Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Amant komiczny: powieść z życia aktorów warszawskich - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Amant komiczny: powieść z życia aktorów warszawskich - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 217 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Po­wieść z ży­cia ak­to­rów war­szaw­skich.

Łódź

Na­kła­dem ro­dzi­ny

Druk K. Brzo­zow­skie­go i S-ki

1901.

Дозволено Цензурою. Варшава 10 Марта 1900 г.

Nig­dy nie mógł so­bie przy­po­mnieć, kie­dy po raz pierw­szy po­my­ślał, aby zo­stać ak­to­rem.

Gdy wpadł w roz­czu­le­nie, co mu się zresz­tą dość rzad­ko zda­rza­ło, wów­czas był pra­wie pew­ny, że z my­ślą o ka­ry­erze ak­tor­skiej no­sił się jesz­cze w dzie­ciń­stwie, że za­miar ten mu­siał już w ko­ły­sce pie­ścić jego nie­mow­lę­ce ma­rze­nia, że do ma­rzeń tych piąst­ki swe wy­cią­gał po każ­dem prze­bu­dze­niu pier­wej, niż do wła­snej mat­ki, że już się z tą my­ślą uro­dził…

Tak są­dził w chwi­lach roz­czu­le­nia, gdy "gaża" się ro­ze­szła, a do no­we­go "pierw­sze­go" bra­ko­wa­ło jesz­cze dni kil­ku­na­stu.

Prze­waż­nie jed­nak, za­rów­no na sce­nie, jak w ży­ciu, na­wet i w środ­ku mie­sią­ca, wi­dy­wa­no go tyl­ko uśmiech­nię­tym lub do śmie­chu po­bu­dza­ją­cym in­nych.

Jako to­wa­rzysz w we­so­łej kom­pa­nii, nie miał so­bie rów­nych.

Mło­dzież mod­ne­go świa­ta lu­bi­ła go po­wszech­nie za jego żar­ty, któ­re do­ty­ka­ły zwy­kle nie­obec­nych (w bra­ku ta­kich, żar­to­wał z sie­bie sa­me­go) za jego kon­cep­ta, z któ­rych nie­po­dob­na było się nie śmiać, za jego we­so­łość cza­sa­mi na­wet nie­szcze­rą, zgryź­li­wą i wy­mu­szo­ną, ale za­wsze za­baw­ną…

Istot­nie, nig­dy może na­tu­ra nie stwo­rzy­ła twa­rzy wła­ściw­szej do pia­sto­wa­nia do­bre­go hu­mo­ru. Była to twarz bla­da, smu­kła, o oczach ja­sno­nie­bie­skich, mgła­wych, z no­sem nie­brzyd­kim, na­wet kla­sycz­nym, ale co­kol­wiek ku le­we­mu po­licz­ko­wi na­chy­lo­nym, w sku­tek cze­go, rzekł­byś, da – wała nie­usta­ją­cy przy­tu­łek sar­ka­zmo­wi. Z tym ostat­nim zaś, jako wi­docz­nie tyl­ko wy­ni­kiem skrzy­wio­ne­go nosa, sprze­czał się cią­gle ogól­ny wy­raz tego ob­li­cza, ła­god­ny, do­bro­tli­wy, pe­łen ja­kie­goś smut­ne­go do­świad­cze­nia i pły­ną­cej zeń wy­ro­zu­mia­ło­ści. Sam zresz­tą kor­pus, na któ­rym twarz ta, o dwóch, jak mo­ne­ta stro­nach, była osa­dzo­na, kor­pus dłu­gi a cięż­ki i le­ni­wy, do­peł­niał tyl­ko ko­micz­ne­go wy­glą­du tej ca­łej fi­gu­ry czło­wie­czej.

Co praw­da, sta­ran­na cha­rak­te­ry­za­cya sce­nicz­na ro­bi­ła cza­sem z tej twa­rzy i po­sta­ci coś nie­ko­niecz­nie śmiesz­ne­go, a wąs na­kle­jo­ny ła­go­dził pra­wie zu­peł­nie śmiesz­ną po­chy­łość przy­rzą­du po­wo­nie­nia. Ale dzia­ło się to tyl­ko wy­sił­kiem, z po­trze­by.

Okre­śla­li to naj­le­piej sami ko­le­dzy, py­ta­jąc go wów­czas w żar­tach:

– Cóż ty wa­lisz dziś Ro­mea?

Od­ci­nał się wów­czas, ale go to gry­zło.

Ba! Prze­cie nie­gdyś gry­wał role bo­ha­ter­skie i do łez po­bu­dzał słu­cha­czy, a po jed­nem z ta­kich przed­sta­wień otrzy­mał na­wet bi­le­cik pach­ną­cy, z wy­zna­cze­niem schadz­ki, na któ­rą nie sta­wił się tyl­ko z po­wo­du bra­ku na­le­ży­te­go kom­ple­tu w gar­de­ro­bie po­za­sce­nicz­nej… Głup­cy! onby im dziś jesz­cze po­ka­zał, jak się to gra Ro­mea!…

Były to już jed­nak tyl­ko pra­gnie­nia chwi­lo­we, prze­mi­ja­ją­ce.

Na­za­jutrz bo­wiem, wró­ciw­szy do swych ról ko­micz­nych, wra­cał za­ra­zem do swe­go do­bre­go hu­mo­ru, do swo­ich fi­glów, któ­re w we­so­łym świe­cie kin­kie­tów wy­ro­bi­ły mu po­wszech­nie mia­no "ka­wa­la­rza".

A wi­dząc swo­je na tych po­lach po­wo­dze­nie, go­dził się z lo­sem.

– Tak, to dar­mo! – ro­zu­mo­wał wów­czas. – Dzie­sięć lat "szop­ki" zro­bi­ło swo­je…

Tak istot­nie było. Od lat je­de­na­stu sce­nicz­ne­go swe­go za­wo­du, tyl – ko przez rok je­den "ba­wił się" w bo­ha­te­ra. Gry­wa­ne zaś na­stęp­nie role ko­micz­ne prze­szły mu już w krew, za­zna­czy­ły się w jego ru­chach, jak za­zna­czy­ły się w pa­mię­ci wi­dzów, przy­zna­ją­cych mu w tym kie­run­ku wy­bit­ne zdol­no­ści. On i śmiech – to było coś nie­roz­łącz­ne­go; dla­te­go to i po za te­atrem nikt nie trak­to­wał go se­ryo, a on sam czuł tak­że, że czy śmie­je się, czy gnie­wa, jest już tyl­ko ko­micz­nym.

Po­zo­sta­wał więc z musu przy swo­ich kon­cep­tach i fi­glach, a gdy się cza­sem w we­so­łem gro­nie zga­da­no o jego prze­szło­ści, od­po­wia­dał wów­czas żar­go­nem za­ku­li­so­wym:

– Wierz­cie mi, żem już mam­ce przy pier­si ro­bił róż­ne "ka­wa­ły".

Mó­wił "mam­ce", ale wie­dział do­brze, że kar­mi­ła go sama mat­ka, po­czci­wa kraw­co­wa. Żal mu było kon­cep­tu, któ­ry tu oto, wprost, może wy­da­wać się nie bar­dzo smacz­nym lub na­wet zgo­ła nie­za­baw­nym, ale we wła­ści­wem oto­cze­niu, przy czar­nej ka­wie i li­kie­rze, miał wiel­kie po­wo­dze­nie. A prze­cież pa­mięć do­brej mat­ki jesz­cze tyle była mu dro­gą, że sta­rał się choć samo jej na­zwa­nie omi­nąć…

Tym­cza­sem nie­wie­le się my­lił, od­su­wa­jąc pierw­sze prze­bły­ski swe­go po­wo­ła­nia aż do lat dzie­cin­nych. Ko­le­dzy szkol­ni mogą po­świad­czyć, że po­cząw­szy już od pierw­szej kla­sy de­kla­mo­wał pod­czas pauz róż­ne wier­sze za­pa­mię­ta­le, od trze­ciej zaś na każ­dej lek­cyi gre­czy­zny lub aryt­me­ty­ki ba­wił sie­dzą­cych obok to­wa­rzy­szów nie­me­mi sce­na­mi, któ­re od­gry­wa­ły po­ru­sza­ne prze­zeń pod ław­ką fi­gur­ki pa­pie­ro­we, ma­ją­ce wy­obra­żać chło­pów, ży­dów, ulicz­ni­ków i tym po­dob­ne oso­bi­sto­ści. Na­śla­do­wał w tem może za­pa­mię­ta­ne z dzie­ciń­stwa "ja­seł­ka", ale na­śla­do­wał z pew­ną ory­gi­nal­no­ścią i hu­mo­rem, na któ­re­go wła­sność mógł sta­rać się o przy­wi­lej.

Za­im­pro­wi­zo­wa­ne te przed­sta­wie­nia cie­szy­ły się wśród ko­le­gów wiel­kiem po­wo­dze­niem, ale w szko­le nie mo­gły być przez wła­dzę to­le­ro­wa­ne. Pew­ne­go dnia wy­da­ło się to wszyst­ko, wła­śnie na lek­cyi gre­czy­zny i "en­tre­pre­ner" po­pro­szo­ny zo­stał do kan­ce­la­ryi dy­rek­to­ra.

W jego ów­cze­snej wy­obraź­ni dy­rek­tor gim­na­zy­um św. Anny w Kra­ko­wie uosa­biał sta­no­wi­sko, z któ­re­go moż­na było awan­so­wać wprost na ce­sa­rza au­stry­ac­kie­go, a po nad ta­ko­wym stał już tyl­ko sam Pan Bóg.

Po­my­ślał więc, że we­zwa­no go za wy­so­ko, zwłasz­cza, że z kan­ce­la­ryi tej trze­ba się było co­fać o kil­ka­na­ście kro­ków do iz­deb­ki, któ­rą zaj­mo­wał stróż gim­na­zy­al­ny, zwa­ny "ter­cy­anem", a po­sia­da­ją­cy ław­kę i trzcin­kę, na­le­żą­ce jesz­cze pod­ów­czas do ar­gu­men­tów prze­ko­ny­wa­ją­cych miej­sco­we­go sys­te­mu pe­da­go­gicz­ne­go.

W dro­dze też, mimo, że to­wa­rzy­szył mu oskar­ży­ciel, ów pro­fe­sor gre­czy­zny, tak się ja­koś zło­ży­ło, iż "ko­me­dy­ant" mi­nął drzwi kan­ce­la­ryi dy­rek­tor­skiej i jed­nym sko­kiem zna­lazł się za bra­mą szkol­ne­go gma­chu. Tam, gdy już parę prze­bie­rzo­nych szyb­ko ulic po­sta­wi­ło go w bez­piecz­nej od­le­gło­ści, przy­szła mu do­pie­ro myśl, że w domu ław­ki wpraw­dzie nie­ma, ale czcin­kę oj­ciec z pew­no­ścią od­na­leść po­tra­fi, a w ostat­nim ra­zie za­stą­pi ją czem­bądź, choć­by na­wet pię­ścią, uzbro­jo­ną w cięż­ki na­par­stek kra­wiec­ki bez den­ka.

Z tem już jed­nak wie­dział, jak so­bie ra­dzić. Szedł oto w ta­kich ra­zach do ciot­ki, wdo­wy po sub­jek­cie han­dlo­wym, któ­ra go lu­bi­ła, a po­sia­da­jąc do­mek na przed­mie­ściu "Pia­skach", i bę­dąc bez­dziet­ną, zwy­kle już sa­mem zja­wie­niem się swo­jem roz­bra­ja­ła gniew ubo­gie­go kraw­ca.

Tak się też sta­ło i tym ra­zem.

– No, do­brze, ko­cha­na ciot­ko – mó­wił kra­wiec, wy­słu­chaw­szy nie­ja­snej zresz­tą opo­wie­ści o przy­go­dzie syna – do­brze, ale co z nie­go bę­dzie, gdy szkół nie skoń­czy?

Za­moż­na ciot­ka na­chmu­rzy­ła się.

– O! o! wiel­kie rze­czy! – rze­kła. – Mój nie­bosz­czyk żad­nych też aka­de­mii nic koń­czył, a do­brze mu było i do­ro­bił się for­tu­ny przy mo­jej po­mo­cy. Niech Fe­lek zo­sta­nie tem, czem on… Od­da­my go do skle­pu na prak­ty­kę. Mam zna­jo­mo­ści. Przyj­mą go ła­two. Już ja się o to po­sta­ram.

Chło­pak za szko­łą nie uczu­wał tę­sk­no­ty, a ma­jąc do wy­bo­ru mię­dzy obi­ciem a prak­ty­ką w skle­pie, wo­lał na ra­zie to dru­gie. Ubo­gi kra­wiec krzy­wił się wpraw­dzie na myśl o wy­rze­cze­niu się ma­rzeń co do przy­szło­ści swe­go pier­wo­rod­ne­go, o któ­rej wy­so­ko roił, ale gdy ciot­ka szep­nę­ła coś o za­po­mo­dze, przy­stał na jej pro­jek­ta.

I oto czter­na­sto­let­ni psot­nik zna­lazł się w kil­ka­na­ście dni póź­niej za ladą skle­po­wą jed­ne­go z pierw­szo­rzęd­nych han­del­ków kra­kow­skich.

Z no­wym po­ło­że­niem swo­jem wkrót­ce się po­go­dził, a prze­zna­czo­ny po pew­nym cza­sie do po­mo­cy sub­jek­to­wi w ja­dło­daj­ni skle­po­wej, oka­zał na­wet nie­ma­ło ob­rot­no­ści. Miał coś z mał­pich ta­len­tów w swo­jej na­tu­rze, al­bo­wiem za­nim się spo­strze­żo­no, przy­swo­ił so­bie nie­tyl­ko ma­nie­ry gar­so­nów skle­po­wych, lecz i wszyst­kie ich kon­cep­ta, a te ostat­nie po­czął na­wet od­świe­żać do­dat­ka­mi wła­sne­go po­my­słu.

Sta­rych by­wal­ców owe­go han­del­ku ujął so­bie tem, że wy­uczył się w lot ich sła­bo­stek i wy­bor­nie pa­mię­tał o ich przy­zwy­cza­je­niach.

– Dla pana rad­cy wód­ka z kro­pel­ka­mi! – ma­wiał zo­ba­czyw­szy sta­re­go, za­wię­dłe­go są­dow­ni­ka.

I bez py­ta­nia na­peł­niał dla nie­go kie­li­szek.

– Ra­dzę dziś panu re­dak­to­ro­wi ozór! – mó­wił do in­ne­go z go­ści z ta­jem­ni­czą, a tem sa­mem wiel­ce obie­cu­ją­cą miną.

Na co od­bie­rał zwy­kle od­po­wiedź:

– Da­waj a szyb­ko!

W ogó­le po­jęt­nym był bar­dzo, nig­dy nie­zmę­czo­ny, choć cały dzień z kąta w kąt bie­gał; za­wsze uśmiech­nię­ty, z twa­rzą wy­po­go­dzo­ną, ze spry­tem prze­bi­ja­ją­cym w ja­snych, we­so­łych oczach, zręcz­ny, zwin­ny i wy­ga­da­ny, choć nie prze­kra­cza­ją­cy nig­dy w ga­dul­stwie gra­ni­cy, za­kre­ślo­nej na­leż­nem usza­no­wa­niem, do­brze uspo­sa­biał wszyst­kich ku so­bie.

– Wszyst­ko mi le­piej sma­ku­je przy tym chło­pa­ku! – ma­wiał wkrót­ce sta­ry pro­fe­sor uni­wer­sy­te­tu, ty­tu­ło­wa­ny "pa­nem dzie­ka­nem", a zna­ny z kwa­śne­go zwy­kle hu­mo­ru i wy­bred­ne­go pod­nie­bie­nia.

– Tak, tak, spryt­na sztu­ka… tyl­ko nie musi być zdrów. za bla­dy! – od­po­wia­dał gru­by dok­tór, rów­nie by­strem okiem oce­nia­ją­cy z wy­glą­du so­czy­stość po­lę­dwi­cy z roż­na, jak i bez – krwi­stość w twa­rzy po­da­ją­ce­go mu ją prak­ty­kan­ta.

Nie­mniej po­lu­bi­li go ofi­ce­ro­wie, licz­nie ten han­de­lek w go­dzi­nach po­po­łu­dnio­wych na­wie­dza­ją­cy. Zwłasz­cza je­den z nich, mło­dy, przy­stoj­ny po­rucz­nik od uła­nów, po­zwa­lał mu żar­to­wać z sobą nie­mal jak z rów­nym. Przy­by­wał on pra­wie co­dzień z ja­kimś no­wym fi­glem, ob­my­śla­nym spe­cy­al­nie dla ucie­chy chłop­ca i cią­gle się z nim prze­ko­ma­rzał, zmu­sza­jąc go do roz­mo­wy w nie­miec­kim ję­zy­ku.

Chło­pak za Niem­ca­mi nie bar­dzo prze­pa­dał i wśród fi­glów po­wie­dział to otwar­cie owe­mu po­rucz­ni­ko­wi, ku wiel­kiej ucie­sze nie­tyl­ko jego sa­me­go, ale i ca­łej ze­bra­nej oko­ło bu­fe­tu ofi­cer­skiej kom­pa­nii, któ­rej się to re­zo­lut­ne oświad­cze­nie bar­dzo spodo­ba­ło.

Zro­zu­miał jed­nak wkrót­ce całą war­tość tego sto­sun­ku, zwłasz­cza, gdy so­bie przy­po­mniał po­dziw, ja­kim w pierw­szych dniach po przy­by­ciu do skle­pu na­peł­nił go głów­ny bu­chal­ter, od­po­wia­da­ją­cy ofi­ce­rom tym tak płyn­nie, jak­by jadł chleb z ma­słem, a w chwi­lę póź­niej nie­mniej bie­gle roz­pra­wia­ją­cy się z ja­kąś fran­cuz­ką.

– Tak, tak, to dla kup­ca po­trzeb­ne – my­ślał – a ja prze­cież mam być kup­cem i może będę kie­dyś ta­kim bu­chal­te­rem…

Od­tąd na wi­dok po­rucz­ni­ka wrzesz­czał: "Gu­ten Mor­gen" lub "Kor­scham­ster Die­ner", sta­ra­jąc się sło­wom tym nadać jak naj­wła­ściw­szy ak­cent. Za­pusz­czał się po­tem z nim w całe roz­mo­wy, a tyl­ko tego ża­ło­wał, że do re­stau­ra­cyi ża­den nie za­glą­da Fran­cuz.

Przez rok cały nikt na nie­go żad­nej skar­gi nie za­niósł; prze­ciw­nie chwa­li­li go wszy­scy.

A na­tu­ral­nie po­chwa­ły te do­sta­ły się z cza­sem i do uszu pryn­cy­pa­ła. Pierw­szy wy­stą­pił z nie­mi sta­ry pro­fe­sor. Ale pryn­cy­pał so­bie sa­me­mu przy­pi­sał za­słu­gę ob­rot­no­ści chłop­ca.

– To już ta­kie moje szczę­ście, pa­nie dzie­ka­nie do­bro­dzie­ju! – rzekł, za­cie­ra­jąc ręce przy sto­sow­nym ukło­nie. – U nas już tak tra­dy­cyj­nie z ojca na syna do­bra służ­ba! – do­dał.

Miał jed­nak ła­ska­we oko na chłop­ca i o całe pół roku dłu­żej, niż to było w zwy­cza­ju, przy­trzy­mał go w usłu­gach ja­dło­daj­ni. W koń­cu jed­nak­że, przy­na­glo­ny przez do­tych­cza­so­we­go prak­ty­kan­ta piw­nicz­ne­go, któ­ry o "zmia­nę" po­czął się do­po­mi­nać co­raz na­tar­czy­wiej, mu­siał spryt­ne­go i chwa­lo­ne­go przez go­ści Fel­ka po­słać do piw­ni­cy.

Nowy ten dział prak­ty­ki miał trwać przez rok cały, a była to pra­ca nie­la­da.

Po­czą­tek jej przy­padł wła­śnie na nie­go pod zimę, zda­rza­ło się więc, że chło­pak od­tąd świa­tła bo­że­go nic oglą­dał przez całe ty­go­dnie. Rano o 7-mej, a więc jesz­cze po ciem­ku, scho­dził z la­tar­ką do ciem­ni­cy piw­nicz­nej, a kie­dy ztam­tąd koło pią­tej wy­cho­dził na go­dzi­nę obia­do­wą, była już noc zno­wu. Po­tem, po chwi­li ode­tchnie­nia, prze­zna­czon­go na po­si­łek, scho­dzi­ło się po­now­nie do piw­ni­cy, gdzie pra­ca trwa­ła jesz­cze oko­ło trzech go­dzin. Resz­tę wie­czo­ra spę­dzał w kan­to­rze, przy za­pi­sy­wa­niu w księ­gi do­ko­na­nych "bu­tel­ko­wa­li", prze­mie­rzeń, od­bio­rów z ko­mo­ry i po­dob­nych czyn­no­ści.

Chło­pak żywy jak iskra, do­staw­szy się na­gle, z po­śród lu­dzi, z owe­go wiru skle­po­we­go, do ciem­ne­go, spo­koj­ne­go lo­chu, stra­cił od­ra­zu całą fan­ta­zyę. Przez pierw­szych dni parę no­wość ba­wi­ła go i za­cie­ka­wia­ła. Ale już po ty­go­dniu te nory wil­got­ne, ta la­tar­ka, z któ­rą się do nich scho­dzi­ło, brzęk klu­czy, któ­re­mi drzwi cięż­kie że­la­zne sam sub­jekt zwy­kle otwie­rał i ta ci­sza, zrzad­ka tyl­ko bul­ko­ta­niem pły­nów, sy­cze­niem to­pio­ne­go laku lub od­bi­ja­niem czo­pów prze­ry­wa­na – wszyst­ko to spra­wia­ło na nim wra­że­nie wię­zie­nia.

Pra­co­wi­ty i czyn­ny już z na­tu­ry, z uspo­so­bie­nia, nie le­nił się i tu­taj w ro­bo­cie, a tra­fił szczę­ściem na sub­jek­ta, chwi­lo­wo za­ko­cha­ne­go, a więc na czu­łą na­stro­jo­no­go nutę, tem sa­mem zaś ob­da­rzo­ne­go nie­zwy­kłą przy­stęp­no­ścią i po­błaż­li­wo­ścią. Ten jego w tym lo­chu bez­po­śred­ni zwierzch­nik znał go co­kol­wiek "z góry", t… j… ze skle­pu, a tu już po dniach kil­ku­na­stu tem wię­cej po­lu­bił. Mimo nie­rów­no­ści wie­ku zbli­ży­ła ich ku so­bie sa­mot­ność i po­krew­ny mi­no­ro­wy na­strój, choć nie z jed­na­ko­we­go wy­pły­wa­ją­cy źró­dła.

Sub­jekt ma­rzył o nie­dzie­li, jako o dniu, w któ­rym ma­jąc "wy­chod­ne", bę­dzie mógł zno­wu zo­ba­czyć swo­ją "naj­droż­szą"; mło­dy chło­piec tę­sk­nił za gwa­rem "na gó­rze", za owy­mi go­ść­mi, do któ­rych przy­wykł, za dok­to­rem, sta­rym dzie­ka­nem, a zwłasz­cza we­so­łym po­rucz­ni­kiem.

– Mój Boże! – my­ślał nie­raz obec­nie – był­bym tam już do dziś dnia znacz­nie się z nim wpra­wił w roz­mo­wie…

Zro­bił się wkrót­ce ja­kimś ocię­ża­łym, po­wol­nym, mil­czą­cym, tyl­ko oczy szkli­ły mu się jak daw­niej, świad­cząc o tym nad­mia­rze ży­cia, ja­kie w cie­le tem sie­dzia­ło, a któ­re obec­nie nie mo­gło so­bie zna­leść żad­ne­go uj­ścia.

Szczę­ściem sub­jekt dzie­lił z nim tę­sk­no­tę, a jak zwy­kle za­ko­cha­ni, po­trze­bo­wał ko­niecz­nie zwie­rzeń, roz­mo­wy, po­cie­chy… Nie mógł żyć bez słów w tej ci­szy i pu­st­ce pra­wie wię­zien­nej.

Czę­sto więc, gdy ro­bo­ta znacz­nie na­przód po­stą­pi­ła, sia­dał sam na brze­gu becz­ki i chłop­cu ka­zał tak­że od­po­cząć a za­czy­nał roz­mo­wę:

– Cóż, Fe­liks? źle ci tu­taj?

– Tak so­bie, pro­szę pana – od­po­wia­dał chło­piec.

– Wo­lał­byś być na gó­rze? We­se­lej tam było?

– Cóż ro­bić.

I po­ga­węd­ka zwy­kle od po­dob­nych fra­ze­sów roz­po­czy­na­na, prze­cho­dzi­ła póź­niej na po­uf­ne tory.

Chło­piec mu­siał opo­wia­dać o so­bie, o swej ro­dzi­nie, po­ru­szał na­wet wspo­mnie­nia szkol­ne; sub­jekt wy­spo­wia­dał mu się z za­mia­rów ożen­ku, po­pra­wy losu, ma­rzeń o wła­snym kie­dyś skle­pie.

– Za­ra­zbym cię wziął do sie­bie – do­da­wał.

A roz­mo­wom tym przy­słu­chi­wał się czę­sto do­da­ny im do po­mo­cy pa­ro­bek, An­to­ni, rów­nież nie­zgor­sze chło­pi­sko i bar­dzo pra­co­wi­te. Tu, w tym lo­chu, po za świa­tem, róż­ni­ce sta­no­wisk tej trój­ki lu­dzi ni­kły, a wy­ra­bia­ła się ja­kaś swe­go ro­dza­ju po­ufa­ła za­ży­łość.

An­to­ni więc cza­sem na­wet i wtrą­cał się do roz­mo­wy, zwłasz­cza, że w rze­czach "bab­skich", miał już jak mó­wił, prak­ty­kę.

– A ko­cha też pana Ada­ma ta pan­na? – py­tał pew­ne­go razu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: