Amelia i Kuba. Mi się podoba - ebook
Amelia i Kuba. Mi się podoba - ebook
Wzruszająca i zabawna historia o dziewczynce, która marzy o psie, ale alergia nie pozwala jej na posiadanie futrzastego zwierzęcia. Kiedy sześciolatka Mi spotka łysego kundelka na trzech łapkach, zrobi wszystko, aby odmienić psi los i podarować mu ciepły dom z kochającym człowiekiem.
Jedenastolatkowie Amelia i Kuba i ich młodsze rodzeństwo zostaną zamieszani w komedię pomyłek na balu przebierańców i odwiedzą schronisko dla zwierząt, gdzie podejmą brawurową akcję uratowania psa Zydla. Rafał Kosik wzrusza jak nigdy i bawi jak zawsze!
To powieść o empatii, współczuciu i wrażliwości na innych. Wspaniała lektura dla dzieci, ale i całkiem przyjemna dla rodziców. Mi się podoba!*
*Powinno być „mnie”, a dlaczego jest niepoprawnie – trzeba przeczytać.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64384-96-7 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zbliżał się wieczór. Policyjne kombi zatrzymało się przed wysokim ogrodzeniem, za którym w nieco zaniedbanym ogrodzie stał stary dom. Przy ogrodzeniu siedziały dwa psy. Duży i kudłaty rzucił porozumiewawcze spojrzenie maleńkiemu kundelkowi, który cały czas dygotał. Nie wiadomo czy z zimna, czy z podniecenia, że oto dzieje się coś nowego. Kudłacz szczeknął głośno, basowo.
Odpowiedziało mu ujadanie kilkudziesięciu psów.
Napis obok bramy informował, że znajduje się tu schronisko dla zwierząt.
Z samochodu wysiadł wysoki policjant, założył czapkę i otworzył klapę bagażnika. W tym samym momencie z drzwi budynku wyszła młoda kobieta w krótkim płaszczyku i z elegancką torebką przewieszoną przez ramię. Miała zamykać drzwi na klucz, gdy ich spojrzenia się spotkały.
— Wygląda na to, że ma pan coś dla mnie — powiedziała bez śladu radości.
Mężczyzna ukłonił się lekko, uchylając czapkę.
— Znaleźliśmy go, jak błąkał się po lesie. — Wyjął z bagażnika małą klatkę do przewożenia zwierząt. — Nie ma obroży ani chipa. Ktoś go pewnie wyrzucił. Pani zobaczy, jest prawie zupełnie łysy.
Kobieta otworzyła furtkę i podeszła do samochodu.
— Kończą nam się miejsca — pochyliła się nad klatką.
Pies siedział skulony i trząsł się. Zerkał na ludzi z przestrachem i odwracał ciemne oczy, byle dalej od świata. Prawie nie miał sierści, gdzieniegdzie sterczały tylko kępki brudnych kudełków.
— Chodź, malutki. Wygląda na to, że przytrafiło ci się coś okropnego. — Lekarka przysunęła dłoń do otworów w klatce.
Pies skulił się z przeciwnej strony i wcisnął łepek w sam róg. Teraz można było dojrzeć, że ma tylko trzy łapki.
— Nie bój się, mały — dodała łagodnie. — Wykąpiemy cię, zbadamy i zaszczepimy. A potem spróbujemy ci znaleźć fajny domek.
Nie zauważyła, że przez furtkę wyszły dwa psy i kręciły się teraz przy policyjnym kombi. Ten mały podniósł chudziutką łapkę i chwiejąc się, obsikał koło radiowozu. Kudłacz zaczął obwąchiwać klatkę. Ośmielony tym kundelek również podszedł. Dwa psy próbowały pocieszyć nowego. Machały ogonami i przytykały nosy do klatki. Nowy nieufnie przysunął się bliżej i odpowiedział tym samym.
— Kudeł, Drgawka, wracajcie do środka! — skarciła je lekarka, a psy posłusznie wróciły za furtkę.
Kobieta podniosła klatkę i ruszyła za nimi.
— Wejdzie pan na herbatę? — rzuciła do policjanta.
— Dziękuję, ale nie. — Z uśmiechem pokręcił głową. — Służba wzywa.
— Zaraz oddam klatkę.
Z klatką w dłoni przeszła obok domu, a Kudeł i Drgawka podreptały za nią. Za domem po obydwu stronach podwórka stały niskie ceglane zabudowania z drzwiami wykonanymi z drewnianych ram i drucianej siatki. Z każdego takiego boksu kilka psów odprowadzało wzrokiem nowo przybyłego.
Doszli na sam koniec podwórka, do ostatniego wolnego boksu. Lekarka otworzyła drzwi i klapę przenośnej klatki.
— No, śmiało — zachęciła. — Wyjdź. Pomieszkasz tu z nami co najmniej kilka dni.
Trwało dłuższą chwilę, nim nowy lokator zdecydował się wyjść. Od razu pobiegł w najdalszy kąt i skulił się na krawędzi materaca.
— Zaczekaj tutaj. — Lekarka zamknęła drzwi. — Wrócę za kilka minut.
Odeszła.
Kudeł włożył łapę przez otwór w siatce, a Drgawka po chwili zrobił to samo. Trójnogi pies wolno podszedł do nich i ostrożnie obwąchał ich łapy. Niemrawo machnął ogonem.
— A wy jazda do siebie! — rozległo się obok.
Nowy pies w dwóch susach znów znalazł się w najdalszym kącie. Kudeł i Drgawka odskoczyły od siatki i posłusznie pobiegły do jedynego otwartego jeszcze boksu.
Z cienia na tyłach podwórka wyłonił się łysy mężczyzna z gęstą brodą. Podszedł ociężałym krokiem i zamknął za nimi drzwi.Rozdział 1
w którym dowiadujemy się, czego nie można kupić w sklepie, kto na obiad je trawę, za co Mi dostała szlaban oraz kiedy mama używa pełnego imienia Mi.
Ludzie zwykle uważają, że wyprowadzanie kotów na smyczy jest dziwne.
Gomułka, młoda ruda kotka, też tak uważała. Jej właścicielka właśnie postanowiła wyjść z nią na spacer. Gomułka biegała w różnych kierunkach i za każdym razem przewracała się, gdy naprężona smycz ją zatrzymywała.
— Czego tak biegasz? — złościła się pani Kożuszek. — Idź grzecznie. Zachowuj się.
Pani Kożuszek, właścicielka kotki, miała siedemdziesiąt lat. Niezależnie od pogody chodziła w moherowym berecie, a z ciepłego palta rezygnowała tylko podczas upałów. Wspierała się na lasce, choć czasem, kiedy się spieszyła, zapominała jej używać.
Teraz Gomułka po kolejnym upadku wcale nie wstała i zaczęła lizać przednią łapkę. Pani Kożuszek z rozpędu przeciągnęła ją kawałek po chodniku.
— Co tak leżysz? — Pani Kożuszek zatrzymała się. — No chodźże! Przecież nie będę tak stała.
Kotka nie przejęła się tym ani trochę. Koty lubią chodzić własnymi ścieżkami. Albo leżeć, jeśli akurat na to mają ochotę.
Oczywiście tylko pod warunkiem, że w pobliżu nie ma psa.
Drzwi do klatki schodowej numer trzy otworzyły się i na podwórko wypadł Imbir, mały biały terrier. Nim zdążył szczeknąć, Gomułka już gnała w stronę wysokiego dębu. To znaczy, taki miała pomysł, ale nic z tego nie wyszło. Smycz naprężyła się i kotka wykonała w powietrzu salto. Spadła na cztery łapy i od razu popędziła w przeciwną stronę. Imbir biegł tuż za nią.
— A kysz! — krzyknęła dramatycznie pani Kożuszek.
Gomułka i Imbir biegali teraz dookoła pani Kożuszek, a smycz owijała się wokół niej coraz ciaśniej. Wreszcie staruszka nie mogła się ruszyć.
— Gomułka! Nazad!¹ W drugą stronę!
W tym momencie smycz pękła, a pani Kożuszek straciła równowagę. Gdyby nie laska, toby pacnęła na chodnik. A dla kogoś w tym wieku pacanie na chodnik może się źle skończyć.
Imbir z rozpędu zrobił jeszcze dwa okrążenia wokół pani Kożuszek i dopiero wtedy dostrzegł uciekinierkę. Natychmiast ruszył w pościg. Na szczęście nie miał szans jej dogonić. Gdy dobiegł do pnia drzewa, Gomułka siedziała już bezpiecznie kilka metrów nad ziemią.
Drzwi znów się otworzyły i wyszedł przez nie Albert Domeyko, właściciel Imbira. Albert miał dziesięć lat i grube okulary. Nie zwrócił zupełnie uwagi na to, że pies, oparty o pień, zadziera łeb i szczeka najgłośniej, jak potrafi. Całą uwagę Alberta pochłaniał tablet.
Pani Kożuszek z trudem wyplątała się ze smyczy, popatrzyła na urwaną końcówkę, potem na Imbira, a wreszcie na Alberta. Zmarszczyła brwi i ruszyła w jego stronę.
— Co ty sobie wyobrażasz, nieznośny hultaju?! — wykrzyknęła, unosząc laskę. — Pies powinien być na smyczy i w kagańcu! A najlepiej to przypięty do budy na wsi.
Albert uniósł wzrok znad tabletu i rzucił od niechcenia:
— Regulamin nic nie mówi o smyczy ani o kagańcu. Punkt siedemnasty wspomina tylko o tym, że pies ma być szczepiony.
— Ma być na smyczy i w kagańcu — upierała się kobieta.
Albert milczał.
— Nic nie odpowiesz?! — oburzyła się pani Kożuszek.
Dla Alberta rozmowa była już zakończona. Wszystko, co było do powiedzenia, zostało powiedziane. Jednak pani Kożuszek ani trochę nie uważała rozmowy za skończoną.
— Porozmawiam z twoimi rodzicami — zagroziła. — Zobaczysz! Ojciec da ci popalić!
— Nie da — odparł Albert. — W moim wieku nie wolno palić.
Pani Kożuszek wytrzeszczyła na niego oczy.
— To takie powiedzenie — wyjaśniła, nieco zbita z tropu. — To znaczy, że porachuje ci kości.
— Nie ma potrzeby liczenia kości.
— Co?! Co ty wygadujesz?
— Rachować znaczy liczyć. Każdy dorosły człowiek ma najwyżej dwieście sześć kości. Wszyscy o tym wiedzą — oświadczył Albert. — Jak się urodziłem, miałem około dwustu siedemdziesięciu. Za pięć lat będę miał najwięcej, ponad trzysta pięćdziesiąt. Ale pani ma już tylko dwieście sześć. Chyba że coś pani usunęli.
Pani Kożuszek zrobiła się czerwona na twarzy i przygotowywała się już do grubszej awantury.
— Jestem dokładny, bo mam aspergera².
Wtedy drzwi do trzeciej klatki schodowej otworzyły się po raz trzeci i wyszła przez nie Amelia, jedenastoletnia siostra Alberta.
— Przepraszamy bardzo — powiedziała ze szczerą skruchą. — Nie wiedzieliśmy, że wyjdzie pani na spacer z Gomułką. Imbir! Chodź tutaj! Imbir!
Pies jednak ani myślał posłuchać. Jego szczekanie odbijało się echem od ścian i okien. Apartamentowiec, zwany przez mieszkańców Zamkiem, miał sześć pięter i otaczał ze wszystkich stron podwórko, na którym rósł ogromny dąb. Na podwórko można było wejść przez bramę, która nieco przypominała taką z prawdziwego średniowiecznego zamku. Nad nią mieściły się kolejne mieszkania.
— Pies powinien być na smyczy i w kagańcu — powtórzyła za złością pani Kożuszek. — A już na pewno taka wściekła bestia.
Amelia wiedziała, że pani Kożuszek nie ma racji. Imbir nie był agresywny. Nawet do obcych podbiegał i łasił się, żeby go głaskali. Tylko na Gomułkę reagował w ten sposób. Prawdopodobnie dlatego, że kotka uciekała. Gdyby nie uciekała, pewnie zacząłby się z nią bawić.
Chciała to powiedzieć, ale nie potrafiła. Nieśmiałość nie pozwalała jej zaprzeczyć słowom sąsiadki.
— Imbir! — zawołała zamiast tego.
Pies nie zwracał na nią uwagi.
* * *
Kuba Rytel oglądał koszyk w małym sklepiku osiedlowym. Taki zwykły koszyk, do którego wkłada się zakupy, a potem zostawia się go przy kasie. Sklepik mieścił się na parterze po zewnętrznej stronie Zamku, od ulicy.
Kuba chodził do tej samej klasy, co Amelia i Albert. No i też mieszkał w Zamku.
Kasjerka, pani Pawluśkiewicz, przyglądała mu się podejrzliwie i z rosnącym zniecierpliwieniem. Był w tym momencie jedynym klientem, i to klientem, który z niewiadomych powodów nic nie kupuje.
— Co tak gmerasz w tych koszykach — nie wytrzymała w końcu pani Pawluśkiewicz. — Wszystkie są takie same.
Otworzyła szufladę, w której trzymała pieniądze i zatrzasnęła ją energicznie. Odczekała chwilę i zrobiła to jeszcze raz, mocniej.
Być może to podziałało, być może poskutkowało coś innego, ale Kuba wziął wreszcie koszyk i skierował się prosto do kasy.
— Ten będzie dobry. — Postawił go przed panią Pawluśkiewicz.
— Żarty sobie ze mnie stroisz, chłopaku?! — wykrzyknęła kobieta. — Gdzie zakupy? Koszyk jest pusty!
— Wiem. — Kuba skinął głową. — Chcę kupić ten koszyk. Ile kosztuje?
— Już ja ci…! — Pani Pawluśkiewicz otworzyła drzwiczki kasy i zaczęła się gramolić z fotela.
Kuba zrozumiał, że nici z zakupów. Obrócił się na pięcie i czmychnął ze sklepu. Nie było ryzyka, że korpulentna kasjerka go dogoni, więc po chwili zwolnił i skręcił w bramę Zamku.
— O, kolejny kwiatek. Niezła rodzinka. — Pani Kożuszek rozpoznała chłopaka. — Jego siostra to diabeł wcielony. Wiecie, co przedwczoraj zrobiła?!
Nikt nie podjął tematu.
Kuba zagwizdał, a Imbir przestał szczekać i natychmiast przybiegł się przywitać.
— Dlaczego on się ciebie słucha? — zapytała Amelia. — Przecież to mój pies.
— Lubimy się. — Chłopak pochylił się, żeby pogłaskać Imbira.
— Psy uznają hierarchię — wyjaśnił Albert, który cały czas zajęty był tabletem. — Nie nadajesz się na przywódcę stada.
Amelia zmarszczyła brwi i chciała coś odpowiedzieć, ale nie zdążyła.
— A kto mi zdejmie Gomułkę? — Pani Kożuszek wskazała drzewo.
— Boi się zejść, bo nie chce chodzić na smyczy — stwierdził Kuba, choć wiedział, że chodzi o psa.
— Musi chodzić na smyczy! — zaoponowała staruszka. — Inaczej znów napadnie ją szczur.
Rzeczywiście, poprzedniego dnia kotka przyniosła w zębach martwego szczura.
— Upolowała go — wyjaśnił chłopak. — Koty polują na szczury.
— To niemożliwe! Gomułka to najłagodniejsze stworzenie na ziemi.
Kuba nieraz widział z okna, jak Gomułka poluje na szczury po drugiej stronie ulicy. Trwały tam przygotowania do budowy i panował spory bałagan.
— Idę do pana Zenka, żeby wyłożył trutki na szczury — oświadczyła pani Kożuszek. — A teraz zdejmij Gomułkę z drzewa, nicponiu. Jeszcze się przeziębi.
Oczywiście było niemożliwe, by kotka się przeziębiła, a już na pewno nie w ciepłe, letnie popołudnie.
Kuba podniósł Imbira i podał go Amelii. Sam podszedł do dębu i bez trudu wskoczył na najniższą gałąź, a potem, już z pewnym trudem, wspiął się na następną. To nie był pierwszy raz, kiedy ściągał Gomułkę z drzewa.
Pani Kożuszek obserwowała go spod zmarszczonych brwi. Bardzo chciała dalej narzekać, ale chwilowo nie miała na co.
Brama otworzyła się z cichym piskiem zawiasów i na podwórko wjechała elegancka zielona furgonetka z napisem „Wykwintny Catering”³.
— Jeszcze tego tu brakowało! — Pani Kożuszek mogła wrócić do narzekania. — Rozjeżdżą alejki i nasmrodzą spalinami.
Furgonetka zatrzymała się, a ze środka wysiadł mężczyzna przypominający kelnera z eleganckiej restauracji. Miał frak, muszkę, białe rękawiczki i buty tak wypolerowane, że można się było w nich przejrzeć. Z miną pałacowego lokaja obszedł samochód i otworzył tylne drzwi. Wyjął srebrną tacę, na której położył serwetkę i sztućce, postawił talerz i smukłą szklankę z fioletowym płynem.
Kuba zeskoczył z drzewa z Gomułką na rękach i podał kotkę właścicielce. O dziwo, Imbir nie zwrócił na to uwagi. Wyprężał się w ramionach Amelii, wyciągał nos w stronę furgonetki i intensywnie węszył. Powód był oczywisty – wewnątrz pojazdu, na specjalnych półkach stały talerze z przeróżnymi daniami. Ich aromat sprawił, że nawet pani Kożuszek, Amelia, Albert i Kuba odruchowo przełknęli ślinkę.
Kierowca dostojnym ruchem podniósł tacę, po czym zupełnie niedostojnie obcasem zamknął drzwi. Nie zaszczycił nikogo spojrzeniem, tylko znów dostojnym krokiem ruszył do drzwi piątej klatki, mijając po drodze stojące na podwórku towarzystwo.
Talerz był nakryty przezroczystą pokrywką, przez którą dało się dostrzec danie. A danie przypominało pociętą i usypaną w stosik trawę.
Wszyscy odprowadzili kierowcę zaciekawionymi spojrzeniami.
— Celebrytka przeszła na dietę — wyjaśnił Albert. — Na wykwintną dietę.
Celebrytka mieszkała obok pani Kożuszek i, jak to celebrytka, znana była z tego, że jest znana. To znaczy tak naprawdę była piosenkarką, ale nikt nie potrafił sobie przypomnieć, co śpiewa, często za to widywano ją w telewizji i czytano o niej w kolorowych magazynach i w internecie.
— Ludziom się w głowach przewraca od tego dobrobytu — z kwaśną miną skomentowała pani Kożuszek. — Wydają pieniądze, a wszędzie dookoła trawa rośnie przecież za darmo.
Bez słowa podziękowania odeszła w kierunku stróżówki, gdzie siedział pan Zenek.
Amelia postawiła Imbira na ziemi. Pies od razu podbiegł do furgonetki i zaczął obwąchiwać drzwi.
Kuba dotknął swojego brzucha.
— Zgłodniałem od tych zapachów — wyznał.
Amelia skinęła głową. Czuła dokładnie to samo.
* * *
Mi wierciła łyżką tunel w kaszy z gulaszem i majtała pod stołem nogami. Sześcioletnia siostra Kuby była uosobieniem chaosu i przyciągała kłopoty w niewiarygodnym wprost tempie. Teraz akurat miała bardzo ograniczone możliwości przyciągania tych kłopotów.
— Ile to jeszcze potrwa? — zapytała, patrząc na mamę.
— Co ile potrwa? — odpowiedziała znad talerza mama.
— Szlaban ile potrwa, pytam.
Cała rodzina Rytlów siedziała przy stole i kończyła obiad. Jedynie Mi prawie nie tknęła dania.
— Zrobiłaś, co zrobiłaś, więc kara musi być — oświadczył tata, wycierając usta serwetką. — Wychowanie dzieci na tym polega. Są nagrody i są kary. Nagrody za dobre sprawowanie, kary za złe.
— Więc dlaczego ja mam same kary?
— Myślę, że znasz odpowiedź.
Mi wywróciła oczami. Jasne, że znała odpowiedź. Rzeczywiście, coś, co tata nazywał dobrym sprawowaniem, nieczęsto jej się przydarzało. Było takie nudne. Zupełnie odwrotnie niż „złe sprawowanie”. Ot, chociażby przedwczoraj, kiedy zrobiła coś, za co dostała szlaban.
— To trwa wieki! — narzekała Mi. — Całe dwa dni. Może będzie tego?
— Pamiętasz, co zrobiłaś? — zapytała mama.
— Oj tam, oj tam, nic wielkiego przecież.
— Nic wielkiego?! Związałaś gumką klamkę pani Kożuszek z klamką Celebrytki — przypomniała oburzona mama.
Tata uśmiechnął się pod nosem, ale szybko spoważniał. Kuba wytarł usta, żeby mama nie zauważyła, że on też się śmieje.
— Zaraz tam gumką. — Mi usypywała górę z kaszy na środku talerza. — To była malutka, cieniutka gumeczka. Gumunia taka.
— A potem nacisnęłaś oba dzwonki — kontynuowała mama.
Tata parsknął, po czym udał, że to było tylko kaszlnięcie. Mama spiorunowała go wzrokiem.
— Chciałabyś, żeby ktoś zrobił ci tak samo? — przeniosła spojrzenie na córkę.
— Jasne, że nie! — Mi wyrzuciła ręce w górę, razem z widelcem, posyłając w stronę kanapy parę ziarenek kaszy. — Co za pytanie!
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Komenda, której woźnica używa do cofania wozem konnym.
2. Zespół Aspergera – choroba polegająca na zaburzeniach umiejętności społecznych. Tak naprawdę nie ma pewności, czy warto używać słowa „choroba”, często bowiem aspergerowcy mają bardzo wysoki iloraz inteligencji. Istnieje nawet podejrzenie, że większość genialnych naukowców i artystów swoje talenty zawdzięcza właśnie zespołowi Aspergera.
3. Catering to przygotowywanie i dostarczanie gotowych potraw.