Amazonia - ebook
Amazonia - ebook
Tym razem Patrick Deville podróżuje po Amazonii – od Brazylii po Ekwador, od Belém nad Atlantykiem do Santa Elena nad Pacyfikiem i dalej – na Wyspy Galapagos. W podróży towarzyszy mu syn. Płynąc wraz z nimi w górę jednej z największych rzek świata na pokładzie parowca „Jangada”, poznajemy burzliwe dzieje regionu – od wypraw konkwistadorów poszukujących w dżungli legendarnego Eldorado, poprzez niezwykłe przygody odkrywców i naukowców - od La Condamine’a po Alexandra von Humboldta czy Charlesa Darwina - losy tych, którzy dorobili się tutaj na zbieraniu kauczuku, a potem stracili całą fortunę, po brazylijskie podróże pisarzy takich jak Bernanos czy Zweig oraz antropologów, jak Lévi-Strauss. Mieszając gatunki, Deville snuje swoją literacką opowieść o świecie, przywołując na świadków takie postaci jak Montaigne, Blaise Cendrars, czy Roger Casement.
Wnioski, jakie wyciąga z poczynionych w Amazonii obserwacji, nie są budujące: „Od dwudziestu dwóch lat podróżowałem po świecie i próbowałem wyrobić sobie opinię na temat burzliwych przemian historycznych i politycznych, do których dochodziło po feralnym roku 1860, kiedy to trwała w najlepsze druga rewolucja przemysłowa. Mój wniosek był jeden: niezależnie od konfliktów i perypetii związanych z rozwojem technologii, najważniejszym zagrożeniem stawał się obecny kryzys klimatyczny”.
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7392-751-3 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Od wielu dni płynęliśmy przez labirynt: nasz statek, który nazwaliśmy „Jangada” – amazoński, wąski, utrzymujący się wysoko na wodzie, kadłub z drewna itaúba – oraz członkowie jego załogi w koszulkach z napisem MARINHA MERCANTE na plecach. Po kilku miesiącach remontu przyszedł czas na próbny rejs. Byliśmy z Pierre’em jedynymi pasażerami z zewnątrz, korzystaliśmy z długich godzin monotonnej żeglugi, przyzwyczajając się do szumu silników.
Siedząc pod tentem, wpatrywaliśmy się jak zahipnotyzowani w mijaną niespiesznie zieleń, która pierwszych wystraszonych żeglarzy inspirowała niegdyś do pisania wierszy lub odbierała im rozum. W pogodne dni robiliśmy na zmianę pranie w umywalce, rozwieszaliśmy ubrania na pokładzie, przypinając je do linek relingu spinaczami. Od dawna nie miałem w ręku takiego cuda! Byłoby miło podarować ludzkości coś tak przydatnego i zmyślnego jak spinacz do bielizny lub klucz do otwierania konserw. Czytaliśmy, zaglądaliśmy do swoich notesów, każdy z osobna, w poszanowaniu dla naszej samotności, rozmawialiśmy niewiele.
Zostawiając za sobą autostradę pełną statków towarowych i rejsowych oraz barek, „Jangada” odbijała na nocleg w bok, w otwarte ramiona dopływów zwanych paranas, żeglownych o tej porze roku, gdzie rzucała kotwicę. O świcie słyszeliśmy gwizdy lub mlaskanie delfinów, śpiew kogutów dochodzący z podmytych wodą, wzniesionych na palach farm.
Przy jednym z takich strumyków, parana Maica, nieprzeparta chęć obejrzenia dzikich zwierząt – nieprzeparta tym bardziej, że niemal wszystkie zaczynają znikać, i to w tempie zastraszająco szybkim – zawiodła nas w pobliże żółtozielonych bud, pomostu, psów i dystrybutora paliwa. Wraz z przywódcą wioski zamieszkanej przez caboclos – potomków brazylijskich Metysów i z tego tytułu cieszących się od czasu zniesienia niewolnictwa specjalnym statusem – wyruszyliśmy do puszczy na poszukiwanie wyjców i kapucynek, które siedzą nieruchomo na drzewach i trudno je dostrzec, dopóki nie zawisną na ogonie i nie zaczną się popisywać. Zauważyliśmy również leniwce i wielkie błękitne motyle morpho, ale Indian o takim kolorze skóry nigdzie nie było.
Kolejne lektury Morawagina zatarły pamięć o pierwszych wrażeniach, nigdy więc nie dowiem się już, co czułem, kiedy wpatrzony w o ileż mniej rozbuchaną zieleń ujścia Loary czytałem jako dziecko te zdania: „Otaczały nas drzewa paproci, kosmate kwiaty, odurzające wonie, poszycie leśne koloru morskiej wody. Przepływ. Stawanie się. Przenikanie. Nabrzmienie. Puchnięcie pączka, otwieranie się liścia, lepki naskórek, ośliniony owoc, korzeń, który ssie, zarodek destylujący wodę”. Piroga szła równo z biegiem rzeki, zbliżała się do brzegu na biwak. „Nie słyszeliśmy, jak się zjawili. Zbliżali się do nas, zacieśniali krąg. Morawagin już chciał się z nimi wdać w dysputę, gdy uderzenie wiosła rozciągnęło go na ziemi; po chwili leżał spętany. Byli to Błękitni Indianie”.
Sporo dalej na południe Cendrars, siedząc za kierownicą forda conversível, jechał kiedyś z São Paulo w stronę Minas Gerais. A potem wybuchła rewolucja. Ruszył więc za Paulem Prado. Podczas zamieszek bogaci zawsze i wszędzie przenoszą się najchętniej do swoich domów na wsi. Na tak długo, aż wszystko ucichnie.na pokładzie
Wystarczy usiąść wygodnie na leżaku, spleść ręce za głową i wyobrazić sobie, że każdy z tysięcy strumieni, które spływają z obu półkul i łączą się w korycie jednej rzeki kilka stopni poniżej równika, tworzy osobną historię. Jednorękiemu brakuje dobrego tematu. Choćby takiego, jak kolumna Prestesa. Od miesięcy Cendrars kręci się w miejscu, wygłasza wykłady, aby zarobić jakieś grosze. Nie jest już modernistą. Ani poetą. Marzy mu się, że wykorzysta kontakty Paula Prado i rozkręci jakiś interes, zarobi krocie, otworzy biura firmy Cendrars & Co. Cała ta rewolucja nie jest mu na rękę.
Na początku lipca 1924 roku wybucha w Brazylii powstanie wojskowe znane jako bunt tenentystów. Młodzi oficerowie wywodzący się z klas średnich domagają się sprawiedliwości społecznej, tajnego głosowania, rozwoju szkół publicznych, wszystkich tych rzeczy, które u królów kawy, takich jak Paulo, wywołują co najwyżej wzruszenie ramion i uśmiech. Ruch powstańczy rozprzestrzenia się. Aż po Belém i Manaus na północy i Rio Grande do Sul na południu. Rebelianci okupują São Paulo przez trzy tygodnie, po czym ich kolumna opuszcza miasto. Na początku jest to tysiąc pięciuset ludzi, niebawem cztery tysiące, rozpoczynają długi marsz, podobny do późniejszego marszu Mao w Chinach i Savimbiego w Angoli, próbują zbuntować chłopów. Na ich czele – Luís Carlos Prestes, dwudziestosześcioletni kapitan; unika otwartej bitwy, raz po raz daje dowody strategicznego geniuszu, narzuca ostrą dyscyplinę, usuwa defetystów, wśród nich Filinta Müllera. Dwadzieścia lat później ten ostatni, już jako naczelnik policji politycznej prezydenta Getulia Vargasa, zemści się na Luisie Prestesie, oddając szefową jego ochrony i niebawem żonę, Olgę Benário, niegdyś niemiecką rewolucjonistkę, w ręce Gestapo, które pośle ją do obozu w Ravensbrück, a następnie do komory gazowej w Bernburgu.
Na razie jednak mamy lata dwudzieste i niezwyciężona kolumna, atakowana wściekle przez hordy bandytów przekupionych i uzbrojonych przez armię, cangaceiros kuszonych obietnicą amnestii i awansów – w tym przez samego Lampião w stanie Pernambuco – przemierza w ciągu dwóch lat, zataczając coraz szersze kręgi w bezludnym, niemal pustynnym pejzażu sertões, niewiarygodny dystans dwudziestu pięciu tysięcy kilometrów, czyli tyle co z Paryża do Władywostoku i z powrotem. Podczas ucieczki, spychana w kierunku granic na zachodzie i południu, kolumna rozdziela się, po czym część ludzi przedostaje się do Boliwii, pozostali zaś trafiają do Paragwaju.
Podczas moich pierwszych pobytów w São Paulo z synowskiego niejako obowiązku szukałem śladów zapalonych miłośników Cendrarsa, gdyż pamiętałem, że zaliczał się do nich mój zmarły kilka lat wcześniej ojciec. Postanowiłem popytać Carlosa Augusta Calila, z którym spotkałem się w prefekturze. Podarował mi wydaną przez siebie niedawno sporą książkę Alexandre Eulalia pt. A Aventura brasileira de Blaise Cendrars: obok wielu ilustracji znalazłem w niej inedita brazylijskie, ale o kolumnie ani słowa. Do São Paulo dotarłem bezpośrednio z Luandy. W konsulacie odnalazłem Sébastiena Roy, który pisał o Angoli. We dwóch nawiązaliśmy kontakt z pisarzami brazylijskimi – Luizem Ruffato i Bernardem Carvalho. Przed wyjazdem zostawiłem Roy kilka książek, które miał przechować przez rok. Po trzech podróżach z lat dwudziestych Cendrars nie wrócił już do Brazylii. Dużo później wydał Le Brésil. Des hommes sont venus. Być może miał na myśli nas dwóch.
Pierre przeczytał dość pospiesznie kilka moich opowieści podsumowujących podróż dookoła świata z zachodu na wschód – z Ameryki Środkowej do Meksyku poprzez Afrykę i Azję – którą odbywałem etapami podczas ostatnich dwudziestu lat. Ostatni chronologicznie etap wiódł dokoła Francji i był jednocześnie zwrotem w całej wędrówce, gdyż za chwilę miałem wyruszyć na zachód, kierując się tym razem od Atlantyku w stronę Pacyfiku. Podczas tego objazdu odtworzyłem – dzięki archiwom Monne – życie mego ojca u boku jego ojca, żywot tego ostatniego u boku jego własnego ojca i tak dalej. Wyobraziłem sobie, że teraz moglibyśmy kontynuować to doświadczenie, dopiąć kolejne ogniwo do pokoleniowego łańcucha ojców i synów. Z tą oczywistą różnicą, że obaj byliśmy żywi. Przekonać się, co z tego wyniknie. Pierre zastanawiał się przez chwilę. Zgodził się. W ostatnich latach nigdy wspólnie nie podróżowaliśmy.
Rok temu, korzystając z zaproszenia Samuela Titana, wydawcy literatury i albumów z fotografiami, wylądowaliśmy w São Paulo, po czym samochodem dotarliśmy do Costa Verde i Paraty, a tam czekało nas spotkanie z podróżnikiem Amyrem Klinkiem i zwiedzanie jego dwóch statków – „Paratii” i „Paratii 2”: na ich pokładzie Klink opływał samotnie świat i zapuszczał się zimą na oba bieguny. Mieszkał nad zatoką, w której żyły żółwie, w domu niedostępnym od strony lądu; niegdyś pędzono tu alkohol z trzciny o nazwie cachaça, a jeszcze wcześniej dzieciństwo spędziła w nim matka Tomasza Manna – Julia da Silva Bruhns, również pisarka. To o niej myślimy, gdy w Śmierci w Wenecji czytamy o matce starego Aschenbacha i wraz z bohaterem opowiadania widzimy „krajobraz, tropikalną okolicę bagnistą pod pokrytym gęstymi oparami niebem, wilgotną, bujną i potworną, rodzaj dziewiczej prapuszczy, pełnej wysp, mokradeł i szlam niosących żył wodnych”.
Gustaw von Aschenbach odnajdywał w pamięci obrazy, których się bał, „widział jak z jurnych gąszczy paproci, jak z podłoża tłustej, napęczniałej, awanturniczo kwitnącej roślinności sterczały w pobliżu i w dali włochate pnie palm, widział, jak dziwacznie niekształtne drzewa zanurzają korzenie swoje przez powietrze w ziemię, w znieruchomiałe, zielone cienie odbijające fale, gdzie wśród pływających kwiatów, mlecznie białych i wielkich jak misy, ptaki dziwnego rodzaju, o krótkich szyjach i niekształtnych dziobach, stojąc w płytkich wodach, spoglądały nieruchomo w bok”.
Ja z kolei widziałem w tym ptaku kośnika czubatego o szerokich ognistopurpurowych skrzydłach, już niebawem naszego ulubionego, którego będziemy śledzić podczas podróży przez Amazonię, gdzie jest właściwie dość pospolity: prehistoryczne monstrum, jedyny przedstawiciel rodziny hoacynów, świadek przemiany dinozaurów w ptaki, którego bardzo brzydkie, białawe pisklę ma dwa pazury służące do wspinania się po drzewach lub do wielkiego gniazda skleconego dość niedbale z gałęzi. Podpłynąwszy doń pirogą w zalanym wodą lesie, wyciągaliśmy lornetki, nastawiając ostrość na tę rozczochraną, szaloną główkę, a potem powiększaliśmy okrągłe oczko, czerwone, z akcentem błękitu, nieruchome i straszne, po czym nagle, niemal odruchowo, opuszczaliśmy ręce w obawie, że jednym ruchem dzioba kośnik rozbije obiektyw i uszkodzi nam siatkówkę. Hoacyn, jedyny przeżuwacz wśród latających, a w konsekwencji bekający jak krowa, jest ptakiem cuchnącym. Ten smród chroni go równie skutecznie, jak mimetyzm lub skorupa. I dodatkowo sprawia, że jest niejadalny. Kośnik czubaty nie jest specjalnie płochliwy i stanowi łatwy cel, ale za to śmierdzi – zarówno martwy, jak i żywy.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------