- W empik go
Ambaras od zaraz - ebook
Ambaras od zaraz - ebook
Wielkie miasto, wielkie emocje, wielkie zamieszanie.
Kinga to młoda managerka, która przebojem zdobywa wrocławski korpo-świat. Kiedy kolejny awans ma już na wyciągnięcie ręki, w jej życiu pojawia się miłość i… dwie skłócone kobiety po siedemdziesiątce. Janina i Roma, są jak ogień i woda, jednak jednoczą siły w zwariowanym planie uszczęśliwienia wnuczki i odnalezienia swojego miejsca we współczesnym świecie.
Ambaras od zaraz z przymrużeniem rozlicza się z pracoholizmem, konsumpcjonizmem, osłabieniem więzi społecznych, marginalizacją seniorów, przemijaniem i starą miłością, która nigdy nie rdzewieje.
Kolejna pozycja w cyklu komedii Dlaczemu. Czy Janina i Roma wykreowane przez Agę Sotor, zdobędą serca czytelników jak Fatima i Marcela Michała Krawczyka?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66521-85-8 |
Rozmiar pliku: | 3,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kinga Wiśniewska, zasapana po biegu do samochodu z maksymalną prędkością, na jaką pozwalała jej ołówkowa spódnica i dziesięciocentymetrowe szpilki, ruszyła z parkingu z piskiem opon, po czym bez wahania wymusiła pierwszeństwo, włączając się do ruchu. Jej czerwony mini cooper nie dojechał jednak zbyt daleko, bo korki zaczęły już umilać mieszkańcom Wrocławia kolejny początek dnia. Z wrzuconej na siedzenie pasażera torebki wyleciały kosmetyczka, badge, papierosy i paczka ciastek.
Zdenerwowany kierowca, przed którym teraz stała, dawał upust emocjom tak, że w lusterku mogła zobaczyć, co o niej myśli. Ale Kinga wiedziała jak to rozegrać. Wyciągnęła spod fotela kawałek tektury z napisem: „PRZEPRASZAM” i wystawiła go za okno, posyłając kierowcy najsztuczniejszy uśmiech świata. Nie działa? No to jeszcze całusa. A co tam! To nie jej pierwszy dzień za kierownicą. Nie będzie się kłóciła, że jeździ jak baba i wojowała na barykadach. Przecież w tak zwanym międzyczasie musi jeszcze zrobić makijaż.
Przez wczorajsze wydarzenia nie obudziło jej pięć budzików. Na bank przyjedzie dziś spóźniona. Ona, która zawsze, ale to zawsze jest w biurze przed wszystkimi! Spoglądając na ten stóg siana, kłujący w oczy w lustrzanym odbiciu, nie była pewna, czy potraktowanie jeszcze mokrych włosów prostownicą było dobrym pomysłem. Ale! Jej supermocą była przecież dyplomacja, czyż nie? Rozbrojony jej szczerością kierowca škody machnął ręką i to się liczyło.
Korek ruszył jedynie do następnych świateł, więc Kinga schyliła się po kosmetyczkę i przystąpiła do nakładania podkładu. W radiu The Cure śpiewali, że w piątki są zakochani i nie sposób było się z nimi nie zgodzić. Kinga również odliczała do piątku i teamowej imprezy. Póki co była dopiero środa. Za parę godzin w firmie pojawi się jej francuski klient i do tego czasu wszystko musi być zapięte na ostatni guzik. Nieważne, że jej prywatnemu życiu chwilowo bliżej do hippisowskich łachmanów. Tym zajmiemy się po godzinach. Najważniejszy jest profesjonalizm. Zawsze i wszędzie.
Trzydzieści minut i połowę paczki (zjedzonych z nerwów) herbatników później, choć perfekcyjnie umalowana, nadal tkwiła w korku. Służbowy telefon zdążyła sprawdzić już trzy razy. Odpisała nawet na kilka mejli. Popchnęła kilka spraw. Otworzyła okno i zapaliła papierosa. Od jutra rzuca. Albo od następnej paczki. Bądźmy realistami. To znaczy… Następnej już nie kupi. Przed piątkiem kupi na pewno, wszak impreza. Wiadomo. Od poniedziałku? Brzmi rozsądnie.
Samochodem na pasie obok jechały dwie dziewczyny. Ta na siedzeniu pasażera tuszowała właśnie rzęsy. Na jej widok Kinga uśmiechnęła się pod nosem, czując tę dziwną więź makijażowych perfekcjonistek. Gdy dziewczyna zauważyła, że jest obserwowana, speszyła się i Kinga również odwróciła wzrok, który znów padł na paczkę ciastek. Odpracuje to wieczorem na bieżni.
„Ciasteczko, dziewczyny? Na dobry początek dnia?”. Parę lat temu tak pewnie zagadałaby do nich, częstując je przez okno. Dzisiaj ta scena była zaledwie ulotnym pomysłem, na który wpadła, bębniąc ze zniecierpliwienia palcami po kierownicy. I który zniknął tak szybko, jak się pojawił.
Żółte. Nigdy nie pojmie, dlaczego ludzie nie ruszają wszyscy naraz. Dodała gazu. Zanim dojechała, wszystkie kanapki z łososiem w kafeterii na dole były już wykupione.
* * *
– Jak się dzisiaj czujesz, Janciu? – zapytała Danuta Rumcajs, łapiąc sąsiadkę pod ramię przy wyjściu z kościoła.
– Już lepiej Danusiu, już lepiej.
– A niech to diabli!
– Danusiu! Dopiero co byłyśmy na mszy…?!
– Czerwone światło, a leci do nas ta plotkara. Za późno. Nie zdążymy.
– Dzień dobry, pani Janeczko! A cóż to się wydarzyło w waszym bloku wczoraj? Baranowa mi mówiła, że jakaś straszna awaria – zawołała wszystko wiedząca Wioletta Nowak, która, przez wzgląd na charakterystyczne upodobanie do miksu farby do włosów w odcieniu ognisty kasztan i niebieskich cieni do powiek, znana była również jako „Kleczkowska”.
Wioletta może brwi miała narysowane kredką jak od szklanki, ale zasięgi większe niż Radio Wolna Europa. Była jedną z tych kobiet, które wiecznie narzekają na swoją starość i niedołęstwo, ale szansa na źródło nowych informacji natychmiastowo dodaje im sił, wigoru i przyspieszenia.
– Dzień dobry, pani Wioletto – odpowiedziała spokojnie Janina Kot, wyciągając z torebki dzwoniący telefon komórkowy. – Przepraszam na moment. – Oddaliła się o parę kroków.
– Halo, dzień dobry, Kingusiu… Dobrze, bardzo dobrze… Bo ja wyszłam do kościoła, kochanie, jak ty jeszcze spałaś. Już wracam. Zrobię jeszcze po drodze zakupy. Kurier przywiezie? Ale i tak wstąpię. Świeżutki chleb kupię. O której będziesz w domu? Tak późno? Tak, tak, rozumiem, kochanie. Francuzi? To zadzwoń, jak będziesz wychodziła. Będziesz już po kolacji? Rozumiem, dobrze kochanie. Jeszcze bym do mieszkania podjechała, zobaczyć co i jak, a poza tym nie ruszam się z domu. Nie martw się, wszystko jest w porządku. To kiedy ten kurier będzie? Tak? Dobrze kochanie, to ja czekam na telefon i na ciebie w domu. Pa, kochanie, pa!
Danuta zaciskała usta w coraz węższą kreskę, obserwując, jak Kleczkowska drepcze w tę i we w tę, by nie stracić nic z podsłuchanej rozmowy. A specjalnie się dziś uszminkowała przed wyjściem do kościoła. Wszystko na marne. W pewnej chwili sąsiadka wyczuła jednak na sobie jej spojrzenie.
– Która to wnuczka? Ta wysoka? – Kleczkowska nie dawała za wygraną, wciąż oglądając się przez ramię.
– Zielone jest. Nie idzie pani? – zagrzmiała ostro pani Danuta.
– A gdzie mi się spieszy?! Tak dawno sąsiadek nie widziałam!
– Wczoraj na sumie siedziała pani za nami.
– No właśnie! Na sumie! I wtedy się ta awaria stała? Podobno pani Janeczka straciła przytomność i całe mieszkanie do wymiany, i przyjechało pogotowie, widziałam przez okno, i zabrało ją do szpitala…
– Piony są do wymiany. Pękła rura kanalizacyjna – odparła cierpkim tonem Danuta.
– Ach, rura pękła! I co? Pani mieszkanie też zalane?
– Jestem już. Wnuczka do mnie dzwoniła. – Pani Janina przyłączyła się do sąsiadek i ruszyły w kierunku wysepki tramwajowej. – O! Czy ja dobrze widzę, Danusiu? Czy to dziesiątka właśnie jedzie? To ja wsiadam.
– Janciu, to ja z tobą pojadę.
– Nie trzeba, Danusiu, nie wygłupiaj się! Wstąpię do ciebie później. Gdy podjadę do mieszkania, to pogadamy, bo Kingusia dzisiaj wraca późno. Delegacja z Francji i ma służbową kolację. To pa! Do widzenia!
Danuta Rumcajs westchnęła ostentacyjnie. Jakie licho zesłało tu tę przeklętą Kleczkowską?
– To kiedy pani Janeczka wyszła z tego szpitala? Tak szybko ją wypisali? Kinga to ta starsza, nie? A ona za mąż wyszła?
– Nie wiem, pani Nowakowa, chyba nie wyszła. A Janki do żadnego szpitala nie zabierali. Zdenerwowała się tą sytuacją i ciśnienie jej skoczyło. To wszystko.
– Ja tej Kingi to nigdy z mężem nie widziałam, tej drugiej zresztą też nie, więc chyba żadna z nich nie wyszła za mąż, choć słyszałam, że ta młodsza, jak ona tam miała, Anita, to za granicą siedzi, to pewnie chłopa jakiegoś ma. Ciśnienie, no tak. Zresztą, jak całe mieszkanie zrujnowane, to na pewno się zdenerwowała. Zwłaszcza jak się samemu mieszka i na ciśnienie choruje, to można nawet wylewu dostać.
– Co też pani wygaduje, jakiego wylewu!? – Cierpliwość i odporność na plotki nie były najmocniejszymi stronami Danuty Rumcajs. – Nikt, dzięki Bogu, nie dostał wylewu. Wszystko się dobrze skończyło, tylko trzeba wyremontować. Nie ma co rozpamiętywać.
– A pewnie, że trzeba wyremontować. Tylko kto teraz za taki remont zapłaci? Pani to dobrze mówić, ma pani męża. Co dwie emerytury – to nie jedna. A pani Janeczka, to jak ona sobie poradzi z tym remontem? Gdy zabrakło pana Stanisława, to wszystko się posypało. Pan Stanisław to był mężczyzna! Zaradny, przystojny, pracowity. Dziś takich ze świecą szukać!
– Posypał to się nasz blok i to lata temu. Generalny remont trzeba było już dawno zrobić, a awarie się zdarzają. Nie ma co szukać sensacji. Jancia nie jest sama. Ma rodzinę na miejscu. A pani się zachciało na stare lata mężczyzn ze świecą szukać? – Danuta parsknęła.
– Oj, już na stare lata…! Ja, proszę panią, jestem w kwiecie wieku, a trzymam się lepiej niż pani! I jeśli chce pani wiedzieć, w sanatorium mam zawsze ogromne powodzenie.
– To fantastycznie – odparła Danuta całkowicie beznamiętnym tonem, wypatrując z utęsknieniem nadjeżdżającego tramwaju.
– Ostatni turnus w Ciechocinku to dopiero były wygibasy! Zapoznałam takiego pana bardzo atrakcyjnego wojskowego zaraz pierwszego wieczoru. Jasna sprawa, bo ja wiadomo, jestem zawsze modna i elegancka. – Teatralnym gestem poprawiła włosy.
Nadjechał tramwaj numer dwa i pani Danuta postanowiła skorzystać z wybawienia, zanim Kleczkowska przejdzie do szczegółów swojego ostatniego romansu.
– Wiadomo! O, mój tramwaj! Do widzenia!
– Pani Daneczko! Przecież dwójka nie zatrzymuje się na naszym przystanku!
Ale pani Daneczka już tego nie słyszała.
„Co ta Rumcajsowa?” – pomyślała Wioletta Nowak. – „Zapomniała, jakie są trasy tramwajów? Przecież ostatnio nie było żadnych zmian… Może ma początki alzheimera! Na pewno to! Taka się wydawała nieobecna. Niewiele mówiła, bo pewnie nie pamięta. Muszę koniecznie powiedzieć Helence. Trzeba będzie mieć na nią oko z okna, bo jeszcze się, biedaczka, zgubi i będzie jakie nieszczęście!”.
* * *
– Hej. Cześć. Jak tam? – Uszy Kingi zalała codzienna lawina powitań w kafeterii. – Dzień dobry, pani Stasiu. Dużą czarną kawę z cukrem, ale bez mleka, poproszę. I kanapkę… A! Niech będzie z twarożkiem!
– Jajecznica ze szczypiorkiem się znudziła?
– Nigdy w życiu, pani Stasiu! Tylko moja towarzyszka od jajecznicy poszła na macierzyński, a ja nie lubię sama jeść. Miłego dnia!
Śniadanie jadły zawsze razem z Matyldą od pierwszego dnia w korporacji XD Global Business Service Center, gdy obie, jeszcze jako stażystki, pracowały w obsłudze klienta. Lata leciały, awansowały, prowadziły swoje zespoły, a jajecznica i pogaduchy wciąż były dobrym początkiem dnia. Do czasu, gdy Matylda, upierając się, że będzie pracowała do końca, niemalże urodziłaby w _copyroomie_. Odnajdywała się teraz w nowej, zupełnie innej roli, pozostawiając przyjaciółkę na pastwę kanapek popijanych kawą przed ekranem komputera. Bardzo _multitasking_, jednakże kompletnie pozbawione uroku.
Kinga usiadła w obrotowym fotelu i, odwijając bułkę z folii, otworzyła laptopa. Zanim się uruchomił i rozpoczęła przegląd mejli, wyciągnęła z torebki służbowy terminarz, który spoczął na schludnym białym blacie, zaraz obok kubeczka z długopisami z logo firmy. Na ścianie w minimalistycznych ramach wisiały dwa firmowe plakaty z hasłami motywacyjnymi. Jedyną rzeczą, która wskazywała na to, że jest to gabinet Kingi, a nie każdego innego menadżera XD, była ramka ze zdjęciem z zeszłorocznej imprezy świątecznej. Roześmiana Kinga Wiśniewska w wieczorowej sukni, otoczona koleżankami i kolegami, dzierżyła w dłoni koronę, która na sekundę przed migawką spadła jej z głowy. Na kartce wokół zdjęcia widniały podpisy wszystkich członków zespołu.
– Puk, puk!
Kinga aż podskoczyła na krześle na dźwięk melodyjnego głosu Marty, jej przełożonej. Kawalątek twarożku bezczelnie wypadł z kanapki wprost na jej czarną koszulę. Pięknie.
– Jak tam, Kinguś? Dobrze? To dobrze. Coś tam się wczoraj wydarzyło, tak? Ale już okej? Gotowi na wizytę klienta? Wstąp do mnie proszę po _daily_.
– Hej Marta, dobrze, tak – zdążyła powiedzieć Kinga i zanim podniosła się zza biurka, loki Marty kołysały się już na drugim końcu korytarza.
* * *
Janina Kot nie mogła się nadziwić, jak bardzo przestronne i pełne światła było mieszkanie Kingi. Była tu wcześniej na parapetówce, którą wnuczka urządziła dla rodziny, gdy tylko się wprowadziła, lecz Janina zapamiętała je jako o wiele mniejsze. Apartament składał się z wielkiego salonu z aneksem kuchennym, dużej i przytulnej sypialni, słonecznego pokoju gościnnego (w którym Janina urządziłaby jadalnię), gabinetu z przepiękną, antyczną biblioteczką o zdobionych drzwiczkach i małego pokoiku, z którego Kinga zrobiła domową siłownię. Tylko co tej Kindze po takim pięknym mieszkaniu, gdy praktycznie w ogóle w nim nie bywała?
Janina była typową domatorką, archetypiczną matką kurą, strażniczką domowego ogniska. Pracowała jako nauczycielka matematyki, ale od czasu narodzin pierwszej córki zamieniła etat w szkole na bycie pełnoetatową gospodynią, żoną i mamą. Cieszyła się życiem u boku męża i wychowywaniem dziewczynek, a gdy dorosły, kompletnie straciła głowę na punkcie swoich wnuków. Sąsiadki zawsze mogły też liczyć na Jankę, gdy nie miały z kim zostawić swoich dzieci.
U Kingi było na pewno bardzo nowocześnie z tymi wszystkimi dziwnymi obrazami przedstawiającymi różnokolorowe kwadraty, za które dała majątek i plakatami paryskich kabaretów oprawionymi w antyramy. Jej mieszkanie było o wiele mniejsze, ale miłe, ciepłe, pachnące szarlotką, teraz w kompletnie opłakanym stanie. Janinie zrobiło się przykro na samą myśl. Całe szczęście, że w mieście była Kinga! Inaczej zostałaby z tym wszystkim naprawdę sama.
Awaria nastąpiła zaledwie parę godzin po wylocie Beatki i Andrzeja do Halinki do Włoch. I pomyśleć, że przecież miała lecieć z nimi! Pomysłowe dzieciaki, ale gdzie jej, starej, do takich wojaży! Przeszło jej przez myśl, żeby wobec tego przenieść się do ich mieszkania, ale Kinga zaraz oponowała. Woli ją mieć na oku. Janina nie kryła, że odrobina towarzystwa również jej się przyda. Tyle że od dwóch dni praktycznie wnuczki nie widziała! „Co za czasy? Kiedyś z pracy wracało się o piętnastej! Ech! Cóż zrobić! Wnieśmy trochę domu do tego domu” – pomyślała Janina i zaczęła przygotowywać składniki na kruche maślane ciasteczka.
Dwie godziny później kurier Maciek dostarczył Janinie wielki karton z ubraniami i nowym kompletem pościeli, zamówionymi przez Kingę jeszcze w dzień awarii, bo pęknięta rura do reszty sponiewierała babciną szafę. Kurier Maciek lubił opłacone zamówienia i klientów, którzy byli w domu, a przynajmniej zgadzali się na zostawienie paczki na wycieraczce. Ale jeszcze mu się nigdy nie zdarzyło otrzymać propozycji kawy i domowego wypieku ciasteczek na wynos! Cóż za wspaniały dzień!
* * *
Kariera Kingi Wiśniewskiej była niemalże książkowym przykładem korporacyjnej drabinki sukcesu. Od stażystki, poprzez specjalistkę, _team leadera_ aż po menadżera dwóch zespołów dzięki znalezieniu się w odpowiednim miejscu i czasie podczas zeszłorocznego _merge’a_, dyspozycyjności i, rzecz jasna, umiejętnościom, o których nie można nie wspomnieć. Dzisiejsze _daily,_ czyli codzienne spotkanie zespołu, na którym omawiane były sprawy bieżące, było odliczaniem do wizyty klienta, który w owej chwili właśnie podchodził do lądowania. Kinga, zagrzawszy wszystkich do boju, pobiegła do gabinetu Marty.
– Kinguś! Jesteś, siadaj proszę. – Marta otworzyła jej drzwi swojego gabinetu, szczebiocząc melodyjnie i potrząsając złotymi lokami. – Jak tam _daily_? Dobrze? Dobrze. Czekamy na Francuzów, tak?
– Tak. Wszystko w jak najlepszym porządku. Żyjemy wizytą klienta, poza tym wyniki doskonałe, skarg i zażaleń brak. Spokój i dobrostan. Wiadomo, najlepszy _team_ – zakończyła Kinga z uśmiechem dumnej matki pięciu synów.
– Do-sko-na-le! Doskonale. Kinga, chciałam się spotkać dzisiaj z tobą, tak szybciutko, zanim zajmiemy się naszymi kochanymi Francuzami, żeby porozmawiać o tym, o czym już ostatnio trochę rozmawiałyśmy po zebraniu wszystkich menadżerów. Tak jak już ci mówiłam poprzednim razem, chciałabym bardzo, żebyś to ty zastąpiła mnie teraz podczas mojego urlopu. Wiem, że formalnie jesteś moim drugim _backupem_, pierwszym jest Tomek, ale w jego teamie jest ostatnio troszkę trudna sytuacja. Powoli się stabilizuje, jednakże Tomek ma tyle problemów na własnym podwórku, że wolałabym nie dokładać mu na głowę jeszcze czuwania nad całym działem finansowym. Twoje _teamy_ są wzorcowe, poza tym będzie już po wizycie twojego klienta. Powiedz – co ty na to?
– Tak, Marta, bardzo chętnie cię zastąpię. Jeśli o to chodzi, nie ma najmniejszego problemu z połączeniem zastępstwa i moich obecnych obowiązków. Sytuacja jest stabilna, możesz spokojnie zostawić mi dzieci pod opieką i jechać na urlop.
– Ha, ha, ha! Fantastycznie, Kinguś! To właśnie chciałam usłyszeć. Drugi temat to reorganizacja, o której również rozmawiałyśmy już trochę ostatnio i na spotkaniu menadżerów, i na naszym spotkaniu. Wiemy, że szykują się zmiany i jeśli one wejdą w życie, bardzo myślę o tym, żeby to właśnie ciebie polecić na moje stanowisko.
– Wow, Marta, dziękuję.
– Także twoje zastępowanie mnie będzie troszkę próbką tego, a troszkę przepustką. Arthur i tak jest tobą zachwycony! Praktycznie od tych paru tygodni będzie zależało, czy ta posada będzie w twojej kieszeni. Wszystko zależy od ciebie.
– Dam z siebie wszystko.
– Wspaniale! Wspa-nia-le! Czy jest coś jeszcze, o czym chciałabyś porozmawiać?
– Nie, wszystko jest pod kontrolą.
– Zatem zyskałyśmy parę minut na kawkę! Ha, ha, ha! Jeśli tak, to z mojej strony to wszystko. – Uśmiech Marty mógłby reklamować pastę wybielającą.
– Dziękuję, Marta. Do zobaczenia później.
– Dziękuję Kinguś! Do później!
* * *
Marian Kowal całe życie pracował na kolei, lubił marynarki w kratę i ciemne piwo. Miał bliźniaka Jana, który wyemigrował przed laty do Stanów, gdzie jako _Johnny_ w Chicago jeździł na taksówce. Marian był siwy jak gołąbek, ale dbał o swoją formę i wygląd lepiej niż niejeden młody kawaler do wzięcia. Dziękował Bogu za swój zawał i ból kręgosłupa, przez który córki namówiły go na sanatorium. Jadąc do Kołobrzegu, w pociągu, poznał Romę, która, jak się później okazało, również zmierzała do Sanatorium „Bałtyk”.
Środowym lipcowym popołudniem Marian Kowal pogwizdywał wesoło, prasując koszulę, bo zabierał Romę do bardzo modnej restauracji i szykował wieczór pełen niespodzianek.
* * *
Roma Szymczak-Wiśniewska zaklęła szpetnie po francusku, bo przez ten przeklęty gips na ręce nie mogła zapiąć sobie pereł. Że też nie pomyślała, żeby poprosić o to Wandę, gdy ta wpadła pofarbować jej włosy. Wanda była jej przyjaciółką od serca od ponad pięćdziesięciu lat. Razem studiowały francuski, a potem razem pracowały do samej emerytury w Alliance Francaise, którą to szkołą Roma zarządzała przez, bagatela, dwadzieścia pięć lat. Nadal lubiły w sobotnie przedpołudnie wpaść do aliansowej biblioteki i pograć z ochotnikami we francuskie scrabble.
Roma według kalendarza miała siedemdziesiąt siedem lat, ale konia z rzędem temu, kto odgadłby tę magiczną liczbę. Szła przez życie przebojem i jako uosobienie nonszalancji nie przejmowała się ani cyfrą w dowodzie, ani tym co ludzie powiedzą. Nosiła się w stylu _french chic_ zanim to stało się modne, a, gdyby nadarzyła jej się okazja, pewnie nie odmówiłaby przejażdżki motocyklem. Wyglądała na nie więcej niż sześćdziesiąt ze swoją szczupłą sylwetką i wszechobecną energią, która przyprawiła ją o ten nieszczęsny gips wskutek poślizgnięcia się w wannie.
Taka wersja wydarzeń była wiarygodna i prawdopodobna. Owszem, Roma upadła w Marianowej łazience, gdy stojąc na krawędzi wanny wydmuchiwała papierosowy dym do kratki wentylacyjnej. Oj tam, szczegóły! Roma Szymczak-Wiśniewska oszczędziła ortopedzie z ostrego dyżuru tych niepotrzebnych nikomu niuansów, zaokrąglając wypadek do: „Poślizgnęłam się w wannie u mojego chłopaka”, tak jak Marianowi nie wyjawiła prawdy o swoim słodkim nałogu. Może i nie wyglądała, ale na rzucanie palenia była już za stara. Po siedemdziesiątce się nie opłaca.
Ciekawe co ten Marian wymyślił na dzisiaj? Taki był pocieszny w tych swoich pomysłach na randki, że na większość zawsze Romę namówił. Może i te pomysły były czasem durnowate, ale Roma kochała życie i chciała z niego czerpać pełnymi garściami – nieważne czy to było lepienie z gliny, czy tańczenie salsy. Nie dała się zabrać tylko na żadne imprezy do domu seniora. Przecież to jest dla starych ludzi?! A ona zwykła śmigać rowerem po mieście jak prawdziwa paryżanka, którą zresztą niegdyś była.
Do teraz, bo ten cholerny ortopeda uziemił jej rękę w gipsie. I ani na rower, ani pereł zapiąć, o wizycie na działce już nawet nie wspominając!
– _Oh mon Dieu –_ westchnęła Roma i skoro nie mogła mieć pereł, owinęła szyję fantazyjnym szalikiem. Sprawdziła w lustrze, czy czerwona szminka nie została jej na zębach i ruszyła w drogę dokładnie w chwili, gdy Marian podjechał przed jej blok z bukietem czerwonych róż.
Minutę później Marcin Kwietniewski szedł wynieść śmieci w dresie i klapkach Kubota, i przez całą drogę z czwartego piętra dusił się oparami Chanel.
* * *
Danuta Rumcajs właśnie wstawiała wodę na herbatę, gdy rozległo się pukanie do drzwi.
– Dzień dobry, Danusiu! To ja! – zawołała Janina, otwierając sobie drzwi. – Mogę wdepnąć na chwileczkę?
– Wchodź Janciu, wchodź! Masz idealne wyczucie czasu! – Danuta wskazała na czajnik i sięgnęła do szafki z filiżankami. – Zaraz zaparzę nam kawki.
– To dołóż te ciasteczka. Świeżo upieczone.
– Byłaś w mieszkaniu?
– Tak, wstąpiłam po rzeczy i rozejrzeć się, jak to wygląda. Niestety, całość do remontu. I tak trzeba było odmalować, ale tyle pracy z tym będzie, a Beatka z Andrzejem dopiero co wyjechali do Halinki, więc muszę pomyśleć, kto mógłby mi z tym pomóc.
– Rozmawiałaś z nimi?
– Nie, coś ty! Nic im nie mówiłam, a w tym zamieszaniu Kinga chyba też nie dzwoniła. Będą się zamartwiać. Jeszcze zrezygnują ze swoich planów i wrócą z powodu takiej głupoty, i jeszcze pewnie razem z Haliną, a mają tam umówioną pracę na całe lato.
Starsza córka Janiny, Halina, zamieszkała we Włoszech lata temu po długim czasie dorywczego dojeżdżania i opiekowania się wrednym staruszkiem Giacomo, który dawał się we znaki całej swojej włoskiej rodzince. Miała figurę klepsydry, twarz anioła i usposobienie niemniej ujmujące, a jako pielęgniarka była chodzącą troskliwością i nigdy nie użyła słów „pacjent spod szóstki” ani „ten spod okna”. Nic więc dziwnego, że wybitnie przypadła mu do gustu, zwłaszcza że pracy się nie bała i nigdy nie narzekała, choć Giacomo poddawał jej cierpliwość różnorakim testom.
Giacomo umarł, a ostatnią rzeczą, jaką zrobił na złość swojej familii, było zapisanie swojego rodzinnego domu właśnie Halinie. Dom był wprawdzie opuszczony i niszczał nieużywany przez lata, ale na wieść o spadku cała rodzina Morettich przeklinała dzień, w którym postanowiła zatrudnić polską opiekunkę, zamiast oddać złośliwego dziadka do taniego domu opieki.
Życie Haliny zmieniło się o sto osiemdziesiąt stopni, niemalże urzeczywistniając historię rodem z „Pod słońcem Toskanii”_._ Porzuciła pracę pielęgniarki we wrocławskim szpitalu wojskowym. Sprzedała mieszkanie. Wyremontowała stary dom Giacoma i urządziła w nim pensjonat _bed & breakfast_ dla polskich turystów, cieszący się sporym powodzeniem i nienaganną opinią w internetowych rankingach, głównie za sprawą domowej atmosfery i gospodyni będącej połączeniem góralskiej gościnności i włoskiej _mammy_ w idealnych proporcjach.
Jedyny syn Haliny, Bartek, po studiach wyemigrował do Anglii, tak jak większość jego rówieśników, jednak kilka razy do roku odwiedzał matkę. Janina z rozrzewnieniem wspominała czasy, gdy wraz z mężem Stanisławem kilkakrotnie spędzali wakacje w słonecznym Sorrento i choć Halina nieustannie zapraszała matkę, po śmierci męża Janinie odechciało się jakichkolwiek podróży.
Jej młodsza córka, Beata, ukończyła polonistykę i tak jak matka została nauczycielką. Na tym jednak kończyły się podobieństwa. Nie odziedziczyła genu dobrej gospodyni, a urodzenie dzieci nie przeszkodziło jej ani w pracy, ani w corocznych wyprawach, które odbywała z mężem Andrzejem, uczącym plastyki w tej samej szkole. Rokrocznie odliczali dni do końca roku szkolnego i ostatnich rad pedagogicznych, po czym ruszali w podróż za jeden uśmiech. Byli wolnymi duchami, szalonymi i beztroskimi, i Janina do dziś zastanawiała się, jakim cudem dziewczynki wyrosły na tak dobrze zorganizowane młode kobiety sukcesu. Pewnie miały to po niej.
Beata i Andrzej wylecieli do Włoch, do Haliny, dokładnie parę godzin przed tą nieszczęsną awarią, a Janina nie miała serca z tego powodu ściągać ich wszystkich z powrotem do Polski. Będą musiały poradzić sobie z Kingą we dwie. Może nie będzie tak źle?
– Janciu… Przypomniałam sobie, kto robił kafelki u Zosi spod szóstki parę lat temu, gdy remontowała mieszkanie na wynajem. To sąsiad z Akacjowej, pan Czesław Wasiuta. Tylko z nim była taka sprawa, że on pracował zupełnie gdzie indziej i te kafelki kładł po godzinach, i to tylko, tak wiesz, po znajomości. Teraz jest już chyba na emeryturze.
– A masz do niego numer?
– Nie mam, ale mam do Zosi. Poczekaj, zaraz zadzwonię. – Danuta wstała i wyciągnęła spod ławy telefon komórkowy.
– Dzień dobry, Zosiu! Słuchaj kochanie, mam do ciebie takie pytanie… – Do uszu Janiny docierały słowa z sąsiedniego pokoju.
Danuta należała do tych osób, które rozmawiając, chodzą. W czasie, gdy sąsiadka zdobywała kontakt do złotej rączki, Janina wróciła myślami do swojej zdewastowanej garderoby i tych wszystkich ubrań jak z żurnala, które zamówiła jej Kinga. Naprawdę jej się podobały, ale wszystkie takie jasne! Same beże, pudrowe róże, jasne szarości, błękity! Całe życie nosiła brązy, fiolety i granaty, często z kwiatowymi motywami. Potem ubrania zaczęły kupować jej córki. Od lat nie sprawiła sobie niczego nowego. Kto by pomyślał, że grubo po siedemdziesiątce będzie musiała wymienić całą garderobę? Zajrzy może jutro do tego lumpeksu na rogu, a Kinga niech się nie wygłupia. Żeby się tak wykosztowywać? Też coś!
– Janciu, wszystko już wiem! Dopij kawkę i idziemy!
– Ale dokąd?
– Do pana Czesia! On mieszka w tym bloku tu na rogu. Zosia nie ma do niego numeru, bo wymieniła telefon i jej przepadł, ale powiedziała, żeby normalnie do niego podejść i zapytać, i powiedzieć, że od niej, to może po znajomości się zgodzi. Jak dobrze pójdzie, to może by jeszcze dziś obejrzał to mieszkanie?
– Danusia! Ty to jesteś złota dziewczyna! – powiedziała Janina, całując sąsiadkę siarczyście w oba policzki.
* * *
– Marian, cytując klasyka, tu jest jakby luksusowo! Doskonały wybór! – wykrzyknęła zachwycona Roma, siadając przy stoliku. Znajdowali się w modnym, jazzowym klubie, miejscu z klasą. Marianowi by w życiu nie przyszło do głowy, żeby się tu wybrać, gdyby wnuk nie zabrał go tu kiedyś na urodzinowe żeberka w miodzie.
– Cieszę się, Romeczko, że trafiłem w twój gust. Jeśli będziesz miała ochotę, to może przyjdziemy tu kiedyś na koncert.
– Marian, przestań, bo każde twoje kolejne słowo to lepszy pomysł. – Roma roześmiała się, robiąc słodkie oczy, a sięgając po menu niby przypadkiem musnęła dłoń Mariana. Gdyby tylko wiedziała, co wydarzy się w kolejnych godzinach, natychmiastowo zmieniłaby zdanie.
Wieczór mijał przyjemnie. Klub wypełnił się po brzegi, a z głośników płynął _smooth jazz._ Kolacja była wyśmienita. Roma wypiła o jeden kieliszek szampana za dużo i bawiła się fantastycznie. Właśnie podano deser i Marian z zachwytem w oczach stwierdził, że lepszego momentu nie będzie.
– Romeczko. – Ujął jej dłoń. – Młode lata już za nami i nie przypuszczałem nigdy, że na starość będę jeszcze taki szczęśliwy. Jesteśmy razem już prawie rok…
– Lata na wojnie liczą się podwójnie, Marianku! – wtrąciła roześmiana Roma.
– Tak, dokładnie tak. – Marian zachichotał nerwowo. – Tym bardziej, pomyślałem sobie, że nie ma na co czekać, bo co mamy do stracenia, prawda?
W tym momencie ten przeklęty, doskonały szampan zaczął się mieszać z lekiem, który Roma dostała od ortopedy panikarza na swoją złamaną rękę, a przyjemny szum w uszach zmienił się nagle w syrenę wyjącą na alarm. Nie słyszała już słów wypowiadanych przez Mariana. W ułamku sekundy spostrzegła tylko, jak jej chłopak klęka na jedno kolano.
– Marian, co ty…?
– Romeczko…
Roma wstała nagle niczym wystrzelona z procy, wyrywając Marianowi swoją dłoń, okręciła na pięcie, po czym rzuciła się w tłum w szalonym pędzie.
– Muszę do… toalety, muszę! – wykrzyknęła rozpaczliwym tonem. Pech chciał, że wprost na nią ruszył kelner niosący ogromny tort pełen płonących świeczek, a za kelnerem jego kolega z tacą pełną kieliszków.
– Sto laaaat! – zaczęli śpiewać, a do toastu dołączyli się goście.
Zrobiło się zamieszanie i skupiony na podniosłym momencie drugi z kelnerów nie widział wynurzającej się z tłumu Romy, gnającej na oślep w desperackiej ucieczce. Roma odwróciła głowę. W ostatniej chwili jej spojrzenie napotkało wzrok kelnera, którego uśmiech w zwolnionym tempie ustąpił miejsca przerażeniu.
– Aaa!
Roma stanęła jak wryta. W okamgnieniu kelner niosący szampana zachwiał się, kieliszki zatrzęsły się niebezpiecznie, ale nie upadł. Zachował równowagę, lecz zanim zdążył odetchnąć z ulgą, łokciem trącił kolegę, który nie miał tyle szczęścia. Płonący tort plasnął na podłogę, malowniczo obryzgując kremem Romę i gości z sąsiedniego stolika. Korzystając z chaosu, Roma przebiegła po cieście i rzuciła się w stronę łazienek.
„Niewiarygodne, że udało mi się z tego wybrnąć” – pomyślała dosłownie na moment przed tym, jak jej obuta w klasyczną szpilkę stopa nastąpiła na usmarowany tortowym kremem rozwiązany szal. Poślizgnęła się i runęła wprost na schody prowadzące w dół.
_Koniec wersji demonstracyjnej._