- W empik go
Amant komiczny: powieść z życia aktorów warszawskich - ebook
Amant komiczny: powieść z życia aktorów warszawskich - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 217 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Łódź
Nakładem rodziny
Druk K. Brzozowskiego i S-ki
1901.
Дозволено Цензурою. Варшава 10 Марта 1900 г.
Nigdy nie mógł sobie przypomnieć, kiedy po raz pierwszy pomyślał, aby zostać aktorem.
Gdy wpadł w rozczulenie, co mu się zresztą dość rzadko zdarzało, wówczas był prawie pewny, że z myślą o karyerze aktorskiej nosił się jeszcze w dzieciństwie, że zamiar ten musiał już w kołysce pieścić jego niemowlęce marzenia, że do marzeń tych piąstki swe wyciągał po każdem przebudzeniu pierwej, niż do własnej matki, że już się z tą myślą urodził…
Tak sądził w chwilach rozczulenia, gdy "gaża" się rozeszła, a do nowego "pierwszego" brakowało jeszcze dni kilkunastu.
Przeważnie jednak, zarówno na scenie, jak w życiu, nawet i w środku miesiąca, widywano go tylko uśmiechniętym lub do śmiechu pobudzającym innych.
Jako towarzysz w wesołej kompanii, nie miał sobie równych.
Młodzież modnego świata lubiła go powszechnie za jego żarty, które dotykały zwykle nieobecnych (w braku takich, żartował z siebie samego) za jego koncepta, z których niepodobna było się nie śmiać, za jego wesołość czasami nawet nieszczerą, zgryźliwą i wymuszoną, ale zawsze zabawną…
Istotnie, nigdy może natura nie stworzyła twarzy właściwszej do piastowania dobrego humoru. Była to twarz blada, smukła, o oczach jasnoniebieskich, mgławych, z nosem niebrzydkim, nawet klasycznym, ale cokolwiek ku lewemu policzkowi nachylonym, w skutek czego, rzekłbyś, da – wała nieustający przytułek sarkazmowi. Z tym ostatnim zaś, jako widocznie tylko wynikiem skrzywionego nosa, sprzeczał się ciągle ogólny wyraz tego oblicza, łagodny, dobrotliwy, pełen jakiegoś smutnego doświadczenia i płynącej zeń wyrozumiałości. Sam zresztą korpus, na którym twarz ta, o dwóch, jak moneta stronach, była osadzona, korpus długi a ciężki i leniwy, dopełniał tylko komicznego wyglądu tej całej figury człowieczej.
Co prawda, staranna charakteryzacya sceniczna robiła czasem z tej twarzy i postaci coś niekoniecznie śmiesznego, a wąs naklejony łagodził prawie zupełnie śmieszną pochyłość przyrządu powonienia. Ale działo się to tylko wysiłkiem, z potrzeby.
Określali to najlepiej sami koledzy, pytając go wówczas w żartach:
– Cóż ty walisz dziś Romea?
Odcinał się wówczas, ale go to gryzło.
Ba! Przecie niegdyś grywał role bohaterskie i do łez pobudzał słuchaczy, a po jednem z takich przedstawień otrzymał nawet bilecik pachnący, z wyznaczeniem schadzki, na którą nie stawił się tylko z powodu braku należytego kompletu w garderobie pozascenicznej… Głupcy! onby im dziś jeszcze pokazał, jak się to gra Romea!…
Były to już jednak tylko pragnienia chwilowe, przemijające.
Nazajutrz bowiem, wróciwszy do swych ról komicznych, wracał zarazem do swego dobrego humoru, do swoich figlów, które w wesołym świecie kinkietów wyrobiły mu powszechnie miano "kawalarza".
A widząc swoje na tych polach powodzenie, godził się z losem.
– Tak, to darmo! – rozumował wówczas. – Dziesięć lat "szopki" zrobiło swoje…
Tak istotnie było. Od lat jedenastu scenicznego swego zawodu, tyl – ko przez rok jeden "bawił się" w bohatera. Grywane zaś następnie role komiczne przeszły mu już w krew, zaznaczyły się w jego ruchach, jak zaznaczyły się w pamięci widzów, przyznających mu w tym kierunku wybitne zdolności. On i śmiech – to było coś nierozłącznego; dlatego to i po za teatrem nikt nie traktował go seryo, a on sam czuł także, że czy śmieje się, czy gniewa, jest już tylko komicznym.
Pozostawał więc z musu przy swoich konceptach i figlach, a gdy się czasem w wesołem gronie zgadano o jego przeszłości, odpowiadał wówczas żargonem zakulisowym:
– Wierzcie mi, żem już mamce przy piersi robił różne "kawały".
Mówił "mamce", ale wiedział dobrze, że karmiła go sama matka, poczciwa krawcowa. Żal mu było konceptu, który tu oto, wprost, może wydawać się nie bardzo smacznym lub nawet zgoła niezabawnym, ale we właściwem otoczeniu, przy czarnej kawie i likierze, miał wielkie powodzenie. A przecież pamięć dobrej matki jeszcze tyle była mu drogą, że starał się choć samo jej nazwanie ominąć…
Tymczasem niewiele się mylił, odsuwając pierwsze przebłyski swego powołania aż do lat dziecinnych. Koledzy szkolni mogą poświadczyć, że począwszy już od pierwszej klasy deklamował podczas pauz różne wiersze zapamiętale, od trzeciej zaś na każdej lekcyi greczyzny lub arytmetyki bawił siedzących obok towarzyszów niememi scenami, które odgrywały poruszane przezeń pod ławką figurki papierowe, mające wyobrażać chłopów, żydów, uliczników i tym podobne osobistości. Naśladował w tem może zapamiętane z dzieciństwa "jasełka", ale naśladował z pewną oryginalnością i humorem, na którego własność mógł starać się o przywilej.
Zaimprowizowane te przedstawienia cieszyły się wśród kolegów wielkiem powodzeniem, ale w szkole nie mogły być przez władzę tolerowane. Pewnego dnia wydało się to wszystko, właśnie na lekcyi greczyzny i "entreprener" poproszony został do kancelaryi dyrektora.
W jego ówczesnej wyobraźni dyrektor gimnazyum św. Anny w Krakowie uosabiał stanowisko, z którego można było awansować wprost na cesarza austryackiego, a po nad takowym stał już tylko sam Pan Bóg.
Pomyślał więc, że wezwano go za wysoko, zwłaszcza, że z kancelaryi tej trzeba się było cofać o kilkanaście kroków do izdebki, którą zajmował stróż gimnazyalny, zwany "tercyanem", a posiadający ławkę i trzcinkę, należące jeszcze podówczas do argumentów przekonywających miejscowego systemu pedagogicznego.
W drodze też, mimo, że towarzyszył mu oskarżyciel, ów profesor greczyzny, tak się jakoś złożyło, iż "komedyant" minął drzwi kancelaryi dyrektorskiej i jednym skokiem znalazł się za bramą szkolnego gmachu. Tam, gdy już parę przebierzonych szybko ulic postawiło go w bezpiecznej odległości, przyszła mu dopiero myśl, że w domu ławki wprawdzie niema, ale czcinkę ojciec z pewnością odnaleść potrafi, a w ostatnim razie zastąpi ją czembądź, choćby nawet pięścią, uzbrojoną w ciężki naparstek krawiecki bez denka.
Z tem już jednak wiedział, jak sobie radzić. Szedł oto w takich razach do ciotki, wdowy po subjekcie handlowym, która go lubiła, a posiadając domek na przedmieściu "Piaskach", i będąc bezdzietną, zwykle już samem zjawieniem się swojem rozbrajała gniew ubogiego krawca.
Tak się też stało i tym razem.
– No, dobrze, kochana ciotko – mówił krawiec, wysłuchawszy niejasnej zresztą opowieści o przygodzie syna – dobrze, ale co z niego będzie, gdy szkół nie skończy?
Zamożna ciotka nachmurzyła się.
– O! o! wielkie rzeczy! – rzekła. – Mój nieboszczyk żadnych też akademii nic kończył, a dobrze mu było i dorobił się fortuny przy mojej pomocy. Niech Felek zostanie tem, czem on… Oddamy go do sklepu na praktykę. Mam znajomości. Przyjmą go łatwo. Już ja się o to postaram.
Chłopak za szkołą nie uczuwał tęsknoty, a mając do wyboru między obiciem a praktyką w sklepie, wolał na razie to drugie. Ubogi krawiec krzywił się wprawdzie na myśl o wyrzeczeniu się marzeń co do przyszłości swego pierworodnego, o której wysoko roił, ale gdy ciotka szepnęła coś o zapomodze, przystał na jej projekta.
I oto czternastoletni psotnik znalazł się w kilkanaście dni później za ladą sklepową jednego z pierwszorzędnych handelków krakowskich.
Z nowym położeniem swojem wkrótce się pogodził, a przeznaczony po pewnym czasie do pomocy subjektowi w jadłodajni sklepowej, okazał nawet niemało obrotności. Miał coś z małpich talentów w swojej naturze, albowiem zanim się spostrzeżono, przyswoił sobie nietylko maniery garsonów sklepowych, lecz i wszystkie ich koncepta, a te ostatnie począł nawet odświeżać dodatkami własnego pomysłu.
Starych bywalców owego handelku ujął sobie tem, że wyuczył się w lot ich słabostek i wybornie pamiętał o ich przyzwyczajeniach.
– Dla pana radcy wódka z kropelkami! – mawiał zobaczywszy starego, zawiędłego sądownika.
I bez pytania napełniał dla niego kieliszek.
– Radzę dziś panu redaktorowi ozór! – mówił do innego z gości z tajemniczą, a tem samem wielce obiecującą miną.
Na co odbierał zwykle odpowiedź:
– Dawaj a szybko!
W ogóle pojętnym był bardzo, nigdy niezmęczony, choć cały dzień z kąta w kąt biegał; zawsze uśmiechnięty, z twarzą wypogodzoną, ze sprytem przebijającym w jasnych, wesołych oczach, zręczny, zwinny i wygadany, choć nie przekraczający nigdy w gadulstwie granicy, zakreślonej należnem uszanowaniem, dobrze usposabiał wszystkich ku sobie.
– Wszystko mi lepiej smakuje przy tym chłopaku! – mawiał wkrótce stary profesor uniwersytetu, tytułowany "panem dziekanem", a znany z kwaśnego zwykle humoru i wybrednego podniebienia.
– Tak, tak, sprytna sztuka… tylko nie musi być zdrów. za blady! – odpowiadał gruby doktór, równie bystrem okiem oceniający z wyglądu soczystość polędwicy z rożna, jak i bez – krwistość w twarzy podającego mu ją praktykanta.
Niemniej polubili go oficerowie, licznie ten handelek w godzinach popołudniowych nawiedzający. Zwłaszcza jeden z nich, młody, przystojny porucznik od ułanów, pozwalał mu żartować z sobą niemal jak z równym. Przybywał on prawie codzień z jakimś nowym figlem, obmyślanym specyalnie dla uciechy chłopca i ciągle się z nim przekomarzał, zmuszając go do rozmowy w niemieckim języku.
Chłopak za Niemcami nie bardzo przepadał i wśród figlów powiedział to otwarcie owemu porucznikowi, ku wielkiej uciesze nietylko jego samego, ale i całej zebranej około bufetu oficerskiej kompanii, której się to rezolutne oświadczenie bardzo spodobało.
Zrozumiał jednak wkrótce całą wartość tego stosunku, zwłaszcza, gdy sobie przypomniał podziw, jakim w pierwszych dniach po przybyciu do sklepu napełnił go główny buchalter, odpowiadający oficerom tym tak płynnie, jakby jadł chleb z masłem, a w chwilę później niemniej biegle rozprawiający się z jakąś francuzką.
– Tak, tak, to dla kupca potrzebne – myślał – a ja przecież mam być kupcem i może będę kiedyś takim buchalterem…
Odtąd na widok porucznika wrzeszczał: "Guten Morgen" lub "Korschamster Diener", starając się słowom tym nadać jak najwłaściwszy akcent. Zapuszczał się potem z nim w całe rozmowy, a tylko tego żałował, że do restauracyi żaden nie zagląda Francuz.
Przez rok cały nikt na niego żadnej skargi nie zaniósł; przeciwnie chwalili go wszyscy.
A naturalnie pochwały te dostały się z czasem i do uszu pryncypała. Pierwszy wystąpił z niemi stary profesor. Ale pryncypał sobie samemu przypisał zasługę obrotności chłopca.
– To już takie moje szczęście, panie dziekanie dobrodzieju! – rzekł, zacierając ręce przy stosownym ukłonie. – U nas już tak tradycyjnie z ojca na syna dobra służba! – dodał.
Miał jednak łaskawe oko na chłopca i o całe pół roku dłużej, niż to było w zwyczaju, przytrzymał go w usługach jadłodajni. W końcu jednakże, przynaglony przez dotychczasowego praktykanta piwnicznego, który o "zmianę" począł się dopominać coraz natarczywiej, musiał sprytnego i chwalonego przez gości Felka posłać do piwnicy.
Nowy ten dział praktyki miał trwać przez rok cały, a była to praca nielada.
Początek jej przypadł właśnie na niego pod zimę, zdarzało się więc, że chłopak odtąd światła bożego nic oglądał przez całe tygodnie. Rano o 7-mej, a więc jeszcze po ciemku, schodził z latarką do ciemnicy piwnicznej, a kiedy ztamtąd koło piątej wychodził na godzinę obiadową, była już noc znowu. Potem, po chwili odetchnienia, przeznaczongo na posiłek, schodziło się ponownie do piwnicy, gdzie praca trwała jeszcze około trzech godzin. Resztę wieczora spędzał w kantorze, przy zapisywaniu w księgi dokonanych "butelkowali", przemierzeń, odbiorów z komory i podobnych czynności.
Chłopak żywy jak iskra, dostawszy się nagle, z pośród ludzi, z owego wiru sklepowego, do ciemnego, spokojnego lochu, stracił odrazu całą fantazyę. Przez pierwszych dni parę nowość bawiła go i zaciekawiała. Ale już po tygodniu te nory wilgotne, ta latarka, z którą się do nich schodziło, brzęk kluczy, któremi drzwi ciężkie żelazne sam subjekt zwykle otwierał i ta cisza, zrzadka tylko bulkotaniem płynów, syczeniem topionego laku lub odbijaniem czopów przerywana – wszystko to sprawiało na nim wrażenie więzienia.
Pracowity i czynny już z natury, z usposobienia, nie lenił się i tutaj w robocie, a trafił szczęściem na subjekta, chwilowo zakochanego, a więc na czułą nastrojonogo nutę, tem samem zaś obdarzonego niezwykłą przystępnością i pobłażliwością. Ten jego w tym lochu bezpośredni zwierzchnik znał go cokolwiek "z góry", t… j… ze sklepu, a tu już po dniach kilkunastu tem więcej polubił. Mimo nierówności wieku zbliżyła ich ku sobie samotność i pokrewny minorowy nastrój, choć nie z jednakowego wypływający źródła.
Subjekt marzył o niedzieli, jako o dniu, w którym mając "wychodne", będzie mógł znowu zobaczyć swoją "najdroższą"; młody chłopiec tęsknił za gwarem "na górze", za owymi gośćmi, do których przywykł, za doktorem, starym dziekanem, a zwłaszcza wesołym porucznikiem.
– Mój Boże! – myślał nieraz obecnie – byłbym tam już do dziś dnia znacznie się z nim wprawił w rozmowie…
Zrobił się wkrótce jakimś ociężałym, powolnym, milczącym, tylko oczy szkliły mu się jak dawniej, świadcząc o tym nadmiarze życia, jakie w ciele tem siedziało, a które obecnie nie mogło sobie znaleść żadnego ujścia.
Szczęściem subjekt dzielił z nim tęsknotę, a jak zwykle zakochani, potrzebował koniecznie zwierzeń, rozmowy, pociechy… Nie mógł żyć bez słów w tej ciszy i pustce prawie więziennej.
Często więc, gdy robota znacznie naprzód postąpiła, siadał sam na brzegu beczki i chłopcu kazał także odpocząć a zaczynał rozmowę:
– Cóż, Feliks? źle ci tutaj?
– Tak sobie, proszę pana – odpowiadał chłopiec.
– Wolałbyś być na górze? Weselej tam było?
– Cóż robić.
I pogawędka zwykle od podobnych frazesów rozpoczynana, przechodziła później na poufne tory.
Chłopiec musiał opowiadać o sobie, o swej rodzinie, poruszał nawet wspomnienia szkolne; subjekt wyspowiadał mu się z zamiarów ożenku, poprawy losu, marzeń o własnym kiedyś sklepie.
– Zarazbym cię wziął do siebie – dodawał.
A rozmowom tym przysłuchiwał się często dodany im do pomocy parobek, Antoni, również niezgorsze chłopisko i bardzo pracowite. Tu, w tym lochu, po za światem, różnice stanowisk tej trójki ludzi nikły, a wyrabiała się jakaś swego rodzaju poufała zażyłość.
Antoni więc czasem nawet i wtrącał się do rozmowy, zwłaszcza, że w rzeczach "babskich", miał już jak mówił, praktykę.
– A kocha też pana Adama ta panna? – pytał pewnego razu.