- promocja
Amundsen. Ostatni Wiking - ebook
Amundsen. Ostatni Wiking - ebook
„Amundsen. Ostatni wiking” ukazuje życie człowieka, który bił na głowę tych, którzy ścigali się, by nanieść na mapę świata ostatnie nieznane zakątki: Przejście Południowo-Zachodnie, Przejście Południowo-Wschodnie i biegun południowy. Prawdziwy północny wojownik, który już za życia stał się legendą. Ścigany przez wierzycieli. Uwielbiany przez kobiety. Należał do epoki wypraw badawczych, która niebawem miała dobiec końca za sprawą technologii, handlu i reklamy.
Jego nazwisko nosi część Oceanu Spokojnego, lodowiec i stacja badawcza Amundsen-Scott na Antarktydzie.
„Amundsen. Ostatni wiking” to zarówno ekscytująca biografia literacka, jak i wspaniała opowieść.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7976-882-0 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mikołaj Golachowski, polarnik i pisarz
Stephen Bown opowiadając o Amundsenie odkrywa przed nami świat pionierskich wypraw, odkryć geograficznych, odwagi na skraju szaleństwa i rozmachu w realizowaniu wyznaczonych celów. Bardzo inspirująca lektura!
Diana Chmiel, „Bardziej lubię książki niż ludzi”
Niewiele osób wie, że Roald Amundsen, znany jako zdobywca obydwu biegunów, był także piratem, Napoleonem strefy podbiegunowej, rowerzystą i najbardziej rozsądnym z awanturników swoich czasów. Książka Bowna to kawał rzetelnej literackiej roboty. I wielka biografia wielkiego (dosłownie i w przenośni) człowieka, który z bieguna powstał i w biegun się obrócił.
Natalia Szumska, „Kronika kota nakręcacza”
Fascynująca biografia, która w porywający sposób odmalowuje życie podróżnika.
James McConnachie, „London Sunday Times”
Dogłębnie zbadany, od początku do końca przyjemny w lekturze żywot jednego z największych odkrywców w historii. Znakomita biografia wściekle ambitnego podróżnika, który pokonał ostatnie niedostępne zakątki świata, nim postęp techniczny sprawił, że podróżowanie stało się łatwe.
„Kirkus Reviews”A jednak nawet dziś słyszymy pełne zdziwienia pytania: cóż za pożytek z podróży badawczych? Cóż dobrego nam dają? Zawsze sobie odpowiadam, że małym umysłom starcza miejsca jedynie na myśli o chlebie i maśle.
Roald Amundsen, Biegun południowy
Choć w Arktyce spędziłem dużo czasu, zawsze pragnąłem tam wracać. Kipling mówi, że człowiek, który czuje zew Wschodu, nigdy nie usłyszy nic innego, ale dla niektórych zew Arktyki i lodu jest równie silny.
Helmer Hanssen, Voyages of a Modern Viking
Nikogo nie kusi bardziej niż odkrywcę, by przyswoić sobie doktrynę środków uświęcających cel. Badacz szybko odkrywa, że świat roi się od ciekawskich, gotowych w imię słusznej sprawy ocalić go, jak zapewne sądzą, przed nim samym. Poradzić sobie z takimi ludźmi można tylko na jeden sposób: przystając na ich warunki, a następnie robiąc, co się chce. Zbyt wiele jest na świecie rzeczy, które potrafią zasadnie zniechęcić, by poddawać się sztucznym problemom.
Lincoln Ellsworth, Beyond Horizons
Polski przekład powstał na podstawie wydania niemieckiego, jest niekompletny i nosi tytuł Zdobycie bieguna południowego (przeł. Bronisław Wojciechowski, Warszawa 1957). Oryginał to Sydpole, czyli Biegun południowy (tym tytułem posługuję się także w niniejszym tłumaczeniu). Wykorzystuję przekład Wojciechowskiego tam, gdzie to możliwe, i uzupełniam go lub koryguję w miejscach, w których to konieczne (przyp. tłum.).WSTĘP
OSTATNI Z WIKINGÓW
Próbowałem być trochę poetyczny… „Nigdy nie spoczywający duch ludzki”… „Tajemnicza, groźna pustynia lodowa!”… Nie, jakoś mi nie wychodziło, widocznie było jeszcze zbyt wcześnie rano!
„Flaga faszystowskich Włoch powiewa na wietrze nad lodami bieguna”, ogłosił przez radio generał Umberto Nobile, dowódca sterowca Italia. Było to 24 maja 1928 roku. Dzień wcześniej ogromny zeppelin wyleciał wraz z załogą z bazy na Spitsbergenie i teraz spokojnie krążył nad mroźnym bezmiarem wierzchołka świata. W maleńkiej gondoli, przymocowanej pod monstrualną komorą z gazem, gramofon wygrywał z trzaskiem włoską piosenkę ludową La Campana di San Giusto (wł. Dzwony San Giusto), a członkowie załogi świętowali, popijając likier domowej roboty.
Miesiąc wcześniej papież Pius XI publicznie pobłogosławił we Włoszech załogę i dowódcę. Pragnął zachęcić ich do „poświęcenia wierzchołka świata” i w tym celu wręczył im ogromny dębowy krzyż. Zejście z gondoli na lód okazało się jednak niemożliwe z powodu wiatru, który utrzymywał sterowiec 150 metrów nad ziemią, a wyrzucenie wielkiego krzyża przez drzwi okazało się kłopotliwe. Członkowie załogi z powagą patrzyli, jak gwałtownie spada na lód wraz z przytwierdzoną do niego flagą włoskiej Narodowej Partii Faszystowskiej trzepoczącą na polarnym wietrze. Potem, w „nabożnym milczeniu”, wyrzucili także herb Mediolanu i medalik z Najświętszą Marią Panną od Ognia.
Po krótkiej ceremonii, na którą składało się odśpiewanie faszystowskiego hymnu bojowego Giovinezza oraz zamaszyste saluty, statek powietrzny powoli zawrócił, by w drodze powrotnej na Spitsbergen zmagać się z przeciwnymi wiatrami oraz mgłą. Z uwagi na kiepską widoczność Nobile nie był w stanie określić położenia Italii. Załoga straciła orientację i generał rozkazał zniżyć się bliżej lodu dryfującego, aby uzyskać lepszą widoczność. Znajdowali się nadal niemal 300 kilometrów na północny wschód od Spitsbergenu, gdy tył sterowca zrobił się „ciężki” i zaczął przechylać się w stronę lodu. Zaniepokojeni sytuacją oficerowie próbowali wraz z Nobilem odzyskać kontrolę nad Italią, zwiększając prędkość silników. Ale było za późno. Tył sterowca uderzył w poszarpaną powierzchnię lodu i zaczął po niej sunąć. „Wstrząs był straszny. Coś trafiło mnie w głowę, a potem utknąłem i zostałem zmiażdżony. Poczułem wyraźnie, bez żadnego bólu, jak pękają mi kości. Jakaś rzecz spadła z wysoka i poleciałem głową do przodu. Instynktownie zamknąłem oczy i z całkowitą jasnością i spokojem pomyślałem: »No to po wszystkim!«”, pisał potem Nobile.
W chwili uderzenia jeden z członków załogi wypadł z gondoli i zginął na miejscu. Dziewięciu innych wydostało się z wraku i zeskoczyło lub runęło na lód. Z uszkodzonego sterowca buchnęły płomienie i zeppelin zawirował w smudze dymu. Sześciu mężczyzn zostało uwięzionych w gondoli i ślad po nich zaginął. Dziewięciu ocalałych, w tym kilku ciężko rannych, zbiło się w grupkę pośród resztek sprzętu i pudeł, które wyrzucono ze sterowca. Suczka Nobilego, Titina, nie ucierpiała podczas zderzenia i badała posępną okolicę. Po kilku dniach bez łączności radiowej Włoch przyjął w końcu do wiadomości, że ekspedycja rzeczywiście jest w tarapatach i potrzebuje pomocy; zapasy żywności, które ocalały z katastrofy, wystarczyłyby jedynie na miesiąc.
Kiedy wieści o nieszczęściu dotarły do Oslo, Roald Amundsen był na uroczystym obiedzie. Usłyszawszy, co się stało, wstał i oświadczył: „Gotów jestem natychmiast ruszać. Zrobię, co w mojej mocy, by pomóc”. Ale gdy norweski rząd zaczął planować wyprawę ratunkową, z Włoch nadeszła zdumiewająca wiadomość. Benito Mussolini odrzucił wszelką pomoc ze strony Norwegów (mimo że sterowiec spadł w pobliżu północnej granicy Norwegii), zwłaszcza jeśli akcją ratunkową miałby kierować Amundsen. Przez ostatnie osiemnaście miesięcy Nobile i Amundsen prowadzili pełen wzajemnych złośliwości publiczny spór – pokłosie wcześniejszej wspólnej ekspedycji na biegun północny – i Mussolini nie chciał, aby to wróg uratował Nobila. Byłaby to zniewaga dla Włochów. Początkujący dyktator, który w tamtym czasie zaczął wcielać w życie plan umacniania wizerunku swego kraju jako ważnego gracza na arenie międzynarodowej, perspektywę ratunku ze strony innych narodów uważał za poniżającą. Kapitan Hjalmar Riiser-Larsen, organizator norweskiej akcji ratunkowej i przyjaciel Amundsena z dawnych czasów, pisał zdumiony: „Nie mogę pozbyć się myśli, że Włosi woleliby, aby wyprawa zakończyła się chwalebną śmiercią żałosnym powrotem do domu”.
Aby nie urazić Mussoliniego, organizatorzy norweskiej ekspedycji po cichu usunęli Amundsena z jej składu. Podstarzały, ale dumny podróżnik, który oficjalnie ponad rok temu zakończył karierę zdobywcy, nie zamierzał ze spokojem przyjąć takiego afrontu. Mierzący ponad metr osiemdziesiąt, zahartowany i nadal, mimo pięćdziesięciu sześciu lat na karku, potężnie zbudowany Norweg nie mógł oprzeć się pragnieniu, żeby raz jeszcze znaleźć się w centrum uwagi, może po to, by zakończyć kłótnię z Nobilem i odzyskać reputację, która przez ostatnie dwa lata została mocno zszargana.
W latach 20. XX wieku sterowce uważano za przyszłość transportu powietrznego. Spektakularna katastrofa lotnicza w bezmiarze pustkowia morza polarnego budziła publiczne zainteresowanie – zarówno państwa, jak i szukający rozgłosu ludzie chcieli być postrzegani jako uczestnicy tej ekscytującej eskapady. Amundsen zaczął więc przygotowywać własny plan ratunkowy. Głównym zmartwieniem, podobnie jak przez całą jego burzliwą karierę, były wówczas pieniądze. Dopiero niedawno spłacił większość długów, dlatego też przyjaciele i bliscy nie pałali entuzjazmem do finansowania jego udziału w czymś, co przerodziło się w międzypaństwową rozgrywkę o prestiż.
Wśród Norwegów panowało silne przekonanie, że pominięcie Amundsena, aby zadowolić Mussoliniego, jest nie tylko głupie, lecz również wstydliwe dla ich kraju. Dzięki wstawiennictwu Fredrika Petersa, norweskiego biznesmena mieszkającego w Paryżu, rząd francuski szybko zatwierdził wysłanie pod dowództwem Amundsena dwusilnikowego dwupłatowca Latham 47, wyposażonego w pontony i z załogą na pokładzie. Samolot miał pomóc w gorączkowych poszukiwaniach pozostawionych samym sobie włoskich rozbitków i zarazem sprawić, by Francja stała się jednym z uczestników wielkiej gry ratunkowej, aktorem w dramacie, który często zapełniał szpalty dzienników i magazynów w całej Europie i Ameryce Północnej. Choć więc narzeczona Amundsena zdążała mu na spotkanie przez Atlantyk, norweski poszukiwacz przygód zaczął się przygotowywać się do niebezpiecznej wyprawy na Spitsbergen.
Nie bez powodu Amundsen potrafił z miejsca wzbudzić tak wielkie zainteresowanie na arenie międzynarodowej: był najsłynniejszym norweskim odkrywcą, a prawdopodobnie w ogóle najsłynniejszym na świecie współczesnym badaczem. Jego porywające wyczyny przez niemal dwie i pół dekady poszerzały granice wiedzy geograficznej i przynosiły rozrywkę milionom ludzi. Żaden żyjący człowiek nie zasługiwał bardziej na zaszczyt odegrania głównej roli w wielkim międzynarodowym widowisku, w którym ostatecznie wzięło udział osiem państw, dziesiątki statków i samolotów oraz ponad półtora tysiąca osób.
Wielkich tajemnic geograficznych, które przez stulecia frapowały śmiałków, było na początku XX wieku całe mnóstwo. Na mapach świata, skądinąd coraz bardziej szczegółowych, nadal znajdowały się białe plamy. W czasach, gdy wielokrotnie odwiedzano Tybet, Afrykę i Amazonkę, pływano po wszystkich oceanach i przemierzano wszystkie pustynie, Przejście Północno-Zachodnie, biegun południowy i biegun północny, które kusiły pokolenia poszukiwaczy przygód, wciąż nie zostały podbite. A jednak w ciągu dwudziestu lat jeden człowiek miał zostać ich niekwestionowanym zdobywcą.
Choć Norweg Roald Amundsen znany jest jako pierwszy człowiek, który dotarł na biegun południowy – czego paradoksalnie nie uważał za swoje największe osiągnięcie – to należy go również zapamiętać jako jednego z największych odkrywców wszech czasów. Wyczyny Amundsena, podobnie jak dokonania szanowanego brytyjskiego marynarza Jamesa Cooka, nie mają sobie równych. W odróżnieniu od innych wypraw – zwłaszcza tych brytyjskich spod znaku „naszej cywilizowanej drogi”, imperium stawiającego czoła reszcie świata – Norweg traktował swoje cele jako wyzwania fizyczne i umysłowe. Planował je niczym operacje wojskowe. Jego styl – racjonalne, nie zaś romantyczne podejście do podróży i badań – zapewniał sukcesy tam, gdzie innym się nie udawało; w najsurowszych, najbardziej nieprzyjaznych miejscach na ziemi, gdzie jeden błąd mógł oznaczać porażkę, a może i śmierć. Realizacja celów w stylu wojskowym – z nieodłącznym zapałem i krzykliwą przebojowością – na zawsze zmieniła sposób postrzegania świata fizycznego i organizacji przyszłych ekspedycji.
Norweg umiał przyciągnąć uwagę. Aby sfinansować wyprawy, jeździł z wykładami, podczas których opowiadał mrożące krew w żyłach historie o swych grożących śmiercią przygodach i geograficznych podbojach. W prasie nazywano go „ostatnim z wikingów”, on zaś szybko nauczył się, żeby nigdy nie robić niczego, nie zapewniwszy sobie uprzednio zaliczki (i zapłaty za prawa do opowieści). Imponujący, arogancki, skłonny do rywalizacji Amundsen był skrupulatnym organizatorem. Uniknął skrajnych cierpień i wczesnej śmierci, które były powszechne wśród podróżników. Publicznie bywał małomówny i grubiański, zarzucano mu przebiegłość i bezduszność, a jego pogoń za sławą i uznaniem publiki postrzegano jako coś niestosownego czy też niedżentelmeńskiego; uznawano, że Norweg narusza niepisany kodeks, jakim powinien kierować się poważany poszukiwacz przygód. Amundsen traktował wyprawy odkrywcze jako podniecające przedsięwzięcie, które przynosiło ukojenie jego niespokojnej duszy, ale nie uświadamiał sobie lub nie brał pod uwagę politycznych i nacjonalistycznych motywacji, które inspirowały i pomagały finansować innych badaczy. Jednym z nich był Robert Falcon Scott z Brytyjskiej Ekspedycji Antarktycznej, który zginął, ścigając się z Amundsenem na biegun południowy.
Przez minione stulecie biografowie i historycy obszarów polarnych przeciwstawiali Amundsena Scottowi i porównywali obu odkrywców. Życie i osiągnięcia Norwega sprowadzono do tego pojedynczego wydarzenia, przedstawiając go często jako nieokrzesanego odtwórcę epizodycznej roli w tragedii Scotta. Ale Amundsena nie uważano powszechnie za człowieka oziębłego i prostego. Jego amerykański przyjaciel Lincoln Ellsworth twierdził, że „był on jak dziecko, które tak często zawodzili inni, że koniec końców nie ufał nikomu. Zamknął się więc w lodowej skorupie. (…) Nie było człowieka serdeczniejszego, chłopaka, który figlowałby weselej niż Amundsen po pięćdziesiątce, gdy go poznałem”. Norweski podróżnik intuicyjnie wyczuwał przy tym nastrój i myśli innych. Gdy uznał, że zebranym nieswojo jest ciągle podnosić na niego wzrok, sugerował, by wszyscy, łącznie z nim, usiedli.
Choć Amundsen walczył o powszechne poważanie, oblekając swoje wyczyny w płaszczyk dokonań naukowych, uważał, że tak naprawdę dokonuje podbojów, bije rekordy i dopisuje je do CV, zdobywa symboliczne trofea, które umieszcza się nad kominkiem – czyli postępował w dużej mierze tak, jak współcześni zawodowi podróżnicy. Kiedy usłyszał, że Amerykanin Richard Evelyn Byrd zamierza polecieć na biegun południowy, powiedział przyjacielowi: „Oczywiście, że Byrd może polecieć na biegun, jeśli chce, ale po co? Nie rozumiem czegoś takiego. Byłem tam, Scott tam był – nie ma tam nic więcej do odkrycia. Dlaczego ktokolwiek miałby chcieć wybrać się w miejsce, gdzie był już ktoś inny? Albo udać się tam tylko po to, by dotrzeć na miejsce w inny sposób?”. Któregoś razu pisał z kolei, że cieszy się, iż nie urodził się później, bo nie pozostałoby mu nic innego niż podróż na księżyc. Był w najwyższym stopniu człowiekiem czynu, aktorem w wielkim dramacie własnego autorstwa. Nie reklamował sprzętu, by w ten sposób sfinansować swoje ekspedycje, tylko dlatego, że nie było go zbyt wiele, a turystyka nie stała się jeszcze rozrywką klasy średniej, ale za to przy każdej okazji zachwalał inne produkty (buty, pastę do zębów, konserwy).
W początkach XX wieku Amundsen był wielką postacią życia publicznego. W epoce sprzed internetu, telewizji, radia i łatwego podróżowania celował w sprzedawanie publiczności emocji i przygód. Wystarczy pobieżnie przejrzeć archiwum „New York Timesa” z lat 1903–1928, żeby znaleźć ponad 400 poświęconych mu artykułów. To entuzjastyczne wyrazy uznania dla jego osiągnięć, powiadomienia o zaszczytach, jakie nań spadły, wręczonych mu orderach i oficjalnych pochwałach, ogłoszenia o nadchodzących wykładach, jego komentarze odnośnie do wydarzeń na świecie oraz szczegółowe informacje na temat własnych planów. Część z tych tekstów przywodzi na myśl kronikę towarzyską – można się dowiedzieć, jaką prestiżową nagrodę Amundsen otrzyma w Paryżu, co prezydent Theodore Roosevelt napisał w liście odczytanym podczas obiadu na cześć Amundsena w Nowym Jorku albo jakiego niemieckiego medalu naukowego norweski odkrywca zrzekł się w trakcie wojny. Na łamach prasy omawiano nawet licytacje jego rękopisów, do których stawali wydawcy.
Amundsen pisał o swoich wyczynach z cierpkim, umniejszającym własną wartość poczuciem humoru, wolnym od nacjonalistycznego patosu i filozofii dla ubogich, fałszywego moralizowania i płytkich introspekcji, tak popularnych w wypowiedziach wielu innych podróżników tamtej epoki. Często używał żartobliwego i umyślnie sensacyjnego tonu; był urodzonym gawędziarzem zaśmiewającym się z własnych opowieści. „(…) próbowałem być trochę poetyczny… »Nigdy nie spoczywający duch ludzki«… »Tajemnicza, groźna pustynia lodowa!«… Nie, jakoś mi nie wychodziło, widocznie było jeszcze zbyt wcześnie” – pisał tuż przed wyruszeniem na nartach na biegun południowy. Przeżywszy niebezpieczną sytuację w Arktyce, zauważył, że „napięcie towarzyszące mi od trzech tygodni minęło jak ręką odjął i znów mam apetyt. Stałem się niemal dzikusem. Na olinowaniu wisiało wiele renów, na które rzuciłem się teraz z nożem w ręce. Z zajadłością raz po raz odcinałem surowe mięso i pożerałem je w plastrach i całych kawałach, dopóki – niczym wygłodzone zwierzę – kompletnie się nie przesyciłem”. Innym razem, cytując powieściopisarza Reksa Beacha, rozmyślał nad tym, że „bogini sukcesu to kobieta, która obstaje przy tym, by ją zdobyć, a nie adorować. Trzeba ją schwytać i uprowadzić, nie zaś stać pod jej oknem z mandoliną”.
Amundsen był artystą estradowym najwyższej klasy, tyle że to geograficzne podboje, których dokonywał z prostotą i wdziękiem, stanowiły jego rzemiosło. Ludzie łaknęli jego opinii, rzucali się na jego książki i ustawiali w kolejce na wykłady. Mimo to przez większość kariery zawodowej balansował na krawędzi bankructwa, ścigany przez komorników nawet w miejscach publicznych i podczas ceremonii. Jeśli chodzi o biznesową stronę wypraw, Amundsen był obojętny, o ile nie nieudolny – wszystko, co zarobił i pożyczył, wkładał w kolejną wielką przygodę. W pewnym momencie uwikłał się nawet w proces o długi z bratem. Ellsworth, przyjaciel odkrywcy i współuczestnik jego ekspedycji, przypominał sobie: „W jego pokoju w hotelu Waldorf często słyszałem tajemniczy szelest papieru na podłodze – kolejny nakaz stawiennictwa przed sądem wsunięto pod drzwi”. Wiele o charakterze Norwega mówi jednak to, że gdy tylko dysponował pieniędzmi, które przyniosła mu ostatnia książka bądź trasa z wykładami, zawsze spłacał wierzycieli.
Podobnie jak wszystkie niezwykłe postaci, Amundsen dorobił się kilku przydomków: „Ostatni z wikingów” kojarzył się ze śmiałymi przedsięwzięciami, które podejmowali jego pobratymcy w przeszłości, „Napoleon strefy podbiegunowej” odnosił się do jego stylu działania i planowania podbojów, zaś „Biały orzeł” przywoływał na myśl jego imponującą powierzchowność. Podobnie jak jego przodkowie, wikingowie, robił wrażenie swoją posturą. Krok tego człowieka zdradzał pewność siebie, postawa przekorę, orli nos zdawał się gratką dla karykaturzystów, a nad łysiejącą głową dominowały białe kłęby wspaniałych wąsów. Twarz miał spaloną słońcem i przedwcześnie postarzałą od brnięcia przez zamiecie śnieżne na nartach lub w saniach z psim zaprzęgiem, a także przez ciągłe troski o nędzny stan finansów. Skóra wokół jego przenikliwych niebieskoszarych oczu była pomarszczona od bezustannego mrużenia powiek pośród skrzącego się lodu i na rozległych zamarzniętych morzach. Te oczy, jak zauważył jeden z jego przyjaciół, „przewiercały się przez człowieka, gdy zwracały się ku nieskończoności”.
Amundsen żył z werwą i pasją. Według Ellswortha, który znał go przez cztery lata i dwukrotnie brał udział w jego wyprawach polarnych, Norweg odziedziczył „niesamowity apetyt, dorównujący mocy jego niespokojnego ducha (…) po tych na poły dzikich przodkach, którzy żeglowali do Ameryki stulecia przed Kolumbem”. Pochłaniał niemal wszystko, od góry jajek na twardo po michę tłustych klopsików. Wydawało się, że służy mu monotonna dieta złożona z pemikanów i ciasteczek owsianych, ale jednocześnie nigdy nie miał nic przeciwko polowaniu na tak rzadko spożywane zwierzęta jak delfiny, foki i pingwiny, których mięso – jak sam głosił – było wprost stworzone do jedzenia, „zupełnie jak wołowina”. Kiedyś zjadł nawet swoje psy zaprzęgowe. „Wyglądało na to, że gardło ma wyłożone azbestem, a trawi niczym struś”, wspominał Ellsworth. Amundsen znany był także z tego, że duszkiem wypijał bardzo gorącą czekoladę, stawiał pusty kubek na ziemi i oświadczał: „Dobre!”, podczas gdy inni dopiero cierpliwie czekali, aż ich kubki nieco ostygną. Nigdy nie nadużywał napojów wyskokowych – każdego popołudnia nalewał sobie tylko szklaneczkę okowity albo innego alkoholu, rzucał okiem na zegarek i czekał, aż wybije dokładnie siedemnasta, a następnie ją wypijał.
Ostatni wiking był także uparty i nieustępliwy. Miał zdecydowane poglądy na wiele spraw, nie brakowało mu ani przyjaciół, ani wrogów. Niemal nie dało się go zmusić do zrobienia czegoś, czego zrobić nie chciał – nawet do wygłoszenia przemowy, jeśli nie był w odpowiednim nastroju – a jednak przepadł, gdy pognał na ratunek człowiekowi, którego nienawidził. Zawsze niespokojny i w ruchu, do samego końca pragnął dowieść, że nadal ma to, czego potrzeba, by przewodzić innym, że jego dni chwały to nieodległa przeszłość. Wzbraniał się przed rolą starszego męża stanu, nie chciał, by skupiało się na nim niezdrowe zainteresowanie, gdy będzie niknął w oczach w swojej odizolowanej posiadłości. W przeciwieństwie do swego mentora i rodaka Fridtjofa Nansena, znamienitego norweskiego patrioty, który zdobył sławę dzięki pierwszej odnotowanej przeprawie przez Grenlandię, Amundsen nie był naukowcem ani akademikiem – nie pragnął cieszyć się wygodą szacunku, ale za to nieustannie szukał uznania swych śmiałych wyczynów. Był zawodowcem, przez całe życie oddanym własnemu rzemiosłu. Nie mógł tak po prostu rozpocząć innej kariery.
Ludzie Amundsena go kochali; budził on oddanie, o którym inni mogli tylko pomarzyć. Za lojalność odpłacał lojalnością, nawet jeśli oznaczało to, że poważnie ucierpi jego reputacja, jak stało się w przypadku skompromitowanego amerykańskiego odkrywcy doktora Fredericka Cooka. Opowiadając o tym, w jaki sposób przewodzi ludziom, stwierdził krytycznie, co rzadko mu się zdarzało, że „Nansen jest zbyt królewski. Nie będzie przestawał z motłochem”. Niektórzy członkowie ekspedycji Amundsena mówili nawet, że oddaliby za niego życie. „Gdyby brakowało nam jedzenia i powiedziałby, że ktoś musi się poświęcić dla innych, z chęcią po cichu ruszyłbym ku zaspie śnieżnej, żeby umrzeć”, utrzymywał Oscar Wisting, który był z Amundsenem na biegunie południowym, w Przejściu Północno-Wschodnim i na biegunie północnym.
Amundsen oczekiwał, że jego ludzie będą podobni do niego – poza siłą fizyczną i nierzucającymi się w oczy kompetencjami mieli także cechować się „odwagą i nieustraszonością, brakiem samochwalstwa czy skłonności do wielkich słów, i gotowością, by wśród żartów i przekomarzanek iść prosto w zamieć śnieżną”. Był wiecznym optymistą, który często liczył na łut szczęścia i zawsze wychodził na swoje, a jedna z jego ulubionych maksym brzmiała: „Gdy jest najciemniej, zawsze z przodu majaczy światło”. Potrafił jednak w zupełnie przyziemny sposób dzielić bolączki z podwładnymi, nawet gdy pozostawał ich nieugiętym dowódcą – jakimś sposobem był zarazem szefem i druhem. „Człowiek jest tam szczęśliwy w dwóch przypadkach – mówił o biegunie północnym – kiedy ma w brzuchu gorący płyn i gdy leży w śpiworze”. Pewnego razu na statku miotanym przez sztorm jego towarzysz stwierdził, że nie lubi morza. Amundsen, blady od choroby morskiej, odparł: „Ja też nie. Po prostu musimy je znosić”.
Ale podobnie jak każda osoba publiczna, podróżnik ten był kimś więcej niż tylko postacią z łamów prasowych. Amundsen jako człowiek głęboko skryty i tajemniczy rzadko rozmawiał o sprawach, które nie wiązały się z jego publicznym wizerunkiem – nosił kunsztowną maskę niezłomności i determinacji, co przez dekady urzekało publiczność. Był równie oględny i rozważny w sprawach prywatnych, co ekstrawagancki na zewnątrz. W oficjalnych dokumentach i wykładach nigdy nie wspominał o swych trzech skomplikowanych romansach (wszystkich z mężatkami) ani o kłótniach z rodziną, dopóki ledwie półtora roku przed śmiercią nie opublikowano jego dziwnie nieścisłej i niekonsekwentnej biografii.
Możliwe, że to chęć rehabilitacji i znalezienia się w centrum uwagi popchnęły Amundsena do ostatniego – niebezpiecznego i zaplanowanego w pośpiechu – lotu francuskim dwupłatowcem. A może Norweg bał się przyjazdu swojej amerykańskiej narzeczonej? Niezależnie od powodu Ostatni wiking wyruszył 18 czerwca 1928 roku w swoją ostatnią wielką polarną przygodę. Dwusilnikowy dwupłat z Norwegiem jako drugim pilotem i czterema Francuzami na pokładzie wzbił się w błękitne północne niebo z Tromsø i odleciał w stronę Spitsbergenu.
O dziwo na kilka dni przed odlotem Amundsena wielu obserwatorów przeczuwało, jaki los go spotka. Jeden z nich zauważył nawet łzy na policzku polarnika w dniu, w którym z opóźnieniem wsiadł do jadącego na północ pociągu do Bergen, dokładnie dwadzieścia pięć lat od chwili, gdy wypłynął w morze, ku Przejściu Północno-Zachodniemu, by dokonać pierwszego wielkiego podboju. „Ach, gdyby pan tylko wiedział, jak wspaniale jest tam na północy”, powiedział do włoskiego reportera w swoim domu w Uranienborgu, na wybrzeżu niedaleko Oslo. „Chciałbym tam umrzeć i pragnę tylko, żeby śmierć przyszła do mnie po rycersku, szybko i bez cierpienia, by zastała mnie podczas jakiegoś wielkiego wyczynu”. Ostatnie godziny, które spędził z przyjacielem Fritzem Zapffem, były godne uwagi także ze względu na nietypową dla Amundsena zadumę. Podróżnik wręczył Zapffemu zepsutą zapalniczkę, a gdy ten powiedział, że odda ją do naprawy, Amundsen odparł, żeby nie robił sobie kłopotu: „Nie będę jej już potrzebował”.
Wydawało się, że przeżywał wewnętrzny konflikt; że ścierały się w nim nostalgiczna melancholia ostatnich dni w domu oraz poczucie obowiązku, które popychało go do spełnienia oczekiwań publiki. Nawet przyszła żona płynąca z Nowego Jorku nie powstrzymała go przed pogonią za jeszcze większym uznaniem w strefie podbiegunowej, która przez dwie i pół dekady służyła za scenografię dla jego imponujących dokonań. Nigdy nie dowiemy się, co myślał na temat nieuchronnego przybycia alaskańskiej kochanki, która zamierzała poślubić go w Norwegii, ponieważ zaginął po nim wszelki ślad. Kilka tygodni po tym, jak dwupłatowiec wystartował z Tromsø, na wzburzonych wodach Morza Barentsa wytropiono dwumetrowy niebieski ponton i szczątki. Ponton bez wątpienia wykorzystano w charakterze tratwy ratunkowej.
Ostatni ukłon Amundsena na międzynarodowej scenie okazał się dziwnie adekwatnym zwieńczeniem życia i kariery najbardziej zagadkowego i dynamicznego pioniera złotej ery wypraw polarnych. Jego tajemnicze zniknięcie stanowiło zgrabne zakończenie tego życia rodem z powieści przygodowej. Mimo to taki obrót sprawy przyniósł również pewne rozczarowanie. Śmierć Amundsena jest bowiem o wiele mniej intrygująca niż to, jak żył.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
W Polsce piosenka ta znana jest pod tytułem Dzwony mojej wioski (przyp. tłum.).
R. Amundsen, Moje życie polarnika, przeł. H. Thylwe, Warszawa 1993. Wszystkie cytaty z Mojego życia pochodzą z przekładu Hanny Thylwe, chyba że różni się on od wydania angielskiego na tyle, iż konieczne są uzupełnienia. Przekład angielski, na którym bazował autor niniejszej książki, w wielu miejscach jest nieścisły względem oryginału. W przekładzie polskim również zdarzają się drobne nieścisłości (przyp. tłum.).
R. Beach, Srebrna ławica, przeł. S. Heymanowa, Warszawa 1990. Tłumaczka polskiego wydania pominęła ten fragment, więc podaję go we własnym przekładzie (przyp. tłum.).