły się w nieskończoność, ginąc gdzieś w cieniu wysokiego sklepienia. Lunaire poczuła, jak wielkość tego miejsca przytłacza jej zmysły.

Sharmistha zwolniła kroku.

Lunaire popatrzyła w górę. Widok bezmiaru pomieszczenia i przytłaczającej liczby ksiąg, zwojów oraz pergaminów wyrwał z jej ust ciche:

– Łał…

Sharmistha, spoglądając na nią z takim samym zaciekawieniem, szepnęła:

– To miejsce jest niesamowite.

– Ty, a dlaczego szepczemy? – Lunaire przerwała ciszę, unosząc brew.

Sharmistha spojrzała na nią z rozbawieniem.

– Nie wiem. Wydaje się, że tak trzeba.

Obie zachichotały cicho, ich śmiech szybko ucichł, gdy spojrzały w głąb biblioteki.

– Nie masz wrażenia, że to miejsce patrzy na ciebie? – zapytała Sharmistha, jej głos nagle stał się poważniejszy.

Lunaire rozejrzała się dookoła. Każdy regał był wypełniony księgami, a w powietrzu unosił się zapach starych pergaminów i pyłu.

– Może dlatego to miejsce jest zakazane – odpowiedziała cicho.

Ich kroki przyspieszyły. Oczy Sharmisthy błyszczały, gdy prowadziła Lunairę w głąb ciemnych korytarzy. Wreszcie zatrzymała się.

– To tutaj.

Lunaire spojrzała na półkę, na której spoczywał Almanach. Wyróżniał się spośród innych ksiąg. Jego grzbiet był ciemniejszy, jakby pergamin pochłaniał światło. Każda litera na okładce pulsowała ledwie wyczuwalnym blaskiem.

Lunaire poczuła, jak przez jej ciało przeszedł dreszcz.

– Wygląda inaczej niż wszystko inne.

Sharmistha wyciągnęła dłoń i przesunęła palcami po złoconym brzegu księgi.

– Bo to nie jest zwykła księga.

Lunaire wstrzymała oddech, gdy Sharmistha otworzyła Almanach. Litery na stronach migotały, jakby układały się na nowo przy każdym spojrzeniu.

– Musisz być ostrożna – powiedziała Sharmistha. Jej głos był niższy niż zwykle.

– To, co znajdziemy, może zmienić wszystko.

Lunaire przesunęła palcami po krawędzi stron. Papier był chłodny, a jednocześnie wydawał się tętnić pod jej dłonią.

– Co to jest? – wyszeptała. Jej serce biło szybciej.

Kiedy dotknęła pergaminu, przestrzeń wokół nich zaczęła falować. Księga pochłonęła świat.

Zobaczyła Bavusa jako człowieka. Siedzieli razem pod drzewem. Liście spadały powoli, a słońce przenikało przez gałęzie.

Nagle wizja pociemniała. Drzewo zwiędło, a pod jego konarami pojawiła się mroczna postać. Lunaire miała wrażenie, że pień drzewa pulsuje, jakby w jego wnętrzu biło serce. Bavus walczył, ale jego siły słabły.

Lunaire poczuła chłód rozlewający się po jej całym ciele, spojrzała na swoje przedramię widząc na nim dreszcze.

– Nigdy nie tęskniłam… – wyszeptała, dotykając drżącymi palcami ostatniej strony.

Odsunęła dłoń i spojrzała na Sharmisthę. Jej twarz była spokojna, lecz wzrok przenikliwy.

– To… niesamowite. Powinnaś to zobaczyć.

Sharmistha zrobiła krok naprzód, ale jej oczy nie oderwały się od Lunaire. W głębi duszy poczuła niepewność. Czy zrobiła dobrze, wciągając Lunairę w ten sekret?

– To nasz sekret – powiedziała cicho. – Vrishaparvan nie musi o tym wiedzieć.

Cień tajemnicy

Kiedy miały już wychodzić z biblioteki, Lunaire czuła, że coś się zmieniło.

– A jeśli on się dowie? – zapytała, zatrzymując się na moment.

Sharmistha wzruszyła ramionami, lecz w jej sercu zrodziło się delikatne ukłucie.

– Powiemy mu, że było to z ciekawości. To nic takiego.

Lunaire skinęła głową, ale czuła, że wspomnienie księgi pozostanie z nią na długo.

Spotkanie z Vrishaparvanem

Vrishaparvan pojawił się w drzwiach, kiedy Lunaire i Sharmistha wymykały się z Biblioteki. Zatrzymał je jednym krokiem, jakby przewidział ich każdy ruch.

– Co robiłyście w środku? – zapytał, stając na ich drodze.

Lunaire zamarła. W jednej chwili cała odwaga uleciała, a poczucie winy uderzyło jak cios.

– Nie powinnyśmy tam być… – pomyślała, czując, jak jej serce przyspiesza.

– Ojcze… ja… to był tylko moment.

Sharmistha wyprostowała się, zaciskając dłonie.

– Zajrzałyśmy tylko na chwilę. Niczego nie ruszyłyśmy – powiedziała, lecz drżenie w jej głosie zdradzało więcej, niż chciała.

Vrishaparvan ruszył w ich stronę, spokojny, lecz jego obecność sprawiała, że powietrze wokół gęstniało.

– Wiem, że coś odkryłyście.

Lunaire zacisnęła pięści.

– Nie kłam… To tylko pogorszy sytuację – pomyślała.

– Trafiłyśmy na księgę, ojcze – powiedziała cicho, czując, jak ciepło zalewa jej policzki. – Przysięgam, że tylko zerknęłam. Nie zamierzałam…

Vrishaparvan zatrzymał się tuż przed nią.

– Księga zakazana dla ciebie. Wiedziałaś o tym.

Lunaire spuściła wzrok, czując narastające napięcie.

– Dlaczego musiałam tam zajrzeć? Dlaczego nie mogłam się powstrzymać?

– Tak, ojcze.

Jego dłoń spoczęła na jej policzku. Spojrzał w jej oczy, jakby szukał czegoś więcej niż odpowiedzi.

– Nie musisz mi mówić. Widzę to. Księga już zostawiła ślad.

Lunaire poczuła, jak ogarnia ją chłód.

– Co się teraz stanie? – myśl głośno rozbrzmiała w jej głowie.

– Co się ze mną stanie? – zapytała, a jej głos ledwo wydobył się z gardła.

Vrishaparvan cofnął rękę i spojrzał na nią z ciężarem, którego nigdy wcześniej nie widziała.

– Będziemy musieli przedstawić to radzie bogów. Prawa są jasne.

Lunaire skinęła głową. Czuła, jak coś się zmienia, jakby jej świat nagle się oddalał. Łza spłynęła po jej policzku, choć nie była pewna, skąd się wzięła.

Vrishaparvan zmrużył oczy, dostrzegając to.

– Łza… To nie powinno się wydarzyć.

– To znaczy, że Vaikuntha przestaje cię rozpoznawać.

Sharmistha, stojąc obok, milczała, lecz w jej spojrzeniu malowała się mieszanka troski i satysfakcji. Była jego prawdziwą córką, a Lunaire – tylko przybraną. Vrishaparvan nigdy nie traktował ich równo, choć rzadko to okazywał.

– To tylko kwestia czasu – pomyślała Sharmistha, patrząc na siostrę.

Lunaire poczuła ścisk w żołądku. Coś, co uważała za chwilowy błąd, miało konsekwencje, których nawet nie była w stanie pojąć. Vrishaparvan, choć surowy, czuł narastający niepokój. Coś w jego przybranej córce zostało na zawsze zmienione – i tego nie dało się cofnąć.ROZDZIAŁ 4 – BOSKA RADA

W złocistym pałacu na szczycie góry Meru zgromadzili się najpotężniejsi bogowie i boginie Vaikunthy. Sala obrad, lśniąca blaskiem tysięcy słońc, budziła respekt nawet wśród tych, którzy z natury cechowali się niespożytą potęgą. Na jej sklepieniu połyskiwały konstelacje gwiazd, jakby ułożone w pradawne symbole opowiadające historię całego stworzenia. Wokół ogromnego, okrągłego stołu zasiedli ci, którzy kierowali losem nie tylko niebiańskich sfer, ale i świata śmiertelników.

Rozpoczęcie obrad

Vrishaparvan — bóg o poważnym, choć niepozbawionym ciepła spojrzeniu — wstał, by otworzyć zgromadzenie. W jego głosie pobrzmiewała nuta zmartwienia, co nie uszło uwadze pozostałych.

– Przyjaciele, zwołałem tę radę, by omówić sprawę najwyższej wagi – zaczął, a każde słowo niosło się w przestrzeni niczym echo. – Lunaire i Sharmistha złamały nasze najstarsze prawa, wchodząc do Biblioteki Akaszy bez pozwolenia i sięgając po zakazany Almanach.

Gdy umilkł, salę przeszył cichy szmer zaskoczenia. Niektórzy bogowie rzucili sobie pełne niepokoju spojrzenia. Saraswati uniosła brew i pochyliła się lekko naprzód, jakby pragnęła dostrzec ksztynę kłamstwa w słowach Vrishaparvana.

– Jesteś pewien, że to prawda? Lunaire uchodziła za uosobienie pokory i oddania, a Sharmistha… przecież to twoja córka – rzekła z cieniem ironii w głosie. – Może po prostu księga sama im się nasunęła na dłoń.

Vrishaparvan skinął głową, nerwowo zaciskając dłonie.

– Niestety, wszystko wskazuje na to, że nie ma miejsca na wątpliwości.

W tej samej chwili wstał Indra, król bogów o usposobieniu wybuchowym niczym nadciągająca burza.

– Zasady są jasne! – zagrzmiał. – Prawo musi być przestrzegane, inaczej pogrążymy się w chaosie. Vrishaparvanie, nie będę udawał, że to mnie dziwi. To już kolejny raz, gdy twoje podopieczne wystawiają nas na próbę.

Wisznu, bogobliwy i opanowany, uniósł dłoń, by uspokoić zapalczywego Indrę.

– Indro, obie istoty przez wieki wiernie nam służyły. Zastanówmy się, co je pchnęło do tego czynu. Zbyt sztywne reguły mogą prowadzić do buntowniczych zachowań.

Indra zmarszczył brwi.

– Pycha, ciekawość… albo zwykła głupota. Nie mydlmy sobie oczu, Wisznu. To nie pierwsze takie naruszenie.

Kali zaśmiała się cicho, krzyżując ramiona.

– A kto pamięta, jak Indra zgubił piorun na uczcie? Może nie on powinien nas pouczać o przestrzeganiu zasad.

W myślach dodała, spoglądając na Vrishaparvana: „Co za sztywniak... nawet swoją córkę chce pogrążyć, a mógł siedzieć cicho z tym Almanachem. I jeszcze ten patos. Prawie jakby wierzył, że ktoś się nabierze na jego troskę.”

Indra spiorunował ją wzrokiem, a po sali przebiegł cichy śmiech. Vrishaparvan uniósł dłoń.

– Pamiętajcie, że chodzi o moją córkę, Sharmisthę, i moją przybraną córkę, Lunaire. Rozumiem zasadę sprawiedliwości, ale błagam – nie skazujmy ich zbyt pochopnie. Gdyby zależało mi na tuszowaniu prawdy, nie zwołałbym tej rady. Bogowie nie kłamią. To nas odróżnia od śmiertelników.

Brahma przeciągnął się lekko, jakby znudzony całą sytuacją.

– Vrishaparvanie, czyż to nie ty upominałeś mnie, gdy chciałem ułaskawić twojego brata? Sprawiedliwość jest jednaka dla wszystkich. Nie sądzisz, że bycie ojcem nieco spętało twoją ocenę sytuacji?

Vrishaparvan spojrzał na niego spokojnie.

– Nie sądzę. Sam zwołałem tę radę, Brahmo, bo wiem, że więzy krwi nie zwalniają nas z odpowiedzialności. Wiem, że każda decyzja niesie konsekwencje, nawet jeśli jest bolesna.

Korytarz intryg

Tymczasem, w korytarzu zdobionym misternymi mozaikami, Agni — bóg ognia — i Vayu — bóg wiatru — prowadzili szeptaną rozmowę. Ich spojrzenia błyszczały od przebiegłych myśli.

– Przyjacielu, mam wrażenie, że to idealna okazja, by nieco „wstrząsnąć” Vaikunthą – powiedział Agni, w którego oczach tańczyły żarzące się iskry. – Vrishaparvan mięknie. Może przyda mu się lekcja pokory.

Vayu uśmiechnięty skinął głową.

– Zawsze mówiłem, że bóg zbyt bliski śmiertelnikom traci z oczu własną wielkość. Może czas przypomnieć mu, gdzie jest jego miejsce.

Rozpoczeło się Przesłuchanie Lunaire i Sharmisthy.

Wprowadzono do sali dwie zaniepokojone boginie. Strażnicy spoglądali na nie z mieszanką szacunku i litości, jakby byli świadomi, że oto waży się los istot, które od zawsze były częścią boskiej harmonii. Gdy stanęły przed obliczem Rady, Brahma unosił się na swoim tronie, spoglądając na nie z nieprzeniknionym spokojem. Jego głos był jak łagodny strumień, lecz każde słowo niosło w sobie moc prawa i porządku.

– Dzieci, wytłumaczcie nam, co was skłoniło do złamania tego kluczowego zakazu – przemówił cicho, ale jego słowa rozbrzmiały w każdej części sali.

Lunaire, czując na sobie spojrzenia setki boskich oczu, skłoniła głowę. Czuła, jak jej serce przyspiesza, a głos wydawał się więziony w gardle.

– Moja wina jest bezsporna – powiedziała, starając się ukryć drżenie w głosie. – Pragnęłam dowiedzieć się czegoś o własnej przeszłości, o tym, kim byłam, zanim trafiłam do Vaikunthy… Nie rozważyłam konsekwencji.

Sharmistha spuściła wzrok. Jej pięści były zaciśnięte, a głos ledwie wydobył się z jej ust.

– Namówiłam Lunaire, ponieważ chciałam, by poczuła moją zazdrość. Popełniłam błąd. Nie proszę o litość, ale o zrozumienie.

Indra zmarszczył brwi i wstał, spoglądając na pozostałych członków Rady.

– Musimy rozważyć odpowiednią karę. Święte prawo musi być egzekwowane. Mam trzy propozycje. Pierwsza – czasowe zawieszenie ich boskich przywilejów. Druga – zesłanie ich na Ziemię, by przez próbę nauczyły się pokory. Trzecia – poddamy je próbie z Almanachem. Jeśli którakolwiek z nich okaże fascynację dawnymi wspomnieniami, to znak, że nie nadaje się do naszego świata.

Wisznu skinął powoli głową.

– To rozsądne. Pozwólmy im stanąć twarzą w twarz z tym, co skłoniło je do złamania prawa.

Wkrótce strażnicy wnieśli Almanach, który lśnił tajemniczym blaskiem. Księga spoczywała na podwyższeniu, jej pulsujący grzbiet zdawał się pochłaniać światło. Brahma wskazał na nią.

– Podejdźcie. Niech każda z was dotknie księgi. Jeśli wasze serca pozostaną czyste, poznacie odpowiedzi. Jeśli nie… wynik stanie się jasny dla wszystkich.

Sharmistha podeszła pierwsza. Jej dłonie drżały, lecz dotknęła księgi. Nic się nie wydarzyło. Cofnęła się z ulgą, choć ukradkiem spoglądała na Lunaire.

Lunaire spojrzała na Almanach, czując dreszcz przebiegający po plecach. Jej palce spoczywały na chłodnej powierzchni pergaminu, gdy nagle księga rozbłysła. Jej oczy zasnuły się mgłą wspomnień.

Zobaczyła słońce przenikające przez gałęzie drzew, a w ich cieniu dziewczynkę, która bawiła się liśćmi. Siedziała pod drzewem, a ciepły wiatr targał jej włosy. Lunaire czuła, jak zapomniane uczucia wracają, a pojedyncza łza spłynęła po jej policzku.

Sharmistha, dostrzegając to, zbladła. – Ojcze, nie chciałam… nie wiedziałam, że to się tak skończy.

Vrishaparvan spoglądał na przybraną córkę z ciężarem w sercu. Czuł, że sprawiedliwość musi być wymierzona.

– Lunaire wróci na Ziemię. Tam będzie musiała zmierzyć się ze swoimi wspomnieniami. Sharmistha pozostanie w Vaikunthy, ale ta próba będzie dla niej nauczką.

Lunaire, czując, jak jej świat się rozpada, nie podniosła wzroku. Wiedziała, że w jej sercu ciążą ziemskie pragnienia.

***

Kuluary po posiedzeniu

Po zakończeniu oficjalnej części obrad Agni i Vayu wycofali się na boczny krużganek, zdobiony freskami przedstawiającymi minione epoki.

– Cóż, wygląda na to, że jedna z nich poleci na dół – mruknął Agni, przeczesując dłonią płomienne włosy. – To i tak lepsze, niż sądziłem.

Vayu skinął głową, spoglądając na rozciągającą się za kolumnami dolinę.

– Vrishaparvan nie miał wyjścia. Gdy w grę wchodzą ziemskie emocje, sprawiedliwość zawsze staje się skomplikowana. Przynajmniej dla niego.

Agni uśmiechnął się kpiąco.

– A my? My wiemy, że w tym chaosie zawsze znajdzie się dla nas miejsce. Kiedy fundamenty pękają, zawsze jest okazja, by wyciągnąć coś dla siebie.

Zesłanie Lunaire

Sala obrad Rady Bogów wypełniła się ciszą, ciężką jak kamień spoczywający na barkach wszystkich zgromadzonych. Lunaire stała na środku okrągłego podwyższenia, jej głowa była pochylona, a ramiona zdawały się uginać pod niewidzialnym ciężarem. Nie podnosiła wzroku, jakby próbowała zamknąć się na to, co miało nastąpić. W powietrzu unosił się subtelny zapach mirry i dymu kadzideł, drażniąc zmysły, jakby podkreślając nieuchronność wyroku.

Vrishaparvan wstał z tronu, a jego kroki rozbrzmiały echem, każde z nich jak uderzenie dzwonu zwiastującego nieodwracalność losu. Podszedł do Lunaire, a jego twarz była poważna i pozbawiona emocji. Jednak w jego oczach czaiło się ukryte cierpienie, dostrzegalne jedynie dla Sharmisthy, stojącej z boku, złamanym sercem przyglądającej się ojcu i przybranej siostrze.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij