Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

American dream - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 lutego 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

American dream - ebook

Dramatyczna opowieść o emigranckich losach, z wątkiem szpiegowskim w tle. Wyobraźmy sobie sytuację, że z dnia na dzień jesteśmy zmuszeni do opuszczenia kraju, rodziny i przyjaciół. Przed nami totalnie obca rzeczywistość, nieznani ludzie i zaskakujące sytuacje. Właśnie z takim wyzwaniem musi zmierzyć się dziennikarka Julia wraz ze swoją czternastoletnią córką. Chociaż ucieczka do Stanów wydaje się być najlepszym życiowym rozwiązaniem, przybycie do mekki emigrantów to zapowiedź koszmaru.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8126-701-4
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1

Siedziały w samolocie unoszącym je do Frankfurtu, skąd miano je wyekspediować do Stanów. Atrakcyjna brunetka Julia wraz ze śliczną czternastoletnią córeczką o twarzy blond-aniołka Joasią. Zajadały lunch, który wydawał się im iście królewskim posiłkiem. Pachnąca, urzekająca wprost czystość i cała gama barw, o które tak trudno było na czarnym Śląsku, zapowiadały nowe życie w kolorowym świecie. Obie były starannie ubrane i nie czuły się gorszymi wśród eleganckich pasażerów Lufthansy.

„Musisz tam od razu zrobić furorę” — przypomniała sobie Julia z rozrzewnieniem słowa przyjaciółki Olgi pomagającej jej skompletować garderobę.

Wciąż miała przed oczami jej zapłakaną twarz, gdy żegnały się na Okęciu, dokąd przywiozła je swoim samochodem. Olga wiecznie marzyła o życiu na Zachodzie, podczas gdy Julia nigdy nie chciała opuścić Polski. A jednak na lotnisku nie uroniła ani łezki. Nie pamiętając o rozterce związanej z podejmowaniem decyzji o emigracji, cieszyła się, że uwolniła się raz na zawsze od bezpieki. I to było najważniejsze.

Na lotnisku we Frankfurcie, wśród wielobarwnego i wielojęzycznego tłumu poczuła się jak aktorka grającą małą rólkę w amerykańskim filmie. Tak nierealne było całe to kolorowe otoczenie w porównaniu z szarą rzeczywistością w kraju. Czekał już tam na nie przedstawiciel niemieckiego oddziału organizacji zajmującej się europejskimi politycznymi emigrantami udającymi się do Stanów. Przywitał je serdecznie po angielsku. Spiesznie wyprowadził na zewnątrz i wsadził do minibusu Mercedesa. W pomruku bajecznie kolorowych, luksusowych samochodów pomknęli jak po maśle gładką autostradą, wraz z kilkoma innymi zwolnionymi z internowania przybyłymi tym samym samolotem. Joasia siedziała nieruchomo jak sparaliżowana, zszokowana tym, co zobaczyła, a Julia obserwowała przez szybę niezwykły widok. Obie były oszołomione.

Wkrótce znalazły się w urokliwej uzdrowiskowej miejscowości. Miasteczko było śliczne jak z widokówki. Samochód zatrzymał się przed pensjonatem w rustykalnym stylu wynajętym przez organizację dla emigrantów z Polski. Poczuły się jak w raju, tak piękne było to miejsce. Zostały zakwaterowane w dwupokojowym apartamencie z widokiem na wewnętrzny ogród. Po wejściu do saloniku matka rozsunęła wzorzyste muślinowe zasłony i otworzyła okno. Stanęły przy nim, podziwiając jesienne kolory drzew mieniących się od żółci poprzez czerwień aż po brąz.

— Jak tu ładnie! — zachwyciła się Joasia.

W radosnym nastroju zaczęły rozpakowywać walizki i wkładać rzeczy do szafy w sypialni, po czym odświeżyły się w lśniącej czystością łazience z kolorowymi kafelkami i udały się na kolację do przytulnej jadalni, ozdobionej egzotycznymi roślinami w dużych donicach. Niemal wszystkie stoliki były już zajęte. Rozejrzały się i znalazły dwa wolne miejsca przy młodej parze. Przedstawiły się, wymieniając imiona i nazwisko.

— Elżbieta Chamajda, a to mój mąż Filip — odezwała się kobieta, uśmiechając się uroczo. — On jest plastykiem, a ja psychologiem. Nasza córeczka już śpi.

Elżbieta nie była zbyt atrakcyjna, lecz miała jakieś wewnętrzne światło emanujące z jej oczu. Natomiast Filip stanowił okaz „przystojniaka” o południowej urodzie.

Do sali wszedł wysoki blondyn w średnim wieku w nienagannie skrojonym beżowym garniturze i kremowej koszuli z rdzawym krawatem. Przedstawił się jako właściciel pensjonatu i powitał serdecznie zgromadzonych po angielsku. Po czym podał parę organizacyjnych informacji.

Kolacja upłynęła w euforycznym nastroju. Czuli się, jak w innym wspaniałym świecie, pozostawiając za sobą szare, dramatyczne życie. W ogóle nie rozmawiali o „Solidarności”. Był to dla nich zamknięty rozdział, koszmarny sen, z którego obudzili się w beztroskiej rzeczywistości. Po skończeniu smakowitego posiłku długo jeszcze gawędzili, popijając wino. Dopiero nazajutrz, gdy ochłonęli z wrażenia, zaczęły się dyskusje polityczne.

Julia zaprzyjaźniła się z Chamajdami, z innym jeszcze młodym małżeństwem — Lidią i Jerzym Kobielskimi oraz z pewną młodą drobniutką czarnulką Zosią, absolwentką anglistyki, która co dzień prowadziła dla nich lekcje angielskiego. Lidia ukończyła właśnie historię, a jej mąż był inżynierem. Straszny oryginał. Chodził z leksykonem angielskich wulgaryzmów i uczył się ich na pamięć. Natomiast jego żona stanowiła okaz subtelnej wytwornej panny. Julia nie zawarła bliższej znajomości z nikim więcej, gdyż byli to na ogół prości, prymitywni ludzie. Nie wzięła nawet udziału w imprezie powitalnej, bo nie odpowiadało jej to towarzystwo. Joasia po raz pierwszy chyba sprzeciwiła się matce, do rana bawiła się w tym niezbyt kulturalnym gronie. Imponowało jej, że potraktowano ją jak dorosłą. Nazajutrz w całym domu słychać było awanturę pewnej pary małżeńskiej. Kobieta zarzucała mężowi zdradę. „A gdzie zostawiłeś slipy?” — krzyczała. „No gdzie spółkowałeś z tą kurwą?”

Julia i Joasia większość czasu spędzały z ich opiekunem. Horst Kamnitz — zażywny jegomość w średnim wieku miał kręcone, kruczoczarne włosy i czarne jak dwa węgielki małe oczka, którymi świdrował człowieka na wylot. Był niezwykle sympatycznym, bezpośrednim człowiekiem, a przy tym szalenie kulturalnym, przestrzegającym wszelkich zasad savoir vivre’u. Wyglądem i usposobieniem przypominał raczej Włocha niż Niemca. Miał do pomocy starszego pociągającego z butelki Ślązaka jako tłumacza, który nie znał dobrze ani polskiego, ani niemieckiego, lecz dla pana Kamnitza nie miało to specjalnego znaczenia, gdyż nie znający obcych języków nie interesowali go zbytnio. Sam płynnie posługiwał się angielskim i francuskim. Z Julią rozmawiał po francusku, ponieważ dobrze znała ten język. Z Joasią zaś po angielsku, którego dziewczynka uczyła się na prywatnych lekcjach.

W większości przypadków ów luksusowy pobyt w przytulnym pensjonacie trwał zaledwie parę dni. Chodziło tylko o nawiązanie kontaktu ze sponsorem i załatwienie czarterowego lotu do Stanów. Jednak Julia i Joasia spędziły tam przeszło miesiąc, gdyż ich opiekun namawiał je do pozostania w Niemczech. Często zabierał je do eleganckich, pustawych restauracji, gdzie kelnerzy stali rzędem pod ścianą, gotowi na każde skinienie gościa, i odbywał z nimi wielogodzinne rozmowy. Julię obrzucał komplementami, podziwiał jej wiedzę i elokwencję. Zachwycał się inteligencją i dojrzałością Joasi. Zwiedzał też z nimi okolicę, którą były oczarowane. Najbardziej spodobało się im średniowieczne miasto Fulda, gdzie największe wrażenie zrobiła na nich romańsko-gotycka katedra, a także historyczny ratusz i renesansowy dawny pałac biskupi. To był zupełnie inny świat. Wytworny, spokojny, urzekający pięknem architektury i natury. Powietrze pachniało upajająco w porównaniu z zadymionym Śląskiem.

Pan Kamnitz miał niezbyt dobre mniemanie o życiu emigrantów w Ameryce. Twierdził, że Julia będzie tam musiała wykonywać byle jaką pracę i wszystko zdobywać o własnych siłach. W Niemczech natomiast otrzymałaby pomoc od państwa — wysoki zasiłek dla bezrobotnych jako dziennikarka, mieszkanie, bezpłatną naukę języka, a po jego opanowaniu pracę w swoim zawodzie. Przekonywał ją, że cała sprawa polegać będzie wyłącznie na opanowaniu niemieckiego, co przy jej zdolnościach nastąpi szybko. Mówił, że jej wiedza, umiejętności i talent dziennikarski stanowią gwarancję zdobycia pracy w prasie. Wystarczy, żeby pojechała z córką do obozu dla przesiedleńców, i żeby Joasia oświadczyła, że po ojcu — Ślązaku czuje się Niemką.

— Oszalałaś? — oburzyła się historyczka Lidia Kobielska, gdy Julia zasięgała jej rady, czy pozostać w Niemczech. — Chcesz żyć wśród nazistów, którzy będą na siłę robić z ciebie i twojego dziecka Niemców?

Niezdecydowana kobieta przeżywała rozterkę. Z jednej strony nie chciała, żeby jej córka wyparła się ojczyzny, by ona i jej dzieci były Niemcami. Z drugiej jednak urzekł ją ten kraj — natura, architektura, czystość, zewsząd otaczające piękno. A przy tym zawsze podziwiała ów bogaty, prężny naród, wspaniałą tradycję kulturalną, niemieckich filozofów, pisarzy, kompozytorów. Natomiast życia w Stanach obawiała się. Nie miała zbyt dobrego wyobrażenia o amerykańskiej kulturze i stylu życia. Zniechęcał ją też fakt, że będzie musiała tam zaczynać od pracy fizycznej, gdyż zbyt słabo znała język. Jednak decyzję postanowiła pozostawić Joasi. Chodziło przecież o jej przyszłość. Ta zaś stanowczo zaoponowała.

— Mowy nie ma! — krzyczała zdenerwowana. — Nie powiem, że czuję się Niemką! Przecież tatuś jest Ślązakiem, Polakiem, a nie Niemcem. Chcę żyć w Ameryce, bo tam będę mogła pozostać Polką.

Był jeszcze jeden powód, dla którego Julia zdecydowała się na emigrację do Stanów. Obawiała się, że za mirażem dostatniego życia roztaczanym przed nią przez Niemca kryje się konieczność współpracy w bezpieką. Wyczuwała to w pełnych niedomówień rozmowach. Facet wyraźnie oczekiwał na jej pytanie, co musiałaby zrobić, by osiągnąć takie wspaniałe życie, bo oczywiste było, że nie wystarczy deklaracja Joasi, iż czuje się Niemką. Z pewnością był pracownikiem służb specjalnych i zamierzał ją zwerbować. Stąd to jego wyjątkowe traktowanie jej i Joasi. Nikim innym nie zajmował się z takim zaangażowaniem. Wszyscy po paru dniach byli ekspediowani do Stanów.

Przecież w redakcji, w której miałabym pracować, domyślono by się, że nie najlepiej władająca językiem Polka jest donosicielką — myślała zgnębiona. Patrzyliby na mnie z niechęcią.

Było to dla niej nie do pomyślenia. Gardziłaby sama sobą. Przecież tylko dlatego opuściła ojczyznę, by nie mieć z bezpieką nic wspólnego. W redakcji donosicieli nazywano „dwuetatowcami”. Należała do nich siedząca z nią w tym samym pokoju redakcyjnym Zosia, ale wówczas Julia nie przejmowała się tym zbytnio, gdyż przyzwyczajona była do obcowania z takimi ludźmi, traktując to jako zło konieczne, a ponieważ nie miała niczego „nieprawomyślnego” na sumieniu, nie bała się ich. Jednak gardziła nimi bezgranicznie. Nie potrafiła zrozumieć, jak można przyjaźnić się z kimś jedynie po to, by na niego donosić, by go „rozgryźć” i zniszczyć. Stanowili dla niej jakiś perfidny, przerażający gatunek człowieka. W jej mniemaniu taka działalność równała się sprzedaniem duszy diabłu. Nie wyobrażała sobie, że mogłaby stać się kimś takim jak Zosia. Wszyscy z niej drwili. Jej artykuły odznaczały się tak nieporadnym językiem i zawierały tak wiele błędów gramatycznych, że adiustatorka musiała je na nowo pisać.

Elżbieta i Filip Chamajdowie też zostali potraktowani wyjątkowo. Nie mieli niemieckiego pochodzenia, więc w zasadzie nie mogli pozostać w Niemczech, lecz mieszkali tam już od pół roku i nie wysyłano ich do Ameryki ze względu na fikcyjne choroby dziecka. Ich opiekun załatwiał ponoć Filipowi jakieś projekty, za które mu nieźle płacono. Jednak Julia zauważyła, że głównym jego zajęciem było siedzenie w hallu z książką, znad której bacznie obserwował, co się wokół dzieje i niepostrzeżenie przysłuchiwał się rozmowom. Wobec niej dziwnie się zachowywał. Odwiedzał ją często w jej pokoju, siadał na kanapie i… milczał, jakby czekał, co ona ma mu do powiedzenia. Potrafił tak siedzieć przez dłuższy czas, spoglądając jej od czasu do czasu w oczy z pytającym wyrazem twarzy. Zachodziła w głowę, o co mu chodzi i też milczała, zastanawiając się nad tym.

— Tak sobie myślę, że są tu różni ludzie, wśród których polska bezpieka ma pewnie swoich konfidentów, więc z drugiej strony niemiecka czy nawet CIA muszą mieć tutaj swoich — odezwała się kiedyś wreszcie podczas takiej wizyty.

Spojrzał na nią z dziwnym wyrazem twarzy i po chwili wahania rzekł:

— To oczywiste, że gdyby mi coś takiego zaproponowano, zgodziłbym się z czystym sumieniem. Komunistów należy niszczyć wszelkimi sposobami. Najchętniej zająłbym się przygotowywaniem desantu, ale cóż…

— No tak, masz rację. Ja jednak… czułabym się po prostu… donosicielką — powiedziała, ważąc każde słowo. — Nie mogłabym znieść myśli, że ktoś cierpi przeze mnie tak, jak ja przez polską bezpiekę. Mogłabym się pomylić, skrzywdzić kogoś niesłusznym posądzeniem… Po prostu nie urodziłam się Judaszem…

— Co ty powiesz? — Filip spojrzał jej prosto w oczy, uśmiechając się ironicznie.

Nazajutrz pan Kamnitz oznajmił Julii, że jeśli nie jest w stanie zdecydować się na pozostanie w Niemczech, to on nie może dłużej zwlekać z wyekspediowaniem jej do Stanów. Był przy tym miły, nie straszył jej już więcej Ameryką. Na koniec wziął ją wraz z Joasią na dobrą kolację, mocno zakrapianą winem.

Na lotnisku, przy pożegnaniu wręczył jej upominek — płytę berlińskich Filharmoników pod dyrekcją Karajana z piątą symfonią Beethovena, opatrzoną dedykacją:

Music is the highest expression of human feeling, is faith, love and hope. May Beethovens 5 th symphony give you force and optimism for the future. With my best wishes Horst KamnitzRozdział 2

Na lotnisku w Nowym Yorku stanowiącym pośrednią stację ich exodusu stłoczono ich w jakimś małym, obskurnym pomieszczeniu, którego istnienia w tym luksusowym miejscu nikt by się zapewne nie domyślił. Nie było tam ani jednego krzesła, więc najstarsze nawet osoby musiały na stojąco czekać na odbierających ich pracowników organizacji zajmujących się imigrantami. Jakiś człowiek zapowiedział tylko, że mają czekać i znikł. Około godziny czekali cierpliwie, milcząc posępnie. Jednak z upływem czasu zaczęły ich boleć nogi od stania w miejscu w tym potwornym tłoku. Joasia parę razy coś bąknęła, zadając retoryczne pytanie, czy można by się tutaj czegoś napić.

Było to tak szokujące w porównaniu z pełnym szacunku potraktowaniem w Niemczech, że ich dosłownie zamurowało. Całkowicie zdezorientowani nie komentowali poniżającej sytuacji. Pies jednego z emigrantów zrobił kupę. Sprzątający ją człowiek okazał się Polakiem z pochodzenia. Był jedynym Amerykaninem, który powitał ich rozmową na obcej ziemi. Nikt jednak nie miał ochoty na pogawędkę. Osowiali, zmęczeni i przygnębieni, zatopieni byli w czarnych myślach. Nie takiego przywitania się spodziewali. Zajęcie ich rodaka zdawało się symbolicznie wskazywać, na jakie życie mogą tu liczyć.

Oczekiwanie dłużyło się w nieskończoność. Wreszcie zaczęli pojawiać się jacyś niechlujni, żółto- i czarnoskórzy młodzi ludzie, traktujący emigrantów jak bagaż, który należy nadać w dalszą podróż lub na miejscu przekazać odbiorcy. Najwcześniej zajęto się pozostającymi w Nowym Jorku. Jednak Julię i Joasię czekała dalsza podróż na Dziki Zachód.

W końcu i po nie zjawił się młody człowiek o latynoskim wyglądzie. Kalecząc wymowę, wyczytał ich nazwisko. Nie przedstawił się, nie przywitał. A zanim Julia zdążyła otworzyć usta, by nawiązać z nim rozmowę, wydał komendę: follow me i ruszył tak szybkim krokiem, że ledwo zdołały za nim nadążyć. Wyprowadził je z ponurego pomieszczenia do hallu, gdzie mogły wreszcie usiąść w eleganckich fotelach. Wtedy warknął: Wait for me, i znikł.

Pocieszała się myślą, że niedługo znowu znajdą się w wytwornym samolocie unoszącym je do Phoenix. Gdy jednak czekanie przedłużało się, drętwiała ze strachu, że ich cicerone nie zjawi się już więcej. Znała wprawdzie adres swojego sponsora, lecz nie miała pieniędzy na dalszą podróż. W Niemczech wyobrażała sobie, że powita on je na lotnisku w Nowym Yorku, tak jak Horst Kamnitz we Frankfurcie. Był bogatym adwokatem, wujkiem jej przyjaciółki Olgi, która poradziła jej, by spróbowała się z nim w Ameryce skontaktować.

— Mam bogatego wujka w Stanach — powiedziała, podając Julii jego adres. — Nigdy ci o tym nie mówiłam… On nie chce mieć ze mną nic wspólnego. Twierdzi, że jestem komunistką. Ciebie przyjmie z otwartymi rękami, bo byłaś w „Solidarności”. A mieszka w San City koło Phoenix w Arizonie — w miasteczku dla starych milionerów. Jesteś taka śliczna. Znajdziesz tam sobie jakiegoś dobrze sytuowanego wdowca i będziesz żyła jak pączek w maśle.

Gdy Julia załatwiała w amerykańskiej ambasadzie sprawy emigracyjne, konsul spytał ją, czy zna kogoś w Stanach, podała mu wówczas ten adres z zastrzeżeniem, że jest to obca, nieznana jej osoba. I oto w niemieckim pensjonacie okazało się, że człowiek ów zgodził się zostać jej sponsorem, to znaczy pomóc jej stanąć w Ameryce na własnych nogach.

Porównując elegancki hall, w którym teraz siedziały, z pomieszczeniem, gdzie przyjmowano refugees, i sposób, w jaki ich tam potraktowano, zrozumiała, że wbrew temu, co się mówi w Stanach oficjalnie, refugee nie jest w tym kraju człowiekiem godnym szacunku.

To słuszne — pomyślała z goryczą — ktoś kto opuszcza ojczyznę, nie zasługuje na szacunek. Ja nigdy bym tego nie zrobiła, gdyby nie prześladowania bezpieki.

Na szczęście ich przewodnik zjawił się ponownie, wręczył jej bilety do Phoenix i znów znikł bez pożegnania. Odetchnęła z ulgą. Za pół godziny miał nastąpić odlot.

Samolot był o wiele bardziej luksusowy niż ten, którym leciały z Niemiec. Panował w nim kameralny, relaksowy nastrój. Zapadał zmrok, amerykańska pora obiadowa. Piękne, uśmiechnięte stewardessy roznosiły kolorowe dania. Od razu poprawił się im nastrój. Tym bardziej, że na składającym się z trzech foteli siedzeniu znalazły się w towarzystwie sympatycznego Amerykanina. Nie był zbyt urodziwy, lecz wytworny i kulturalny, starannie ubrany w pachnące czystością, kolorowe rzeczy. W jego butach można było przejrzeć się jak w lustrze. Czynił na nich wrażenie kogoś z innego świata, tak bardzo różnił się od ich dotychczasowych znajomych. Od razu przedstawił się i dowiedziawszy się, kim jest Julia, zaoferował jej pomoc w Phoenix. Okazało się, że Amerykanie sporo wiedzą o „Solidarności” i stanie wojennym. Wręczył jej wizytówkę, zachęcając, by się z nim jak najszybciej skontaktowała. Twierdził, że jego żona i syn będą uszczęśliwieni, mogąc je gościć w swym dużym domu.

Mężczyzna był architektem. Mieszkał w wytwornej dzielnicy Phoenix — Scottsdale, gdzie — jak ją poinformował — spędzali zimowe miesiące w swoich luksusowych domach milionerzy z całej Ameryki, których nazywano tam blue birds, jako że pojawiali się jedynie na dwa, trzy najpiękniejsze miesiące w roku, a gdy nastawały tropikalne upały, znów odlatywali.

Cała podróż upłynęła im na miłej pogawędce przy winie, mimo nie najlepszej znajomości angielskiego przez Julię. Nieznajomy uspokoił je, że zabierze je do siebie, jeżeli na lotnisku w Phoenix nikt się po nie nie zjawi. Twierdził, że zdarzają się takie przypadki. Sponsorzy pochopnie zobowiązują się do opieki nad refugee, a później rozmyślają się. Poinformował ją, że wylądują na starym, małym lotnisku, gdzie łatwo jest się odnaleźć, w odróżnieniu od nowego supernowoczesnego, na którym mogłyby być z tym trudności.

Gdy zniżali się do lądowania, spojrzała przez okienko w dół i oniemiała z wrażenia. Pod nimi, w nieogarniętej przestrzeni, roztaczała się urzekająca feeria kolorowych świateł. Poczuła się jak w kosmosie, jakby za chwilę mieli wylądować gdzieś z dala od szarego, pełnego trosk życia na ziemi, na jakiejś przyjaznej planecie witającej ich barwnymi fajerwerkami. Fala ciepła uderzyła jej do głowy, a po plecach przebiegł dreszczyk wzruszenia. Rozpływała się w zachwycie. Jak tu pięknie, spokojnie i bezpiecznie — pomyślała, przytulając Joasię.

Na lotnisku podeszła do nich jakaś ładna brunetka w średnim wieku z trzema ślicznymi dziewczynkami. Okazało się, że jest pracownicą Tolstoy Foundation — organizacji będącej drugim sponsorem Julii, o czym nie miała pojęcia. Kobieta opowiedziała jej, że właściwy sponsor, chociaż wyraził zgodę na sponsorowanie, nie zareagował na dalszą korespondencję organizacji, pomimo trzykrotnego zawiadamiania go o terminie ich przylotu.

Ewa była Polką, co sprzyjało bezpośredniej rozmowie i złagodziło rozczarowanie Julii do wujka Olgi, z powodu którego znalazła się wraz z córeczką w tym zapadłym tropikalnym zakątku Ameryki. Inni działacze „Solidarności” lądowali na ogół w dużych skupiskach polonijnych, w Nowym Yorku, Chicago, Los Angeles. A one znalazły się tutaj zupełnie same wśród obcych ludzi.

Gdy wyszły z lotniska, okazało się, że leje jak z cebra, co stanowiło tam, jak twierdziła Ewa, prawdziwy ewenement. Wsiadły do ogromnego w porównaniu z europejskimi samochodu, by udać się do niej, skąd miała je odebrać inna Polka — Natalia, po powrocie z pracy w restauracji. Miały u niej mieszkać, za co organizacja zobowiązała się jej płacić dwieście dolarów miesięcznie.

Samochód utknął parę razy w ogromnych kałużach, gdyż budowniczowie Phoenix nie przewidzieli deszczu. Spływające po szybach strugi przeszkadzały w oglądaniu egzotycznego krajobrazu. Julia wolała zresztą nie patrzeć. Uginające się pod smaganiem wiatru potężne palmy wywoływały w niej poczucie zagrożenia. Parterowe, drewniane domki w porównaniu z pięknymi willami w Niemczech czyniły przygnębiające wrażenie.

Ewa mieszkała w jednym z takich domów. On pracował jako robotnik w jakiejś fabryce, chociaż był inżynierem, a ona na pół etatu w Tolstoy Foundation. Mówiła dobrze po polsku, lecz dziewczynki tłumaczyły dosłownie z angielskiego i miały śmieszną amerykańską wymowę.

Siedziały przy dużym, okrągłym stole, popijając herbatę w ogromnych w porównaniu z europejskimi szklankach, stojących na grubych plastikowych serwetkach. Tak samo niewspółmiernie duże wydawały się małe łyżeczki. Pokój był tandetnie umeblowany, światło przyćmione ze względu na oszczędność energii elektrycznej. Julia piła powoli herbatę, mdłą z powodu nietypowego rozmiaru łyżeczki do cukru. A szczebiotanie dziewczynek i ich miłej mamusi sączyło do jej świadomości zwątpienie i gorycz. Herbata z trudem przeciskała się przez przełyk, zaś słowa do uszu, bowiem zaczęło jej jakoś dziwnie szumieć w głowie. Dziewczynki wdzięcznie szczebiotały na przemian z mamą o konieczności oszczędzania na wszystkim, łącznie z klimatyzacją, ciepłą wodą, elektrycznością; o niemożności znalezienia jakiejkolwiek pracy w związku z recesją, o tym, jakim szczęściem jest dla Ewy te pół etatu i jak bardzo dziękują Bogu za to, że wysłuchał ich modlitw, by tatuś nie stracił pracy, gdy innych zwalniano.

Julia nie wiedziała, czy to sen czy jawa. Zdawało się jej, że jakieś komunistyczne biesy porwały samolot do Związku Radzieckiego na zesłanie.

Jedyną perspektywą ukazywaną jej przez Ewę było znalezienie zajęcia pomocy domowej u kogoś, gdzie mogłaby zamieszkać z dzieckiem, gdyż organizacja miała się nimi opiekować tylko przez pół roku.

Wreszcie zjawiła się Natalia — rudowłosa piękność z przylepionym sztucznym uśmiechem i smutnymi podkrążonymi czarnymi oczami, mocno umalowana, w eleganckim futrze, choć było całkiem ciepło. Imigrantom zezwolono na zabranie ze sobą do samolotu zaledwie dwu walizek na osobę, nie miały więc problemów z załadowaniem ich całego dobytku do ogromnego, nowiutkiego, srebrzysto-błękitnego Chevroleta Natalii.

Wkrótce znalazły się na nietypowym osiedlu piętrowych murowanych domków, pokrytych szarym tynkiem. Jeden z nich należał do Natalii. W porównaniu z pięknymi willami, z jakimi Julia zetknęła się podczas pobytu w Niemczech, wydawał się jej wyjątkowo brzydki i tandetny. Wchodziło się bezpośrednio do living roomu, tak jak u Ewy. Nie było przedpokoju z wieszakiem na okrycia, ponieważ rzadko się je tutaj nosiło. Od razu rzucało się w oczy, że mieszka tu osoba sfrustrowana. Zarówno na stoliku okolicznościowym, jak i na dużym stole, porozrzucane były bezładnie koperty, broszury, reklamy i gazety. Biała, długowłosa wykładzina dywanowa pokryta była plamami, a eleganckie meble kurzem. Na ścianach wisiały kiczowate obrazy w barokowych, złoconych ramach. Zapełnione drogimi książkami półki świadczyły o wyższych aspiracjach nieszczęsnej kelnerki maskującej sztucznym uśmiechem z trudem skrywane zgorzknienie. Z daleka widać było plamy na szklanych drzwiach tarasowych, ciągnących się przez połowę ściany, której druga połowa należała do kuchni czyniącej wrażenie nieużywanej. Jak się później okazało, chowało się tu wszystkie produkty żywnościowe do lodówek, łącznie z cukrem, mąką, makaronami itp., w celu uniknięcia plagi roaches — ogromnych brunatnych karaluchów, które dawały za wygraną jedynie wtedy, gdy nie miały dostępu do żadnego pożywienia.

— Nie martw się — pocieszyła ją Natalia, widząc jej zmartwioną minę — kobieta zawsze może znaleźć miejsce w jakimś domu jako gosposia. A na razie zajmiesz się moim gospodarstwem i moją córeczką Nicki. Moja matka mieszka u siostry, a poza tym pracuje. Codzienne odbieranie dziecka z przedszkola i zajmowanie się nim aż do mojego powrotu było dla niej zbyt męczące. Teraz… ty się tym zajmiesz — zdecydowała bezczelnie.

— Wiesz, twoim sponsorem jest organizacja Tolstoy Foundation — wyjaśniła. — Oni będą się tobą opiekowali przez pół roku, póki nie staniesz na własne nogi. Płacą mi za twoje mieszkanie, ale oczywiście za pół roku to się skończy. Potem będziesz musiała sobie znaleźć inne miejsce. Mnie nie stać na zatrudnianie gosposi. Tolstoy zakwateruje u mnie jakąś inną refugee.

Julia milczała, poczuła się upokorzona.

Nie proponując im zjedzenia kolacji, Natalia wprowadziła je do pokoju, w którym miały mieszkać. Znajdowało się tam tylko jedno małżeńskie łoże, wbudowana w ścianę szafa i… nic więcej. Po ulokowaniu walizek pokazała im tandetnie urządzoną łazienkę, wyłożoną brudnawymi kremowymi kafelkami, uprzedzając, że ciepłą wodę odkręca tylko czasami w celu wzięcia prysznica, ponieważ instalacja jest uszkodzona, a jej nie stać na naprawę.

Po położeniu się do łóżka Julię ogarnęła rozpacz. Ciałem jej wstrząsnął szloch tłumiony poduszką. Leżąca obok niej na małżeńskim łożu Joasia nie była chyba w stanie zrozumieć, dlaczego matka płacze. Znalazły się wreszcie w tym wspaniałym, wolnym świecie. W Ameryce, o której wszyscy w Polsce marzyli!

— Z pewnością spodoba ci się tutaj — szepnęła i usnęła.

Julia uspokoiła się, przypominając sobie wzruszenie i radość, przeżyte podczas zniżania się do lądowania w Nowym Jorku, gdy pokazywała córeczce przez okienko w samolocie znaną z filmów, imponujących rozmiarów Statuę Wolności.Rozdział 3

Julia leżała w łóżku, nie mogąc zasnąć. Jak w każdą noc. Z początku miała nadzieję, że w końcu jej organizm przestawi się na nową strefę czasową, lecz minęło już sporo czasu, a szum klimatyzacji wciąż nie pozwalał jej usnąć. Jesienią w Phoenix w dzień panowała dość wysoka temperatura, lecz noce były zimne, więc trzeba było włączać szumiący air conditioning, by ogrzać mieszkanie. Zamierzała poprosić Natalię, żeby zawiozła ją do lekarza po receptę na środek nasenny, lecz ciągle z tym zwlekała. Nie chciała uzależniać się od tabletek.

W Polsce nigdy nie miała problemów z zasypianiem. Przykładała głowę do poduszki i natychmiast usypiała. A tutaj… Jak mogła zasnąć, skoro czuła się jak bezdomny, skopany pies, wyrzucony na bruk? Nocami chciała wyć do księżyca, lecz nigdy go nie widziała przez malutkie okienka, zawsze zasunięte żaluzjami przed oślepiającym słońcem. Nie była już trybikiem w mechanizmie wiary wprawiającym w ruch jej cielesną powłokę. Zdawało się jej, że po tej stronie kuli ziemskiej znalazła się poza sferą przyciągania i oto — pozbawiona pola grawitacji — spadała gdzieś w kosmosie z zabójczą prędkością w czarną otchłań. Jeździła wprawdzie w każdą niedzielę do kościoła, lecz nie potrafiła się modlić. Wiedziała, że Bóg istnieje. Zdawało się jej jednak, że znalazła się poza sferą jego wpływów. Głęboko w pamięci utkwiło jej kazanie pewnego franciszkanina, który przekonywał, że kto nie wierzy w wiekuiste szczęście, nie będzie żył wiecznie z własnej winy, ponieważ nie próbował wysilić się, aby w nie uwierzyć. Niestety, nie potrafiła podjąć żadnego wysiłku w tym względzie.

Do tej pory była osobą religijną, choć nie wyniosła tego z domu. W całej jej rodzinie dorośli chodzili do kościoła tylko w święta. Na niedzielne nabożeństwa, na lekcje religii, do komunii, do bierzmowania posyłano jedynie dzieci. Ojciec jej często powtarzał, że Boga należy mieć w sercu i przestrzegać jego przykazań, natomiast „kto siedzi pod figurą, diabła ma za skórą”.

— To całe straszenie karą za grzechy po śmierci jest potrzebne ciemnym ludziom — pouczał córkę — człowiek inteligentny bez tego wie, jak należy żyć, żeby mieć czyste sumienie. Wie, czym kierować się w życiu.

On zawsze wiedział. Ignorowały na ogół z matką jego rady, zarzucając mu tchórzostwo i czarnowidztwo, lecz później okazywało się, że miał słuszność. Był roztropny, prawdomówny i kryształowo uczciwy. Matka często wyrzucała mu, że zbyt nisko wycenia buty, a potem zżymała się, gdy sprzedał wszystko, żeby zapłacić domiar, gdyż nie chciał oszukiwać skarbu państwa, choć miał o tym państwie jak najgorsze mniemanie.

— Inni jakoś mogli pochować wszystko po rodzinie, nie płacić domiaru i dalej prowadzić warsztat, a z ciebie to taka oferma, ty się wszystkiego boisz! — wymawiała mu, gdy zlikwidował warsztat. — My mogli wszystko do Stefy powynosić i mieć gdzieś urząd skarbowy.

Nie wiedziała w swej naiwności, że wiązało się to również ze zobowiązaniem do donoszenia na klientów.

— A ja nie chcę żyć jak przestępca, co się własnego cienia boi — tłumaczył się.

Ale i tak został zmuszony do życia na bakier z prawem. Jego zarobek w spółdzielni szewskiej pod nazwą — jak na ironię — „Dobrobyt” był tak niski, że musiał dorabiać nielegalnie w domu. Nieraz bał się, że ktoś z sąsiadów, komu przeszkadza stukanie młotkiem, doniesie na niego.

Po powrocie z pracy i zjedzeniu obiadu siadał z powrotem na szewski stołek i znów szły w ruch szydło i dratwa. Pracował dla spryciarza, który potrafił sobie poradzić z urzędem skarbowym. Julia współczuła ojcu, że tak ciężko po całych dniach pracuje. Nawet w niedzielę nie miał wytchnienia. Dopiero późnym wieczorem mył się dokładnie, szorował paznokcie szczoteczką, spożywał kolację, po której kładł się do łóżka i włączał radio, by posłuchać „Wolnej Europy”.

Jednak Julia chodziła w niedzielę na mszę, choć przyznawała nieco racji ojcu. Wszak jej rodzice nie chodzili do kościoła, a żyli zgodnie z dekalogiem. Natomiast mąż koleżanki jej matki co dzień przed pójściem do pracy uczestniczył w mszy, a mimo to miał kochankę. Nieraz dochodziło do jej uszu, jak żaliła się, na jakąś Helgę, a kiedyś podsłyszała jej tajemnicze stwierdzenie, którego nie była w stanie zrozumieć:

— Ta co ja ci będę tłumaczyła, Lodziu! Dość, że ona… — przerwała na chwilę kobieta, patrząc w stronę kąta, w którym Julia czytała książkę. — No, wiesz, nie potrzebuje smoczka. Rozumiesz?

Co więcej, brat jej męża był kościelnym, a mieszkał bez ślubu ze swą konkubiną, gdyż nie miał podstaw do uzyskania rozwodu z żoną. Julia nabrała wówczas przekonania, że jeśli ktoś jest blisko związany z Kościołem, to księża patrzą przez palce na jego grzeszki. Niezbyt się to jej podobało. Po wyjściu za mąż zaniechała chodzenia do kościoła, ponieważ jej mąż był ateistą. Sądziła, że dla Boga nie ma to większego znaczenia. I dopiero, gdy podrosła Joasia, poszła z nią na mszę. Najwyraźniej spodobało się tam małej. Obserwowała księdza, ołtarz. Wsłuchiwała w śpiew i grę na organach. Jedynie podczas kazania trochę się wierciła. Gdy wyszły z kościoła, Julia opowiedziała jej nieco więcej o Bozi, do której modliły się wspólnie przed snem, odkąd dziewczynka zaczęła mówić.

W następną niedzielę była piękna pogoda, pomyślała więc, że może lepiej pójść z dzieckiem na spacer.

— Zobacz, jak ładnie świeci słoneczko — zwróciła się do córeczki. — Dokąd wolałabyś pójść, do Zoo pooglądać zwierzątka czy do kościółka

— Chodźmy do Bozi — zdecydowała mała po chwili namysłu.

Od tego czasu miała już Julia z kim chodzić do kościoła, co czyniła odtąd już przez całe życie. Jednak ostatnio męczyło ją to, stanowiło przykry wręcz obowiązek. Czuła ogromny żal do Boga.

W każdą bezsenną noc snuła takie wspomnienia. Tej nocy przypomniała sobie, jak gorliwie ojciec namawiał ją do pozostania w kraju, w odróżnieniu od matki przewidującej, że jej córka wyjdzie w Stanach za milionera.

Dlaczego go nie posłuchałam? — żałowała po niewczasie.

Przypomniała sobie, że największy autorytet stanowiła dla niego babka, osoba wielce religijna. W każdą niedzielę brała za rękę obu wnuków, to znaczy jego z bratem, i prowadziła do kościoła, a w chwilach wolnych od domowych zajęć przebierała paciorki różańca, modląc się o lekką śmierć. Pewnego ranka stwierdziła, że nie wstanie z łóżka, bo chce się jej spać. Parę godzin później usnęła na zawsze, niepostrzeżenie dla domowników.

Ojciec wspominał babkę w różnych okolicznościach, cytując jej słowa, a zwłaszcza nauki moralne. Stawiał za wzór żonie, którą doprowadzało to do szału. Julia także wyżej ceniła jej maksymy życiowe od tych matczynych. Szczególnie utkwiła jej w pamięci rada, w jaki sposób postępować ze złym człowiekiem: „Jak chwyci cię za połę płaszcza, odetnij ją i uciekaj”.

Tak powinnam teraz zrobić. Uciec od Natalii. — Westchnęła ciężko. — Łatwo powiedzieć. — Tylko jak? Dokąd?

Nieszczęsna kobieta przewracała się z boku na bok, nie mogąc spokojnie uleżeć, owładnięta poczuciem bezsilności. Nie widziała żadnej możliwości uwolnienia się od Natalii i jej nieznośnej córeczki. Trudno jej było pogodzić się z tym bezgranicznym upokorzeniem. Spadła tu na łeb, na szyję. Z pozycji popularnej dziennikarki i prominentnej działaczki „Solidarności” została zdegradowana do roli pomocy domowej u kelnerki.

To chyba diabeł podsunął mi decyzję o emigracji — myślała zgnębiona. — Trzeba było podpisać współpracę z bezpieką. Powinnam była za wszelką cenę zostać w Polsce.

Chciała to uczynić, gdyż nie mogła znieść internowania w ciężkim więzieniu, a zwłaszcza szykan agentki bezpieki, która zamieniła ich celę w piekło. A przy tym przesłuchujący ją funkcjonariusz groził, że jeśli nie zobowiąże się do współpracy, zgnije w więzieniu, nigdy nie zobaczy córeczki, a ta nie dostanie się nawet do szkoły średniej, a cóż dopiero na studia. No i oczywiście ona, jeśli nawet wyjdzie z więzienia, nie zostanie już nigdy zatrudniona w żadnej gazecie… Zdawało się jej, że gotowa byłaby podpisać cyrograf, byleby wreszcie wyjść na wolność, byleby zobaczyć Joasię. A jednak jakaś wewnętrzna siła nie pozwalała jej na to.

Rozpamiętywała ostatni etap internowania, zastanawiając się, jak doszło do tego, że właśnie wtedy zaczęła w niej kiełkować ta niefortunna decyzja o emigracji. Niczym na podniszczonej filmowej taśmie widziała czarny obraz siebie w gronie innych przerażonych internowanych w więziennej furgonetce, która wiozła je w nieznane z koszmarnego więzienia. Jechały kilkanaście godzin w ponurym nastroju przez wschodnie tereny Polski, nie wiedząc dokąd. Obawiały się wywózki za wschodnią granicę. Odetchnęły z ulgą, gdy znalazły się w domu wczasowym w Gołdapi. Międzynarodowa inspekcja nie mogła wszak je zastać w okropnym więzieniu, w którym dotąd przebywały.

Obóz miał pokazowy charakter. Utworzono go w ośrodku wypoczynkowym Radiokomitetu, żeby wywrzeć wrażenie na obserwatorach z Międzynarodowego Czerwonego Krzyża krytykujących warunki, w jakich przetrzymuje się internowanych. Mimo zakazu podchodzenia do okien i wychodzenia na korytarz, kontrast między więzienną celą a pokojem ośrodka wczasowego sprawił, że zrazu poczuła się jak w raju. Trwało to jednak zaledwie parę dni, gdyż repertuar szykan i represji był tu podobny jak w więzieniu: nękanie przesłuchaniami, częste rewizje, ograniczenie kontaktów z rodziną.

Wprawdzie skończyło się brutalne zmuszanie do współpracy z bezpieką, którym dręczono ją w więzieniu, jednak męczono ją rozmowami mającymi na celu skłonienie do podpisania deklaracji lojalności. Funkcjonariusz bezpieki uzależnił od tego zgodę na wizytę jej matki i córki, co doprowadziło ją do rozpaczy. A jednak nie podpisała. Dlaczego? Przecież nie zamierzała już więcej zajmować się polityką. Skąd wziął się w niej ten desperacki upór? To była jakaś psychoza, przecież tak bardzo zależało jej na tej wizycie. Przekonana była, że po podpisaniu deklaracji zostanie zmuszona do donosicielstwa. Miała na tym punkcie obsesję.

Inne kobiety organizowały akcje uprzykrzające życie obsłudze obozu, prowadziły działania oświatowe, kulturalne, artystyczne. Ona jednak nie była w stanie uwolnić się od depresji, w którą pogrążyła się jeszcze w więzieniu. Drżała z niepokoju o córeczkę, bojowo występującą w szkole przeciw komunistom i buntującą całą klasę przeciw nauce języka rosyjskiego. Dręczyły ją makabryczne sny, w których widziała ją w śmiertelnym zagrożeniu. Myślała o niej nieustannie i nieprzytomnie za nią tęskniła. Prześladował ją obraz dziewczynki, biegającej z innymi dziećmi przed domem z dwoma kluczami na szyi. Wyrzucała sobie, że zaniedbywała ją, gdy zaangażowała się w „Solidarności”. Raz po raz odczytywała jej list:

Kochana Mamusiu!

Przepraszam Cię, że piszę tak późno, ale dopiero wczoraj dostałam Twój list, po dwóch miesiącach, odkąd go wysłałaś. Bardzo za Tobą tęsknię i ciągle wydaje mi się, gdy ktoś puka do drzwi, że to Ty. W naszym bloku i w szkole wszyscy o Ciebie pytają, pozdrawiają, przynoszą żywność, prezenty. Dopiero teraz można poznać, jak wielu masz przyjaciół. Rzeczy składające się na paczkę w dużej części pochodzą od sąsiadów. Przekazuję Ci serdeczne pozdrowienia od nich i od moich nauczycielek. Z grona Twoich kolegów i koleżanek z redakcji „Solidarności-Jastrzębie” był u nas redaktor techniczny i pani Alicja, którzy też serdecznie Cię pozdrawiają w imieniu całego zespołu

Otrzymujemy z kościoła szeroką pomoc. Ostatnio dostałyśmy z babcią paczkę żywnościową, a także tajemniczą zapomogę pieniężną. Każdy chce dać coś dla Ciebie do paczki. Ludzie dzielą się czym mogą. O mnie nie masz się, co martwić. Chodzę do szkoły i odrabiam lekcje. Babcia przyjeżdża z Bytomia zaraz po pracy, gotuje obiady, robi pranie itp. Zostaje aż do wieczora. Bardzo się o Ciebie martwi. Często płacze.

Tymczasem opiszę Ci — myślę, że Cię to interesuje — co się działo od Twojego zniknięcia 13 grudnia. Bardzo żałuję, że nie było mnie wtedy w domu, bo nie mieliśmy pojęcia, że jesteś internowana. Otóż — gdy w niedzielę wieczorem dowiedzieliśmy się o wprowadzeniu stanu wojennego i przerwie w nauczaniu, rozumiało się samo przez się, że zostaję w Bytomiu u dziadków. Nie przypuszczaliśmy, że jesteś internowana, myśleliśmy, że się ukrywasz, skoro do nas nie przyjeżdżasz, bo łączność telefoniczna została przerwana. Tatuś parę dni później nas odwiedził i powiedział, że był w naszym bloku. Mieszkanie było zamknięte, ale dowiedział się od sąsiadki, że jakoby wczoraj widziała światło w oknach i że byłaś w domu. Myśleliśmy więc, że mieszkasz gdzie indziej i tylko od czasu do czasu przychodzisz nakarmić naszą kotkę. Dziadek też parę razy jeździł do Katowic i w końcu dowiedział się, że jesteś internowana. Dostał się przez balkon do mieszkania, zabrał wygłodzoną kotkę i klucze, które wisiały w przedpokoju. Moje klucze nie pasowały do zamka. Widocznie ktoś zmienił zamki i w przedpokoju powiesił klucze.

Nie mogłam uwierzyć, że jesteś internowana. W ogóle wszystko wydawało mi się, jakby to był zły sen. Nie wierzyłam, że za Twoją działalność może ci się stać coś złego. Przecież byłaś tylko dziennikarką w solidarnościowej gazecie. Chyba pamiętasz nasze sprzeczki na tym tle, kiedy się obawiałaś, że mogą Cię wsadzić do więzienia. Podobno internowano tylko ekstremistów. Trudno Ciebie do nich zaliczyć.

To były koszmarne święta Bożego Narodzenia. Wszyscy płakaliśmy.

Do Katowic wróciłam 3 stycznia, bo na drugi dzień zaczynała się nauka i normalne, codzienne życie. Mam teraz bardzo dużo nauki. Kończy się semestr, więc są klasówki i sprawdziany. Stopnie mam o wiele lepsze niż w zeszłym roku. Uczęszczam regularnie na lekcje religii. Gdy będzie spowiedź, na pewno jej nie opuszczę.

Nie mam o tobie żadnych informacji. Wiesz, jak się skończyła moja niefortunna próba odwiedzenia Ciebie razem z babcią. Czekałyśmy parę godzin na mrozie na zezwolenie naczelnika i w końcu go nie otrzymałyśmy. Dlatego proszę Cię, napisz znowu.

Modlę się, żebyś jak najszybciej wróciła. W tej intencji przyrzekam Bogu modlić się, medytować, czytać Pismo Święte, odmawiać różaniec, chodzić często do spowiedzi, dwie godziny dziennie czytać religijne książki. Przede wszystkim nigdy w myśli i sercu nie krytykować mamusi i bezwarunkowo ją kochać.

Jeszcze raz bardzo serdecznie Cię pozdrawiam od siebie, dziadków i wszystkich znajomych. Trzymaj się dzielnie. Tutaj wszyscy są z Tobą. Miejmy nadzieję, że już niedługo się zobaczymy

Twoja córka

Joasia

Dręcząca Julię depresja nie pozwalała jej na skreślenie kilku nawet słów do córki i rodziców. Wciąż zaczynała pisać list, lecz miała w głowie kompletną pustkę. Gdy generał Jaruzelski ogłosił, że internowani mogą wyemigrować, zaczęła zastanawiać się nad tą możliwością.

Chyba będę zmuszona wyjechać z Joasią za granicę — myślała wówczas zdesperowana — by nie żyła w kraju, w którym uczciwych ludzi wyciąga się nocą z łóżek i potajemnie zamyka w więzieniu…

Trudno jednak było się jej zdecydować. Wiedziała, że za mirażem dobrobytu i beztroski na Zachodzie czyhałaby na nią niewyobrażalna tęsknota za Polską. Pamiętała swój dwutygodniowy pobyt w Wiedniu i związane z nim przemyślenia. Pojęła wówczas, że kusząca uroda tamtego świata stanowi dla niej jedynie kryjący wewnętrzną pustkę blichtr, wabiący zwodniczo jak faustowski Mefisto mirażem wiecznej młodości, za którym kryje się otchłań nicości. Po prostu poza Polską w ogóle nie istniało dla niej życie. To, co działo się poza nią, jawiło się jej jako pustka odgrodzona żelazną kurtyną nie tylko od dotykalnego świata, do którego należała, lecz od wszystkiego, co kochała. „Miłość Ojczyzny”, którą pisała zawsze dużą literą, stanowiła dla niej codzienną strawę, zapewniającą istnienie i wzrastanie, jak ongiś mleko z matczynej piersi, wraz z którym ją wyssała. Brzmiało to kiczowato. Ale tak to właśnie było w jej pochodzącej z kresów rodzinie. Ledwo zaczęła mówić, matka nauczyła ją wierszyka: „Kto ty jesteś? Polak mały…”. Od najwcześniejszego dzieciństwa chłonęła rodzinną patriotyczną tradycję. Jej dziadek, ojciec matki, był legionistą i odniósł rany w bitwie warszawskiej zwanej „Cudem nad Wisłą”, w której to całkowicie zdane na własne siły polskie wojska uratowały Europę Zachodnią przed zalewem Armii Czerwonej. Swoje zrobiła też lektura trylogii i innych patriotycznych powieści, a także poezji Mickiewicza i Słowackiego. Pochłaniała całą klasyczną literaturę. Pochodzący także ze Wschodu ksiądz nauczający religii, również miał udział w pogłębianiu jej patriotycznych uczuć. Mocno przeżyła peregrynację obrazu Czarnej Madonny w trzechsetną rocznicę częstochowskiego cudu odparcia najazdu szwedzkiego na Polskę, którego historię znała z lektury „Potopu”. Pozostawała pod przemożnym wpływem niezłomnego patrioty, jakim był Prymas Tysiąclecia Kardynał Stefan Wyszyński, który tak wiele wycierpiał dla Ojczyzny. Kropkę nad „i” w jej patriotycznej edukacji, która pchnęła ją w stronę „Solidarności”, stanowiła pierwsza pielgrzymka Jana Pawła II do Polski. Wstrząsnęły nią wówczas jego słowa. Słowa wyrwane z głębi jej duszy, których nie śmiałaby na głos wypowiedzieć, a które rok później wszyscy w „Solidarności” mieli na ustach, stosując się do jego wezwania: „Nie lękajcie się”.

Podczas tej pielgrzymki Jan Paweł II zamierzał spotkać się z mieszkańcami Śląska w Piekarach Śląskich, kultowym miejscu pielgrzymek, gdzie znajduje się XVII-wieczny cudowny obraz Matki Boskiej. Niestety, władze na to nie zezwoliły. Uczyniły to w ostatniej chwili, gdy wszystko już było przygotowane na jego przybycie. Cóż, katowiccy towarzysze zawsze najzacieklej walczyli z Kościołem. Całe więc rzesze mieszkańców Śląska udały się na spotkanie z papieżem do Częstochowy. Oficjalni przedstawiciele górników, hutników i innych grup zawodowych zawieźli prezenty oraz słowa gorącego powitania i radości od śląskiego społeczeństwa. W czasie transmisji telewizyjnych ulice miast pustoszały. Rodziny, sąsiedzi, przyjaciele spotykali się co dzień, żeby wspólnie przeżywać to wspaniałe święto, które zjednoczyło ich niepodzielnie, wzbudziło nadzieję, napełniło optymizmem. Siedząca z nią w pokoju redakcyjnym Zosia nazwała to psychozą tłumu.

Tak, ma słuszność — pomyślała Julia z sarkazmem. W tym przeklętym ustroju wszyscy cierpimy na psychozę.Rozdział 8

Olga twierdziła, że Julia jest już bliska wyzwolenia się z manii religijnej, ona zaś przekonana była, że Olga kiedyś się nawróci. W toku ich dyskusji okazało się, że Olga nie jest materialistką, że wierzy w jakiś inny pozazmysłowy świat, odległy jednak od obsesyjnego — jej zdaniem — katolicyzmu Julii. Było to coś bliskiego chyba satanizmowi, bo wierzyła w czarną magię. I chyba ją też uprawiała. Jakże inaczej mogła sobie Julia wytłumaczyć psychiczne i emocjonalne uzależnienie od niej.

Jej przyjaciółka potrafiła wyciągnąć z niej przeróżne zwierzenia, bo Julia przekonana była, że ona z pewnością jej nie zaszkodzi, wręcz przeciwnie zawsze weźmie w obronę, jeśli zajdzie taka potrzeba. Olga lubiła ją niewątpliwe, co stanowiło u niej rzadkość. Twierdziła, że ludzie ją nudzą lub irytują, lecz Julię uznawała za interesującą, atrakcyjną i inteligentną.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: