- W empik go
Amor Królem - ebook
Amor Królem - ebook
Teatr. Miłość. Zbrodnia.
Jestem starym pederastą. Wiem, że tak się dzisiaj nie mówi, ale to właśnie określenie najlepiej oddaje mój sposób myślenia o sobie.
Tymi słowami autor rozpoczyna fascynującą opowieść o dwóch aktorach, w której niczym w zwierciadle odbija się Warszawa drugiej połowy ubiegłego wieku z jej teatrami, gwiazdami i skandalami. Co łączy te dwie biografie? Pragnienie sławy i miłości, ryzykowna wędrówka na styku życia i sztuki, wreszcie – upadek i gorzkie rozczarowanie...
Marek Weiss po raz kolejny drąży kontrowersyjne tematy, nie szczędząc czytelnikowi niewygodnych pytań o granice wolności seksualnej, istotę miłości i pożądania, a także sens poszukiwania duchowości w świecie, w którym teatr wydaje się prawdziwszy od rzeczywistości.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8147-019-3 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jestem starym pederastą. Wiem, że tak się dzisiaj nie mówi, ale to właśnie określenie najlepiej oddaje mój sposób myślenia o sobie. Nie chodzi mi o pederastię w znaczeniu antycznym, odnoszącym się do starców kopulujących z młodziankami. Tutaj uznaję powszechnie panujące tabu i z czasem to wyjaśnię. Ale wolę takie dosadne określenie niż powszechnie używany skrót – pedał. Jakoś tak harmonizuje ono z moją cierpką autoironią. Wolę tę obelgę niż wesołe słowo gej, wymyślone w kręgach pragnących ocieplić wizerunek homoseksualistów po tym, jak Światowa Organizacja Zdrowia uznała nas wreszcie za ludzi odmiennych, ale jednak normalnych, a nie takich, za jakich uchodziliśmy przez ostatnie stulecia, czyli chorych zboczeńców, godnych co najwyżej współczucia lub terapii, a w opinii społecznej i większości kodeksów prawnych zasługujących na surowe kary. Wielu takich jak ja musiało znosić upokorzenia, cierpienia i nierzadko przemoc kończącą się śmiercią z rąk rozjuszonych „zdrowych” osobników, których nienawiść wybuchała tym gwałtowniej, im bardziej skrywali przed samymi sobą grzeszne skłonności. Generalnie nienawiść i agresja wyrastają bujnie na niwie wstydu ogarniającego na myśl o tym, co lęgnie się w naszych głowach pod wpływem niejasnych pragnień lub zwierzęcego pożądania, którego nijak nie można poskromić przy pomocy morałów, katechizmu czy lęku przed nieznanym.
Wiele się w tej sprawie zmieniło i nie mylą się ci, którzy dostrzegają falę odwetu za lata poniżania i wykluczania nas z szeregów szlachetnej ludzkości. Teraz, kiedy nie tylko zalegalizowano naszą odmienność, ale także potępia się w cywilizowanym świecie jakikolwiek akt sprzeciwu wobec przysługującego nam równouprawnienia, czujemy się nieco lepiej, ale czy jesteśmy do końca usatysfakcjonowani? Stwierdzam kategorycznie, że nie. I nie pomaga w tym przyznawanie nam w kolejnych krajach prawa do małżeństw, a nawet do adoptowania i wychowywania dzieci. Niedosyt i wieczna gorycz z powodu odmienności towarzyszy nam stale i żadne radosne parady równości golasów nie są w stanie tego zmienić. Dlaczego? Gdzie tkwi błąd? Dlaczego nigdy nie będzie pełnej zgody pomiędzy hetero i homo? Oto jest pytanie. Żeby na nie odpowiedzieć na chwilę przed śmiercią, która stoi już obok mnie i przebiera niecierpliwie piszczelami, czekając, kiedy wreszcie skończę ględzić i padnę, potrzeba odwagi i dystansu do własnych emocji, bo sprawa nie jest prosta.
Niedoczekanie jej. Mam zamiar intensywnie korzystać z osiągnięć nauk medycznych i trzymać kostuchę na wycieraczce pod drzwiami, aż się znudzi i pójdzie upolować kogoś w sąsiedztwie. Mogłaby dorwać na ten przykład panią Drwęcką spod siódemki. Ta makabryczna baba była kiedyś operową gwiazdą, ale teraz jest nieco przygłucha. Słucha więc Radia Maryja na cały regulator. Klasyka sąsiedzka niby, ale ja z klasyki lubię tylko muzykę Mozarta. Reszty unikam, chociaż przepadam za odmiennością, poszukiwaniem rzeczy nowych i nieznanych. Szkoda, że już nie ma nieznanych lądów, bo z pewnością zostałbym podróżnikiem i odkrywał je jeden za drugim. Czytam więc dużo książek podróżniczych i w ogóle dużo czytam.
Dzisiaj już się nie czyta. W tym względzie też nie idę z duchem czasu. Wielki Lem mówił, że nikt nie czyta, a jak czyta, to nie rozumie, a jak zrozumie, to i tak nie zapamięta. A jednak książek nie ubywa. Wręcz przeciwnie. Coraz więcej ludzi pisze. Wielu z nich ulega powszechnej ambicji, żeby wydać książkę o sobie. Powstaje więc cała piramida autobiografii, zwierzeń, wspomnień, wywiadów rzek, w których ludzie plotą o swoich miałkich sprawach i mętnych przemyśleniach, niepomni tego smętnego faktu, że przecież nikt tego nie będzie czytał. Może tylko najbliższa rodzina, ewentualnie garstka przyjaciół i gromada wrogów, żeby się pośmiać. Owszem, zdarza się od czasu do czasu, że podzieli się z nami swoim życiem człowiek wielki, ale takich jest jak na lekarstwo. A ludzie, zamiast czytać tylko ich, dodają do lawiny papieru swoje bzdety i obdarowują nimi skrępowanych bliźnich, pukając znacząco palcem w przeznaczone dla nich dedykacje, tworzące często, niestety, jedyną wiązankę słów, która zostanie odczytana.
Jednak ja też postanowiłem wystukać na klawiaturze moje wspomnienia i przemyślenia, nie tyle w nadziei, że ktoś będzie je uważnie czytał, ile w przekonaniu, iż pomoże mi to przezwyciężyć samotność i oswoić się z prawdą o tym, jaki naprawdę jestem. Poznawanie siebie samego jest ważnym zadaniem każdego człowieka. Większość z nas unika tego obowiązku, upychając różne niewygodne prawdy do schowka pamięci, do którego nigdy się nie zagląda i nie robi w nim porządków. Ale prawda nie ulega biodegradacji. Nawet jeśli uda nam się zapakować ją do najciemniejszego zakamarka i przez całe życie do niej nie wracać, to ona tam jest! A bezlitosny i szalony malarz snów, mieszkający w każdym z nas, potrafi nagle pewnej nocy natknąć się na ten tajemniczy pakunek i rozwinąć go na naszych oczach, i ułożyć taki ciąg obrazów, że budzimy się z krzykiem, przerażeni, bo świat, jaki się nam objawił, to my. Psychologia jest bezradna wobec wielu poważnych konsekwencji, jakie niesie prawda o nas samych ukrywana przez lata „pod dywanem”, jak się potocznie mówi, chociaż powinno się raczej użyć sformułowania „w lochach pamięci”, pod którymi jest już tylko piekło, tak są głębokie. Doktorowie i inni mądrale nazywają to podświadomością, naśladując Freuda, który sam miał ze sobą więcej problemów niż jego pacjenci i nie badał prawdy do końca. Ale swoje zrobił i chwała mu za to.
Wielu mędrców przeciera szlaki tylko na kilka kroków, a dalej muszą drążyć ich następcy. Kopernik rzucił ogólną prawdę, myląc się w różnych szczegółach, a dopiero inni po nim brnęli dalej, aż ustalili, jak wszechświat rzeczywiście wygląda. Nie należy więc lekceważyć eleganckiego wiedeńczyka, tylko trzeba kontynuować jego myśl i dodawać do niej nowe, coraz straszliwsze doświadczenia. Ten obowiązek dotyczy każdego z nas i nazywany jest rachunkiem sumienia. Ułatwia go spowiedź powszechna, ale konieczność wyznawania swoich grzechów obcemu człowiekowi, którego w dodatku podejrzewamy o brak kompetencji w zakresie większości kłopotów, jakie sprawia nam natura, nie sprzyja szczerości. Spowiedź jest więc zlepkiem kłamstw i przemilczeń, sprytnie formowanym tak, by wszechobecny podobno Bóg nie zawrzał gniewem.
O ileż lepiej jest spisać taki rachunek dla siebie i być jego pierwszym czytelnikiem, poddanym uzdrawiającej sile prawdy. A nawet jeśli jest się jedynym czytelnikiem, to i tak warto. Gdyby jednak potrzeba podzielenia się z bliźnim była paląca, warto wybrać taką osobę starannie i wysłać jej świadectwo swoich win w starodawnej formie listu. Ileż pięknych przykładów takich listów mamy w literaturze! Bo to literatura jest najwłaściwszą skrzynką pocztową stworzoną do komunikacji między ludźmi. Dzięki niej można swój rachunek sumienia przesłać do ogromnych rzesz czytelników i pozostać w ukryciu bez narażania się na kamienowanie. Co prawda dzisiaj takie kamienowanie odbywa się w internecie, ale przecież można tego nie czytać i napawać się spokojem wygodnego fotela i przyjaznej lampy nad głową, która pozwala śledzić czyjeś wynurzenia skierowane, tak jak nasze, w otchłań nieznajomych. W ten sposób powstaje wielka sieć spowiedzi. Z jednej strony mam więc przekonanie, że nikt już nie czyta, a z drugiej nie potrafię się wyzbyć rozpaczliwej wiary w „ogromne rzesze” wertujących w samotności pachnące drukiem kartki. Więc jak to jest? Badania statystyczne są nieubłagane w swoim pesymizmie, ale pękające w szwach księgarnie wciąż jednak żyją. Upadają, bankrutują i znów podnoszą się z popiołów. Piszmy więc! Nie upadajmy na duchu! Nawet jeśli w ciemnej otchłani nieznajomych pozostanie pod lampą tylko ten jeden jedyny nasz brat lub siostra i uroni łzę nad naszym losem, którego wstrząsające świadectwo właśnie skończył kartkować. Jedna jedyna bliska osoba! To już wystarczy, byśmy nie czuli się tak przeraźliwie samotni w obliczu warującej pod drzwiami kostuchy.
A więc na początek wyznanie, że jestem homoseksualistą. Ale cóż to znaczy? Że pieprzę facetów? To ordynarne uproszczenie nie wyczerpuje skomplikowanych relacji płciowych, jakie zawładnęły moim życiem. Homoseksualizm to zjawisko złożone. Jest nas wiele gatunków i różnimy się między sobą jak ssaki. Co ma wspólnego delfin z maleńką ryjówką? Jak można porównywać tygrysa ze świnką morską albo człowiekiem? Co z tego, że wszystkie te osobniki ssały matczynego cycka? Rozwój jednego i drugiego dzieli przepaść, a ich życie toczy się na innych planetach. Brzmi patetycznie to porównanie, ale spróbuję w kilku słowach je uzasadnić. Czy komuś się to podoba, czy nie, płeć przydzielana dziecku genetycznie nie zawsze jest kategorią silnie w danym osobniku osadzoną. Zanim się wykluje na dobre, podlega różnym wahaniom i nawet już po urodzeniu i urzędowym stwierdzeniu, że mamy chłopczyka albo dziewczynkę, trzeba jeszcze długo czekać, aż narządy płciowe ukształtują się w odpowiedni sposób.
Proces taki nie zawsze przebiega równolegle z tym, który mu towarzyszy w mózgu. Hormonalne burze, targające naturą człowieka od najwcześniejszych lat aż do śmierci, mogą poważnie zaburzać harmonię rozwoju płciowego i nieraz sprawiają, że po świecie snuje się liczna gromada osobników niezdecydowanych płciowo lub wręcz sprzecznych wewnętrznie, u których mózg kobiety nie może się pogodzić z wieńczącym go jajecznym kutasem czy też odwrotnie, męska psychika nie radzi sobie z wyposażeniem jej w cyce i srom. A to dopiero początek problemów, bo na tym fundamencie dzień po dniu człowiek buduje dom swojego ciała przy wydatnej pomocy rodziców, sióstr i braci, wujków i cioć, podstępnych sąsiadów i przyjaciół rodziny, wychowawców i wychowawczyń, koleżanek i kolegów, a nawet przygodnie spotkanych ludzi, którzy czasami mogą wywrzeć decydujący wpływ na rozwój płci. Ostatnio wielkie znaczenie w tym względzie ma udział w kulturze, oglądanie filmów, czytanie książek, chodzenie do teatru, wreszcie moda, ta wielka siła baraniego stada, której ulegamy często nieświadomie.
To ostatnie zdanie dotyka zjawiska, które rozpowszechniło się w cywilizowanym świecie pod nazwą ‘gender’. Wiele już napisano i powiedziano w tej sprawie. Od siebie dodam, że nie rozumiem nienawiści kleru do tego magicznego słowa, które przecież oznacza bardzo różne aspekty rozwoju płci ponad prawami natury. Niektóre z nich dotyczą, bez żadnej urazy, specyfiki życia katolickiego duchowieństwa, poddanego kompletnie irracjonalnej doktrynie celibatu. Wyobrażam sobie, że do poświęcenia się kapłaństwu, oprócz głębokiej wiary czy jakiegoś silnego natchnienia, często popycha młodych ludzi zwątpienie we własne siły, obawa, że nie poradzą sobie w normalnym świecie, gdzie trzeba stawić czoła kobietom i ich potrzebom, co u wielu chłopców wywołuje paniczny lęk. Zbiorowiska takich wystraszonych samczyków wykształcają własne kryteria oceny rzeczywistości, swoje oderwane od świata sposoby wspólnego spędzania czasu, interpretację nie tylko kanonów wiary, ale i tego, co dzieje się za murami seminarium. Presja takiej wspólnoty, by potępić własną płeć, która sprawia kłopot, doprowadza również normalnie sformatowanych facetów do podważenia tej decyzji natury i poszukiwania jakiegoś wyjścia z braku seksualnego zaspokojenia. Jeszcze w szkole aktorskiej, której atmosfera skłaniała do wręcz przeciwnych analiz, zastanawialiśmy się, dlaczego młodzi adepci sztuki kapłańskiej nie poddają się kastracji, jak robi się to ze zwierzętami, którym w ten sposób oszczędza się cierpień z powodu pobudliwości i późniejszych chorób prostaty więdnącej w poczuciu bezużyteczności. Oczywiście snuliśmy te rozważania półżartem, uważając, by nie urazić pobożnych kolegów, którzy w naszej małpiarni nie czuli się najlepiej, ale często wyrastali na znakomitych artystów.
Banalnym, ale wyrazistym przykładem wpływu kultury na rozwój płciowy są szkoły baletowe. Mieliśmy wiele okazji, by obserwować kolegów z tej branży, ponieważ namiętnie interesowaliśmy się ich koleżankami. Do takiej szkoły, tak jak do seminarium, często trafiali chłopcy już na starcie niepewni męskości i z upodobaniem oddający się pielęgnowaniu swego ciała i wrodzonej delikatności, tak potrzebnej w uprawianiu sztuki tańca, w której wdzięk każdego ruchu jest niezbędny do osiągnięcia sukcesu. Jednak przychodzili tam również młodzi faceci, którym niczego nie brakowało i którzy nie mieli wątpliwości, czemu ma służyć organ, w jaki wyposażyła ich natura. A jednak zmieniali się po latach uprawiania mozolnych ćwiczeń, skoków, układania nogi czy dłoni we właściwy sposób, czesania loków i malowania oczu na scenę, a przede wszystkim nieustającego kontrolowania tego wszystkiego w lustrze. Przybierane pozy i miny miały być estetycznie wyrafinowane, a organy opinane w rajtki też musiały wyglądać wdzięcznie. To kierowało uwagę młodzieńca, w niewłaściwy dla męskiej surowości sposób, na część ciała, która zamiast podlegać testosteronowi z jego bezwzględnym nakazem „pieprz i zabijaj”, coraz częściej ulegała czułemu formowaniu wyglądu dopasowanego do zgrabnej pupci wieńczącej skoczne nogi w najróżniejszych figurach. Wszystko to odbywało się pod czujnym okiem profesorów, których nie chcę oskarżać o jakieś niecne i niezgodne z prawem zachowania, ale było oczywiste, że ich wpływ na kształtowanie się specyficznej płci tancerza baletowego był nie do przecenienia.
Wpływ wychowawców młodzieży artystycznej w zespołach tanecznych czy chóralnych jest fundamentalny. Mają oni kontakt z chłopcami w bardzo młodym wieku, których łatwo zdeprawować i zmienić ich seksualne upodobania. I to niekoniecznie pod przymusem, ale przy odpowiednich zdolnościach nauczyciela, z pełną aprobatą i zainteresowaniem ze strony poszkodowanego w świetle prawa, choć zażywającego rozkoszy bez poczucia krzywdy i poniżenia. Mimo że spotkałem wielu próbujących w sądach dochodzić sprawiedliwości i zadośćuczynienia, znałem też takich, co bardzo sobie chwalili te lata i byli potem szczęśliwymi gejami. Jeszcze inni po burzliwym życiu hetero odkrywali w sobie pociąg do homo. Ci nie żywili nienawiści do kobiet. Nie zadręczali się koniecznością przerobienia genitaliów na ich rewers, jeśli mogę to tak myślowo skrócić. Różnorodność tych przemian jest zadziwiająca i warto przestać gorszyć się ludźmi, którzy są płciowo niestabilni. Takie zgorszenie jest powszechne w naszym kraju, mimo że świat, wszędzie tam, gdzie rozsądek i nauka coś znaczą, odchodzi od tego. Każdego z nas może dopaść taka niespodzianka, że nasza płeć stanie dęba i zażąda od nas radykalnych zmian.
Tak było i ze mną, ale zanim do tego dojdę, muszę zwrócić uwagę na jeszcze dwie kategorie ciot, które dla mnie są najważniejsze. Pierwsza wywodzi się z ogromnej rzeszy lubieżników, rozpustników czy erotomanów, traktujących seks jak narkotyk, uzależnionych od niego i wciąż poszukujących nowych bodźców. To przeważnie panowie w poważnym wieku, znudzeni kobietami i trudnościami w ich zaliczaniu, którzy odkrywają, że bycie gejem jest łatwiejsze, bezproblemowe i są zaciekawieni każdym nowym sposobem osiągania orgazmu. A osiągnąć go można przecież z dobrym skutkiem bez pracochłonnej kopulacji z waginą. Druga kategoria to intelektualni poszukiwacze platonicznego piękna, opisani genialnie przez Tomasza Manna, a jeszcze dosadniej pokazani w filmowej wersji Śmierci w Wenecji mistrza Viscontiego. Autoironia wielkiego reżysera budzi mój szacunek, chociaż był on bardzo powściągliwy i elegancki w demaskowaniu własnych słabości. Stare dzieje konwencji filmowych. Dzisiaj jesteśmy już tak brutalnie uświadamiani przez twórców co do sedna sprawy, że nie ma czego owijać w bawełnę. Mężczyzna, kiedy zaczyna więdnąć i wpada w rozpacz, że nie tylko staje się brzydki i gnuśny, ale przede wszystkim jego członek wyprzedza go o kilka długości w tym procesie degradacji, odkrywa w sobie nutę nostalgii za latami młodości, kiedy jego ptak fruwał bez problemów i cieszył oko swoją świeżością i wigorem. Ta nostalgia przemienia się w chęć obejrzenia ptaka u kogoś innego, młodego i tak wzruszająco przypominającego chłopca, którym było się jeszcze niedawno.
To zainteresowanie nie musi prowadzić do pederastii. Początkowo jest bezinteresownym uczuciem i powoli się rozwija, rozwija i rozwija, aż osiągnie nieznośną potrzebę bezpośredniego kontaktu z tą piękną częścią ciała, która nie bez powodu zrodziła już w pradawnych czasach różne formy kultu fallicznego. Narażam się tutaj, nie pierwszy i nie ostatni raz, na żachnięcie się z powodu ekshibicjonizmu, zawsze uznawanego za naruszenie niepisanej zasady, że każde obnażanie się jest haniebne. Ale to nie z potrzeby obnażania się głoszę swoje przekonania, tylko z pasji tropienia prawdy w najciemniejszych zakamarkach. Moja obsesja prawdy bierze się stąd, że całe życie byłem oszustem. Udawałem kogoś innego. Każdego dnia na scenie czy przed kamerą filmową grałem człowieka, jakim przecież nie byłem. Im lepsze osiągałem wyniki w moim zawodzie, tym skuteczniej oszukiwałem publiczność. Wszedłem na ten poziom aktorstwa, na którym artysta staje się znany i kochany. To znaczy, że mnóstwo ludzi uwierzyło moim postaciom i ich los stał się im bliski. Czerpali z niego pociechę, może jakieś wzorce. Byłem więc kimś, kim sami chcieliby być, i dawałem im nadzieję, że to jest możliwe, skoro mnie się udało.
Przez jakiś czas, nawet dość długi, byłem uwielbianym przez kobiety amantem. Męska część publiczności zazdrościła mi tego, ale traktowała mnie z szacunkiem. Też by przecież tak chcieli. Największą zazdrość budziłem wśród młodszych kolegów po fachu. Wielu z nich próbowało mnie naśladować. Małpowali mój styl mówienia, barwę głosu, nonszalancki sposób bycia, ale wychodzili na tym źle. Większe powodzenie mieli ci, którzy starali się przeciwstawić konwencji, jaką stosowałem w rolach amantów. Jeden z młodszych kolegów zabrnął w tym tak daleko, że skończył tragicznie i w jakimś sensie z mojego powodu powiesił się niedawno w celi, gdzie miał spędzić resztę życia. Skrócił sobie tę resztę po latach nieudanych prób i po tym, jak wysłał do mnie długi list ze swoją historią, którą nazwał Spowiedzią małpy. Jak rozumiem, przeznaczona była dla szerszego grona czytelników, ale widocznie dotarcie do nich z tym wyznaniem nie powiodło się. Wysłał więc do mnie, domyślając się słusznie, że będę w stanie przekazać je dalej z lepszym skutkiem, niż mógł to zrobić on sam. Przeczytałem jego list jednym tchem nie tylko ze względu na nasze związki, ale i dlatego, że napisany był w stylu, który dobrze rozumiem i pewnie stosuję podobny w moich zapiskach. Różnię się od niego w wielu aspektach, szczególnie w chłodnej trzeźwości seksualnej. Ale on też próbował tę trzeźwość zachować. Nie udało się. Czuję się winny jego ześwirowania i mam wobec niego specyficzny dług. Niech więc jego opowieść rozpocznie moją i niech w ten skromny sposób zadośćuczynię jego krzywdzie, którą sam na siebie sprowadził. Przytaczam jego tekst w całości, chociaż w wielu miejscach mnie nie dotyczy i chętnie bym tę „spowiedź” skrócił. Ale nie mogę go znowu zawieść. Dla niego z pewnością każde zdanie było ważne. Gdyby nie mój udział w jego życiu, może trwałoby ono dalej, a ja zaczynałbym swoje wyznanie inaczej. Jestem przekonany, że również moje życie potoczyłoby się w innym kierunku, ale czy w lepszym? Któż to może wiedzieć.