- W empik go
Amulet Ozirisa - ebook
Amulet Ozirisa - ebook
Wacław Filochowski to polski dziennikarz oraz pisarz literatury fantastycznej. Zadebiutował w 1921 roku zbiorem nowel „Chińskie cienie”, a w swoich powieściach często odwoływał się do baśni i tematów okultystycznych. Jest autorem takich utworów jak: „Amulet Ozirisa”, „Czarci młyn”, „Legenda nowej Warszawy”, „Znak”, „Człowiek w ciemnych okularach”, „Przez kraj wód, wichrów i zwierząt” czy „Cierpkie pobratymstwo”.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8217-729-9 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Ten Oskar chyba oszalał! Jak można tak nadużywać sygnałów!
Za oknami ponownie warknęła syrena. Jednocześnie na białych drzwiach zawisł jakiś długi cień.
– Wiem już, wiem – opryskliwie wołał Kamil, zawiązując krawat. – Umarłego obudziłby ten dziki ryk. Niech maszyna wraca do garażu, a Ignacy sprowadzi mi dorożkę.
– Słucham.
– Ignacy! – wybuchnął zniecierpliwiony głos. – Proszę jeszcze nie odchodzić! Nigdy nie należy przesadzać, nawet w pośpiechu. Umiejętność życia polega na tym, by mądre zamiary uskuteczniać we właściwym czasie. Dokąd idziecie, a właściwie biegniecie?
– Pan hrabia kazał odesłać Oskara i sprowadzić...
– Cóż to za muzealnie nieinteligentny pośpiech! Nie pomyśleliście o tym, że teraz może mam już inne dla was polecenie. Aby tylko prędzej, aby zbyć! I tak zawsze!
Ignacy nigdy jeszcze nie widział młodego pana w tak złym humorze, przybrał więc pozę zimnej uprzejmości i czekał.
A Kamil, nerwowo szarpiąc krawat, z niepokojem przyglądał się nowym swym obawom...
– To, że nagle porzucam samochód i zaczynam jeździć dorożkami lub chodzić, może obudzić różne domysły. A domysły...
Na karku poczuł zimny prąd dreszczu, a w piersi drętwicę. Snujące się po rozigranej wyobraźni cienie jęły się układać, jak diabla łamigłówka, w posępne obrazy, a każdy z nich miał hałaśliwy, krew w żyłach ścinający napis: _Badanie! Sąd! Więzienie! Niesława!_
Fala strachu była tak silna, że Kamil, drżąc moralnie, zakrył dłonią twarz. Gdy znów otworzył oczy i spojrzał w lustro – włosy zjeżyły mu się na głowie.
– Kto to? – krzyknął cicho.
W pokoju był półmrok, gdyż pan, ubierając się, zaświecił tylko lampy przed lustrem.
– Kto to, pytam?
Na białym tle drzwi, wśród ciężko spływających z góry portier, poruszył się czarny, długi cień:
– Czekam na rozkazy pana porucznika.
Kamila otrzeźwił ten głos spokojny i jakby impertynencko uniżony. Po chwili, patrząc uparcie w lustro, młody pan badał ledwo majaczącą w mroku bladą głowę lokaja.
– A jeżeli Oskar się wygadał i Ignacy wie już o wszystkim?
W lustrze wciąż mżył ćwierćuśmiech na wygolonej twarzy służącego.
– Niech Ignacy nie udaje ducha! – krzyknął panicz i z gwałtownym gniewem patrzył w zwierciadło. – Nie wchodzi to w zakres waszych obowiązków. I proszę już mnie nie nazywać porucznikiem. Oskar niechaj czeka, zawiezie mnie teraz do teatru. Do domu wrócę po dziesiątej. Po wieczerzy Ignacy odwiezie mnie na dworzec.
– Czy pan hrabia nieodwołalnie dziś wyjeżdża?
Zapytanie służącego rozpłynęło się w ciszy.
– Czy mogę pozamykać walizki i odwieźć je na dworzec?
Kamilowi ręce drżały z nieopisanego rozdrażnienia. Zapanował jednak nad sobą.
– Nieodwołalnie. Może już Ignacy odejść. I jeszcze jedno. Jeżeli będzie pytał o mnie przez telefon głos kobiecy, to proszę powiedzieć gdzie jestem.
Kotara zakołysała się, jęcząc brązowymi łańcuchami. Z tła białych drzwi cień lokaja zniknął.
– Jestem zupełnie chory – szepnął młody pan i zbliżył gorące czoło do chłodnej powierzchni zwierciadła.
– Pierwszych parę dni – myślał. – Byle tylko minęło pierwsze wrażenie. Wreszcie nie ja jestem bezpośrednim sprawcą śmierci tej kobiety. Któż może mnie winić za to, że jakaś tam niewiadoma istota, widocznie głupia, a pewnie i ślepa, niemrawa i głupkowata, zakała społeczeństwa i ciężar rodziny, dzięki swemu niedołęstwu dostała się pod samochód. Niewiadoma... Co za straszne imię. Niewiadoma... Czemu reporter, podając tę nowinę do gazet, nie zadbał o to, by choć wymyślić, stworzyć imię dla niewiadomego trupa i nie straszyć mnie, nie męczyć, nie sidłać...
Wstał o począł biegać po pokoju.
– Nie myśleć o tym – dał sobie rozkaz.
Tak, dał sobie rozkaz. Zarozumialcy utrzymują, że człowiek jest panem swych przeżyć. Oto Kamil mówi sobie po raz już pewnie setny: nie myśleć o tym. Rozkaz wygłasza twardo i kategorycznie. Złą myśl stara się zdławić w zarodku. Zagłuszyć ją śpiewem, krzykiem, książką, winem, przeglądaniem swej rozprawy doktorskiej, formułowaniem żalu i urazy do Risy, dla której odłożył swój wyjazd na jeden dzień, a która wczoraj i onegdaj nie czekała nań w domu i dziś nawet przez telefon się nie odzywa. I jeżeli młody hrabia zdołał na chwilę uciec z koła swej udręki i zaczepić się myślą o inne sprawy, to jednak gdzieś w najgłębszych pokładach jego życia wewnętrznego, jak zaszczepiona trucizna ćmił niepokój, najpierw słaby, szybko jednak się potęgujący, aż wreszcie narzucał umęczonemu mózgowi natrętne zapytanie:
– O czym to ja zapomniałem?
I wracała świadomość.
– Ach, prawda...
Wtedy znów uderzenie krwi do głowy, później martwica karku i rąk, chłód w piersi, aż wreszcie w pamięci ukazywał się obraz męki, za każdym razem coraz bardzie wyrazisty, wypukły, wstrząsający. Kamil wówczas bladł gwałtownie i miał wrażenie, że ziemia się pod nim rozstępuje. Dziś po południu w kawiarni kelner, widząc straszliwy odpływ krwi od twarzy młodego gościa, ożywił się szczerze i stracił nawet ten okropny... wyraz? Nie, nie wyraz, raczej trup wyrazu nic nie mówiącej, martwej uprzejmości, chyba nawet na noc nie zdejmowanej z twarzy, uprzejmości bezdusznej, zawsze jednakiej zarówno dla gościa jak dla stolika restauracyjnego.
Czekał teraz Kamil, kiedy zła fala ścichnie, obeschnie, a on znów odpocznie choćby w ciągu kilkunastu czy też kilku sekund, nim niepokój, syczący jak piana po odpływie, znów nie wzbierze, nie zaatakuje oszołomionej świadomości, nie bryźnie pytaniem: _o czym to ja zapomniałem?_ i nie zasłoni świata koszmarnym obrazem.
Tak, w chwili wypadku i potem Kamil nie przypuszczał, że wczorajszy wieczór poczyni w jego psychice takie spustoszenia. Teraz widzi wyraźnie ten dziki moment, widzi swą wczorajszą obojętność, błysk papierosa szczerze niedbale zapalanego w kilka minut po katastrofie. Przed oczyma ma nie tylko ogólną sytuację, lecz i takie nic nieznaczące szczegóły, jak kołysanie się na wietrze zagiętego rogu pledu, ruch każdej drobiny śnieżnej, których milion tańczyło w mroźnym, czarnym powietrzu. Słyszał lekkie skrzypnięcie sprężyn resorowych z prawej strony karoserii, widział siebie boleśnie podrażnionego ponowną nieobecnością Risy w domu i głupią odpowiedzią służącej: _Pani mi się nie zwierza, dokąd chodzi i kiedy wraca_, słyszał syczenie swej zazdrości i podejrzenia. Żal, poszukiwanie sposobu zemszczenia się na Risie i postanowienie wyjazdu bez pożegnania. Widział ogromne, sierścią futra najeżone plecy kierowcy, Oskara, zimne kule świetlne lamp elektrycznych kołyszące się na nacętkowanym śniegiem wietrze, skręt ulicy Nowowiejskiej, sztywny, zapatrzony w czarne niebo kontur kościoła Zbawiciela i swój okrzyk:
– Prędzej, Oskarze!
– Panie hrabio, policja...
– Nic. Prędzej, nie bój się.
Silny Mercedes, nie bacząc na zbliżający się zakręt, wzmocnił szybkość, wpadł na kolisko pustego podówczas placu Zbawiciela, aż zazgrzytała sucho guma kół o sypki i jak mgła, nieuchwytny śnieg.
I wtedy właśnie... To było straszne. Na samym skręcie. Kobieta. Widać było, jak ujrzawszy obok siebie torpedo mknącej w srebrnym blasku machiny, podniosła ręce i w ciągu jakiegoś ułamka sekundy, pokazała swą twarz, której wyrazu niepodobna było określić. Twarz pustą chyba jak karta, na której rozhukana wyobraźnia mogła znaczyć dowolne rysy. Twarz pusta pewnie dlatego, że nagle kończące się życie i nadbiegająca śmierć jednocześnie się zjawiły i spojrzały przytomnie na siebie.
Tak, Kamil pamięta spóźniony, w połowie zerwany krzyk sygnału, jakiś głupi, pozbawiony sensu i treści ruch Oskara, warknięcie hamulca, czyjś krzyk schrypnięty na chodniku i lekkie, niemal niedostrzegalne wstrząśnienie.
– Gaś numer! Gazu! – krzyknął wtedy Kamil.
Kierowca błyskawicznie uwolnił maszynę od działania hamulców, wykonał drobny ruch ręką, po którym natychmiast zgasła szeroka struga światła, a z tyłu żarówka oświetlająca tabliczkę z numerem, i Mercedes wpadł gdzieś w Koszykową, później na Wielką i już z rozjarzonymi latarniami bezczelnie kręcił się pewien czas po różnych ulicach stolicy.
Drobiazgowy rozbiór kolejności przeżyć podczas wypadku stwierdził, że pierwszy odruch Kamila był, żeby zatrzymać maszynę. Wątły ten refleks spłonął w wybuchu rozsądku:
– Tam już jest śmierć z pewnością, pomóc niczym nie zdołam. Natomiast narażę Oskara i siebie na więzienie, gdyż obostrzone przepisy stratę wolności osobistej obiecują nie tylko nieostrożnym szoferom, lecz i pasażerom. Poza tym, przecież wczoraj wieczorem wysłałem, rzekomo już z dworca kolejowego, na wieś do matki list z zawiadomieniem, że wyjeżdżam na swój egzamin doktorski i dlatego nie mogę przybyć na nudną uroczystość rodzinną. Wypadek pociągnie za sobą sądy, ponowne odłożenie egzaminów, zdemaskowanie dość ordynarnego kłamstwa i niepokój rodziny o charakter stosunku mego do Risy. Ci ludzie nie zrozumieją tego, że chciałem jeszcze o jeden dzień odwlec swój wyjazd, pokazać się nareszcie Risie w cywilu po zdjęciu ułanki. Napatrzyć się na miękkie, wydłużone jak w jakimś uroczystym i poważnym tańcu, ruchy wysmukłej, zagadkowej, przedziwnie rasowej cudzoziemki, na oczy jej uśmiechnięte i zadumane, na dłonie długie a wąskie. Na całą jej postać, dokoła której jakby stale unosił się zapach lata i obłok dźwięków harfianych. A ja przecież, jeżeli już nie dziś, to jutro, muszę ją przed wyjazdem widzieć...
I dlatego zawołał:
– Gaś numer! Gazu!
I teraz Kamil widzi znów twarz kobiety w chusteczce na głowie, twarz, której rysów i wyrazu nie rozumie. Może był tam strach, rozpacz, nienawiść do tych, których lekkomyślna nieostrożność śmierć za sobą wlecze. A potem cisza, krzyk z chodnika i śmieszny ruch rękami jakiegoś przechodnia. Ale ten krzyk jakby tonął, gubił się, topniał we wrażeniu ogromnej, trupiej wprost ciszy, jaka biegła za uciekającym samochodem. Ta cisza była podobna do twarzy Niewiadomej. Było to białe, rozpięte, nieskończenie wielkie płótno, na którym strach, sumienie, wstyd, malowały potworne piekło udręk. Cisza ciężka jak brzemię grzechów, cisza, której zmysły nie są w stanie wytrzymać.
Znów krzyknął krótko i boleśnie. To w wyprężone nerwy uderzył sygnał zniecierpliwionego samochodu.
Ledwo stężała krew odzyskała swój rytm, gdy natychmiast ponownie zamarła w skurczu serca.
– A jeżeli Oskar się wygada?
Strach rozwijał swe piekielne dekoracje. Kamil dokoła szukał ratunku i ucieczki.
– Przekupić? Pieniądze weźmie i zdradzi.
Po chwili krzyknął radośnie:
– Prawda! Przecież można... zabić!
W oczach miał łzy radości. Ale zaraz zmroził je szept lęku:
– A jeżeli już się wygadał. Ale przed kim? Myśl, jak pies węsząc, jęła biegać po świecie. Wreszcie się zatrzymała.
– Ignacy. On z pewnością już wie. Swymi oczami mi powiedział o tym. On też musi zginąć.
Zimne mgły paniki pierzchały. Kamil uśmiechnął się nawet do wybladłej twarzy w lustrze, ale znów drgnął i zamarł w bezruchu.
– A jeżeli Oskar zdążył już zwierzyć się pokojowej, ogrodnikowi, kucharzowi? Jeżeli o mej małodusznej ucieczce wiedzą już tysiące ludzi? To... to oni wszyscy umrą.
Z czerwonego oparu wychylił się rozsądek.
– Jestem szalony!
Za oknami zawarczał sygnał. Kamil przytomniej spojrzał na zegarek.
– Wpół do ósmej dochodzi. Oskar ma rację, należy się śpieszyć.
Wyszedł do przedpokoju, wdział na siebie futro, ale wrócił do sypialni, sięgnął do szuflady stoliczka nocnego i wrzucił do kieszeni futra mały, czarny browning.
Na ulicy owiało go mroźne powietrze i wzrok kierowcy. Wsiadając do auta, Kamil spytał niedbale:
– Czyś się nie wygadał, Oskarze? Pamiętaj, że grozi ci więzienie.
Ten błysnął wesoło zębami.
– Albo to mi ochota siedzieć, panie hrabio?
Kamilowi się zdawało, że w głosie Oskara zadrgało coś fałszywego.
– A więc tak – szepnął, z nienawiścią spoglądając na szerokie plecy szofera.
Rozpaloną dłonią pogłaskał w kieszeni zimne ciało rewolweru.
Bacznie czuwał nad sobą. W pamięci odżyła jakaś czytanka z czasów pacholęcych o tym, jak młodzi Indianie, chcąc nauczyć się panowania nad swymi ruchami, związywali sobie ręce i nogi całym systemem sznurków w ten sposób z sobą powiązanych i tej długości, że aby móc iść, musieli w marszu stale i niezmiennie wykonywać pewien nieznaczny, lecz złożony ruch rękami. Najmniejsza nieuwaga sprawiała, że młody wojownik padał jak w potrzask w plątaninę sznurków, na pośmiewisko i na hańbę, od której uciec można było chyba tylko na dno przepaści.
Wiedział Kamil, że taki potrzask nosi w sobie. Że zarówno nieostrożność, jak przesadna płochliwość może go zdemaskować jako małodusznego dezertera, który nie mógł się zdobyć nawet na tyle odwagi cywilnej, by spojrzeć odpowiedzialności w oczy. Toteż powtarzał sobie wciąż nakaz oględnego czuwania nad każdym swym krokiem, nad każdym drgnieniem oka.
Nieznośnie dręczyła go Niewiadoma. Chciał znać ją bliżej, wiedzieć o niej wszystko, by pozostałej rodzinie przyjść w razie czego z pomocą, złagodzić cios, wreszcie choćby tylko pokazać swoją własną mękę, ale czując dokoła siebie i w sobie sidła i zasadzki, zwalczał starannie niebezpieczne odruchy i popędy.
– Takiego ordynarnie już oklepanego błędu jak wsypanie się przez chęć obejrzenia swej ofiary nie popełnię. Niewiadoma swą fatalną siłą nie zdoła wtrącić mnie w otchłań hańby. Jej twarz wymażę z pamięci, z życia wykreślę, wydrapię. A jeżeli trzeba będzie, to wypełnię dowolnym wyrazem i dowolnymi rysami.
Więc chorobliwie czuwać nad sobą.
W teatrze zaledwie zdążył był zająć swe miejsce w pierwszych rzędach krzeseł, gdy światła na widowni pogasły, a na scenie Shaw rozpoczął dowcipne, zgryźliwe opowiadanie o dziejach współczesnego Pigmaliona.
Stopniowo sztuka pochłaniała uwagę Kamila i wyprowadzała go z kaźni. Plusk deszczu na scenie uspakaja nerwy słodko, budzi wspomnienia. Kiedy to on słyszał taki senny plusk w ciszy nabrzmiałej mglistym światłem latarni ulicznych?
Ach, prawda! Tak, tak! Laris płakała w taki wieczór. W ten wieczór, kiedy to nagle rzucił się na nią w tumanach jesieni paryskiej przyczajony zwierz smutku, kiedy zawyła niemożliwa do ujarzmienia tęsknota za chmurnym, w czarną jesień wystrojonym, lecz orientalnie hulaszczym Petersburgiem.
* *
*
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.