Amelia i Kuba. Kuba i Amelia. Godzina duchów - ebook
Amelia i Kuba. Kuba i Amelia. Godzina duchów - ebook
Wznowie w nowej szacie graficznej, połączenie w jednym tomie poprzednio wydanych:
Amelia i Kuba. Godzina Duchów
Kuba i Amelia. Godzina Duchów
Jedenastolatkowie Amelia i Kuba oraz ich rodzeństwo – superinteligentny dziesięcioletni Albert i zwariowana sześciolatka Mi sprowadzają się na nowe osiedle. Amelia myśli, że Kuba jej nie lubi. Kuba myśli, że Amelia go nie lubi. Oboje są w błędzie. Dwa różne spojrzenia na tę samą historię. Dla dziewczyn i dla chłopaków. Dla chłopaków i dla dziewczyn. Dla wszystkich. Bo czasem warto się zastanowić, co myśli i czuje drugi człowiek, każdy przecież widzi ten sam świat w inny sposób.
Całość tworzą dwie książki w jednym tomie. Jedna opowiada historię Amelii, druga Kuby. Każda jest zamkniętą całością, ale aby zrozumieć tę drugą osobę, należałoby przeczytać wersję „przeciwną”, dopiero wtedy opowieść będzie pełna i wszystko się wyjaśni.
A te książki sprawią, że dzieciaki w wieku 7-11 lat pokochają czytanie!
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66178-24-3 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
w którym do Zamku sprowadza się królewicz, Amelia się odrobinę kompromituje, a młodsze rodzeństwo dyskutuje o „Rycerzach i insektach”.
Amelia Domeyko miała jedenaście lat, czarne włosy i lubiła marzyć.
Teraz wyobrażała sobie, że siedzi na dziedzińcu średniowiecznego zamku. Dom przy ulicy Dębowej przypominał bowiem trochę zamek. Kwadratowe podwórko wyglądało jak dziedziniec otoczony ze wszystkich stron murami sześciopiętrowego budynku. Na ten dziedziniec można się było dostać przez bramę, która stanowiła tunel wycięty w parterze budynku, a dostępu do wnętrza broniła solidna krata umieszczona w połowie tego tunelu. Tak, ten dom zdecydowanie przypominał zamek. I tak właśnie w rozmowach między sobą nazywali go mieszkańcy.
Na środku podwórka, no może odrobinę z boku, rosło wielkie drzewo. Był to stuletni, albo i starszy, dąb. Pamiętał czasy, gdy w tym miejscu rósł jeszcze las. To już historia. Teraz okoliczne tereny zdobywało miasto. Wokół, zamiast drzew, wyrastały nowe budynki. Żeby zobaczyć las, trzeba by się wybrać na długi spacer. Ale komu by się chciało w taki upał iść tak daleko.
Amelia siedziała w cieniu, na najniższej gałęzi dębu ze swoim szkicownikiem na kolanach. Gałąź była na tyle gruba, że siedziało się na niej jak na ławce. Mimo że wisiała dwa metry nad ziemią, dawało się na nią wejść dzięki małemu pagórkowi, który usypali chyba budowniczowie Zamku.
Amelia uwielbiała rysować, i była w tym naprawdę dobra. Często na papier przenosiła swoje marzenia. Dziś jeszcze nie zdecydowała, kim chce być na swoim rysunku. Czy królową, która rządzi całym imperium? Nie, na to była zbyt nieśmiała. Lepiej uwięzioną na Zamku królewną, którą ma uwolnić piękny królewicz na białym koniu. Czy może królewną, która schroniła się przed pościgiem złego czarnoksiężnika. Albo rozbójnika, herszta okrutnej bandy.
Obok siedział Albert, dziewięcioletni brat Amelii. Chudy okularnik nie był takim całkiem zwyczajnym dzieckiem. Teraz na tablecie grał w Rycerzy i insekty i nie zwracał uwagi na otoczenie. Wiele osób uważało go za niezbyt rozgarniętego, bo prawie się nie odzywał, nawet jeśli zadawano mu pytanie. Ale ludzie mylili się, Albert po prostu nie widział potrzeby odpowiadać na pytania zbyt oczywiste albo nieciekawe.
Amelia nie miała pomysłu, jak umieścić brata w swoim marzeniu. Lubiła czuć jego obecność i to jej wystarczało. Skupiła się więc na rysowaniu całej reszty. Naszkicowała zamek, który trochę przypominał apartamentowiec przy Dębowej, i królewicza na białym koniu. Tak, królewicz zdecydowanie stwarzał ciekawsze możliwości niż rozbójnik.
Oderwała od gałęzi spory obruszany kawałek kory, który pewnie i tak zaraz sam by odpadł, i przyjrzała mu się ze wszystkich stron. Oto magiczny amulet, który sprawi, że królewicz odnajdzie drogę do jej serca. Tylko jak to pokazać na rysunku?
Amelia wygładziła różową sukienkę i zastanowiła się, jak w taką pogodę musiało być gorąco królewnom, dawno temu. Długie suknie, te wszystkie gorsety, halki i pończochy. I brak pryszniców z ciepłą wodą. Brrr, okropieństwo! Jej sukienka, mimo że dość długa – Amelia nie lubiła bowiem mini – była całkiem przewiewna. Wyszperała ją na przecenie, a ciuszek kosztował grosze. Okazała się jej ulubionym strojem tego lata. Amelia uwielbiała ten brudny odcień różu tak inny od cukierkowych odcieni, w których gustowały jej koleżanki. Zwykle zakładała do niej trampki, dziś w ten upał wyjątkowo założyła klapki.
Z zamyślenia wyrwał ją szczęk metalu. Pan Zenek, strażnik osiedlowy, otwierał bramę. To zdarzało się rzadko. Samochody mieszkańców nie wjeżdżały na podwórko, lecz specjalnym zjazdem – wprost na podziemny parking. Wyjątkiem był Bardzo Ważny Dyrektor, który parkował tu swoją limuzynę. Albert wyrecytował mu kiedyś fragment kodeksu drogowego, zabraniający parkowania samochodu na placu zabaw. Od tego czasu Dyrektor patrzył na niego z ukosa.
Strażnik pomachał przyjaźnie do dzieci. Amelia w odpowiedzi uśmiechnęła się do niego. Bardzo lubiła pana Zenka. Pod pozorem surowości skrywał dobre serce.
— Nowi — oznajmił Albert, nie unosząc wzroku znad tabletu.
Rzeczywiście na podwórko wtoczyła się ciężarówka z napisem „Przeprowadzki”. Dom został niedawno wybudowany i większość mieszkań była jeszcze pusta. Rodzina Amelii sprowadziła się na samym początku.
Ciężarówka zatrzymała się przed piaskownicą. Z placu zabaw nikt nie korzystał, bo pod koniec wakacji Amelia i Albert byli jednymi z nielicznych dzieci w całym apartamentowcu. Amelia uważała się za zbyt dorosłą, by się choć zbliżyć do huśtawek. No, był jeszcze syn Bardzo Ważnego Dyrektora, ale on nigdy nie wychodził na podwórko, a co za tym idzie, nie zapoznał się z rodzeństwem Domeyków.
Amelia uzupełniła szybko swój rysunek o machinę oblężniczą, która zbliża się do Zamku. Machina trochę przypominała ciężarówkę do przeprowadzek. Nie skończyła jej rysować, za ciężarówką wjechał bowiem biały pick-up, z którego wysiadły cztery osoby. Jedną z nich był jasnowłosy chłopak. Amelii spadły klapki. Dosłownie. Na widok chłopaka nerwowo zamachała nogami i klapki spadły na trawę pół metra niżej, na pagórek pod dębem. A niech to!
Szybko wzięła się w garść i przestała na niego gapić. Wróciła do rysunku. Rzecz jasna co chwila zerkała w tamtą stronę, ale udawała, że nie zerka. Nowo przybyła rodzina i kilku mężczyzn od przeprowadzek kręciło się wokół ciężarówki.
— Powinniśmy iść na obiad. — Albert klikał w klawiaturę, wydając polecenia podległej mu armii. — Już pora.
— Akurat teraz? — zapytała Amelia.
— Mama mówiła, że obiad będzie za półtorej godziny. Właśnie mija półtorej godziny.
— Nie możesz wszystkiego brać tak dosłownie.
— Półtorej godziny to dziewięćdziesiąt minut.
Amelia pokręciła głową.
— Nie musimy być tak precyzyjni. Ludzie to nie maszyny. Jeżeli ktoś mówi „półtorej godziny”, czasem może to oznaczać godzinę, a czasem dwie godziny.
— Czy biały pick-up liczy się jako biały koń? — zapytał Albert.
— Co? — Amelia uniosła brwi.
W odpowiedzi Albert popukał palcem w jej szkicownik, a dokładniej w królewicza na białym koniu. Amelia dopiero po chwili zrozumiała, co brat ma na myśli.
— Kurczaki, on tu idzie… — szepnęła, widząc, jak królewicz, to znaczy nieznajomy chłopak, zbliża się do niej. Poczuła, że się czerwieni, bo, owszem, chciała mu się przyjrzeć, ale tak raczej z ukrycia. Rzuciła szybkie spojrzenie i pomyślała, że z bliska jest nawet przystojniejszy…
— Cześć, jestem Kuba — powiedział chłopak, uśmiechając się. — A ty?
— A ja nie. — Amelia usłyszała słowa, które sama wypowiedziała, jakby wbrew własnej woli, i od razu zdała sobie sprawę z tego, co palnęła. Aby pokryć zmieszanie, zeskoczyła z drzewa, wyrzuciła amulet, czyli kawałek kory, wsunęła klapki i pobiegła w stronę swojej klatki schodowej.
Kuba odprowadził ją zaskoczonym spojrzeniem.
— Albert — przedstawił się brat Amelii. — Tak samo jak Einstein. Mam zespół Aspergera i interesuję się badaniami naukowymi.
— Kogo masz? — zapytał odruchowo Kuba.
— To taka choroba¹ polegająca na zaburzeniach umiejętności społecznych.
Kuba zamarł, zaskoczony. Nigdy jeszcze nie spotkał kogoś takiego jak Albert.
Do drzewa podeszła sześciolatka z kasztanowymi włosami spiętymi w kitkę na czubku głowy. Wyglądała nieco ekscentrycznie², ubrana w czarną sukienkę, przez pierś przewiesiła zaś wojskowy chlebak, cały porysowany długopisem. Rysunki przedstawiały różne dziwne zwierzęta, głównie mrówki.
— Jestem Milena, ale wszyscy mówią na mnie Mi. Grasz rycerzami czy mrówkami? — Dziewczynka wgramoliła się na gałąź obok Alberta i zerknęła na ekran tabletu. — Przegrasz, jak nie będziesz nic robił. Tu trzeba cały czas parować ciosy i atakować. — Zamachała wirtualnym mieczem.
— Gram generałem — odparł niechętnie Albert. — Widzę bitwę z góry. Można grać szeregowym żołnierzem, dowódcą oddziału albo generałem.
— Czyli wysyłasz armię i potem przez pół godziny czekasz, kto wygra? Nudy!
— No co ty! Przygotowywałem strategię tej bitwy przez kilka godzin. Teraz przekonam się, jak działa.
Albert zeskoczył z gałęzi i bez słowa pożegnania odszedł w ślad za swoją siostrą. Naprawdę musiał już iść na obiad. Był spóźniony dwie minuty, a przecież bardzo nie lubił się spóźniać.
Obszedł ciężarówkę i prawie otarł się o zaparkowaną kawałek dalej limuzynę.
— Uważaj, mały, bo zarysujesz lakier — powiedział stojący obok Bardzo Ważny Dyrektor. — Twoi rodzice będą musieli zapłacić, a na pewno ich nie stać.
Albert zatrzymał się i spojrzał na Dyrektora jak na zepsuty automat z batonami. Dyrektor z kolei patrzył na niego z góry jak na niesfornego szczeniaka. Łysiał solidnie, miał czterdzieści lat i tyle samo kilogramów nadwagi. Elegancki szary garnitur ledwo opinał te kilogramy.
— Kodeks drogowy mówi wyraźnie, że nie wolno parkować na placu zabaw — powiedział Albert. — Łamie pan prawo.
— Coś z tym trzeba będzie zrobić. — Dyrektor pokiwał głową, a jego dwa podbródki zatrzęsły się. — Najlepiej zlikwidować ten plac zabaw. No, ile tam jeszcze? — To ostatnie pytanie skierowane było do robotników, których ciężarówka blokowała wyjazd.
Albert miał w zanadrzu wiele argumentów i chętnie by ich wszystkich użył, doprowadzając tym niechcący Bardzo Ważnego Dyrektora do szewskiej pasji, ale musiał już iść. Był spóźniony trzy minuty.
* * *
Na obiad była zupa pomidorowa, którą lubiła cała rodzina. Albert, podobnie jak jego tata, miał długą listę potraw, których nienawidził. Amelia za to od kilku tygodni próbowała się odchudzać, choć, jak mówili wszyscy, nie miała z czego. Nie jadła więc niczego, co było tłuste lub zbyt słodkie. Mama wciąż zastanawiała się, jak przygotować obiad, który smakowałby wszystkim. Czasem, gdy miała dużo pracy, gotował tata. Ale wtedy było jeszcze gorzej, bo on w ogóle nie przejmował się wymaganiami reszty. Robił to, na co miał pomysł. Potem rodzina Domeyków wpatrywała się smutno w talerze, a tata się zajadał. Wszystkożerny był natomiast Imbir, ich pies rasy west highland white terrier, mały, biały i kudłaty. Imbir w swym krótkim życiu pożarł nie tylko zupę pomidorową, siedemnaście niepilnowanych surowych kotletów mielonych (za jednym razem) i ogromny tort urodzinowy z bitą śmietaną, lecz również kilka butów, ostatnich dwadzieścia stron bardzo grubej książki oraz krem do rąk. Razem z opakowaniem.
Tak, Domeykowie byli rodziną skomplikowaną pod względem kulinarnym, ale zupa pomidorowa to było coś, co ich łączyło.
— Do dziewiątej klatki wprowadzają się nowi — oznajmiła mama, gdy skończyła jeść.
Mama pracowała jako redaktorka, czyli poprawiała książki, nim te trafiały do druku.
— Zauważyłem — odparł tata. — Zostało jeszcze dużo pustych mieszkań.
— Przez najbliższy rok wszyscy będą kuć i wiercić w ścianach — westchnęła mama. — A ja przecież pracuję w domu.
— Mnie się to też często zdarza. Nic na to nie poradzimy.
Kuchnia połączona była z jadalnią, a jadalnia z salonem. Tata Amelii i Alberta był architektem, więc dobrze wiedział, jak trzeba zaprojektować jadalnię, by była wygodna. W tym domu nikt nie uderzał w ścianę odsuwanym krzesłem ani nie potykał się o szafkę, idąc do lodówki. Wszystko było na swoim miejscu i jednocześnie pod ręką.
Amelia pochłaniała zupę w przyspieszonym tempie, bo chciała jak najszybciej zaszyć się w swoim pokoju. Czuła się fatalnie po tym, co zrobiła na podwórku. To było idiotyczne! Wciąż nie mogła uwierzyć, że powiedziała coś tak głupiego, no i że uciekła.
Odniosła pusty talerz do zlewu i pobiegła do siebie. Usiadła na parapecie i zapatrzyła się w zamieszanie na dole. Tragarze wnosili kolejne pudła i meble. Serce zabiło jej szybciej, gdy przy samochodzie pojawił się Kuba. Wziął jedną z paczek i znikł w wejściu na klatkę. Wrócił za chwilę po następny przedmiot.
— Jaki on silny… — szepnęła.
— Pomaga nosić te klamoty, bo wie, że się na niego gapisz — zauważył trzeźwo Albert.
Amelia gwałtownie zeskoczyła z parapetu. Brat stał w uchylonych drzwiach.
— A skąd ty to niby wiesz? — zapytała.
Albert tylko wzruszył ramionami i odszedł. Dziewczyna wiedziała, że nic więcej z niego nie wyciągnie. Wiedziała też, że brat ma rację, choć bardzo nie chciała tego przyznać. Albert był tak bardzo racjonalny³, że zwykle złościła się na niego dwa razy. Raz, kiedy mówił jej coś nieprzyjemnego, a drugi – gdy okazywało się, że miał rację. Wtedy najchętniej by go udusiła.
Przysunęła się do okna tak, by nie było jej widać z podwórka. Kuba przeniósł jeszcze kilka wielkich paczek i nie sprawiał wrażenia, aby robił to z wysiłkiem. Pewnie coś trenuje, pomyślała Amelia.
Na huśtawce bujała się sześcioletnia na oko dziewczynka. Amelii spodobała się jej czarna sukienka i zielone wielkie buty sportowe. Bujała się jak szalona, tak że ramię huśtawki unosiło się niemal do poziomu, a popiskiwanie zawiasów słychać było aż tutaj. Amelia czekała jeszcze z kwadrans, ale Kuba więcej nie wyszedł.
Pojawił się za to pan Zenek. Zaczekał, aż siostrze Kuby znudzi się huśtanie. Gdy tylko zeskoczyła z huśtawki i weszła do domu, podszedł do małej kratki wentylacyjnej obok okienka piwnicznego dziewiątej klatki. Kratka była obruszana. Amelia pamiętała, jak się bujała przy silniejszym wietrze. Co ciekawe, nie wyglądało to, jakby strażnik chciał ją naprawić. On raczej upewniał się, że kratkę daje się swobodnie uchylać. W innej sytuacji byłoby to intrygujące, ale Amelia nie miała nastroju, żeby się nad tym teraz zastanawiać. Położyła się na łóżku i zmartwiona wydarzeniami popołudnia, wtuliła twarz w mięciutką i bielutką sierść Imbira. Pies, szczęśliwy, że nikt nie przegania go z zakazanego terytorium, delektował się swoim psim szczęściem.
* * *
Mama stała przed lustrem, robiła dziwne miny i naciągała sobie skórę na twarzy. Amelia zauważyła to przez otwarte drzwi.
— Co ty robisz? — zapytała ze zdziwieniem.
— Zmarszczki — odparła mama, dziwnie wysuwając szczękę.
— Robisz zmarszczki?
— Nie no, oglądam, jak się robią. Robią się od tego gapienia się w komputer.
Amelia nie znała się na zmarszczkach, ale wiedziała dobrze, jak się je leczy.
— Idź do kosmetyczki.
Do łazienki zajrzał też tata. Objął mamę i pocałował w szyję.
— Pięknie wyglądasz, kochanie — powiedział. — Nie potrzebujesz żadnej kosmetyczki.
Tata, pracując cały czas przy komputerze i unikając ruchu, wyhodował sobie lekki brzuszek. Nieco za długie (zdaniem mamy) włosy prawdopodobnie wyhodował sobie, żeby wyglądać bardziej artystycznie. Mama za to była szczupła i drobna, nosiła długie spódnice i rozpuszczone, kręcone ciemne włosy. Takie same, jak Amelia.
— Kupię sobie krem — zadecydowała mama, a gdy tata wyszedł, dodała szeptem do Amelii — tata ma wstrzymane wynagrodzenie, bo developer ma kłopoty finansowe. Jakieś problemy z nowym osiedlem. Na razie nie za bardzo mogę sobie pozwolić na kosmetyczkę.
* * *
W nocy Amelia długo leżała w łóżku, wpatrując się w ciemność. Wprowadził się wreszcie ktoś, z kim mogłaby porozmawiać, może nawet zaprzyjaźnić się. W dodatku przystojny. A ona, jak ostatnia kretynka, rzuciła ten głupi tekst i uciekła. Jak to się mogło stać? Ale w sumie… to ten cały Kuba mógł się przecież inaczej zachować. Jakoś… inaczej. Mógł zrobić cokolwiek, żeby Amelia… Tak, to jego wina, i tyle. Amelia, uspokojona trochę tym wytłumaczeniem, wreszcie zasnęła.
* * *
Pan Zenek przewrócił kolejną stronę książki i pociągnął łyk zimnej kawy. Przebiegł wzrokiem po kilku monitorach wewnątrz stróżówki. Nic się na nich nie działo. Odkąd rozpoczął tu pracę, czyli trzy miesiące temu, jeszcze nigdy nie wydarzyło się nic niespodziewanego. Dlatego pozwalał sobie na czytanie. Trzymał książkę w taki sposób, by tuż nad nią widzieć monitory. Przy początku każdego akapitu⁴ unosił wzrok, po czym czytał dalej.
Była już noc i w apartamentowcu Oak Residence⁵, której to nazwy nikt nie używał, nie działo się nic. To się oczywiście zmieni, gdy reszta mieszkań zostanie zasiedlona. Teraz jednak naprawdę nic się nie działo. Obraz na monitorach pozostawał nieruchomy. Ze swojego fotela pan Zenek widział przez okno ceglaną ścianę i kawałek podwórka. Tam również panował niczym niezmącony spokój.
Gdy przewrócił kolejną kartkę, ponownie zerknął na monitory. Już miał czytać dalej, ale kątem oka coś zobaczył. Odłożył książkę i przyjrzał się bliżej jednemu z monitorów. Na parkingu ktoś był! Parking Zamku miał dwa poziomy i ktoś się właśnie przechadzał po poziomie minus dwa. I to w tej części, w której nikt jeszcze nie parkował.
Strażnik nachylił się do monitora. Nie potrafił rozpoznać intruza. Postać była niewyraźna i półprzezroczysta. Pewnie problem z kamerą.
Pan Zenek wstał i wziął latarkę. Trzeba to sprawdzić. Schodami zszedł na najniższy poziom parkingu i zapalił latarkę. Na suficie paliły się lampy, ale po kątach czaił się półmrok.
— Jest tu kto? — rzucił w przestrzeń.
Odpowiedziało mu tylko echo. Ruszył dalej, by obejść cały parking. Stało tu ledwie kilka samochodów, a wszystkie blisko wjazdu. Za pierwszym zakrętem już nikt nie parkował. Mimo że był tu już wiele razy, poczuł pewien niepokój. Być może dlatego, że postać z monitora nie przypominała nikogo z mieszkańców. A może dlatego, że była tak niewyraźna.
Tknięty nagłym przeczuciem, odwrócił się. Pusto. Bardzo nie chciał sprawdzać całego wymarłego parkingu, ale na tym przecież polegała jego praca. Westchnął więc ciężko i ruszył dalej.
Wtedy zupełnie bezszelestnie ktoś przeszedł za jego plecami. Ten ktoś był niewyraźny i półprzezroczysty.
1. Według niektórych badaczy zespołu Aspergera nie powinno się nazywać chorobą. Prawdopodobnie miało go wielu genialnych naukowców i artystów.
2. Ekscentryczny – oryginalny, odbiegający od ogólnie przyjętych zasad i norm.
3. Racjonalny – logiczny i rozsądny.
4. Dłuższy tekst dla lepszej czytelności dzieli się na fragmenty, zwane akapitami. W tej książce każdy akapit zaczyna się od małego wcięcia przed pierwszą literą.
5. Oak Residence (ang.) – Dębowa Rezydencja.Rozdział 2
w którym Albert uświadamia Amelii coś ważnego, Kuba ją rozczarowuje, a rodzina Domeyków obserwuje dziwne rzeczy na balkonie nowych sąsiadów.
Do rana złość jej trochę przeszła. Amelia była nawet skłonna przyznać, że wczorajsze wydarzenia z podwórka nie stanowiły wyłącznie winy Kuby. Może i ona też zachowała się troszkę nieodpowiednio. Ale tylko troszkę. Odrobinkę.
Gdy myła zęby, była już pewna, że to tylko jej wina. Cóż miał zrobić Kuba? Gonić ją, gdy uciekała?
Po śniadaniu usadowiła się na łóżku i zajęła poprawianiem rysunku. Królewicz otrzymał twarz Kuby, a machina oblężnicza zniknęła pod nerwowymi pociągnięciami gumki. Tu nie było miejsca na żadne oblężenie, królewicz przybywał w pokoju. A królewna Amelia miała go zaprosić do zamku i ugościć wystawną ucztą.
— Zależy ci na nim. — Albert zajrzał przez drzwi.
— Skąd ten pomysł, panie psychologu?! Przecież ty się nie znasz na ludziach.
— Ale myślę logicznie i analizuję ich reakcje specjalnym systemem badań. Zobacz, najstaranniej narysowałaś królewicza. — Albert wskazał rysunek. — Każda linia jest pociągnięta kilka razy, a reszta obrazka wygląda jak szkic. Nie możesz zmienić rzeczywistości, więc tworzysz jej model na papierze.
Amelia przyjrzała się rysunkowi. Nie sposób zaprzeczyć, że w postać królewicza włożyła najwięcej pracy. Wielokrotnie poprawiała linię pleców, zarys mięśni pod koszulą i w ogóle całą sylwetkę. Z tego powodu stał się wyraźniejszy i wychodził z tła. Zrobiła to zupełnie nieświadomie.
Zamknęła szkicownik.
— Dokończę rysunek na podwórku. Chodź.
— Mnie tu dobrze. Nie chcę nigdzie iść.
— Chcesz! — Podniosła ze stołu książkę Alberta i wetknęła mu w dłoń. — Poczytasz sobie na świeżym powietrzu, dotlenisz się.
O dziwo, Albert nie protestował dłużej, tylko posłusznie ruszył w stronę drzwi. Amelia szybko chwyciła szkicownik i piórnik, by wyjść, zanim brat się rozmyśli. Nie chciała teraz siedzieć na podwórku sama. A brat, nawet tak niezwykły jak Albert, dodawał jej pewności siebie. Usiądą na drzewie i będą udawać, że siedzą sobie ot tak, po prostu. A potem przyjdzie Kuba. Przyjdzie, bo czemu miałby siedzieć w domu. Nie miała nic przeciwko temu, by królewicz… znaczy Kuba, podszedł do niej, przeprosił za to, co zrobił wczoraj, chociaż… nic złego nie zrobił. No ale to zawsze miło, jeśli przeprosi. A potem on zapyta, czy może usiąść obok. Wtedy Amelia zgodzi się łaskawie, bo gałąź jest przecież długa i zmieszczą się na niej swobodnie. Potem ona będzie rysowała, a on – podziwiał. I zaczną rozmawiać…
— Zawiesiłaś się?
Pytanie brata wyrwało ją z zamyślenia. Stała wciąż w wejściu do ich mieszkania.
— Idę, idę. Imbir śpi, nie budźmy go. — Zamknęła za sobą drzwi. Albert wcisnął guzik wzywania windy. — Z trzeciego piętra windą? — zapytała.
— Nigdy nie ma nieodpowiedniego momentu na skorzystanie z zaawansowanej technologii.
Amelia westchnęła.
— Nigdy nie mów nigdy — odparła, ale zaczekała na windę.
Zjechali na parter. Po drodze Amelia układała sobie w głowie kolejne wersje zaproszenia Kuby, aby usiadł na gałęzi obok niej. On przeprosi, ona się zdziwi i powie, że przecież nic się nie stało, przesunie się bliżej pnia i zostawi mu miejsce po swojej lewej stronie. Skoro rysuje prawą ręką, to z lewej będzie mu łatwiej obserwować. A potem on zaprosi ją na lody albo zrobi coś podobnego.
Wyszli na podwórko i natychmiast cały plan legł w gruzach. Kuba siedział bowiem na gałęzi. Na JEJ gałęzi. Cały pomysł z zapraszaniem go, by usiadł, nie miał już sensu, skoro on już tam siedział. Leżał właściwie.
— To nasza gałąź! — powiedziała z pretensją w głosie Amelia.
Chłopak usiadł i spojrzał na nią.
— Nie była podpisana. — Przesunął się kawałek. — Siadaj obok. Gałąź jest długa.
Co za bezczelność! No i miał siedzieć po jej lewej stronie, a nie prawej.
— Pomyślę! — Amelia zacisnęła usta. — Nie zamierzasz przeprosić?
Kuba uniósł brwi.
— Za co? Dopiero co wyszedłem z domu…
I jeszcze udaje, że nic nie rozumie! Zepsuć taki piękny plan! A ta jego dziwaczna siostra rozwija cukierki z papierków i rzuca je w trawę. Co za rodzina! Po co oni się tu wprowadzili?!
— Albercik, idziemy. — Amelia odwróciła się na pięcie.
— Przecież chciałaś wyjść na dwór — przypomniał brat, który uważnie obserwował Mi, zastanawiając się, jaki może być powód jej zachowania.
— Wcale nie chciałam! — Pchnęła brata w stronę drzwi.
Weszli na górę, Amelia właściwie wbiegła i otworzyła z rozmachem drzwi do mieszkania. Pomaszerowała do swojego pokoju.
— Chciałam się z nim zaprzyjaźnić — powiedziała z żalem w głosie. — Chciałam go zaprosić, żeby usiadł na mojej… naszej gałęzi. A on tam usiadł wcześniej! Zrobił to na pewno złośliwie!
— Zachowujesz się nieracjonalnie — zauważył Albert. — On nie zna twoich myśli.
— Teraz już daj mi spokój — warknęła. — Muszę pobyć sama.
Zamknęła mu przed nosem drzwi. Usiadła przy biurku i zapatrzyła się w rysunek. Zdjęła skuwkę z ołówka i dorysowała królewiczowi wąsy, ale nie takie zwykłe, tylko złośliwie podkręcone.
A potem było już tylko gorzej.
Rysowałaby dalej, gdyby nie Imbir, który coraz wyraźniej dawał znać, że musi wyjść. Amelia westchnęła, odłożyła ołówek, wzięła z przedpokoju smycz i torebkę na wszelki psi wypadek.
Na klatce Imbir skręcił w stronę schodów. Nie miał cierpliwości czekać na windę. To tylko trzecie piętro.
Na parterze pies wystrzelił na zewnątrz, aż mu powiewały uszy. Przebierając małymi łapkami, pognał na ukos do dziewiątej klatki, jak rzucony kłębek poplątanej białej wełny.
Imbir od jakiegoś czasu interesował się kratką piwniczną – tą samą, którą poprzedniego dnia obluzowywał pan Zenek. Tym razem nie tylko ją obwąchiwał, ale i szczekał.
— Imbir! — zawołała Amelia.
Pies oczywiście nie zwrócił na to uwagi i szczekał dalej. Pan Zenek akurat wyszedł ze stróżówki i podszedł do dziewczyny.
— Dzień dobry — przywitała go z uśmiechem. — Imbir! Cicho bądź!
— Dzień dobry, Amelio.
Strażnika bardziej jednak interesował pies. Zagwizdał, by odwrócić jego uwagę od kratki. Najeżony Imbir nie dawał za wygraną.
— Może w piwnicy zalęgły się szczury. — Amelia wzdrygnęła się na samą myśl. — Powiem tacie, żeby sprawdził.
— Nie, nie! — zaoponował szybko strażnik. — Sprawdzałem. Żadnych szczurów tam nie ma.
— Coś tam jednak musi być. On się tak zachowuje, jak wyczuje jakieś zwierzę. Lepiej tam zajrzeć.
Pan Zenek westchnął.
— Umiesz dochować tajemnicy? — zapytał poważnie.
Zdziwiona Amelia przytaknęła. Strażnik rozejrzał się podejrzliwie i głową dał jej znak, by szła za nim.
— Tylko Imbira zostaw tutaj.
Pan Zenek otworzył drzwi i oboje zeszli do piwnicy. Zatrzymali się przed napisem „Węzeł ciepłowniczy”. Strażnik rozejrzał się jeszcze raz i kluczem otworzył zamek. Weszli do pomieszczenia pełnego rur, wskaźników i zaworów. Było tu zdecydowanie cieplej niż na zewnątrz. Panował tu dziwny zapach, który dziewczynie kojarzył się z…
— Oj… jakie śliczne! — wykrzyknęła, kucając.
Zza rur wybiegło kilka czarnych, szarych, rudych i biało-czarnych kociąt i zaczęły się ocierać o jej łydki. Głaskała miękkie futerka i zachwycała się, jakie są przesłodkie. Tymczasem pan Zenek z butelki nalał wody do ukrytej pod grubą rurą miski. Do drugiej miski nasypał kociej karmy. Kotka podbiegła tam i zaczęła łapczywie jeść.
— To taka moja mała tajemnica. — Strażnik mrugnął porozumiewawczo do dziewczyny.
— Teraz już nasza wspólna. — Amelia nie mogła się opędzić od kociąt.
— Musimy już iść. Nie możemy wzbudzać podejrzeń, Administrator by kociaki wyrzucił, a mnie zwolnił z pracy.
Amelia niechętnie zostawiła kotki i wyszła na korytarz.
— Przy okazji zrobię obchód garażu — powiedział strażnik i skręcił w szerszy korytarz. — Pamiętaj, ani mru-mru.
— Jasne!
Teraz jeszcze bardziej lubiła pana Zenka. Wybiegła na parter i na podwórko. Imbir czekał na nią przed drzwiami klatki i oczywiście szczekał. Obwąchał ją podejrzliwie.
— Jak to dobrze, że ty nie możesz niczego wypaplać. — Amelia pogłaskała kosmaty psi łeb.
* * *
Rysunek Amelii był ciemny od poprawek. Teraz przed zamkiem na czarnym koniu siedział zezowaty, czarnowłosy, brodaty i wąsaty rycerz z wielkim brzuchem. I zamierzał zdobyć zamek. Na blankach stali rycerze w białych płaszczach. Mieli bronić zamku. Amelii trochę przeszkadzało, że trudno jej wymyślić ich odpowiedników w rzeczywistości. Zastanawiała się, czy nie dorysować im twarzy Alberta, ale w końcu wydało jej się to zupełnie bez sensu. Pan Zenek bardziej by pasował, jednak jakoś nie chciała go mieszać do tej bajki.
Cały rysunek był bez sensu.
Chwilę później wylądował więc w szafie na stercie, na którą trafiły poprzednie rysunki. Amelii szkoda było je niszczyć. Robiła to tylko wtedy, gdy była naprawdę zła. A teraz złościła się raczej na siebie. Albert oczywiście znów miał rację – przecież Kuba nie mógł znać jej myśli. Nie wiedział, że chce go zaprosić, żeby usiadł na tej gałęzi obok niej. Skąd miałby to wiedzieć?
— Możesz mi pomóc? — zawołała.
Amelia niechętnie poszła do łazienki, gdzie zastała mamę z szarobrązową saszetką w dłoni. Mama próbowała raz w okularach, raz bez nich przeczytać coś na opakowaniu.
— Ci geniusze umieścili na ciemnobrązowym tle napisy w kolorze jasnobrązowym. — Podała córce saszetkę. — Spróbuj to rozczytać.
Amelia podeszła do lampki obok lustra i z trudem odcyfrowała:
— „Maseczka błotna na zmarszczki. Rozrobić z niewielką ilością ciepłej wody i zostawić na pół godziny”.
Przyniosła z kuchni płaskie pudełko do przechowywania żywności i widelec. Włożyła je do umywalki. Mama odkręciła lekko ciepłą wodę.
— Niewielka ilość to znaczy ile? — zapytała retorycznie¹. — Specjaliści, ech…
Amelia rozerwała saszetkę i wysypała zawartość do pudełka. Rozmieszała widelcem, aż otrzymała coś o konsystencji błota. Pachniało jak bagno. A dokładniej jak coś podejrzanego, co przeleżało w tym bagnie całkiem długo.
— Wygląda i pachnie jak coś… — zastanowiła się — jak coś, czego na pewno nie nałożyłabym sobie na twarz.
— Piękność wymaga wyrzeczeń — westchnęła mama. — Nie wiesz, gdzie ja położyłam telefon? — Rozejrzała się. — No nic, zadzwoni, to się znajdzie. Tam jest napisane pół godziny?
Amelia przytaknęła i też się rozejrzała w poszukiwaniu miejsca, gdzie mogłaby odstawić pudełko. Wreszcie postawiła je pod umywalką.
* * *
Albert w swoim pokoju na wielkim biurku, tymczasowo zamienionym w stół warsztatowy, konstruował Uniwersalny Przyrząd Badawczy, w skrócie UPB. W zamyśle miało to być połączenie kamery, noktowizora² i kilku innych urządzeń, którymi sterował przymocowany na zawiasie smartfon. Obudowa była wykonana ze starej wiertarki pozbawionej ciężkich mechanizmów z wnętrza. Nie wiedział, do czego może się przydać UPB. Jednak zawsze lepiej mieć coś takiego pod ręką, gdyby trzeba było wykonać jakieś specjalistyczne badania. Wszak Albert był fanem rozumowego poznawania świata.
W kuchni pan Domeyko w ekspresie ciśnieniowym przygotowywał kawę, a pani Domeyko intensywnie przeszukiwała salon.
— Nie widziałeś mojego telefonu? — zapytała. — Leżał tu gdzieś jeszcze pół godziny temu. Zdawało mi się, że przed chwilą słyszałam dzwonek. Taki krótki, urwany.
Siedząca na kanapie Amelia przeglądała album o prerafaelitach³. W zamyśleniu pokręciła przecząco głową.
— Zadzwoń do siebie, to go znajdziesz — odparł w zamyśleniu tata.
— Jak mam zadzwonić, skoro nie mogę znaleźć telefonu. Ty do mnie zadzwoń.
Tata wybrał numer mamy. Dzwonek rozległ się z pokoju Alberta.
— Oho, mam złe przeczucia — mruknęła mama.
Poszli do pokoju syna. Albert pochylał się nad smartfonem przymocowanym do UPB i próbował palcem w rękawicy roboczej wcisnąć ikonę czerwonej słuchawki, żeby odrzucić połączenie.
— Mój telefon — zauważyła oczywistość mama. — Wziąłeś go bez pytania.
— Ma odpowiednią wersję systemu. — Albertowi udało się w końcu trafić w czerwoną słuchawkę. — Tylko trochę nawala.
Mama popatrzyła bezradnie na tatę. Tata wzruszył ramionami.
— Kupisz sobie nowy — stwierdził. — Może będzie promocja.
— Ale ja czekam właśnie na ważny telefon z wydawnictwa…
— Oto przyczyna nawalania. — Albert wyjął i podał jej kartę SIM. — Ciągle ktoś dzwonił i przeszkadzał mi w konfigurowaniu systemu.
— Ciągle ktoś dzwonił…? — Mama wzięła kartę w dwa palce i chwilę patrzyła na nią smutno. — Nawet wiem kto, bo czekam na ten telefon. OK. Poszukam mojego starego aparatu.
Tata wyjrzał przez okno.
— Co oni wyprawiają? To ci, co się dopiero sprowadzili.
— Ci nowi są trochę dziwni — zauważyła mama. — Na balkonie robią zdjęcia otwartych kubków po jogurcie.
Rzeczywiście, na wystawionym na balkon stole stały otwarte i trochę już pogniecione kubeczki po jogurtach. Ojciec Kuby przestawiał je na różne sposoby, a fotograf poprawiał ustawienia lamp fotograficznych, ekranów odblaskowych i pstrykał zdjęcie za zdjęciem.
— To jakaś sztuka nowoczesna — zawyrokował pan Domeyko. — Widzę profesjonalny aparat, a i fotograf też wygląda zawodowo. Hm… Albo może to ci, hipsterzy. A to co? — Spojrzał na podłogę w korytarzu. Widniały na niej brązowe ślady małych łapek.
— O nie… — Mama szybkim krokiem ruszyła do łazienki. Drzwi były uchylone i pachniało z niej bagnem. Zapaliła światło. — O nie!
Pudełko, w którym Amelia rozrobiła maseczkę, leżało przewrócone, a sama maseczka, czyli błoto, była rozsmarowana po większej części podłogi.
Po śladach łapek mama i tata doszli do sypialni, gdzie ślady krążyły po dywanie oraz… po łóżku.
— O nie… — jęknęła znów mama.
Dalej ślady doprowadziły ich do pokoju Amelii i tu sytuacja wyglądała jeszcze gorzej.
— O nie…
Imbir siedział na narzucie na łóżku Amelii. Rodzinie zajęło chwilę, nim się zorientowali, że to rzeczywiście jest ich pies. Imbir zmienił kolor na brązowy, a wraz z nim kolor zmieniła spora część narzuty. Pies szczekał radośnie i merdał ogonkiem, pokrywając resztę narzuty brązowymi ciapkami. No i śmierdział bagnem. Albo i czymś gorszym. W drzwiach stanęła zaintrygowana szczekaniem Amelia i ją też zatkało. Przyszedł nawet Albert, choć on akurat wykazał się obojętnością.
— Poprawcie mnie, jeśli się mylę — powiedziała wolno mama. — Czy on się wytarzał w mojej maseczce na zmarszczki?
Imbir był najszczęśliwszym psem na świecie, gdy się wytarzał w czymś śmierdzącym. Z całą pewnością nie rozumiał, czemu reszta stada nie podziela jego radości.
— Wystawił jej pozytywną opinię — stwierdził Albert. — Taka psia recenzja, że coś odpowiednio śmierdzi.
Tata otrząsnął się z wrażenia i powiedział:
— A może on pod tym futerkiem też ma zmarszczki?
1. Pytanie retoryczne – pytanie, na które odpowiedź nie jest potrzebna ani oczekiwana.
2. Noktowizor – urządzenie umożliwiające widzenie w ciemności.
3. Prerafaelici – stowarzyszenie artystyczne działające w Anglii w XIX w. odwołujące się do włoskiej sztuki sprzed Rafaela. Prerafaelici malowali bardzo piękne portrety kobiet.Rozdział 7
z którego dowiadujemy się, że nikt nie lubi poznawać przykrej prawdy o sobie, a jak już ją pozna, to próbuje zwalić winę na innych.
Amelia z bólem serca starła czarnoksiężnika i na oddzielnej kartce narysowała jego wieżę. Dokleiła ją z boku, jako dalszy ciąg arkusza rysunku i dorysowała panoramę Strefy z ruinami symbolizującymi opuszczone domy. Wieża była bardzo szeroka i przypadkiem przypominała trochę Dziwny Dom. Z tej wieży nad zamek nadlatywały białe duchy. W oknie narysowała czarnoksiężnika. Wbrew jej obawom, tym razem profesor wyszedł jeszcze lepiej. Może dlatego, że dorysowała mu macki wyrastające z głowy. Amelia spojrzała na ekran telefonu. Zbliżała się osiemnasta czterdzieści siedem.
Godzina duchów.
* * *
Pani Kożuszek wracała z codziennego obchodu okolicznych sklepów, gdzie ze sprzedawczyniami wymieniała najnowsze plotki. Jak zwykle ciągnęła za sobą wózko-torbę w szkocką kratę. Zabierała ją na wypadek, gdyby akurat coś kupiła. Mimo ciepłego wieczoru miała na sobie brązowy sweter z perłowymi guzikami i moherowy beret. Ten sam, co zwykle.
Weszła na podwórko i od razu zauważyła Mi, bujającą się na skrzypiącej huśtawce. Wykrzywiła twarz w wyrazie niechęci do wszystkiego, co zakłóca spokój.
— Nie wolno hałasować — powiedziała, zatrzymując się obok placyku zabaw. — Zmykaj do domu i nie wychodź.
Mi ze złością zaczęła się bujać jeszcze mocniej. Pani Kożuszek posłała jej ponure spojrzenie i ruszyła dalej. Zdecydowanie te dzieciaki zachowywały się za głośno i robiły za dużo zamieszania. A co to dopiero będzie, jak się wprowadzi tutaj więcej rodzin. O, a oto właśnie idzie jakiś nowy babsztyl!
Na wprost pani Kożuszek dokładnie środkiem alejki szła niska staruszka. Miała na sobie stary brązowy sweter z perłowymi guzikami i ciągnęła wózek na zakupy z torbą w szkocką kratę. Szła samym środkiem i ani myślała ustąpić z drogi pani Kożuszek. Bezczelność. Przecież wszyscy powinni jej schodzić z drogi.
Obca kobieta była coraz bliżej i wreszcie to pani Kożuszek musiała zejść na bok. Tamta patrzyła przed siebie z twarzą wykrzywioną niechęcią do wszystkiego. Cóż za niemiła osoba! I ile ma zmarszczek! Pani Kożuszek odprowadziła ją wzrokiem. Przez moment odniosła wrażenie, że skądś zna tę babę, ale nie mogła skojarzyć skąd. Ruszyła więc dalej.
Pani Kożuszek nie miałaby nic przeciwko, by poza nią nikt tu nie mieszkał. No, może z wyjątkiem strażnika, który by pilnował porządku.
* * *
Bardzo Ważny Dyrektor skręcił czarnym wielkim samochodem na podjazd do bramy Zamku i przez uchyloną szybę pomachał do pana Zenka. Strażnik zobaczył go przez okno w ścianie tunelu wjazdowego, wstał i szybko wyszedł. Potem chwilę przeglądał pęk kluczy, nim znalazł właściwy.
Bardzo Ważny Dyrektor ze zniecierpliwieniem bębnił palcami w skórzaną kierownicę.
— Tu powinien być normalny pilot — powiedział do syna, siedzącego na tylnej kanapie. — Taki pilot, w którym wciska się przycisk, a brama sama się otwiera. Kiedyś musiałem czekać trzy minuty, zanim pan Zenek wrócił z obchodu i otworzył. Trzy minuty, co za strata czasu!
Wreszcie brama się otworzyła. Dyrektor podał strażnikowi zwinięty banknot. Pan Zenek uniósł dłoń i pokręcił głową. Dyrektor wzruszył ramionami, schował banknot do kieszeni i wjechał na podwórko.
— Ta mała znowu się bawi na placu zabaw — mruknął Dyrektor. — Niektóre bachory nie rozumieją, co się do nich mówi!
Zaparkował obok piaskownicy i wysiadł z zamiarem pouczenia dziewczynki, żeby więcej tu nie przychodziła. Zapiął na wielkim brzuchu guzik szarej marynarki i obszedł samochód. Już otwierał usta, by przepędzić Mi z huśtawki, gdy zauważył zupełnie nieoczekiwaną scenkę. Jego syn siedział kawałek dalej na murku, a pochylał się nad nim jakiś wstrętny gruby facet w szarej marynarce i groził mu palcem. Pulchna twarz poczerwieniała ze złości, a dzieciak aż się przygarbił ze strachu. Bardzo Ważny Dyrektor poczuł wściekłość. Kto śmie pouczać jego dziecko?!
Ruszył w tamtą stronę zdecydowanym krokiem, ale po chwili, pod wpływem nagłego olśnienia, zatrzymał się. Przecież jego syn siedzi w samochodzie!
Odwrócił się i rzeczywiście zobaczył Robercika gramolącego się przez tylne drzwi. Co tu się dzieje…? Odwrócił się ponownie i… ze zdumienia otworzył usta. Ani dzieciaka, ani tego paskudnego grubasa w garniturze już nie było. Chwilę gapił się na pusty murek, po czym mruknął pod nosem:
— Potrzebuję urlopu. Mam przywidzenia z przepracowania.
* * *
Celebrytka wysiadła ze srebrnej taksówki i weszła przez główne wejście na podwórko Zamku. Poprawiła krótką puchatą kurteczkę ze skóry sztucznego lamparta naszywaną na kołnierzu diamencikami, obciągnęła krótką spódniczkę ze skóry sztucznej krowy i starła pot z czoła. Eleganckie ubrania trochę ją bowiem grzały w tym upale, ale czego się nie robi, aby stylowo wyglądać! Zamrugała gęstymi i bardzo długimi sztucznymi rzęsami. Była zadowolona i jednocześnie zmęczona. Udzieliła dziś trzech wywiadów, w tym jednego obszernego na temat sytuacji na Bliskim Wschodzie. Wprawdzie nie miała pojęcia, co to jest ten cały Bliski Wschód, ale to bez znaczenia, bo i tak przez większość czasu mówiła o zaletach przyklejania sobie sztucznych rzęs, o trendach w modzie tej jesieni i o tym, jak bardzo wspiera schronisko dla zwierząt.
Teraz jeszcze czekała ją wizyta u manikiurzystki, kosmetyczki i u fryzjera, bo jej blond koafiura od wczoraj mocno oklapła. Już na dziewiątą miała zaproszenie na pierwszą imprezę, a kolejne zaproszenia wciąż spływały wprost do jej telefonu ozdobionego kryształkami Swarovskiego¹. Jak na to wszystko znaleźć czas? To właśnie z powodu braku czasu nie udało jej się nagrać żadnej nowej piosenki od pięciu lat.
Zachwiała się, gdy wysoki obcas jej złocistego buta ze skóry sztucznej antylopy trafił na nierówność chodnika. Kto robi takie chodniki?! Tu powinien być czerwony puszysty dywan wprost do jej klatki. Potknęła się znowu i przystanęła, by poprawić pasek przy bucie. I wtedy coś zwróciło jej uwagę. Wyprzedziła ją cokolwiek sztucznej urody kobieta, ubrana trochę dziwnie. Jej wydęte usta przypominały pyszczek wigilijnego karpia. Czy ona nie ma lustra? Co kilka kroków chwiała się na stanowczo zbyt wysokich obcasach i łapała równowagę, machając malutką srebrną torebeczką.
Celebrytka skrzywiła się z dezaprobatą. Co to babsko ma na sobie? Skórę lamparta sięgającą ledwo pod pachy? Nie stać jej na dłuższą? I ten blond kocapierz na głowie, niemyty pewnie od tygodnia. Ileż lakieru musi ona używać! A chodzi nieudolnie na tych obcasach, tak śmiesznie uginając kolana. W ogóle wygląda, jakby uciekła z cyrku.
1. Kryształki Swarovskiego – elementy jubilerskie przypominające brylanciki.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki