Amerykańscy bogowie. Wersja autorska - ebook
Amerykańscy bogowie. Wersja autorska - ebook
Wersja autorska słynnej powieści Neila Gaimana, która zdobyła serca czytelników na całym świecie. „Amerykańscy bogowie” to coś więcej niż historia miłosna, jest bowiem opowieścią o współczesnym świecie, o przemijaniu wartości, konflikcie pomiędzy tym co nowe, a tradycjami, które powstawały przez wieki. Opowiada o pasji, miłości, nienawiści i śmierci, o codziennych problemach i rozterkach trapiących nas ludzi na początku nowego tysiąclecia.
Po trzech latach spędzonych w więzieniu Cień ma wyjść na wolność. Ale w miarę jak do końca odsiadki pozostają tygodnie, godziny, minuty, sekundy, czuje narastający niepokój. Na dwa dni przed zakończeniem wyroku, jego żona, Laura, ginie wypadku samochodowym w tajemniczych okolicznościach – wszystko wskazuje na zdradę małżeńską. Oszołomiony Cień powraca do domu, gdzie spotyka tajemniczego Pana Wednesday, twierdzącego, iż jest uchodźcą wojennym, byłym bogiem i królem Ameryki. Razem wyruszają oni w niesamowitą podróż przez Stany, rozwiązując zagadkę morderstw, które co zimę są dokonywane w małym amerykańskim miasteczku. Jednak podąża za nimi ktoś, z kim Cień musi zawrzeć pokój... W swojej niepokojącej, wciągającej i bardzo osobliwej powieści Neil Gaiman, wyrusza w podróż w poszukiwaniu duszy Ameryki.
Kategoria: | Fantastyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7480-310-6 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ta książka jest powieścią, nie przewodnikiem. A choć przedstawiona w niej geografia Stanów Zjednoczonych nie jest do końca fikcyjna – można odwiedzić wiele opisanych tu miejsc, wędrować ścieżkami, nakreślić przebieg dróg – to pozwoliłem sobie na pewną swobodę. Mniejszą, niż można by sądzić, ale jednak.
Nie prosiłem o pozwolenie wykorzystania w książce prawdziwych miejsc, więc go nie otrzymałem, i przypuszczam, że właściciele Rock City i Domu na Skale czy myśliwi, do których należy motel w środkowych Stanach, zdziwią się niezmiernie, znajdując je tutaj.
Świadomie ukryłem położenie innych miejsc, choćby miasta Lakeside i farmy z jesionem, godzinę jazdy na południe od Blacksburga. Jeśli chcecie, możecie ich poszukać. Może nawet uda się wam coś znaleźć.
No i rzecz jasna wszyscy ludzie, żywi, martwi i inni obecni w tej historii są wymyśleni bądź występują w zmyślonych okolicznościach. Tylko bogowie są prawdziwi.Jest jedno pytanie, które nie daje mi spokoju: Co dzieje się z istotami nadprzyrodzonymi, gdy imigranci porzucają swe ojczyzny i przybywają tutaj? Irlandzcy Amerykanie pamiętają wróżki, norwescy – nissery, greccy – vrykolaki, lecz tylko w powiązaniu ze starymi krajami. Gdy kiedyś spytałem, czemu w Ameryce nie widujemy podobnych demonów, moi rozmówcy zaśmiali się niemądrze i rzekli: „Boją się przepłynąć ocean, to dla nich za daleko”, po czym dodali, że Chrystus i apostołowie także nie odwiedzili Ameryki.
Richard Dorson,
„Spojrzenie teoretyczne na amerykański folklor”,
Amerykański folklor w oczach historyka,
(University of Chicago Press, 1971)ROZDZIAŁ DRUGI
Zabrali ją na cmentarz
Z paradą i łoskotem
Zabrali ją na cmentarz
Ale już nie z powrotem.
stara piosenka
– Pozwoliłem sobie – oznajmił pan Wednesday myjąc ręce w męskiej toalecie Krokodylowego Baru Jacka – zamówić swoje jedzenie do twojego stolika. W końcu mamy o czym pomówić.
– Nie sądzę – odparł Cień, wycierając dłonie w papierowy ręcznik. Zgniótł go i wrzucił do kosza.
– Potrzebujesz pracy – oznajmił Wednesday. – Ludzie nie zatrudniają byłych więźniów. Czują się wobec was niezręcznie.
– Czeka już na mnie praca. Dobra praca.
– Masz na myśli posadę na Farmie Siły?
– Może – rzekł Cień.
– Nie. Nie czeka. Robbie Burton nie żyje. Bez niego farma także jest martwa.
– Kłamca!
– Oczywiście. I to doskonały. Najlepszy, jakiego poznasz. Obawiam się jednak, że w tej kwestii nie kłamię. – Sięgnął do kieszeni, wyjął kilkakrotnie złożoną gazetę i wręczył ją Cieniowi. – Strona siódma. – dodał. – Chodź do baru, przeczytasz to przy stole.
Cień pchnięciem otworzył drzwi i wrócił do lokalu. Powietrze było sine od dymu. Z szafy grającej dobiegały głosy Dixie Cups śpiewających „Iko Iko”. Cień uśmiechnął się lekko, poznając starą dziecięcą piosenkę.
Barman wskazał mu stolik w rogu. Po jednej stronie stał talerz pełen chili i hamburger, po drugiej krwisty stek oraz talerz frytek.
Spójrz na króla, króla czerwonego,
Iko, Iko cały dzień,
Zakład, że wkrótce z ręki zginiesz jego,
Jockamo-Feena-Den.
Cień zajął swoje miejsce. Odłożył gazetę.
– Dziś rano wyszedłem z więzienia. To mój pierwszy posiłek na wolności. Pozwolisz, że przeczytam twoją stronę siódmą, gdy skończę?
– Ależ proszę.
Wbił zęby w hamburgera. Był dużo lepszy niż hamburgery więzienne. Chili także jest niezłe, uznał po kilku łyżkach, choć z pewnością nie najlepsze w stanie.
Laura robiła pyszne chili. Używała do tego chudego mięsa, czerwonej fasoli, drobno posiekanej marchewki, butelki ciemnego piwa i świeżej, ostrej papryki. Jakiś czas gotowała to wszystko, po czym dodawała czerwone wino, sok z cytryny, szczyptę świeżego koperku i wreszcie odmierzała własne przyprawy. Kilka razy Cień próbował namówić ją, by pokazała mu dokładnie, co robi. Obserwował każdy gest, od krojenia cebuli i wrzucania jej na oliwę, i zapisywał składnik po składniku. Kiedyś, gdy Laura wyjechała, przyrządził sobie jej chili. Smakowało nieźle – z pewnością nadawało się do jedzenia – ale to nie było chili Laury.
Notka na stronie siódmej stanowiła pierwszą relację ze śmierci żony, jaką widział. Czuł się dziwnie, jakby czytał opowiadanie o obcych ludziach: o tym, jak Laura Moon – gazeta podała jej wiek: 27 lat – i Robbie Burton, 35, jechali autostradą samochodem Robbiego. Nagle skręcili wprost przed trzydziestodwukołową ciężarówkę, która właśnie ich wyprzedzała, próbując zmienić pas. Ciężarówka otarła się o wóz Robbiego i zepchnęła go z drogi. Zatrzymał się dopiero na znaku.
Ekipa ratunkowa dotarła na miejsce po kilku minutach. Wydobyła oboje z wraku. W chwili przybycia do szpitala już nie żyli.
Cień ponownie złożył gazetę i przesunął ją po blacie w stronę Wednesdaya, który zajadał się stekiem tak krwistym i ciemnym, iż było wątpliwe, żeby w ogóle tknął go kuchenny ogień.
– Proszę, zabierz ją – rzekł Cień.
Robbie prowadził. Musiał być pijany, choć w gazecie o tym nie wspominano. Cień wyobraził sobie twarz Laury, gdy ta zrozumiała, że Robbie za dużo wypił i nie może prowadzić. W jego umyśle pojawił się cały scenariusz. Cień nie mógł uwolnić się od obrazów: Laura krzycząca na Robbiego – krzycząca, by zjechał z drogi, a potem ogłuszające uderzenie. Kierownica wyrwana z rąk...
...samochód na poboczu. Stłuczone szkło połyskujące niczym odłamki lodu i brylanty w blasku reflektorów: rubiny krwi na asfalcie. Dwa ciała, martwe bądź prawie martwe, wyciągane z wraku, ułożone obok siebie na poboczu.
– I co? – spytał pan Wednesday. Skończył swój stek, pałaszując, jakby umierał z głodu. Teraz chrupał frytki. Kolejno nabijał je na widelec.
– Racja – odparł Cień. – Nie mam pracy.
Wyjął z kieszeni ćwierćdolarówkę, reszką do góry. Podrzucił ją, natychmiast potrącił palcem, by zaczęła się obracać, złapał i z klaśnięciem przycisnął do wierzchu dłoni.
– Orzeł czy reszka? – spytał.
– Czemu?
– Nie chcę pracować dla kogoś, kto ma większego pecha niż ja. Mów.
– Orzeł – oznajmił pan Wednesday.
– Przykro mi – odparł Cień; nawet nie zerkając odsłonił monetę. – Reszka, oszukałem.
– Oszukane gierki najłatwiej przejrzeć. – Wednesday skinął masywnym palcem na Cienia. – Sam zobacz.
Cień zerknął w dół i ujrzał orła.
– Musiałem się pomylić – rzekł zdumiony.
– Nie obwiniaj się. – Wednesday uśmiechnął się szeroko. – Ja po prostu mam ogromne szczęście. Uniósł wzrok. – A niech mnie, Szalony Sweeney. Napijesz się z nami?
– Southern Comfort z colą bez lodu – odparł ktoś zza pleców Cienia.
– Pójdę, pogadam z barmanem. – Wednesday wstał i zaczął się przepychać w stronę baru.
– Mnie nie spytasz, co piję? – zawołał za nim Cień.
– Już wiem, co pijesz – odparł Wednesday, stając przy barze. Z szafy grającej znów dobiegł głos Patsy Cline, śpiewającej „Walking after Midnight”.
Facet od Southern Comfort z colą usiadł obok Cienia. Miał krótką rudą brodę, dżinsową kurtkę pokrytą kolorowymi łatami, a pod nią poplamioną białą koszulkę z napisem:
JEŚLI NIE MOŻESZ TEGO
ZJEŚĆ, WYPIĆ, WYPALIĆ ALBO WCIĄGNĄĆ...
TO PIEPRZ TO!
Na głowie nosił czapeczkę z hasłem:
KOCHAŁEM W ŻYCIU TYLKO JEDNĄ KOBIETĘ,
ŻONĘ INNEGO – MOJĄ MATKĘ!
Brudnym paznokciem otworzył miękką paczkę lucky strike’ów. Wyjął papierosa, podsunął Cieniowi. Cień już miał odruchowo wziąć – nie palił, lecz papierosy stanowiły doskonały towar wymienny – gdy uświadomił sobie, że przecież wyszedł z więzienia. Każdy mógł kupić fajki, kiedy tylko chciał. Pokręcił głową.
– A zatem pracujesz dla niego? – spytał brodacz. Nie był trzeźwy, choć też i nie pijany.
– Na to wygląda – odparł Cień
– Jestem leprechaunem – oznajmił tamten.
Cień nie uśmiechnął się w odpowiedzi.
– Naprawdę? Nie powinieneś pić guinessa?
– Stereotypy. Musisz nauczyć się wykraczać poza nie. Irlandia to znacznie więcej niż guiness.
– Nie masz irlandzkiego akcentu.
– Zbyt długo już tu siedzę.
– Więc jednak pochodzisz z Irlandii?
– Mówiłem już, jestem leprechaunem, kurwa. My nie pochodzimy z Moskwy.
– Chyba nie.
Wednesday wrócił do stolika, niosąc w potężnych dłoniach trzy szklanki.
– Southern Comfort dla ciebie, Szalony Sweeney, mój stary. Dla mnie Jack Daniels, a to dla ciebie, Cień.
– Co to?
– Skosztuj.
Napój miał barwę ciemnego złota. Cień pociągnął łyk i poczuł na języku osobliwe połączenie kwasu i słodyczy. W głębi wyczuwał nutkę alkoholu i dziwne połączenie smaków. Przypominało to nieco więziennego bełta, robionego w worku na śmieci ze zgniłych owoców, chleba, cukru i wody, było jednak łagodniejsze, słodsze i nieskończenie dziwniejsze.
– W porządku – rzekł. – Skosztowałem. Co to?
– Miód – wyjaśnił Wednesday. – Miód z winem. Napój bohaterów. Napój bogów.
Cień pociągnął kolejny nieśmiały łyk. Owszem, wyczuwał w tym miód. To był jeden ze smaków.
– Trochę przypomina sos z marynaty – rzekł. – Słodki sos z marynaty z winem.
– Smakuje jak siki pijanego cukrzyka – zgodził się Wednesday. – Nienawidzę go.
– Czemu więc mi go przyniosłeś? – spytał rozsądnie Cień.
Wednesday spojrzał na niego swymi różnymi oczami. Cień pomyślał, że jedno z nich musi być szklane, ale nie potrafił zdecydować które.
– Przyniosłem ci miód, bo tak każe tradycja, a w tej chwili potrzebna nam każda szczypta tradycji. W ten sposób przypieczętujemy umowę.
– Nie zawarliśmy żadnej umowy.
– Oczywiście, że zawarliśmy. Pracujesz dla mnie. Chronisz mnie. Pomagasz mi. Przewozisz z miejsca na miejsce. Od czasu do czasu prowadzisz dla mnie rozpoznanie – jedziesz gdzieś, zadajesz pytania. Wykonujesz moje polecenia. W razie zagrożenia, ale tylko w wyjątkowym przypadku, robisz krzywdę ludziom, których należy skrzywdzić. Na wypadek mojej śmierci, co mało prawdopodobne, będziesz nade mną czuwał. W zamian dopilnuję zaspokojenia wszystkich twoich potrzeb.
– Oszuka cię – wtrącił Szalony Sweeney, drapiąc się po zjeżonej rudej brodzie. – To oszust.
– Jasne, że jestem oszustem – odparł Wednesday. – Dlatego potrzebuję kogoś, kto się mną zajmie.
Piosenka dobiegła końca. Na chwilę w barze zapadła cisza. Nawet rozmowy ucichły.
– Ktoś kiedyś mi powiedział, że takie chwile ciszy następują jedynie dwadzieścia po albo za dwadzieścia. Nigdy inaczej – mruknął Cień.
Sweeney wskazał zegar na barze, tkwiący w masywnych, obojętnych szczękach głowy wypchanego aligatora. Wskazywał jedenastą dwadzieścia.
– O, proszę – dodał Cień. – Niech mnie diabli, jeśli wiem dlaczego.
– Ja wiem – odparł Wednesday.
– I zamierzasz podzielić się z nami tą wiedzą?
– Może powiem ci któregoś dnia. A może nie. Wypij miód.
Cień opróżnił szklankę jednym długim haustem.
– Z lodem byłby chyba lepszy – uznał.
– Albo nie – dodał Wednesday. – To paskudztwo.
– Rzeczywiście – zgodził się Szalony Sweeney. – Przepraszam na chwilę, panowie, poczułem jednak gwałtowną, naglącą potrzebę odlania się.
Wstał i odszedł – niewiarygodnie wysoki mężczyzna. Cień pomyślał, że musi mieć ponad dwa metry wzrostu.
Kelnerka przetarła stół ścierką i zebrała puste talerze. Opróżniła popielniczkę Sweeneya i spytała, czy chcieliby zamówić jeszcze coś do picia. Wednesday kazał jej przynieść to samo dla wszystkich, tyle że tym razem dorzucić do miodu lód.
– W każdym razie – podjął Wednesday – oto, czego oczekuję, jeśli będziesz dla mnie pracował. A oczywiście będziesz.
– To ty tak twierdzisz – odparł Cień. – Chciałbyś wiedzieć, czego ja oczekuję?
– Nic nie ucieszyłoby mnie bardziej.
Kelnerka przyniosła szklankę. Lód nie pomógł – gorzej, wyostrzył jeszcze kwaśny posmak i sprawił, że dłużej pozostawał w ustach. Cień pocieszył się jednak myślą, że nie wyczuwa w trunku zbyt wiele alkoholu. Nie był jeszcze gotów, by się upić. Jeszcze nie.
Odetchnął głęboko.
– W porządku – rzekł. – Moje życie, któremu od trzech lat daleko było do najwspanialszego na świecie, właśnie gwałtownie się pogorszyło. Muszę załatwić kilka spraw. Chcę pojechać na pogrzeb Laury. Chcę się pożegnać. Potem, jeśli nadal będziesz mnie potrzebował, zacznę od pięciuset dolarów tygodniowo. – Rzucił tę liczbę ot tak, z głowy. Oczy Wednesdaya pozostały nieprzeniknione. – Jeśli dobrze nam się będzie razem pracować, po sześciu miesiącach podniesiesz mi pensję do tysiąca tygodniowo. – Urwał. Od lat nie wygłosił równie długiej przemowy. – Mówisz, że może będę musiał zrobić komuś krzywdę. Zrobię to, jeśli spróbują skrzywdzić ciebie. Ale nie dla zysku bądź zabawy. Nie wrócę do więzienia. Jeden raz mi wystarczy.
– Nie będziesz musiał – wtrącił Wednesday.
– Nie – zgodził się Cień. – Nie będę.
Wysączył resztkę miodu. Gdzieś w głębi umysłu zakiełkowało podejrzenie, czy to aby nie miód tak na niego wpłynął, rozluźnił mu język. Słowa tryskały zeń niczym woda z zepsutego hydrantu w letni dzień i nie mógł ich powstrzymać.
– Nie lubię pana, panie Wednesday, czy jak tam się nazywasz. Nie jesteśmy przyjaciółmi. Nie wiem, jak udało ci się wysiąść z samolotu i jak mnie znalazłeś, ale przyznaję, zaimponowałeś mi. Masz klasę. W tej chwili jestem na rozdrożu. Kiedy skończymy, odejdę. Jeśli mnie wkurzysz, też odejdę. Do tego czasu pracuję dla ciebie.
Wednesday się uśmiechnął. Cień uznał, że robi to dziwnie. Jego uśmiechy nie miały w sobie nawet krztyny humoru czy rozbawienia. Wyglądał, jakby nauczył się ich z podręcznika.
– Doskonale – powiedział. – Zawarliśmy zatem układ. I doszliśmy do porozumienia.
– A co mi tam.
Po drugiej stronie sali Szalony Sweeney wpychał monety do szafy grającej. Wednesday splunął na dłoń i wyciągnął rękę. Cień wzruszył ramionami i także splunął. Uścisnęli sobie dłonie. Wednesday zaczął zaciskać palce. Cień odpowiedział tym samym. Po kilku sekundach zabolała go ręka. Tamten jeszcze przez pół minuty ściskał mu dłoń. Potem ją wypuścił.
– Dobrze – rzekł. – Dobrze. Bardzo dobrze. – Znów się uśmiechnął, przez moment, i Cień nie wiedział, czy ów uśmiech nie krył w sobie autentycznej radości. – Jeszcze jedna szklanka paskudnego, ohydnego, pieprzonego miodu do przypieczętowania umowy i załatwione.
– Dla mnie Southern Comfort z colą – wtrącił Sweeney, wracając na miejsce rozkołysanym krokiem.
Z szafy grającej dobiegły dźwięki Velvet Underground śpiewających „Who Loves the Sun”. Cień pomyślał, że to dziwna piosenka, jak na takie miejsce, mało prawdopodobna, ale też cały ten wieczór stawał się z każdą chwilą coraz mniej prawdopodobny.
Zabrał ze stołu monetę, którą wcześniej rzucił w powietrze. Napawał się dotykiem nowiutkiej, błyszczącej ćwierćdolarówki. Wziął ją w prawą dłoń pomiędzy kciuk i palec wskazujący, udał, że przekłada do lewej jednym szybkim gestem, a tymczasem przytrzymał palcem we wnętrzu dłoni. Zacisnął lewą rękę wokół nieistniejącej ćwierćdolarówki. Potem wziął w prawą rękę drugą, pomiędzy palec i kciuk, i udając, że wrzuca ją do lewej dłoni, pozwolił, by uderzyła o poprzednią. Brzęk wzmocnił tylko złudzenie, że obie monety tkwią w lewej ręce, podczas gdy bezpiecznie trzymał je w prawej.
– Sztuczki z monetami, co? – spytał Sweeney, unosząc głowę. Rozczochrana broda zjeżyła się. – Jeśli lubisz sztuczki z monetami, to popatrz.
Wziął ze stołu pustą szklankę po miodzie i wysypał kostki lodu do popielniczki. Następnie wyciągnął rękę i wyjął z powietrza wielką monetę, złotą i błyszczącą. Wrzucił ją do szklanki, wyciągnął z powietrza kolejny pieniążek i posłał w ślady pierwszego. Zderzyły się z brzękiem. A potem zaczął zbierać monety z płomienia świecy w świeczniku na ścianie, z własnej brody, z pustej lewej dłoni Cienia. Kolejno wrzucał je do szklanki. W końcu uniósł nad nią dłoń, dmuchnął mocno i kilka kolejnych monet posypało się z jego ręki. Przechylił szklankę nad kieszenią kurtki, wsypał do niej lepkie monety, a potem poklepał się po kieszeni, demonstrując, że jest pusta.
– Proszę – rzekł. – Oto prawdziwa sztuczka.
Cień, który obserwował uważnie całe zaimprowizowany pokaz, przechylił głowę.
– Pogadajmy o tym. Muszę wiedzieć, jak to zrobiłeś.
– Zrobiłem to – odparł Sweeney, jakby zwierzał się z wielkiego sekretu – z klasą i wdziękiem. Oto, jak to zrobiłem. – Zaśmiał się bezgłośnie, odsłaniając szczerbate zęby, i zakołysał na piętach.
– Owszem – odparł Cień. – Tak właśnie to zrobiłeś. Musisz mnie tego nauczyć. Z tego, co czytałem o Marzeniu Biedaka, ukryłeś pewnie monety w ręce trzymającej szklankę i wrzucałeś je w chwili, gdy teoretycznie moneta była w prawej ręce.
– Brzmi strasznie skomplikowanie – rzekł Szalony Sweeney. – Łatwiej wyciągać je z powietrza. – Sięgnął po swojego niedokończonego drinka, przyjrzał mu się i odstawił na stół.
Wednesday przyglądał im się z miną, jakby odkrył właśnie nowe, wcześniej niewyobrażalne formy życia.
– Dla ciebie, Cień, miód – oznajmił. – Ja zostanę przy panu Jacku Danielsie. A dla naszego irlandzkiego amatora darmochy...
– Butelkę piwa, najlepiej ciemnego – dokończył Sweeney. – Amator darmochy, tak? – Wziął szklankę z resztką drinka i uniósł w toaście. – Oby burza przeszła bokiem, pozostawiając nas całych i zdrowych – rzekł i wypił.
– Piękny toast – mruknął Wednesday. – Ale tak nie będzie.
Przed Cieniem stanęła kolejna szklanka miodu.
– Muszę to wypić? – spytał bez entuzjazmu.
– Obawiam się, że tak. To przypieczętuje umowę. Do trzech razy sztuka.
– Cholera – westchnął Cień. Wysączył miód dwoma długimi łykami. Jego usta wypełnił kwaśnosłodki smak.
– Już – rzekł pan Wednesday. – Teraz jesteś mój.
– A zatem chcesz wiedzieć, jak to się robi? – zagadnął Sweeney.
– Tak – odparł Cień. – Trzymałeś je w rękawie?
– W ogóle nie były w moim rękawie. – Sweeney zachichotał pod nosem, kołysząc się i podskakując niczym chudy, brodaty, pijany wulkan, gotów wybuchnąć radością z powodu własnego geniuszu. – To najprostsza sztuczka na świecie. Będę się z tobą o nią bił.
Cień potrząsnął głową.
– Dzięki, nie skorzystam.
– To dopiero niezłe – powiedział Sweeney. – Stary Wednesday zatrudnił sobie ochroniarza, który boi się nawet podnieść pięści.
– Nie będę się z tobą bił – rzekł Cień.
Sweeney kołysał się i pocił, bawiąc się czubkiem czapki. W końcu wyciągnął z powietrza jedną ze swych monet i położył ją na stole.
– Jeśli jesteś ciekaw, to prawdziwe złoto – oznajmił. – Wygrasz czy przegrasz – a przegrasz – będzie twoje. Tylko walcz. Duży z ciebie gość. Kto by pomyślał, że taki tchórz.
– Powiedział już, że nie będzie się z tobą bił – powiedział Wednesday. – Idź sobie, Szalony Sweeneyu. Zabierz piwo i zostaw nas w spokoju.
Sweeney zbliżył się o krok do Wednesdaya.
– Nazywasz mnie amatorem darmochy? Ty staruchu skazany na śmierć, zimnokrwisty stworze bez serca. Najlepiej, byś znów zawisł na swoim drzewie! – Jego twarz przybrała kolor głębokiej czerwieni.
Wendesday uniósł dłonie w uspokajającym geście.
– Nie bądź głupi, Sweeney. Uważaj na to, co mówisz.
Sweeney posłał mu gniewne spojrzenie, a potem z powagą właściwą pijakom rzekł:
– Zatrudniłeś tchórza. Jak sądzisz, co by zrobił, gdybym cię zaatakował?
Wednesday odwrócił się do Cienia.
– Mam tego dosyć – oznajmił. – Załatw sprawę.
Cień wstał. Spojrzał prosto w twarz Szalonego Sweeneya. Jak wysoki jest ten człowiek? – zastanowił się.
– Przeszkadzasz nam – oznajmił. – Jesteś pijany. Chyba powinieneś już iść.
Twarz tamtego rozjaśnił powolny uśmiech.
– No proszę. Mały ujadający piesek w końcu staje do walki. Hej, wy tam! – zawołał do reszty klientów – zaraz będziecie świadkami lekcji. Patrzcie tylko! – Zamachnął się na Cienia wielką pięścią. Cień odskoczył. Ręka Sweeneya trafiła go pod prawe oko. Ujrzał rozbłyski światła i poczuł ból.
I tak zaczęła się bójka.
Sweeney walczył bez stylu, wiedzy, wyłącznie z entuzjazmem i energią: wielkie, zamaszyste, prymitywne ciosy, które chybiały równie często, jak trafiały.
Cień walczył defensywnie, ostrożnie, blokując ciosy Sweeneya bądź ich unikając. Doskonale zdawał sobie sprawę z obecności widzów. Goście w pośpiechu odciągali stoły, nie zważając na protesty, robiąc walczącym miejsce. Cień przez cały czas wyczuwał na sobie spojrzenie Wednesdaya, jego pozbawiony rozbawienia uśmiech. Niewątpliwie była to próba. Ale jaka?
W więzieniu Cień nauczył się, że istnieją dwa rodzaje walk: walki typu „nie podskakuj”, demonstracyjne popisówki, i walki prywatne, prawdziwe, szybkie, mocne i paskudne, które zawsze kończyły się w ciągu kilku sekund.
– Hej, Sweeney – wydyszał Cień. – Czemu właściwie się bijemy?
– Dla czystej radości – odparł Sweeney, trzeźwy, a przynajmniej nie zdradzający objawów upojenia. – Dla czystej, pieprzonej, ożywczej radości. Nie czujesz jej w swych żyłach? Upajającej jak wiosenne soki. – Krwawiła mu warga. Podobnie kostki Cienia.
– Skąd więc bierzesz te monety? – spytał Cień. Cofnął się i obrócił. Cios wymierzony w twarz trafił go w ramię.
– Daję słowo, powiedziałem za pierwszym razem – mruknął Sweeney – ale ślepy jest ten – auu, dobry! – kto nie chce słuchać.
Cień zaatakował Sweeneya, zmuszając go do wskoczenia na stół. Na ziemię pospadały popielniczki i puste szklanki.
W tym momencie mógł skończyć walkę. Przeciwnik był bezbronny, nic nie mógł zrobić. Leżał na plecach na blacie.
Zerknął na Wednesdaya, który skinął głową. Cień spojrzał w dół na Szalonego Sweeneya.
– Skończyliśmy? – spytał.
Sweeney zawahał się, potem skinął głową. Cień puścił go i cofnął się kilka kroków. Tamten, zdyszany, dźwignął się na nogi.
– Nigdy w życiu! – wrzasnął. – Nie skończy się, póki ja tak nie powiem.
A potem uśmiechnął się szeroko i rzucił naprzód, zamierzając się na Cienia. Po drodze nadepnął na kostkę lodu. Uśmiech na jego twarzy zamienił się w rozpaczliwy grymas, gdy stracił równowagę i poleciał na plecy. Jego głowa uderzyła z głośnym łoskotem o podłogę.
Cień przycisnął go kolanem do desek.
– Pytam po raz drugi: skończyliśmy walczyć?
– Równie dobrze możemy to zrobić – odparł Sweeney, unosząc głowę – bo radość wypłynęła ze mnie, tak jak siki z chłopczyka na basenie w gorący dzień. – Splunął wypełniającą usta krwią, zamknął oczy i zachrapał: głęboko, z godnością.
Ktoś klepnął Cienia w ramię. Wednesday wsunął mu do ręki butelkę piwa.
Smakowało lepiej niż miód.
***
Cień obudził się wyciągnięty na tylnym siedzeniu samochodu. Poranne słońce świeciło oślepiająco. Bolała go głowa. Podniósł się z trudem, przecierając oczy.
Wednesday prowadził. Cały czas nucił coś pod nosem. W uchwycie obok kierownicy tkwił kubek z kawą. Na oko sądząc, jechali autostradą międzystanową ze stałą prędkością stu kilometrów na godzinę. Fotel pasażera był pusty.
– Jak się czujesz tego pięknego ranka? – spytał Wednesday, nie odwracając głowy.
– Co się stało z moim wozem? – spytał Cień. – Wynająłem go.
– Szalony Sweeney go odstawi. To część umowy, jaką ze sobą zawarliście.
– Umowy?
– Po bójce.
– Bójce? – Cień potarł dłonią policzek i skrzywił się z bólu. Owszem, była jakaś bójka. Pamiętał wysokiego mężczyznę z rudą brodą i oklaski i wiwaty zachwyconej widowni. – Kto wygrał?
– Nie pamiętasz, co? – Wednesday zachichotał.
– Niespecjalnie. – W głowie Cienia pojawiły się nieprzyjemne urywki rozmów z poprzedniego wieczoru. – Masz więcej kawy?
Mężczyzna sięgnął pod fotel obok i wyciągnął zamkniętą butelkę wody.
– Odwodniłeś się. Na razie to pomoże bardziej niż kawa. Na następnej stacji benzynowej zatrzymamy się i zjemy śniadanie. Musisz się też umyć. Wyglądasz jak coś, co kozioł przywlókł do domu z dworu.
– Kot – poprawił Cień.
– Kozioł – odparł Wednesday. – Wielki, cuchnący kozioł o ogromnych zębiskach.
Cień odkręcił butelkę z wodą mineralną i zaczął pić. Coś brzęknęło w kieszeni jego kurtki. Wsunął do niej dłoń i wyciągnął monetę wielkości półdolarówki: ciężką, ciemnozłotą. Zaciążyła mu w ręce. Ukrył ją w prawej dłoni, klasycznie, i wyciagnął spomiędzy małego i serdecznego palca. Przesunął naprzód, przytrzymując palcami małym i wskazującym, by z tyłu była niewidoczna, po czym podważył pozostałymi, przerzucając gładko do tyłu. Następnie przełożył monetę do lewej ręki i z powrotem schował do kieszeni.
– Co ja wczoraj piłem, do diabła? – spytał. Czuł już tłoczące się w głowie wydarzenia ostatniego wieczoru. Nie nabrały jeszcze kształtów ani sensu, ale wiedział, że tam są.
Pan Wednesday wypatrzył znak informujący, że zbliżają się do stacji benzynowej, i dodał gazu.
– Nie pamiętasz?
– Nie.
– Piłeś miód. – Wednesday uśmiechnął się szeroko.
Miód.
Tak.
Cien odchylił się, pociągnął łyk wody z butelki i pozwolił, by zalała go fala wydarzeń z zeszłego wieczoru. Większość pamiętał. Niektórych nie.
***
Na stacji benzynowej Cień kupił zestaw podróżny, składający się z maszynki, miniopakowania pasty do golenia, grzebienia i jednorazowej szczoteczki do zębów wraz z maleńką tubką pasty. Poszedł do męskiej toalety i spojrzał w lustro.
Jedno oko miał podbite – gdy eksperymentalnie nacisnął powiekę palcem, odkrył, że bardzo boli – dolną wargę mocno spuchniętą. Twarz pod potarganymi włosami wyglądała, jakby pierwsze pół nocy walczył, a drugie przespał w ubraniu na tylnym siedzeniu auta. W tle grała syntezatorowa muzyka; dopiero po chwili rozpoznał „Fool on the Hill” Beatlesów.
Cień umył twarz mydłem w płynie, potem namydlił policzki i ogolił się. Zmoczył włosy i zaczesał do tyłu. Umył zęby. Letnią wodą zmył z twarzy resztki mydła i pasty. Przyjrzał się swemu odbiciu: świeżo ogolona twarz, lecz oczy wciąż czerwone i zapuchnięte. Wyglądał starzej, niż pamiętał.
Zastanawiał się, co by powiedziała Laura, gdyby go teraz zobaczyła. Nagle przypomniał sobie, że Laura już nigdy nic nie powie, i ujrzał w lustrze, jak jego twarz przez moment zadrżała. Ale tylko przez moment.
Wyszedł.
– Wyglądam koszmarnie – oznajmił.
– Oczywiście, że tak – zgodził się Wednesday.
Wednesday zaniósł do kasy stos przekąsek. Zapłacił za nie i za benzynę, ku irytacji żującej gumę dziewczyny za ladą dwukrotnie zmieniając zdanie co do tego, czy będzie płacił kartą, czy gotówką. Cień patrzył, jak Wednesday coraz bardziej denerwuje się i tłumaczy. Nagle wydał się niezwykle stary. Dziewczyna oddała mu gotówkę i wzięła kartę, potem oddała kwitek z karty i wzięła gotówkę. W końcu zwróciła gotówkę i zabrała inną kartę. Wednesday miał już za moment się rozpłakać: oto starzec, bezradny w obliczu nieubłaganego plastikowego postępu współczesnego świata.
Cień sprawdził budkę: wisiała na niej tabliczka z napisem TELEFON NIECZYNNY.
W końcu wyszli z ciepłego budynku stacji. Ich oddechy parowały w mroźnym powietrzu.
– Chcesz, żebym ja prowadził? – spytał Cień.
– W życiu – odparł Wednesday.
Mknęli autostradą, pozostawiając za sobą brązowiejące łąki, bezlistne, martwe drzewa. Z przewodu telegraficznego spoglądały na nich dwa czarne ptaki.
– Hej, Wednesday!
– Co?
– O ile się orientuję, nie zapłaciłeś za benzynę.
– Ach tak?
– Tak jak ja to widzę, ta dziewczyna zapłaciła ci za przywilej goszczenia twojej osoby na stacji benzynowej. Myślisz, że już się domyśliła?
– Nigdy tego nie odgadnie.
– Kim zatem jesteś? Drobnym oszustem?
Wednesday skinął głową.
– Tak. Chyba tak. Między innymi.
Skręcił w lewo, mijając ciężarówkę. Niebo miało barwę ponurej, jednostajnej szarości.
– Zbiera się na śnieg – powiedział Cień.
– Tak.
– Sweeney. Czy naprawdę pokazał mi, jak się robi sztuczkę ze złotymi monetami?
– O, tak.
– Nie pamiętam.
– Przypomnisz sobie. To była długa noc.
Kilka małych płatków śniegu musnęło przednią szybę samochodu i roztopiło się po sekundzie.
– Ciało twojej żony wystawiono w domu pogrzebowym Wendella – oznajmił Wednesday. – Po lunchu zabiorą ją stamtąd do kaplicy cmentarnej.
– Skąd wiesz?
– Zadzwoniłem, kiedy byłeś w kiblu. Wiesz, gdzie jest dom pogrzebowy Wendella?
Cień skinął głową. Śnieżne płatki wirowały i tańczyły przed nimi.
– To nasz zjazd – rzucił Cień. Samochód zjechał z autostrady i wyminął grupkę moteli, na północ od Eagle Point.
Minęły trzy lata. O, tak. Motel Super-8 zniknął, zburzony; na jego miejscu stał bar Wendy. Nowe światła uliczne, nieznane witryny. Jechali w stronę centrum. Cień poprosił Wednesdaya, by zwolnił, gdy mijali Farmę Siły. ZAMKNIĘTE NA CZAS NIEOKREŚLONY, głosił ręcznie wypisany napis na drzwiach. Z POWODU ŻAŁOBY. W lewo, główną ulicą, obok nowego salonu tatuażu i biura rekrutacyjnego sił zbrojnych, potem Burger King i znajomy, niezmieniony sklep spożywczy Olsena. W końcu żółta ceglana fasada domu pogrzebowego Wendella. Neon w oknie głosił: Dom Spoczynku. Pod nim ustawiono puste kamienie nagrobne, nienaruszone, nieochrzczone.
Wednesday wjechał na parking.
– Chcesz, żebym poszedł z tobą? – spytał.
– Nieszczególnie.
– To dobrze. – Błysk pozbawionego rozbawienia uśmiechu. – Kiedy ty będziesz się żegnał, ja mogę załatwić kilka spraw. Wynajmę nam pokoje w motelu America. Znajdziesz mnie tam, gdy skończysz.
Cień wysiadł z samochodu, odprowadził go wzrokiem. Potem wszedł do domu pogrzebowego. Pogrążony w półmroku korytarz pachniał kwiatami i pastą do mebli, z lekką nutą formaliny i rozkładu. Na końcu czekała Kaplica Spoczynku.
Nagle Cień uświadomił sobie, że trzyma w dłoni złotą monetę, przekładając ją, przesuwając, raz po raz, bez końca. Jej ciężar dodawał mu otuchy.
Imię i nazwisko jego żony wypisano na kartce papieru obok drzwi, na końcu korytarza. Wszedł do Kaplicy Spoczynku. Cień znał większość zebranych tu ludzi: koledzy z pracy Laury, kilkoro przyjaciół.
Wszyscy go poznali. Widział to po ich twarzach. Nie dostrzegł jednak ani śladu uśmiechów czy powitań.
Pod ścianą stał niewielki katafalk, a na nim kremowa trumna, otoczona kilkoma bukietami kwiatów: szkarłatnych, żółtych, białych i ciemnofioletowych. Postąpił krok naprzód. Z miejsca, gdzie stał, widział zwłoki Laury. Nie chciał podejść bliżej. Nie odważyłby się zawrócić.
Mężczyzna w ciemnym garniturze – Cień odgadł, że to pracownik domu pogrzebowego – rzekł:
– Proszę pana, zechciałby pan wpisać się do Księgi Wspomnień i Kondolencji? – Wskazał mu oprawny w skórę tom leżący na małym stoliku.
Swym wyraźnym pismem nakreślił imię: CIEŃ i datę. Potem powoli napisał obok (PIESEK), opóźniając chwilę, gdy będzie musiał pójść na koniec pomieszczenia, gdzie czekali ludzie zebrani wokół trumny, w której leżało coś, co już nie było Laurą.
W drzwiach stanęła drobna kobieta po trzydziestce. Zawahała się. Włosy miała ciemnorude, spódnicę, bluzkę i żakiet eleganckie i pogrzebowo czarne. Wargi umalowała ciemną szminką.
„Wdowia żałoba”, pomyślał Cień, który poznał ją natychmiast. Audrey Burton – żona Robbiego.
Audrey trzymała w dłoni bukiecik fiołków, z łodygami owiniętymi srebrną folią. Coś takiego przynoszą do domu dzieci w czerwcu, pomyślał Cień. Ale nie nastał jeszcze sezon na fiołki.
Rudowłosa spojrzała wprost na niego, bez cienia reakcji. Przeszła przez pokój, zmierzając wprost ku trumnie Laury.
Laura leżała z zamkniętymi oczami i rękami splecionymi na piersi. Miała na sobie klasyczny niebieski kostium, którego Cień nie rozpoznał. Długie włosy odgarnięto tak, że nie zasłaniały twarzy. Była to jego Laura i jednocześnie nie. Uświadomił sobie, że najbardziej nienaturalny jest jej całkowity bezruch. Laura zawsze wierciła się we śnie.
Audrey złożyła na piersi Laury bukiecik letnich fiołków. Potem przez chwilę zaciskała wargi barwy jeżyn i wreszcie splunęła mocno, prosto w martwą twarz przyjaciółki.
Ślina trafiła Laurę w policzek. Spłynęła ku uchu.
Audrey szła już w stronę drzwi. Cień pośpieszył za nią.
– Audrey? – spytał.
Tym razem go poznała. Zastanowił się, czy Audrey nie zażywa może środków uspokajających. Głos miała odległy, obojętny.
– Cień? Uciekłeś czy cię wypuścili?
– Wypuścili mnie wczoraj. Jestem wolny – oznajmił. – O co w tym wszystkim chodzi?
Zatrzymała się w mrocznym korytarzu.
– Fiołki? Zawsze były jej ulubionymi kwiatami. W dzieciństwie zbierałyśmy je razem.
– Nie chodzi o fiołki.
– A, o to. – Przesunęła palcem po kąciku ust, usuwając zeń coś niewidocznego. – To chyba oczywiste.
– Nie dla mnie, Audrey.
– Nie powiedzieli ci? – Jej głos był spokojny, beznamiętny. – Twoja żona umarła z fiutem mojego męża w ustach.
Odwróciła się i wyszła na parking. Cień odprowadził ją wzrokiem.
Potem wrócił do domu pogrzebowego. Ktoś zdążył już zetrzeć ślinę.
***
Nikt z obecnych na ceremonii nie potrafił spojrzeć mu w oczy. Ci, którzy zdecydowali się podejść, mówili jak najmniej, mamrotali niezręczne kondolencje i uciekali w pośpiechu.
Po lunchu – Cień zjadł go w Burger Kingu – odbył się pogrzeb. Kremowa trumna Laury czekała na małym, ekumenicznym cmentarzu na skraju miasta, pozbawionej ogrodzenia pagórkowatej łące, pełnej nagrobków z białego i czarnego marmuru.
Drogę na cmentarz pokonał karawanem Wendella, wraz z matką Laury. Pani McCabe zdaje się sądziła, że śmierć Laury nastąpiła wyłącznie z winy Cienia.
– Gdybyś tu był – rzekła – nigdy by do tego nie doszło. Nie wiem, czemu za ciebie wyszła. Mówiłam jej to. Powtarzałam raz po raz, ale one nigdy nie słuchają matek. – Na moment umilkła, przyglądając się Cieniowi. – Biłeś się?
– Tak.
– Barbarzyńca.
Zacisnęła wargi, uniosła głowę, tak że aż zadrżał jej podbródek, i spojrzała wprost przed siebie.
Ku zdumienia Cienia na pogrzebie zjawiła się także Audrey Burton. Stała z tyłu. Krótka ceremonia dobiegła końca. Trumnę złożono w zimnej ziemi. Ludzie odeszli.
Cień został. Stał tam z rękami w kieszeniach, dygocząc z zimna, wpatrując się w dziurę w ziemi.
Nad nim rozciągało się stalowoszare niebo – martwe, płaskie niczym zwierciadło. Wciąż padał śnieg – wielkie widmowe płatki.
Pragnął powiedzieć coś Laurze i gotów był zaczekać, póki nie odkryje, co winien rzec. Ze świata powoli znikało światło i barwy. Cień czuł, jak drętwieją mu nogi. Ręce i twarz bolały z zimna. Wepchnął głębiej dłonie do kieszeni. Jego palce natrafiły na złotą monetę.
Podszedł do grobu.
– To dla ciebie – powiedział.
Na trumnę zrzucono już kilkanaście łopat ziemi, lecz dół nie był jeszcze pełny. Cień wrzucił do grobu Laury złotą monetę, a potem posłał w jej ślady kilka kolejnych łopat błota, by ukryć pieniążek przed chciwymi grabarzami. Otrzepał ziemię z palców.
– Dobranoc, Lauro – rzekł. I dodał: – Przykro mi.
Odwrócił twarz ku światłom miasta i ruszył w stronę Eagle Point.
Od motelu dzieliły go dobre dwie mile, lecz po trzech latach spędzonych w więzieniu napawał się myślą, że może po prostu iść naprzód, bez końca, jeśli tylko tego zapragnie. Mógłby maszerować na północ i skończyć na Alasce, albo też na południe, do Meksyku i jeszcze dalej. Mógł dotrzeć nawet do Patagonii czy Tierra del Fuego. Ziemia Ognista. Próbował sobie przypomnieć, skąd wzięła się ta nazwa: pamiętał, że w dzieciństwie czytał o nagich ludziach, przykucniętych wokół ogniska, szukających ciepła...
Obok niego przyhamował samochód, szyba zjechała z cichym pomrukiem.
– Podwieźć cię, Cieniu? – spytała Audrey Burton.
– Nie – odparł. – A już na pewno nie ty.
Szedł dalej. Audrey jechała obok niego z prędkością trzech mil na godzinę. Płatki śniegu tańczyły w promieniach reflektorów.
– Myślałam, że jest moją najlepszą przyjaciółką – powiedziała Audrey. – Co dzień rozmawiałyśmy. Kiedy kłóciliśmy się z Robbiem, dowiadywała się jako pierwsza – szłyśmy razem do Chi Chi na margheritę pogadać i poplotkować o tym, jacy parszywi są mężczyźni. I przez cały ten czas pieprzyła się z nim za moimi plecami.
– Proszę, odejdź, Audrey.
– Po prostu chcę, żebyś wiedział, że miałam powody.
Milczał.
– Hej! – krzyknęła. – Do ciebie mówię!
Cień odwrócił się.
– Chcesz, żebym ci powiedział, że miałaś rację, gdy splunęłaś Laurze w twarz? Chcesz, żebym powiedział, że mnie to nie bolało, czy że twoje słowa sprawiły, że nienawidzę jej bardziej, niż za nią tęsknię? To się nie zdarzy, Audrey.
Jeszcze minutę jechała obok niego, w milczeniu. W końcu się odezwała:
– Jak było w więzieniu, Cień?
– Świetnie – odparł. – Czułabyś się jak u siebie w domu.
W tym momencie nacisnęła pedał gazu i odjechała z rykiem silnika.
Reflektory zniknęły, świat spowiła ciemność, zmierzch zamienił się w noc. Cień oczekiwał, że rozgrzeje się w marszu, że ciepło dotrze do lodowatych dłoni i stóp, ale nie.
Jeszcze w więzieniu Lokaj Lyesmith nazwał kiedyś mały cmentarzyk obok szpitala Ogrodem Kości i wizja ta na dobre zagnieździła się w umyśle Cienia. Tamtej nocy śnił o ogrodzie skąpanym w blasku księżyca, drzewach białych niczym szkielety, gałęziach zakończonych kościstymi dłońmi, korzeniach sięgających w głąb grobów. Na drzewach w kościanym sadzie rosły owoce, przynajmniej w jego śnie, i owe senne owoce miały w sobie coś niepokojącego. Po przebudzeniu jednak nie pamiętał już, co rosło na drzewach i czemu tak bardzo go odpychało.
Inne samochody mijały go w pędzie. Cień pożałował, że na drodze nie ma chodnika. Potknął się o coś, czego nie dostrzegł w ciemności, i runął do rowu na poboczu. Prawa dłoń zanurzyła się głęboko w zimnym mule. Cień dźwignął się z ziemi, otarł dłonie o nogawkę spodni. Powoli wstał. Wystarczyło mu czasu tylko na to, by zauważyć, że ktoś zjawił się obok niego, a potem silna ręka przycisnęła mu do twarzy i nosa coś mokrego. Poczuł woń ostrych oparów chemicznych.
Tym razem rów wydał mu się ciepły i przytulny.
***
Skronie Cienia pulsowały, jakby ktoś przybił mu je do głowy górskimi hakami. Nie widział zbyt wyraźnie. Ręce związano mu za plecami czymś, co sprawiało wrażenie pasków. Siedział w samochodzie w skórzanym fotelu. Przez chwilę zastanawiał się, czy coś jest nie tak z głębią jego postrzegania, a potem zrozumiał, że nie: drugie siedzenie naprawdę było daleko.
Obok niego siedzieli ludzie. Nie mógł jednak odwrócić głowy, by na nich spojrzeć.
Tłusty młodzieniec z drugiej strony limuzyny wyjął z barku puszkę dietetycznej coca-coli i otworzył z psyknięciem. Miał na sobie długi, czarny płaszcz z jedwabistego materiału. Wydawało się, że ledwie przekroczył dwudziestkę. Na jednym z policzków można było dostrzec ślady trądziku. Gdy zobaczył, że Cień się ocknął, uśmiechnął się.
– Witaj, Cieniu – rzekł. – Nie podskakuj mi.
– W porządku – odparł Cień. – Nie będę. Moglibyście mnie wysadzić pod motelem America, przy autostradzie?
– Uderz go – polecił młodzieniec człowiekowi po lewej stronie Cienia.
Czyjaś pięść trafiła go w splot słoneczny. Cień zgiął się wpół, nie mogąc złapać tchu. Potem wyprostował się powoli.
– Mówiłem: nie podskakuj. To było podskakiwanie. Odpowiadaj krótko i do rzeczy, albo cię, kurwa, zabiję. A może nie. Może każę dzieciom połamać ci wszystkie kości w twoim pieprzonym ciele. Jest ich dwieście sześć, więc nie podskakuj.
– Zrozumiałem – powiedział Cień.
Światło w limuzynie zmieniało barwę: z fioletu na błękit, potem zieleń i żółć.
– Pracujesz dla Wednesdaya – oznajmił młody człowiek.
– Tak – odparł Cień.
– O co mu, kurwa, chodzi? Musi mieć jakiś plan. Jaki jest jego plan gry?
– Pan Wednesday zatrudnił mnie dopiero dziś rano – odparł Cień. – Jestem jego chłopcem na posyłki. Może kierowcą, jeśli kiedyś pozwoli mi siąść za kierownicą. Jak dotąd zamieniliśmy najwyżej kilka zdań.
– Twierdzisz, że nie wiesz?
– Twierdzę, że nie wiem.
Chłopak przyglądał mu się chwilę, pociągnął łyk coli z puszki, beknął, i znów wbił w niego wzrok.
– A gdybyś wiedział, powiedziałbyś mi?
– Pewnie nie – przyznał Cień. – Jak sam mówiłeś, pracuję dla pana Wednesdaya.
Chłopak rozpiął marynarkę i wyjął z wewnętrznej kieszeni srebrną papierośnicę. Otworzył ją i podsunął Cieniowi.
– Zapalisz?
Cień zastanawiał cię, czy nie poprosić, by rozwiązano mu ręce. Zdecydował, że lepiej nie.
– Nie, dziękuję – powiedział.
Papieros wyglądał jak skręt, a gdy chłopak zapalił go matową, czarną zapalniczką Zippo, w powietrzu rozeszła się woń nieprzypominająca tytoniu. Ani trawki, uznał Cień. To był zapach palącej się instalacji elektrycznej.
Młodzian odetchnął głęboko, po czym wstrzymał oddech. Pozwolił, by dym wysączył mu się z ust, i znów wciągnął go w nozdrza. Cień podejrzewał, że tamten dłuższy czas ćwiczył to przed lustrem, nim zdecydował się publicznie zademonstrować swoje umiejętności.
– Jeśli mnie okłamałeś – oznajmił z bardzo daleka chłopak – to cię, kurwa, zabiję.
– Wspominałeś.
Chłopak zaciągnął się papierosem. Światła wewnątrz limuzyny zmieniały barwę od pomarańczu, poprzez czerwień, z powrotem po fiolet.
– Mówisz, że mieszkasz w motelu America. – Postukał w okienko kierowcy. Szklana przegroda opuściła się. – Hej, motel America, przy autostradzie. Musimy podwieźć gościa.
Kierowca kiwnął głową. Szyba znów się uniosła.
Migotliwy światłowodowy blask wewnątrz limuzyny wciąż ulegał zmianom, przechodząc kolejne fazy ciemnych barw. Cień odniósł wrażenie, że oczy chłopaka także połyskują zielenią starych monitorów komputerowych.
– Powtórz to Wednesdayowi, stary. Powiedz mu, że przeszedł do historii. Został zapomniany. Jest stary. I lepiej niech się z tym pogodzi. Powiedz, że my jesteśmy przyszłością i nie obchodzi nas ani on, ani ktokolwiek jemu podobny. Jego czas minął. Jasne? Powtórz to, kurwa. Skazano go na śmietnik historii, podczas gdy ludzie tacy jak ja jeżdżą limuzynami po superautostradach jutra.
– Przekażę – zgodził się Cień. Zaczynało mu się kręcić w głowie. Miał nadzieję, że nie zwymiotuje.
– Powiedz mu, że przeprogramowaliśmy rzeczywistość, że język to wirus, religia – system operacyjny, a modlitwy to jedynie wkurzający spam. Powtórz mu to albo każę cię, kurwa, zabić – powiedział łagodnie młodzieniec, spowity w obłok dymu.
– Zrozumiałem – powiedział Cień. – Tu możecie mnie wysadzić. Resztę przejdę na piechotę.
Młody człowiek przytaknął.
– Miło się z tobą gadało – rzekł. Dym sprawił, że chłopak złagodniał. – Powinniście wiedzieć, że jeśli zdecydujemy się was, kurwa, zabić, to po prostu was skasujemy. Zrozumiałeś? Wystarczy szczęk spustu i twoje miejsce zapisują losowo zera i jedynki. Odkasowanie nie wchodzi w grę. – Postukał w szybę za plecami. – On tu wysiada – oznajmił. Potem odwrócił się do Cienia, wskazując na papierosa. – Syntetyczne skórki ropuch – rzekł. – Wiedziałeś, że potrafią już syntetyzować bufoteninę?
Samochód przystanął. Człowiek po prawej wysiadł i otworzył drzwi. Cień niezręcznie wygramolił się na zewnątrz; ręce miał wciąż związane za plecami. Uświadomił sobie, że jak dotąd nie zdołał się przyjrzeć ludziom siedzącym z tyłu obok niego. Nie wiedział, czy to mężczyźni, czy kobiety, starzy czy młodzi.
Przecięto mu więzy. Nylonowe paski opadły na asfalt. Odwrócił się. Wnętrze samochodu stało się rozedrganą chmurą dymu, w której połyskiwały dwa światełka, miedziane niczym piękne oczy żaby.
– Chodzi o pieprzony dominujący paradygmat, Cień. Nic innego nie ma znaczenia. A przy okazji, przykro mi z powodu twojej starej.
Drzwi się zatrzasnęły, limuzyna odjechała cicho. Cienia dzieliło od hotelu zaledwie kilkaset metrów. Ruszył w tamtą stronę, oddychając zimnym powietrzem, mijając czerwone, żółte i niebieskie neony, reklamujące wszelkiego rodzaju jedzenie znane człowiekowi, to znaczy hamburgery. Bez dalszych przygód dotarł do motelu America.SŁOWO OD TŁUMACZA
Neil Gaiman lubi zabawy słowem. Czasami sięgają one poziomu, na którym próby przełożenia tak, by nie zatracić wielości znaczeń, dawałyby efekt sztuczny, jeśli nie wręcz komiczny. Z drugiej zaś strony szkoda byłoby, gdyby czytelnikowi umknęła gra skojarzeń. Zdecydowałam się więc wyjaśnić znaczenie trzech istotnych dla akcji Amerykańskich bogów nazwisk – dopiero tutaj, gdyż wszelkie przypisy w tekście psułyby zabawę z odkrywania akcji. Oto i one:
Wednesday – dosłownie oznacza środę, który to dzień wywodzi swą angielską nazwę od imienia boga Wotana, czyli Odyna właśnie. Notabene Wednesday na samym początku wspomina, że w zasadzie mógłby nazwać się Czwartkiem – czwartek to z kolei dzień Thora.
Lyesmith – czyli Lie-smith, kowal kłamstw. Loki w mitologii nordyckiej jest mistrzem kłamstwa.
Mike Ainsel – aluzja do szkockiej legendy o chłopczyku i wróżce imieniem Ainsel (co oznacza Own Self, czyli Ja sam). Chłopczyk poznawszy wróżkę przedstawił jej się jako My Ainsel; kiedy później w zabawie niechcący zrobił jej krzywdę, matka wróżki zrozumiała, że jej dziecko zraniło się samo. Kiedy zatem Wednesday nazywa Cienia Samym Sobą...