- W empik go
Anabella - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
1 kwietnia 2024
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Anabella - ebook
Choć z wiosną zdaje się rozkwitać nowa nadzieja, a prośba Michała o drugą szansę zdaje się być spełnieniem dawnych marzeń, sceptycznie nastawiona Iza tym razem woli zachować ostrożność. Tym bardziej, że stresu jej nie brakuje, a problemy wyrastają jak grzyby po deszczu. Wizyta belgijskich przyjaciół z zakochanym Victorem w roli głównej jeszcze bardziej komplikuje sytuację, lecz od czego jest przyjacielska terapia złamanych serc?
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8351-826-8 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozdział sześćdziesiąty dziewiąty
„Oby tylko Robik zgodził się przyjąć usługi mecenasa Giziaka” — myślała w zafrasowaniu Iza, wpatrując się w rozległe polne krajobrazy widoczne zza szyby okna pędzącego pociągu. — „Muszę chyba porozmawiać z nim sam na sam i odsłonić mu co nieco tajemnicy, żeby wiedział, na czym stoimy. Przecież najważniejsze jest to, żeby ochronić Melę. Przed nami kilka bardzo strategicznych tygodni…”
Był Wielki Czwartek i dziewczyna wracała właśnie na święta do Korytkowa. Świąteczną atmosferę i radość z kilku dni odpoczynku zaburzała jej jedynie sprawa Krawczyka, który co prawda od czasu rozmowy w kawiarni przepadł jak kamień w wodę i więcej się nie odzywał, jednak jego szantaż nadal wisiał nad nią jak miecz Damoklesa i spędzał jej sen z powiek. Na szczęście przez cały czas czuła wsparcie Majka i Pabla, co pozwalało jej podchodzić do sprawy spokojnie i z dystansem, a także działać, skupiając uwagę na konkretach, zamiast bezproduktywnie dręczyć się myślami.
W Korytkowie miała spędzić święta oraz następujące po nich kilka kolejnych dni, kiedy to Majk dla dobra sprawy udzielił jej krótkiego urlopu, a do Lublina wrócić dopiero w połowie kwietnia, tuż przed zaplanowanym przyjazdem belgijskiej ekipy na urodziny Pabla i Lodzi. Dzień przed wyjazdem do domu dostała od Pabla zadanie skontaktowania się z jego kolegą z Radzynia Podlaskiego i przekazanie w jego ręce sprawy Agnieszki, a następnie, jeśli udałoby się namówić na to Roberta, również sprawy spornej działki od Andrzejczakowej.
Pablo, indagowany przez Majka, który w trosce o Izę prosił go zachowanie najwyższej ostrożności i dopełnienie wszelkich starań, by wykluczyć możliwość ewentualnej współpracy mecenasa Giziaka z Krawczykiem, przeprowadził z kolegą serię rozmów telefonicznych, a nawet spotkał się z nim osobiście w Lublinie, korzystając z okazji, że ów miał tam akurat do załatwienia jakąś sprawę zawodową. Uznawszy go w ostatecznym rozrachunku za zaufanego sojusznika, przekazał Izie jego dane, adres i telefon z poleceniem, by tuż po świętach stawiła się u niego w Radzyniu wraz z Agnieszką w celu wstępnego nawiązania kontaktu.
_Bartek przeprowadzi ją bezboleśnie przez wszystkie etapy _— zapewnił ją przez telefon. — _A w tej drugiej sprawie będziecie się dogadywać na bieżąco. Mamy już kilka pomysłów, ale to na spokojnie… wszystko po kolei. Na razie spotkajcie się w Radzyniu_.
Iza jechała zatem do domu nie tylko na odpoczynek, ale też z konkretną misją do spełnienia. Nie chciała jednak, by to zdominowało jej czas spędzony w rodzinnym domu, dlatego, kiedy pociąg wjechał w las rozbuzowany soczystą wiosenną zielenią, jej myśli pobiegły w stronę znacznie przyjemniejszych spraw.
„Mela zaczęła już szósty miesiąc” — pomyślała, mrużąc oczy od silnych promieni słońca przebłyskujących przez gałęzie mijanych drzew. — „Kto by pomyślał… Jak ten czas leci!”
Uśmiechnęła się do siebie z melancholią. Tak… czas biegł… przemijał… gnał do przodu niczym pędzący pociąg, wypisz wymaluj jak ten, którym teraz jechała… zostawiał w tyle kolejne miesiące i lata… Mijały niepostrzeżenie w ferworze pracy i codziennych czynności, każdemu dodając lat i prowadząc go od początku życia w stronę jego końca. Tak minęło życie jej rodziców, a także krótkie życie Hani i długie pana Szczepana, którego każdy dzień przez pięćdziesiąt lat był naznaczony żalem i tęsknotą. Iza sama była jeszcze bardzo młoda, owszem, w sierpniu miała skończyć dopiero dwadzieścia trzy lata, jednak to, co dotąd zdążyła już przeżyć, subiektywnie dodawało jej wieku, na tyle, że obecnie coraz świadomiej patrzyła zarówno w przeszłość, jak i w przyszłość. Czy to, co było już za nią, miało większą wartość od tego, co dopiero miało nadejść? Jeszcze rok temu była przekonana, że tak… lecz dziś, nie wiedzieć czemu, odnosiła zupełnie przeciwne wrażenie. Coś na dnie jej duszy, ów tajemniczy chochlik pochodzący z głębin podświadomości po raz kolejny podpowiadał jej, że nic nie było takie, jak dotąd myślała… i że jeszcze wszystko przed nią…
„Przyszłość to biała karta i nowa nadzieja” — dumała, opierając głowę za siedzeniu i przymykając oczy. — „I trzeba jej się poddać, nie blokować jej, nawet jeśli wydaje nam się, że ta nadzieja nie ma racji bytu. Przecież nigdy nie możemy do końca wiedzieć, co jest złudzeniem, a co nim nie jest… Jak to ujął Majk? _Jeśli przez całe życie będziemy ulegać złudzeniom, ryzykujemy tym, że stracimy z oczu coś, co jest naszą prawdziwą nadzieją_… Świetnie powiedziane, szefie. To dla mnie kolejne motto, którego muszę się trzymać.”
Pod przymkniętymi oczami wyświetliła jej się łagodnie uśmiechnięta twarz Majka i jego stalowoszare oczy, w których zawsze odnajdowała samo ciepło i dobro — oczy jej najlepszego, najprawdziwszego przyjaciela, terapeuty i nauczyciela. Przecież on też tak wiele w życiu przeżył, jemu również tak bezwzględnie odebrano nadzieję… lecz paradoksalnie to właśnie on tak pięknie o niej mówił! Czy to nie był dla niej kolejny znak, że póki życie trwa i pędzi do przodu, nie powinna o niczym przesądzać?… i że tak naprawdę jeszcze wszystko jest możliwe?…
Myśl przerwał jej dzwonek telefonu. Na wyświetlaczu pojawiło się imię Victora.
— Mam znakomite wieści, Isabelle! — oznajmił jej podekscytowanym tonem, po którym słychać było, że aż pęka z dumy. — Zgadnij, co chcę powiedzieć!
Iza uśmiechnęła się, rozbawiona jego entuzjazmem.
— Dostaliście finansowanie polskiego projektu?
— Tak jest! — zawołał z radością. — Wiedziałem, że się domyślisz! Dziś poznaliśmy wyniki konkursu i nasz projekt zakwalifikował się do finansowania. Od września będziemy realizować go w Warszawie!
W jego głosie brzmiało takie podniecenie, że Iza aż prychnęła śmiechem.
— _Mes félicitations_, Victor — odpowiedziała ciepło. — Spodziewałam się, że dostaniecie to finansowanie, byłam tego prawie pewna. W końcu tyle się nad tym napracowaliście, włożyliście w to tyle serca…
— Właśnie… serca! — podchwycił Victor. — I nadal będziemy je wkładać, a szczególnie ja. Jestem dzisiaj szczęśliwy, Isabelle… taki szczęśliwy!
— Cieszę się razem z tobą, Vic — zapewniła go, rozbrojona jego szczerą, niemal dziecięcą radością. — Opowiesz mi dokładnie, jak wyglądają te wyniki? Ile dostaliście punktów i na którym miejscu listy rankingowej wylądowaliście?
Victor z zapałem przystąpił do opisywania żądanych szczegółów. Jak wynikało z jego relacji, projekt współpracy między Liège a Warszawą został oceniony dość wysoko i znalazł się mniej więcej w połowie listy rankingowej, co, biorąc pod uwagę ogromną konkurencję, było znakomitym wynikiem. Rozmowa, w trakcie której Iza musiała skupić się na prawidłowym wyrażaniu się w języku obcym, całkowicie zajęła jej uwagę i pozwoliła za kilkanaście minut zapomnieć o bieżących problemach. Tymczasem pociąg mknął już przez niezmierzone połacie pustych pól, co jednoznacznie wskazywało na zbliżanie się stacji _Radzyń Podlaski_.
— Ach, dziewczynka! — zawołała zachwycona Iza, ściskając Amelię i całując ją w oba policzki, a następnie wymieniając takie same uściski z szeroko uśmiechniętym Robertem. — To cudownie! Tak się cieszę, kochani! I gratuluję! Wam… ale sobie też! Bo to będzie nasza wspólna mała księżniczka!
— O tak… a Robik jest nieodwołalnie skazany na życie wśród kobiet! — zaśmiała się Amelia, zerkając przekornie na męża. — Nie opędzi się od nich już nigdy!
— No cóż, sam się tak urządził! — zauważyła wesoło Iza. — I zresztą wcale nie wygląda na takiego, którego to martwi!
W istocie twarz Roberta promieniała radością i szczęściem, zupełnie tak samo jak w dniu swego ślubu, z którego scenę Iza zapamiętała na zawsze, gdy wśród okrzyków radości i przy dźwiękach marsza weselnego wyprowadzał z kościoła Amelię w białym welonie.
— Pewnie, że nie! — odparł równie wesołym tonem. — Miałbym martwić się tym, że do końca życia będę najbardziej rozpieszczanym facetem w okolicy?
Roześmiali się wszyscy troje. Po wspólnie zjedzonym obiedzie zostali na rodzinną pogawędkę w salonie i właśnie przed chwilą Amelia i Robert uroczyście poinformowali Izę, że będzie miała siostrzenicę. Oni sami znali płeć dziecka już od dwóch tygodni, jednak czekali na bezpośrednie spotkanie, by osobiście poinformować o tym przyszłą ciocię. Iza przyjęła tę wiadomość z zachwytem, natychmiast wizualizując sobie przed oczami sklep z dziecięcymi ubrankami i zabawkami, wśród których już niedługo będzie mogła wybierać najpiękniejsze sukieneczki i lalki dla swojej małej pupilki. Czyż ta perspektywa nie była szczęściem samym w sobie?
— Wybraliśmy też imiona — oznajmiła jej Amelia. — Chcieliśmy zrobić to od razu, żeby już teraz, kiedy jeszcze jest w brzuszku, móc się do niej zwracać po imieniu.
— I jak ją nazwiecie? — zaciekawiła się Iza, wstrzymując oddech.
— Wybór był jednoznaczny i oczywisty — uśmiechnął się Robert. — Klara Izabella.
— Ach! — szepnęła Iza, czując, że oczy zaczynają jej wilgotnieć ze wzruszenia. — Po mamie i po mnie…
— Tak, Izunia — pokiwała głową Amelia, z czułością kładąc sobie dłoń na dość mocno zaokrąglonym już brzuchu. — Pierworodna wnuczka naszych rodziców nie może przecież dostać innego imienia niż mama. Robik pierwszy to zaproponował. A drugie będzie mieć po swojej jedynej rodzonej cioci.
— Po cioci, która będzie ją uwielbiała i rozpieszczała — zaznaczyła głęboko poruszona Iza. — Od razu to zapowiadam i uprzedzam, że w przypadku małej Klarci nie będę stosować się do żadnych zasad wychowawczych. Słyszycie? Żeby potem nie było pretensji! Wy możecie ją sobie wychowywać i dyscyplinować, ale ciotka Iza ani myśli wam w tym pomagać, za to będzie ją rozpieszczać, rozbestwiać i zasypywać prezentami!
Po korytkowskim salonie znów poniósł się perlisty śmiech całej rodziny, która następnie zgodnie przystąpiła do zbierania naczyń po obiedzie. Brała w tym udział również Amelia, która, ku radości męża i siostry, w ostatnim czasie czuła się już w pełni zdrowa i silna. Skończyły się jej kłopoty z podwyższonym ciśnieniem, ustąpiło chroniczne osłabienie i zmęczenie, zatem bez problemu mogła wrócić do wszystkich swoich obowiązków, wypełniając je z niespożytą wręcz energią. Dom państwa Staweckich przenikało teraz takie szczęście i radosna atmosfera oczekiwania na narodziny córeczki, że Iza, chłonąc te emocje niczym gąbka, miała wrażenie, że sama z radości unosi się kilka centymetrów nad powierzchnią ziemi. Na czas świąt spędzanych z rodziną świadomie odsunęła od siebie wszelkie złe myśli i problemy, zostawiając je na później, by nie psuły jej tych pięknych chwil.
— A druga rzecz to nowy pomnik mamy i taty — podjęła Amelia, kiedy po uprzątnięciu stołu Robert wyszedł do sklepu, zaś one we dwie usiadły w kuchni i zajęły się wydrapywaniem wzorków na pisankach.
— Właśnie! — podchwyciła żywo Iza. — Udało się coś zdziałać w tej sprawie?
— Nawet udało się ją zakończyć — uśmiechnęła się Amelia. — Jest już gotowy i zamontowany na cmentarzu, dokładnie taki, jaki chciałaś. Z tymi zdjęciami, które wybrałyśmy. Pan Tadeusz pięknie je wykonał w porcelanie.
— Cudownie! — szepnęła Iza. — Ach… muszę to zobaczyć! Pójdę jeszcze dzisiaj!
Sprawa pomnika na grobie rodziców od kilku tygodni była jednym z głównych tematów jej rozmów telefonicznych z siostrą. Jako że posiadała na koncie spore oszczędności, które rosły z każdą pensją i premią, jakie regularnie otrzymywała za pracę w _Anabelli_, Iza uparła się, by część z nich przeznaczyć na realizację planu, jaki nosiła w głowie od dawna, a który dotyczył właśnie pomnika jako wyrazu hołdu i pamięci córek dla zmarłych państwa Wodnickich. Mimo że Amelia nie chciała, by siostra dokładała się finansowo do przedsięwzięcia, argumentując to faktem, że miała przecież przed sobą ogromne wydatki na remont w lubelskim mieszkaniu odziedziczonym po panu Szczepanie, Iza przelała na konto siostry połowę planowanych kosztów pomnika, chciała bowiem mieć poczucie, że ów symboliczny prezent dla rodziców został częściowo sfinansowany z pracy jej własnych rąk. Amelia na taki argument nie miała odpowiedzi, przyjęła zatem pieniądze i zabrała się za załatwianie sprawy w tempie na tyle ekspresowym, by na święta, kiedy Iza miała wrócić do domu, pomnik był już gotowy. Plan ten udał się w stu procentach, z czego oboje z Robertem byli bardzo dumni, tym bardziej że kamieniarz zakończył instalowanie wszystkich elementów zaledwie dzień przez przyjazdem Izy do Korytkowa.
— Zdecydowałam się na dwa wazony w kamieniu — relacjonowała siostrze Amelia, w skupieniu wydrapując efektownego kwiatka na pofarbowanej na brązowo skorupce jajka. — Są zamontowane na stałe, po jednym po każdej stronie. Mają plastikowy wsad, który można wyciągać do umycia i nalania świeżej wody. Sama zobaczysz, że to jest bardzo funkcjonalne, bo taki wazon nigdy nie przewróci się od wiatru. A do tego jest w tym samym kamieniu co pomnik, więc wygląda to bardzo estetycznie.
Rzeczywiście, kiedy tego samego wieczoru Iza z naręczem kwiatów zerwanych w ogrodzie udała się na cmentarz, aż zachłysnęła się z radości i dumy na widok odmienionego nie do poznania grobu swych rodziców. W miejscu skromnej, popękanej mogiły z szarego cementu pysznił się teraz biały marmurowy pomnik z czarno-srebrnym krzyżem i takimiż tabliczkami informującymi o spoczywających tu zmarłych Klarze i Piotrze Wodnickich. Duże zdjęcia obojga, fachowo wykonane w białej porcelanie, wyraźnie ukazywały ich twarze, pełne życia i rozkwitłe młodością, która, przerwana nagłą śmiercią, nie zdążyła przemienić się w starość.
Iza z pełnym skupienia nabożeństwem wlała do obu wazonów przyniesioną z cmentarnego ujęcia wodę i włożyła do nich kwiaty, które długo układała, by prezentowały się jak najpiękniej. Jej serce przepełniało wzruszenie i przyjemne poczucie, że wreszcie miejsce wiecznego spoczynku jej rodziców wygląda tak, jak powinno było wyglądać od dawna, i że oto spełniła swój kolejny ważny obowiązek.
„Wybaczcie, że dopiero teraz” — mówiła w myślach do rodziców, wpatrując się w zdjęcia ich twarzy oczami roziskrzonymi radością. — „Miałyśmy z Melą małe, prozaiczne przeszkody techniczne, które sami dobrze znacie… czyli finanse. Ale już odbiłyśmy się od dna i spełniamy nasz obowiązek względem was. Zawsze przecież lepiej późno niż wcale. A teraz jesteśmy takie szczęśliwe! Wiecie już na pewno, że będziecie mieli wnuczkę, co? Małą Klarcię! Bardzo bym chciała, żeby była podobna do któregoś z was… żeby na przykład miała oczy po dziadku… Tak, po tobie, tato! Jak ja… Ale mniejsza o to, Robcio przecież też ma tu coś do powiedzenia. Najważniejsze, że maleńka jest zdrowa, a Mela też czuje się dobrze. Za trzy i pół miesiąca powitamy Klarcię na świecie. Na pewno cieszycie się razem z nami, prawda, moi kochani?”
Jakby w odpowiedzi na te słowa jej włosy rozwiał ciepły podmuch wiatru, a wieczorny promyk zachodzącego kwietniowego słońca padł na tabliczkę grobową i jasno oświetlił wykute w kamieniu imię _Klara_. Iza uśmiechnęła się ze wzruszeniem.
— Tak… Klara — szepnęła z czułością. — Dzięki niej zawsze będziemy o tobie pamiętać, mamo. To nasze wspólne szczęście i jako rodzona ciocia będę o nią dbała jak o własną córkę. Obiecuję wam to… obiecuję z całego serca!
_Nie zna śmierci Pan żywota, chociaż przeszedł przez jej wrota_… Korytkowski kościół aż dudnił od zgodnego śpiewu, który wydobywał się z piersi tłumu napełniającego jego niewielkie wnętrze. Była Niedziela Wielkanocna i właśnie kończyła się uroczysta msza rezurekcyjna, na której jak zawsze stawiła się większość mieszkańców wioski. Iza, Amelia i Robert również zerwali się tego dnia o świcie, by udać się na rezurekcję i w ten sposób wspólnie poświętować Zmartwychwstanie Pańskie — jak za dawnych dobrych czasów z matką, a wcześniej i z ojcem… Specjalnie na tę okazję Iza ubrała się w swą białą sukienkę w stylu Hani i uczesała się podobnie jak na ostatniej wigilii z panem Szczepanem, ozdabiając włosy świeżymi kwiatami, co wzbudziło szczery zachwyt Amelii. Pogoda była wspaniała, ciepła i pogodna, a promienie kwietniowego słońca nawet o tej porze, tuż przed godziną ósmą, grzały po twarzach jak w środku upalnego lata.
Msza zakończyła się i wśród wysypującego się z kościoła elegancko wystrojonego tłumu rozbrzmiewały okrzyki wzajemnych pozdrowień znajomych i sąsiadów. Część osób rozchodziła się powoli w różne strony, jednak wiele rozgadanych grupek przystanęło jeszcze na placyku pod kościołem, by wymienić się najświeższymi nowinkami i plotkami.
Przystojny młody człowiek o bujnej blond czuprynie, który z miną wyrażającą skrajną niechęć i przymus towarzyszył dziś w kościele swym rodzicom, czekał na nich teraz wyraźnie zniecierpliwiony, nerwowym gestem podrzucając w dłoni kluczyki od samochodu. Znudzony przedłużającym się oczekiwaniem, nonszalancko oparł się o kościelny parkan, nie reagując na pozdrowienia mijających go ludzi, i chmurnym wzrokiem obserwował z daleka otoczoną wianuszkiem sąsiadek matkę oraz ojca, który tuż obok wymieniał liczne i niekończące się uściski dłoni z sąsiadami.
— Michałku, pozwól do nas na chwilę! — zawołała słodko pani Krzemińska, przywołując go ruchem ręki. — No, chodź, chodź, synku… Przywitaj się z paniami!
Michał skrzywił się na te słowa, jakby łyknął plaster cytryny, jednak posłusznie oderwał się od parkanu i z ostentacyjnie niechętnym wyrazem oblicza podszedł do grupki sąsiadek, która natychmiast zasypała go serią pozdrowień i pytań. Odpowiadał na nie zdawkowo, nie siląc się na uśmiech i pozwalając dokańczać zdania matce, która z entuzjazmem opowiadała o jego sukcesach na uczelni i coraz bardziej krystalizujących się planach na zawodową przyszłość.
— Jeszcze tylko rok z okładem i będziemy mieć magistra zarządzania — ogłosiła z dumą, czule poklepując po ramieniu wyższego od niej o głowę syna. — Ale teraz to on już mało będzie miał tych zajęć i więcej czasu będzie spędzał z nami, firmą się zajmował… No bo przecież, jeśli potem ma przejąć pałeczkę po Romanie, to już teraz musi zacząć na poważnie się w to wciągać. A co, drogie panie, tak to jest! Młodzi muszą brać sprawy w swoje ręce, taka kolej losu!
— Żeby jeszcze jakąś odpowiednią pannę sobie znalazł — pokiwała głową Maliniakowa, zerkając z sympatią na chłopaka. — To już pani będzie całkiem zadowolona, co, kochana? Wnuki by się przydały, bo co to pani na starość będzie robić, jak nie wnuki bawić?
— Ano tak, tak — przyznała z westchnieniem Krzemińska. — Ale na to, widzi pani, Michałek jeszcze ma czas. Teraz odpowiednią dziewczynę bardzo trudno znaleźć, a on…
— Mama da już spokój, co? — przerwał jej zniecierpliwiony Michał. — Do domu trzeba jechać, przed wyjściem prosiłem przecież, żeby to nie trwało godzinami.
Sąsiadki zamilkły jak na komendę, przyglądając mu się spod oka współczującym wzrokiem. Cóż, zrozumiałe… rozmowa o dziewczynie zapewne przypomniała mu przykre wydarzenia sylwestrowej nocy i to stąd ten jawnie zły humor.
— No już, już, nie denerwuj się, chłopcze — zagadnęła łagodnym tonem stojąca obok niego pani Zielińska, sąsiadka i przyjaciółka Maliniakowej. — Toć my wiemy, że po zawodzie sercowym nie jest łatwo, ale przecież wszystko jeszcze przed tobą…
Michał wywrócił oczami i w geście skrajnego zniecierpliwienia odsunął się, by opuścić towarzystwo i udać się do samochodu. Nim jednak zdążył zrobić pierwszy krok, nagle stanął jak wryty z miną świadczącą o tym, iż w ułamku sekundy zapomniał o całym świecie. Oto kilkanaście metrów dalej w kolorowym tłumie dostrzegł zwiewną sylwetkę Izy ubranej w elegancką białą sukienkę i uczesanej w misterny kok przyozdobiony białymi kwiatami, które pięknie odcinały się na tle jej ciemnych włosów.
Dziewczyna towarzyszyła swemu szwagrowi i siostrze, której sporych rozmiarów brzuch, uwydatniony pod błękitną sukienką, wskazywał na to, że rodzina Staweckich niebawem się powiększy. Michał słyszał już coś o tym, owszem, ale zupełnie wyleciało mu to z głowy, dopiero teraz przypomniał sobie, że w istocie matka coś tam kiedyś wspominała… Wszyscy troje przystanęli właśnie w okolicach bocznego wyjścia z kościoła zatrzymani przez państwa Marczuków i panią Kowalikową oraz Dorotę, przyjaciółkę z dzieciństwa Amelii, która do kościoła przywiozła na wózku inwalidzkim swego sędziwego niepełnosprawnego ojca. Gromadka zatonęła w wesołej pogawędce, której głównym tematem był chyba przyszły członek rodziny Staweckich, bowiem sąsiadki co jakiś czas jedna po drugiej wyciągały rękę, by pogładzić Amelię po brzuchu.
Postać Izy, uroczo roześmianej i biorącej żywy udział w rozmowie, wyróżniała się na tle innych osób, jakby była nie z tego świata. Lekka, zgrabna, o pięknych liniach i wdzięcznych ruchach głowy, rąk i ciała… Michał patrzył jak zaczarowany. Jak to możliwe, że kiedyś tego nie dostrzegał? Jak to możliwe, że dopiero w ostatnich tygodniach tak jasno dotarło do niego, iż na całym świecie nie ma drugiej takiej kobiety? Że choć inne mogły przewyższać ją urodą, żadna nie była w stanie równać się z nią wdziękiem i kobiecym ciepłem… i że żadna nie miała tak cudownych oczu… Czy to ona się zmieniła? Czy to raczej jemu opadły z oczu łuski? Te dziwne łuski, które latami przysłaniały mu wzrok i nie pozwalały wyraźnie dostrzec tego, co dziś było dla niego takie oczywiste…
— Jak ty ślicznie wyglądasz w tej białej sukience, Izabelko — zauważyła ciepło Marczukowa, na co pozostali skwapliwie pokiwali głowami na znak, że zgadzają się z tą opinią. — Nie wiem, Amelciu, jak to się dzieje, ale co widzę twoją młodszą siostrzyczkę, to ona za każdym razem jest piękniejsza!
— To prawda — przyznała z dumą Amelia.
— I pewnie niedługo przyjedzie tu z jakimś kawalerem! — zaśmiała się Dorota, szturchając Izę w łokieć porozumiewawczym gestem. — Co, Iza? Tylko patrzeć, jak jakiś przystojniak złowi naszą śliczną złotą rybkę!
— Pewnie już w kolejce stoją, nie bój się, Dorotko! — zapewniła ją Marczukowa. — Ani się obejrzymy, jak będziemy mieć w Korytkowie huczne weselisko!
— Ja to słyszałam o jakimś zagranicznym, bardzo rokującym kawalerze… chyba z Belgii — zaczęła z zastanowieniem Kowalikowa i nagle urwała jak rażona gromem na widok morderczej miny Doroty. — Znaczy, tak mi się tylko o uszy obiło, ale nie wiem, czy to prawda.
Na chwilę w kręgu rozmówców zapadła pełna konsternacji cisza. Zgromiwszy wzrokiem Kowalikową, która aż zarumieniła się na myśl o popełnionej właśnie gafie, Dorota sama również odwróciła oczy pod miażdżącym spojrzeniem Amelii, co dla Izy było jasną wskazówką do odgadnięcia, jaką drogą po Korytkowie rozeszła się plotka o jej rzekomym przyszłym związku z Victorem.
„Mela powiedziała o tym w zaufaniu Dorotce, a ona, również w zaufaniu i w najgłębszej tajemnicy, powtórzyła to innym” — pomyślała z rozbawieniem. — „I teraz wszyscy już są przekonani, że niebawem wyjdę za Vica i wyjadę z nim do Liège. Ech, jak ja cię kocham, moje zaściankowe, w stu procentach przewidywalne Korytkowo!”
Tak czy owak uznała, że owo zabawne nieporozumienie najlepiej wyjaśnić od razu, zanim plotki osiągną zbyt wysoki poziom absurdu.
— Dobrze pani słyszała, ale to jest tylko półprawda — wyjaśniła z powagą Kowalikowej. — Owszem, mam kolegę, nawet mogę powiedzieć, że przyjaciela, który mieszka w Belgii. Ma na imię Victor. Często rozmawiamy przez telefon, ćwiczę przy nim język francuski, a sama w zamian uczę go trochę polskiego. Jednak to nie jest mój kawaler ani przyszły narzeczony… ani nic z tych rzeczy — uśmiechnęła się z pobłażaniem, zerkając spod oka na zawstydzoną minę Amelii. — Bo tak między nami, to ja nigdy w życiu nie związałabym się z cudzoziemcem. Nie wiem, kto rozpowiedział takie śmieszne plotki, ale zapewniam panią, że są całkowicie nieprawdziwe.
Towarzystwo milczało przez kolejną chwilę, ze zmieszaniem kiwając głowami.
— A jaki piękny pomnik zrobiłyście dla waszych rodziców! — zmieniła przytomnie temat Marczukowa, by przerwać niewygodną ciszę. — Wczoraj byliśmy specjalnie na cmentarzu, żeby go zobaczyć, no i powiem wam, że piękny, piękny… Prawda, Jasiu? — zwróciła się do przysłuchującego się w milczeniu męża. — Wszystkim się podoba. Tak po prawdzie to wczoraj po święceniu koszyczków pół Korytkowa tam chodziło, niby odwiedzić swoich zmarłych, ale tak naprawdę to popatrzeć, jak to Wodniccy teraz sobie jak królowie leżą…
Wpatrzony z daleka w jasną postać Izy blondwłosy chłopak nadal stał nieruchomo, jak zaklęty, nie zwracając już najmniejszej uwagi na towarzystwo swej matki, które na nowo zatonęło w rozmowie. Tymczasem Roman Krzemiński, który od kilku minut rozmawiał na osobności z jednym z sąsiadów, odwrócił się teraz, szukając wzrokiem syna.
— Michał, mogę cię prosić na moment? — rzucił głośno, na co Michał drgnął i ocknął się ze swojego transu. — Chodź na dwa słowa z Waldkiem, co? No wiesz, w sprawie naprawy twojego auta.
Michał z niechęcią podszedł do ojca i podał rękę panu Waldkowi, szkicując na obliczu coś w rodzaju obojętnego uśmiechu.
— Waldek mówi, że dałoby się znaleźć ten czujnik na środę po świętach — oznajmił mu znacząco ojciec. — I trzeba by się umówić, żeby podjechać do warsztatu w Małowoli na montaż, ale to już chyba raczej w czwartek.
— Dobra — skinął głową Michał, nie wdając się w dalszą dyskusję.
Tak naprawdę nie do końca kojarzył, na co się właśnie zgodził, gdyż całą jego uwagę wciąż przykuwała grupka osób przy bocznym wyjściu z kościoła, które teraz wymieniały pożegnalne pozdrowienia i powoli rozchodziły się w swoje strony. Iza, Amelia i Robert pomachali rękami Dorocie i pozostałym, po czym dziarskim krokiem ruszyli w kierunku drogi wiodącej do ich domu.
Przechodząca obok trójka znienawidzonych sąsiadów natychmiast zwróciła uwagę pani Krzemińskiej oraz jej towarzystwa.
— O proszę, Staweccy — skrzywiła się, wskazując ich dyskretnym ruchem głowy, na co reszta sąsiadek odwróciła się w o wiele mniej dyskretny sposób. — Widzicie? I ta mała bezczelna Wodnicka.
— Ładną ma sukienkę — szepnęła nieśmiało stojąca obok swej matki Małgosia Zielińska, która od paru minut śledziła Izę pełnym uznania wzrokiem. — Jak z katalogu. I super fryzura…
— Ale kto by pomyślał, że takie wielkie panie wyrosną z tych żebraczek — zauważyła szeptem Maliniakowa. — Już pół Korytkowa z nimi trzyma! A widziałyście, jaki pomnik rodzicom wystawiły? Jak jakimś jaśnie państwu! Biały marmur, srebrne chromy… toć to kosztuje a kosztuje!
— Chcą się pokazać — oceniła z przekąsem Zielińska. — Zarobiły trochę pieniędzy, to teraz będą się obnosić. Najpierw sklep Stawecki rozbudował, a teraz taki piękny pomnik dla Wodnickich. A po co taki drogi, jak nie po to, żeby ludziom się pokazać? Zmarłym to przecie wszystko jedno… Ech, blichtr… blichtr, pani kochana!
— Blichtr — zgodziła się kwaśno Krzemińska, niechętnym wzrokiem obserwując oddalającą się trójkę sąsiadów. — Pieniędzy trochę podłapali i myślą sobie nie wiadomo co… nuworysze! Ja to naprawdę nie wiem, co mój Michałek widział kiedyś w tej Wodnickiej — pokręciła głową, zerkając z czułością na syna, który stał nieopodal w towarzystwie ojca i pana Waldka. — Toć to od początku było nic niewarte.
Urwała zaskoczona na widok dziwnego zachowania syna, bowiem Michał, widząc, że Iza odchodzi spod kościoła, przerwał w pół słowa toczoną rozmowę i odruchowo skoczył za nią, jakby chciał ją zatrzymać, a przynajmniej zwrócić jej uwagę na swoją obecność. Gest ten jednak był zdecydowanie spóźniony, gdyż Iza z rodziną minęła właśnie bramę obejścia kościoła i wyszła na drogę, nie oglądając się za siebie, zatopiona w żywej pogawędce z siostrą i szwagrem. Biec za nimi byłoby absurdem i rażącą niezręcznością… Niezadowolony Michał zatrzymał się zatem, jeszcze raz zerknął za oddalającą się białą plamą jej sukienki, po czym, nerwowym gestem przesunąwszy ręką po włosach, zawrócił i ze skrajnie poirytowaną miną dołączył do ojca, ignorując podejrzliwe i zaniepokojone spojrzenie matki.
— Aga, usiądź ze Pepciem z tyłu — poleciła Agnieszce Iza, kiedy Piotrek, zamontowawszy na tylnym siedzeniu auta fotelik ze śpiącym niemowlęciem, wysunął się z powrotem z samochodu i otworzył przednie drzwi, by zająć miejsce za kierownicą. — Będziesz miała do niego ciągły dostęp, a ja siądę z Piotrkiem z przodu, okej?
— Okej — mruknęła obojętnie Agnieszka, posłusznie zasiadając z tyłu obok synka.
Granatowy renault Piotrka ruszył skąpaną w słońcu szosą w stronę Małowoli, a następnie, minąwszy ją, wyjechał na drogę powiatową wiodącą do Radzynia Podlaskiego. Mieli przed sobą jeszcze pełną godzinę do umówionego telefonicznie spotkania w kancelarii adwokackiej mecenasa Giziaka, jednak Iza wolała pojechać wcześniej, by mieć czas na spokojne odnalezienie adresu w centrum miasta.
Święta już minęły, Amelia i Robert wrócili do pracy w sklepie, jednak Iza została jeszcze w Korytkowie, by zrealizować zadanie zlecone jej przez Pabla. Plan, który miała do wykonania, na razie szedł pomyślnie, Agnieszka posłusznie zgodziła się na przekazanie swojej sprawy fachowcowi, zwłaszcza kiedy dowiedziała się, że nie będzie musiała płacić za jego usługi, zaś zaindagowany któregoś wieczoru w sprawie działki Robert, również _a priori_ nie widział przeszkód w powierzeniu jej zaufanemu prawnikowi, jeśli tylko Iza sobie tego życzy. Odniósłszy zatem pierwszy sukces negocjacyjny, Iza przystąpiła do działania, skontaktowała się telefonicznie z adwokatem, który w istocie był już z góry uprzedzony o sprawie, i na początek umówiła się do niego z Agnieszką, na kolejny dzień planując również wizytę z Robertem.
Na prośbę Izy Robert zwolnił tego dnia z pracy w sklepie Piotrka, który dostał zadanie zawiezienia obu dziewczyn do Radzynia, a ponieważ Agnieszka nie ruszała się nigdzie bez dziecka, nie chcąc zostawiać go na głowie matce, miał również zająć się chłopcem w czasie, gdy obie będą na spotkaniu w kancelarii. Podróż odbyła się sprawnie i szybko, dzięki czemu, kiedy Piotrek zaparkował auto niedaleko rynku, do umówionej wizyty dziewczyny miały jeszcze pełny kwadrans.
Agnieszka wysiadła pierwsza i rozejrzała się po okolicy z miną wyrażającą zadowolenie i jakby nostalgię, bowiem w Radzyniu, gdzie kończyły z Izą liceum, od czasów matury nie była jeszcze ani razu. Ubrana dziś elegancko w najodświętniejsze ubrania, jakie posiadała, z kręconymi, świeżo umytymi blond włosami, które ostatnio ścięła do wysokości ramion, oraz ze starannie wykonanym na ten wyjazd makijażem, wyglądała dziś wyjątkowo ładnie, prawie jak za dawnych, beztroskich lat. Jedyne, co nie pasowało do jej obrazu z przeszłości, który Iza nadal przechowywała w pamięci, to bijące z całej jej postaci przygnębienie i rezygnacja, smutek w przygaszonych oczach oraz zacięta, surowa linia ust, które kiedyś tak często się śmiały…
Rozejrzawszy się z melancholią po znajomych zaułkach centrum miasteczka, Agnieszka jeszcze raz kontrolnie zerknęła na Pepusia, który nadal smacznie spał w foteliku, i na jej twarz wybiegł znany już wszystkim w jej otoczeniu wyraz wrogiej niechęci, jaki przybierała tylko i wyłącznie w odniesieniu do swojego dziecka.
— W tym niebieskim termosie masz dla niego mleko — poinformowała chłodno Piotrka, wskazując mu leżącą na tylnym siedzeniu torbę z akcesoriami dla niemowlęcia. — Jakby darł się o jedzenie, to mu daj. Pieluchy też są w razie czego, włożyłam je do tej dużej przegrody.
— Jasne — pokiwał głową Piotrek, zerkając z uśmiechem na uśpioną twarzyczkę chłopca. — Wszystko ogarnę, spokojnie. Zostawię mu otwarte drzwi, żeby miał świeże powietrze, a jak się obudzi, to dokładnie wiem, co robić. Ale grzmotnął w kimę, co? — dodał wesoło, zwracając się do Izy, która tak jak on nachyliła się do środka auta, by móc przyjrzeć się niemowlęciu. — Nawet trzęsienie ziemi by go nie zbudziło. Pepi uwielbia jeździć samochodem, to jest o wiele lepsze od kołyski!
— Jest słodziutki i prześliczny jak aniołek — szepnęła z zachwytem Iza. — I ciągle taki maleńki jak na swoje siedem tygodni…
Rzeczywiście, dziecko, choć dobrze odżywione, jak na swój wiek było drobniutkie i filigranowe, przez co nadal miało rozmiary noworodka i tylko po jego zachowaniu można było odgadnąć, że jest to niemowlę już prawie dwumiesięczne. Zasnąwszy w foteliku jeszcze przed wyjściem z domu w Korytkowie, spało ciągle jak zabite, z maleńkimi rączkami podniesionymi na wysokość twarzy i zwiniętymi w urocze piąstki.
— Urośnie — zapewnił Izę Piotrek. — Zobaczysz, jeszcze będzie z niego chłop jak dąb!
— Tak… jeszcze wszystko przed nim — przyznała ze wzruszeniem Iza.
Kontekst ten przypomniał jej scenę z wieczoru tuż przed śmiercią pana Szczepana i przed narodzinami Pepusia, kiedy ona i Majk siedzieli w sypialni Pabla i Lodzi, wpatrując się w uśpioną buzię małego Edzia. Mówili wtedy o nadziei… Maleńki Pepuś również był jej uosobieniem, wszak pomimo trudności i piętrzących się przed nim przeszkód miał przed sobą całe życie, które bez względu na wszystko miało wielkie szanse stać się ciągiem najpiękniejszych chwil.
— Iza, idziemy? — zapytała ze zniecierpliwieniem Agnieszka, która przyglądała im się z daleka ze skwaszoną miną. — Już siedem minut zostało, a zawsze lepiej być wcześniej, niż się spóźnić, nie?
— Tak, Aga, już idziemy — pokiwała głową Iza, z trudem odrywając oczy od dziecka i wyprostowując się. — Kancelaria jest tu obok, zaraz za rogiem, będziemy idealnie na godzinę.
— Leć, Iza — uśmiechnął się porozumiewawczo Piotrek. — I nie martwcie się niczym, ani się nie śpieszcie, ja zajmę się Pepim bez pudła.
— W porządku — skinął głową mecenas Giziak, odbierając z rąk Agnieszki podpisaną umowę pełnomocnictwa. — Dziękuję pani. Od tej chwili pani sprawa jest w moich rękach, oczywiście o wszystkim będę panią informował. Na początek załatwię sprawę przekierowania korespondencji na adres mojej kancelarii, nie będzie pani musiała odbierać tych papierów osobiście… Rozumiem, że jak dotąd nie otrzymała pani żadnej korespondencji z sądu?
— Nie — pokręciła głową Agnieszka. — Papiery złożyłam ponad trzy tygodnie temu i od tamtej pory cisza. Aż się zastanawiam, czy na pewno wszystko dobrze wypełniłam.
— Sprawdzę to — zapewnił ją spokojnie adwokat. — Prawdopodobnie pani sprawa czeka w kolejce do rozpatrzenia, to normalne i podejrzewam, że to już długo nie potrwa. Tak czy inaczej dowiem się, jak wygląda sytuacja.
Siedząca w milczeniu obok Agnieszki Iza z zadowoleniem przysłuchiwała się rozmowie, obserwując spod oka adwokata, o którym wiedziała od Pabla, że nie był rodzimym mieszkańcem Radzynia, lecz przeprowadził się tam kilka lat wcześniej, kiedy to ożenił się kobietą z tych okolic. Był to dość młody mężczyzna, mniej więcej w wieku Pabla, może nawet nieco młodszy, dzięki czemu ani ona, ani Agnieszka nie odczuwały niewygodnego dystansu wynikającego z różnicy wieku, a jednocześnie każde wypowiedziane przez niego zdanie świadczyło o tym, że był to rzeczowy i dobrze wykształcony prawnik z niemałym już doświadczeniem. Jeśli dodać do tego życzliwość, z jaką potraktował swoje nowe klientki, Iza poczuła się w pełni usatysfakcjonowana i dużo spokojniejsza, również w kwestii szantażu Krawczyka i jego współpracy z Romanem Krzemińskim. Co prawda sprawa ta nadal pozostawała niewypowiedziana, jednak kilka znaczących aluzji, jakie zawisły w powietrzu podczas tej rozmowy, wskazywały na to, że mecenas wie, że ona wie, iż on wie…
— Współpraca z Pawłem Lewickim to dla mnie zaszczyt i przyjemność — zaznaczył, kiedy po zakończonej rozmowie obie z Agnieszką podawały mu rękę na pożegnanie. — Bardzo ucieszyło mnie to odnowienie kontaktu z moim znakomitym kolegą z Lublina i może być pani pewna, pani Izabello — tu spojrzał znacząco w oczy Izy — że nie zawiodę położonego we mnie zaufania. Jutro, tak jak się umówiliśmy, zapraszam panią ze szwagrem, porozmawiamy sobie nieco dłużej.
Również Agnieszka wyszła z kancelarii mocno podniesiona na duchu.
— Nie wiem, jak ci dziękować, Iza — powiedziała z wdzięcznością, gdy tylko znalazły się z powrotem na ulicy. — To dla mnie taka ogromna i niespodziewana pomoc! Nawet nie masz pojęcia, jak ja to przeżywałam… Od kilku tygodni budziłam się w środku nocy cała roztrzęsiona i codziennie sprawdzałam skrzynkę pocztową z takim głazem na sercu, że myślałam, że umrę… i nawet cieszyłam się, kiedy nic nie przychodziło z tego nieszczęsnego sądu, bo przez resztę dnia nie musiałam o tym myśleć i się tym zajmować. Oczywiście przez cały czas wiedziałam, że masz rację… że trzeba to zrobić… że ten gnojek Rafał — tu zacisnęła zęby, a jej oczy cisnęły błyskawice — nie może tak łatwo wypiąć się na wszystko i mieć świętego spokoju… ale jednak to był dla mnie straszny ciężar. A teraz, kiedy wiem, że ten mecenas weźmie to na siebie i wszystko będzie za mnie załatwiał, to ja już jestem spokojna… od razu odżyłam… dzięki tobie, Izunia — tu zatrzymała się nagle na środku chodnika, spontanicznie zarzuciła Izie ręce na szyję i przytuliła ją gorąco. — Nie wiem, jak ci dziękować za to, że jesteś dla mnie taka dobra. To jest najgorszy czas w moim życiu…
Iza z uśmiechem odwzajemniła jej uścisk.
— Wszystko będzie dobrze, zobaczysz, Aga — zapewniła ją ciepło, gładząc ją przyjaznym gestem po obu ramionach. — Pan mecenas wygląda na bardzo sympatycznego człowieka, powiem ci, że od pierwszej sekundy bardzo mi się spodobał. Twoja sprawa będzie w dobrych rękach. A ty będziesz miała więcej czasu dla Pepusia.
Agnieszka natychmiast zesztywniała i odsunęła się od niej z niechęcią.
— Tak — mruknęła. — To jest druga rzecz… chciałam pomówić o nim z tobą.
— O Pepusiu? — upewniła się Iza.
Ze smutkiem zauważyła, że Agnieszka nie tylko teraz, ale właściwie nigdy nie mówi o swoim synku po imieniu, lecz używa jedynie chłodnego zaimka _on_. Już samo to tak dobitnie świadczyło o jej emocjonalnym dystansie wobec dziecka…
— Aha — skinęła głową, zerkając na nią w wahaniem. — Chodzi mi o to, że muszę go w końcu ochrzcić.
— Ach… oczywiście! — szepnęła Iza.
— Jak wiesz, ma już prawie dwa miesiące — ciągnęła obojętnym tonem Agnieszka, powolnym krokiem ruszając w stronę ulicy, gdzie Piotrek zaparkował samochód. — A u nas w Korytkowie dzieci chrzci się bardzo szybko po urodzeniu, więc mama już zaczyna naciskać… no wiesz, boi się, co ludzie powiedzą. Przecież wiadomo, jaka będzie śpiewka, nie dość, że bękart, to jeszcze nieochrzczony, nie? Mnie tam wszystko jedno, ale tata jest bardzo chory — westchnęła. — Lekarz mówi, żeby nie dokładać mu zmartwień, a wiadomo, że to ja jestem ta zła i wszystko przeze mnie. Więc chcę załatwić ten chrzest jak najszybciej, żeby było z głowy. Żadnych wielkich chrzcin nie mam zamiaru wyprawiać, po prostu msza w kościele, a potem jakiś obiad u mnie w domu. Tylko moja mama, tata, ja, on i jego rodzice chrzestni. Tak tylko _pro forma_.
— Jasne — odparła Iza, zasmucona jej chłodnym tonem pozbawionym wszelkich emocji. — Zewnętrzna oprawa przecież nie jest najważniejsza, liczy się sakrament.
— Niby tak — Agnieszka wzruszyła ramionami. — Dla mnie najważniejsze, żeby ludzie nie gadali i mama się nie gryzła. Dlatego chcę to zorganizować w miarę szybko, rozmawiałam już nawet o tym z naszym proboszczem i mam zielone światło, w mojej sytuacji nie ma przeszkód. Więc tak sobie pomyślałam, że może sensowny termin byłby na początku maja, jak będzie długi weekend… jak myślisz?
— Bardzo dobry pomysł — przyznała Iza.
— I właśnie chciałabym cię prosić, żebyś została jego matką chrzestną — dokończyła nieśmiało Agnieszka. — To było moje marzenie, odkąd się urodził, a nawet jeszcze wcześniej. Zgodziłabyś się, Iza?
— Ależ oczywiście! — zawołała zaskoczona Iza, zatrzymując się i serdecznym gestem chwytając ją za obie dłonie. — Ach… dziękuję ci, Aga! To dla mnie wielkie wyróżnienie!
Agnieszka z niedowierzaniem patrzyła na jej entuzjastyczną reakcję, lecz jej twarz przybrała wyraz ulgi i czegoś w rodzaju umiarkowanej radości.
— To ja ci dziękuję — szepnęła, znów ruszając chodnikiem.
Uniesiona radością z otrzymanej propozycji Iza odruchowo ruszyła wraz z nią, dotrzymując jej powolnego kroku. A zatem będzie matką chrzestną małego Pepusia! Dziecka, które było jej szczególnie bliskie z racji faktu, że urodziło się dokładnie w dniu i o godzinie, kiedy umarł pan Szczepan… i które nosiło jego imię… Dziecka, którego było jej tak żal, lecz któremu, jako oficjalna matka chrzestna, zawsze będzie mogła pomagać, w miarę możliwości opiekować się nim i obdarzać go choć szczyptą miłości…
„Będę dobrą ciocią Izą!” — myślała z radością. — „I dla Pepcia, i dla małej Klarci… Ach! Moje marzenie coraz bardziej się krystalizuje i nabiera rumieńców! Teraz jeszcze bardziej mam po co żyć i dla kogo pracować!”
— Dużo roboty z tym nie będzie — zapewniła ją Agnieszka. — Tylko jedna nauka przedchrzcielna w kościele, ale spróbuję załatwić to tak, żeby odbyła się dzień wcześniej, więc nie będziesz musiała przyjeżdżać specjalnie. Wszystkie twoje dokumenty, w tym świadectwo bierzmowania, są u nas w Korytkowie, więc kolejny problem mamy z głowy.
Mimo że szły bardzo powoli, do skwerku, obok którego stał zaparkowany samochód, zostało im już tylko kilkadziesiąt metrów. Kiedy wyszły zza rogu ulicy, Iza od razu zauważyła wysoką sylwetkę Piotrka, który szerokim krokiem spacerował po zacienionej drzewami alejce, tuląc i kołysząc w ramionach błękitno-białe zawiniątko z małym Pepusiem, nad którym pochylał się z uśmiechem i coś do niego mówił.
— Na ojca chrzestnego poproszę kuzyna z Białej Podlaskiej — mówiła dalej Agnieszka, taksując ten obrazek niechętnym wzrokiem. — Mamie bardzo na tym zależy, bo jego matka to jej przyrodnia siostra, a już od dawna nie utrzymujemy z nimi kontaktu, więc byłaby okazja go odświeżyć. Nie znam prawie wcale tego chłopaka, ale skoro mama chce, to pff… wszystko jedno, dla mnie to jest kompletnie bez znaczenia.
— Aga, poczekaj! — zatrzymała ją tknięta nagłą myślą Iza, przystając na środku chodnika i ruchem głowy wskazując jej Piotrka z chłopcem w ramionach. — A może poprosiłabyś o to jego? On byłby najlepszym ojcem chrzestnym dla Pepusia. Zobacz, jak świetnie się nim zajmuje… bardzo go lubi… na pewno ucieszyłby się, gdybyś zaproponowała mu…
— Nie ma mowy! — przerwała jej twardo Agnieszka, a w jej stanowczym głosie zabrzmiała nuta oburzenia. — No co ty, Iza, nawet mnie nie denerwuj… On? Ten terrorysta?! Ja mam go tak serdecznie dość! Już i tak wchrzania mi się we wszystko i na każdym kroku, a teraz mam dać mu pretekst do tego, żeby wchrzaniał się jeszcze bardziej? Wtedy to już w ogóle by się nie odczepił, gadałby, że jako ojciec chrzestny ma prawo zajmować się nim i o wszystkim decydować… O nie, Iza! Nigdy w życiu!
— Przecież on się nie wchrzania, tylko ci pomaga — zauważyła Iza tonem łagodnej perswazji. — I robi to z dobrego serca, a nie ze złośliwości. Dlaczego jesteś dla niego taka niesprawiedliwa, Aga? Nawet jeśli czasami bywa dla ciebie surowy, to tylko dlatego, że żal mu Pepusia… Ech… okej! — westchnęła, nie chcąc zaogniać sytuacji. — Już nic nie mówię, ty i tak zrobisz, co chcesz, przecież to twoje dziecko. Z mojej strony to była tylko spontaniczna sugestia, nie musisz mnie słuchać.
Agnieszka pokiwała głową, lecz po jej minie widać było, że z trudem panuje nad łzami.
— Przepraszam cię, Iza — wydusiła z siebie drżącym głosem. — Nie chciałabym sprawiać ci przykrości. Jesteś dla mnie taka dobra i tak bardzo mi zależy na przyjaźni z tobą… a przynajmniej na dobrej relacji… — poprawiła się ciszej. — Ale ja…
— Już dobrze, Aga — przerwała jej łagodnie Iza, obejmując ją ramieniem. — No już, nie denerwuj się. To ja cię przepraszam. Nie powinnam wtrącać się w twoje decyzje, narzucać ci moich wizji i stawiać cię w niezręcznej sytuacji. Już nie będę o tym wspominać, zrobisz tak, jak uznasz za stosowne. To ty jesteś mamą Pepusia, a ja, jako jego chrzestna, zawsze będę cię wspierać i pomagać ci na tyle, na ile będę mogła. Jestem naprawdę szczęśliwa, że zaproponowałaś mi taką ważną rolę w jego życiu — tu ruchem głowy znów wskazała z daleka na błękitno-białe zawiniątko tonące w szerokich ramionach Piotrka. — To dla mnie nie tylko zaszczyt, ale i ogromny kop motywacyjny na przyszłość. A co do Piotrka, to naprawdę… nie gniewaj się na niego. On chce tylko pomóc, nic poza tym. To bardzo dobry, uczynny chłopak, ja sama dopiero niedawno się na nim poznałam…
— Okej — szepnęła drętwo Agnieszka tonem osoby, która nie chce dłużej słuchać argumentów na ten temat. — Zostawmy to, Iza… wracajmy już do samochodu.
Pochylony nad trzymanym w ramionach niemowlęciem Piotrek podniósł głowę i dostrzegł dziewczyny dopiero w momencie, kiedy znalazły się kilka metrów od niego.
— O, już jesteście! — zdziwił się. — Szybko wam poszło! A Pepi już się obudził i nawet zdążył wtrząchnąć obiad! Był głodny jak wilk. Dałem mu to mleko, wyciągnął całą butelkę do ostatniej kropelki! — zaśmiał się. — Schowałem termos w to samo miejsce, jest całkowicie pusty — oznajmił Agnieszce, która skinęła na to tylko chłodno głową. — No to co? Misja załatwiona? W takim razie pakujemy naszego rozrabiakę do fotelika i trzeba wracać na chatę, zanim znowu nam zgłodnieje!Chéri, _il faudra installer son siège enfant dans la voiture de Michel_ (_fr_.) — Kochanie, trzeba będzie zamontować jej fotelik w samochodzie Michela.
_Viens, Victor, tu vas avec eux! Allez, vite!_ (_fr_.) Chodź, Victor, jedziesz z Isabelle! No już, szybko!
_Trésor_ (_fr_.) — skarb.
_Dis, Victor, tu le lui permettrais, non?_ (_fr_.) — Powiedz, Victor, pozwoliłbyś jej, prawda?
_On va grimper sur le toit, tu viens avec nous?_ (_fr_.) — Wychodzimy na dach, idziesz z nami?_Luc, Jean-Pierre, vous l’avez su?_ (fr.) — Luc, Jean-Pierre, wiedzieliście o tym?
_Qui est tout pour moi_ (_fr_.) — która jest dla mnie wszystkim.
_Elle mon soleil et ma lune, mon vent et mon printemps… mon unique muse_ (_fr_.) — ona jest moim słońcem i księżycem, moim wiatrem i moją wiosną… moją jedyną muzą.
_Alors_ (_fr_.) — więc, a zatem.
_Pour Isabelle_ (_fr_.) — dla Isabelle.
_Et si tu n’existais pas, dis-moi pourquoi j’existerais? Pour traîner dans un monde sans toi sans espoir et sans regret?_ (_fr_.) — Gdybyś nie istniała, powiedz, po co ja miałbym istnieć? Po to, by włóczyć się po świecie bez ciebie, bez nadziei i bez żalu? (słowa piosenki Joe Dassina).
_C’est parfait… parfait, Isabelle! Tu es géniale! Ma petite fée… mon enchateresse… mon elfe qui danse_… (_fr_.) — Doskonale… doskonale, Isabelle! Moja mała wróżko… moja czarodziejko… mój tańczący elfie…
_Oui, tu danseras un jour, Isabelle_ (_fr_.) — Tak, pewnego dnia zatańczysz, Isabelle.
_Attention, Isabelle!_ _N’aie pas peur! N’aie pas peur, mon amour…_ (_fr_.) — Uwaga, Isabelle! Nie bój się! Nie bój się, moja kochana…
_Ah, la vadrouille! Le clou de la soirée!_ (_fr_.) — Ach, włóczęga! Gwóźdź programu na dzisiejszy wieczór!
_Très bien, Vic, on tient les pouces pour toi!_ (_fr_.) — Bardzo dobrze, Vic, trzymamy za ciebie kciuki!_Ces fleurs sont pour toi, bien évidemment, mais elles sont lourdes, donc, pour l’instant, c’est moi qui vais les porter_ (_fr_.) — Te kwiaty oczywiście są dla ciebie, ale są ciężkie, więc na razie ja będę je niósł.
_Puisque je t’aime, Isabelle. Et je veux que tu deviennes ma femme… la mienne pour toujours…_ (_fr_.) — Ponieważ kocham cię, moja Isabelle. Kocham cię jak szaleniec i chcę, żebyś została moją żoną… moją na zawsze…
_Vic, non! Non, je t’en prie! Je ne veux pas! Je ne t’aime pas… Laisse-moi!_ (_fr_.) — Vic, nie! Nie, proszę! Nie chcę! Nie kocham cię… Zostaw mnie!
„Oby tylko Robik zgodził się przyjąć usługi mecenasa Giziaka” — myślała w zafrasowaniu Iza, wpatrując się w rozległe polne krajobrazy widoczne zza szyby okna pędzącego pociągu. — „Muszę chyba porozmawiać z nim sam na sam i odsłonić mu co nieco tajemnicy, żeby wiedział, na czym stoimy. Przecież najważniejsze jest to, żeby ochronić Melę. Przed nami kilka bardzo strategicznych tygodni…”
Był Wielki Czwartek i dziewczyna wracała właśnie na święta do Korytkowa. Świąteczną atmosferę i radość z kilku dni odpoczynku zaburzała jej jedynie sprawa Krawczyka, który co prawda od czasu rozmowy w kawiarni przepadł jak kamień w wodę i więcej się nie odzywał, jednak jego szantaż nadal wisiał nad nią jak miecz Damoklesa i spędzał jej sen z powiek. Na szczęście przez cały czas czuła wsparcie Majka i Pabla, co pozwalało jej podchodzić do sprawy spokojnie i z dystansem, a także działać, skupiając uwagę na konkretach, zamiast bezproduktywnie dręczyć się myślami.
W Korytkowie miała spędzić święta oraz następujące po nich kilka kolejnych dni, kiedy to Majk dla dobra sprawy udzielił jej krótkiego urlopu, a do Lublina wrócić dopiero w połowie kwietnia, tuż przed zaplanowanym przyjazdem belgijskiej ekipy na urodziny Pabla i Lodzi. Dzień przed wyjazdem do domu dostała od Pabla zadanie skontaktowania się z jego kolegą z Radzynia Podlaskiego i przekazanie w jego ręce sprawy Agnieszki, a następnie, jeśli udałoby się namówić na to Roberta, również sprawy spornej działki od Andrzejczakowej.
Pablo, indagowany przez Majka, który w trosce o Izę prosił go zachowanie najwyższej ostrożności i dopełnienie wszelkich starań, by wykluczyć możliwość ewentualnej współpracy mecenasa Giziaka z Krawczykiem, przeprowadził z kolegą serię rozmów telefonicznych, a nawet spotkał się z nim osobiście w Lublinie, korzystając z okazji, że ów miał tam akurat do załatwienia jakąś sprawę zawodową. Uznawszy go w ostatecznym rozrachunku za zaufanego sojusznika, przekazał Izie jego dane, adres i telefon z poleceniem, by tuż po świętach stawiła się u niego w Radzyniu wraz z Agnieszką w celu wstępnego nawiązania kontaktu.
_Bartek przeprowadzi ją bezboleśnie przez wszystkie etapy _— zapewnił ją przez telefon. — _A w tej drugiej sprawie będziecie się dogadywać na bieżąco. Mamy już kilka pomysłów, ale to na spokojnie… wszystko po kolei. Na razie spotkajcie się w Radzyniu_.
Iza jechała zatem do domu nie tylko na odpoczynek, ale też z konkretną misją do spełnienia. Nie chciała jednak, by to zdominowało jej czas spędzony w rodzinnym domu, dlatego, kiedy pociąg wjechał w las rozbuzowany soczystą wiosenną zielenią, jej myśli pobiegły w stronę znacznie przyjemniejszych spraw.
„Mela zaczęła już szósty miesiąc” — pomyślała, mrużąc oczy od silnych promieni słońca przebłyskujących przez gałęzie mijanych drzew. — „Kto by pomyślał… Jak ten czas leci!”
Uśmiechnęła się do siebie z melancholią. Tak… czas biegł… przemijał… gnał do przodu niczym pędzący pociąg, wypisz wymaluj jak ten, którym teraz jechała… zostawiał w tyle kolejne miesiące i lata… Mijały niepostrzeżenie w ferworze pracy i codziennych czynności, każdemu dodając lat i prowadząc go od początku życia w stronę jego końca. Tak minęło życie jej rodziców, a także krótkie życie Hani i długie pana Szczepana, którego każdy dzień przez pięćdziesiąt lat był naznaczony żalem i tęsknotą. Iza sama była jeszcze bardzo młoda, owszem, w sierpniu miała skończyć dopiero dwadzieścia trzy lata, jednak to, co dotąd zdążyła już przeżyć, subiektywnie dodawało jej wieku, na tyle, że obecnie coraz świadomiej patrzyła zarówno w przeszłość, jak i w przyszłość. Czy to, co było już za nią, miało większą wartość od tego, co dopiero miało nadejść? Jeszcze rok temu była przekonana, że tak… lecz dziś, nie wiedzieć czemu, odnosiła zupełnie przeciwne wrażenie. Coś na dnie jej duszy, ów tajemniczy chochlik pochodzący z głębin podświadomości po raz kolejny podpowiadał jej, że nic nie było takie, jak dotąd myślała… i że jeszcze wszystko przed nią…
„Przyszłość to biała karta i nowa nadzieja” — dumała, opierając głowę za siedzeniu i przymykając oczy. — „I trzeba jej się poddać, nie blokować jej, nawet jeśli wydaje nam się, że ta nadzieja nie ma racji bytu. Przecież nigdy nie możemy do końca wiedzieć, co jest złudzeniem, a co nim nie jest… Jak to ujął Majk? _Jeśli przez całe życie będziemy ulegać złudzeniom, ryzykujemy tym, że stracimy z oczu coś, co jest naszą prawdziwą nadzieją_… Świetnie powiedziane, szefie. To dla mnie kolejne motto, którego muszę się trzymać.”
Pod przymkniętymi oczami wyświetliła jej się łagodnie uśmiechnięta twarz Majka i jego stalowoszare oczy, w których zawsze odnajdowała samo ciepło i dobro — oczy jej najlepszego, najprawdziwszego przyjaciela, terapeuty i nauczyciela. Przecież on też tak wiele w życiu przeżył, jemu również tak bezwzględnie odebrano nadzieję… lecz paradoksalnie to właśnie on tak pięknie o niej mówił! Czy to nie był dla niej kolejny znak, że póki życie trwa i pędzi do przodu, nie powinna o niczym przesądzać?… i że tak naprawdę jeszcze wszystko jest możliwe?…
Myśl przerwał jej dzwonek telefonu. Na wyświetlaczu pojawiło się imię Victora.
— Mam znakomite wieści, Isabelle! — oznajmił jej podekscytowanym tonem, po którym słychać było, że aż pęka z dumy. — Zgadnij, co chcę powiedzieć!
Iza uśmiechnęła się, rozbawiona jego entuzjazmem.
— Dostaliście finansowanie polskiego projektu?
— Tak jest! — zawołał z radością. — Wiedziałem, że się domyślisz! Dziś poznaliśmy wyniki konkursu i nasz projekt zakwalifikował się do finansowania. Od września będziemy realizować go w Warszawie!
W jego głosie brzmiało takie podniecenie, że Iza aż prychnęła śmiechem.
— _Mes félicitations_, Victor — odpowiedziała ciepło. — Spodziewałam się, że dostaniecie to finansowanie, byłam tego prawie pewna. W końcu tyle się nad tym napracowaliście, włożyliście w to tyle serca…
— Właśnie… serca! — podchwycił Victor. — I nadal będziemy je wkładać, a szczególnie ja. Jestem dzisiaj szczęśliwy, Isabelle… taki szczęśliwy!
— Cieszę się razem z tobą, Vic — zapewniła go, rozbrojona jego szczerą, niemal dziecięcą radością. — Opowiesz mi dokładnie, jak wyglądają te wyniki? Ile dostaliście punktów i na którym miejscu listy rankingowej wylądowaliście?
Victor z zapałem przystąpił do opisywania żądanych szczegółów. Jak wynikało z jego relacji, projekt współpracy między Liège a Warszawą został oceniony dość wysoko i znalazł się mniej więcej w połowie listy rankingowej, co, biorąc pod uwagę ogromną konkurencję, było znakomitym wynikiem. Rozmowa, w trakcie której Iza musiała skupić się na prawidłowym wyrażaniu się w języku obcym, całkowicie zajęła jej uwagę i pozwoliła za kilkanaście minut zapomnieć o bieżących problemach. Tymczasem pociąg mknął już przez niezmierzone połacie pustych pól, co jednoznacznie wskazywało na zbliżanie się stacji _Radzyń Podlaski_.
— Ach, dziewczynka! — zawołała zachwycona Iza, ściskając Amelię i całując ją w oba policzki, a następnie wymieniając takie same uściski z szeroko uśmiechniętym Robertem. — To cudownie! Tak się cieszę, kochani! I gratuluję! Wam… ale sobie też! Bo to będzie nasza wspólna mała księżniczka!
— O tak… a Robik jest nieodwołalnie skazany na życie wśród kobiet! — zaśmiała się Amelia, zerkając przekornie na męża. — Nie opędzi się od nich już nigdy!
— No cóż, sam się tak urządził! — zauważyła wesoło Iza. — I zresztą wcale nie wygląda na takiego, którego to martwi!
W istocie twarz Roberta promieniała radością i szczęściem, zupełnie tak samo jak w dniu swego ślubu, z którego scenę Iza zapamiętała na zawsze, gdy wśród okrzyków radości i przy dźwiękach marsza weselnego wyprowadzał z kościoła Amelię w białym welonie.
— Pewnie, że nie! — odparł równie wesołym tonem. — Miałbym martwić się tym, że do końca życia będę najbardziej rozpieszczanym facetem w okolicy?
Roześmiali się wszyscy troje. Po wspólnie zjedzonym obiedzie zostali na rodzinną pogawędkę w salonie i właśnie przed chwilą Amelia i Robert uroczyście poinformowali Izę, że będzie miała siostrzenicę. Oni sami znali płeć dziecka już od dwóch tygodni, jednak czekali na bezpośrednie spotkanie, by osobiście poinformować o tym przyszłą ciocię. Iza przyjęła tę wiadomość z zachwytem, natychmiast wizualizując sobie przed oczami sklep z dziecięcymi ubrankami i zabawkami, wśród których już niedługo będzie mogła wybierać najpiękniejsze sukieneczki i lalki dla swojej małej pupilki. Czyż ta perspektywa nie była szczęściem samym w sobie?
— Wybraliśmy też imiona — oznajmiła jej Amelia. — Chcieliśmy zrobić to od razu, żeby już teraz, kiedy jeszcze jest w brzuszku, móc się do niej zwracać po imieniu.
— I jak ją nazwiecie? — zaciekawiła się Iza, wstrzymując oddech.
— Wybór był jednoznaczny i oczywisty — uśmiechnął się Robert. — Klara Izabella.
— Ach! — szepnęła Iza, czując, że oczy zaczynają jej wilgotnieć ze wzruszenia. — Po mamie i po mnie…
— Tak, Izunia — pokiwała głową Amelia, z czułością kładąc sobie dłoń na dość mocno zaokrąglonym już brzuchu. — Pierworodna wnuczka naszych rodziców nie może przecież dostać innego imienia niż mama. Robik pierwszy to zaproponował. A drugie będzie mieć po swojej jedynej rodzonej cioci.
— Po cioci, która będzie ją uwielbiała i rozpieszczała — zaznaczyła głęboko poruszona Iza. — Od razu to zapowiadam i uprzedzam, że w przypadku małej Klarci nie będę stosować się do żadnych zasad wychowawczych. Słyszycie? Żeby potem nie było pretensji! Wy możecie ją sobie wychowywać i dyscyplinować, ale ciotka Iza ani myśli wam w tym pomagać, za to będzie ją rozpieszczać, rozbestwiać i zasypywać prezentami!
Po korytkowskim salonie znów poniósł się perlisty śmiech całej rodziny, która następnie zgodnie przystąpiła do zbierania naczyń po obiedzie. Brała w tym udział również Amelia, która, ku radości męża i siostry, w ostatnim czasie czuła się już w pełni zdrowa i silna. Skończyły się jej kłopoty z podwyższonym ciśnieniem, ustąpiło chroniczne osłabienie i zmęczenie, zatem bez problemu mogła wrócić do wszystkich swoich obowiązków, wypełniając je z niespożytą wręcz energią. Dom państwa Staweckich przenikało teraz takie szczęście i radosna atmosfera oczekiwania na narodziny córeczki, że Iza, chłonąc te emocje niczym gąbka, miała wrażenie, że sama z radości unosi się kilka centymetrów nad powierzchnią ziemi. Na czas świąt spędzanych z rodziną świadomie odsunęła od siebie wszelkie złe myśli i problemy, zostawiając je na później, by nie psuły jej tych pięknych chwil.
— A druga rzecz to nowy pomnik mamy i taty — podjęła Amelia, kiedy po uprzątnięciu stołu Robert wyszedł do sklepu, zaś one we dwie usiadły w kuchni i zajęły się wydrapywaniem wzorków na pisankach.
— Właśnie! — podchwyciła żywo Iza. — Udało się coś zdziałać w tej sprawie?
— Nawet udało się ją zakończyć — uśmiechnęła się Amelia. — Jest już gotowy i zamontowany na cmentarzu, dokładnie taki, jaki chciałaś. Z tymi zdjęciami, które wybrałyśmy. Pan Tadeusz pięknie je wykonał w porcelanie.
— Cudownie! — szepnęła Iza. — Ach… muszę to zobaczyć! Pójdę jeszcze dzisiaj!
Sprawa pomnika na grobie rodziców od kilku tygodni była jednym z głównych tematów jej rozmów telefonicznych z siostrą. Jako że posiadała na koncie spore oszczędności, które rosły z każdą pensją i premią, jakie regularnie otrzymywała za pracę w _Anabelli_, Iza uparła się, by część z nich przeznaczyć na realizację planu, jaki nosiła w głowie od dawna, a który dotyczył właśnie pomnika jako wyrazu hołdu i pamięci córek dla zmarłych państwa Wodnickich. Mimo że Amelia nie chciała, by siostra dokładała się finansowo do przedsięwzięcia, argumentując to faktem, że miała przecież przed sobą ogromne wydatki na remont w lubelskim mieszkaniu odziedziczonym po panu Szczepanie, Iza przelała na konto siostry połowę planowanych kosztów pomnika, chciała bowiem mieć poczucie, że ów symboliczny prezent dla rodziców został częściowo sfinansowany z pracy jej własnych rąk. Amelia na taki argument nie miała odpowiedzi, przyjęła zatem pieniądze i zabrała się za załatwianie sprawy w tempie na tyle ekspresowym, by na święta, kiedy Iza miała wrócić do domu, pomnik był już gotowy. Plan ten udał się w stu procentach, z czego oboje z Robertem byli bardzo dumni, tym bardziej że kamieniarz zakończył instalowanie wszystkich elementów zaledwie dzień przez przyjazdem Izy do Korytkowa.
— Zdecydowałam się na dwa wazony w kamieniu — relacjonowała siostrze Amelia, w skupieniu wydrapując efektownego kwiatka na pofarbowanej na brązowo skorupce jajka. — Są zamontowane na stałe, po jednym po każdej stronie. Mają plastikowy wsad, który można wyciągać do umycia i nalania świeżej wody. Sama zobaczysz, że to jest bardzo funkcjonalne, bo taki wazon nigdy nie przewróci się od wiatru. A do tego jest w tym samym kamieniu co pomnik, więc wygląda to bardzo estetycznie.
Rzeczywiście, kiedy tego samego wieczoru Iza z naręczem kwiatów zerwanych w ogrodzie udała się na cmentarz, aż zachłysnęła się z radości i dumy na widok odmienionego nie do poznania grobu swych rodziców. W miejscu skromnej, popękanej mogiły z szarego cementu pysznił się teraz biały marmurowy pomnik z czarno-srebrnym krzyżem i takimiż tabliczkami informującymi o spoczywających tu zmarłych Klarze i Piotrze Wodnickich. Duże zdjęcia obojga, fachowo wykonane w białej porcelanie, wyraźnie ukazywały ich twarze, pełne życia i rozkwitłe młodością, która, przerwana nagłą śmiercią, nie zdążyła przemienić się w starość.
Iza z pełnym skupienia nabożeństwem wlała do obu wazonów przyniesioną z cmentarnego ujęcia wodę i włożyła do nich kwiaty, które długo układała, by prezentowały się jak najpiękniej. Jej serce przepełniało wzruszenie i przyjemne poczucie, że wreszcie miejsce wiecznego spoczynku jej rodziców wygląda tak, jak powinno było wyglądać od dawna, i że oto spełniła swój kolejny ważny obowiązek.
„Wybaczcie, że dopiero teraz” — mówiła w myślach do rodziców, wpatrując się w zdjęcia ich twarzy oczami roziskrzonymi radością. — „Miałyśmy z Melą małe, prozaiczne przeszkody techniczne, które sami dobrze znacie… czyli finanse. Ale już odbiłyśmy się od dna i spełniamy nasz obowiązek względem was. Zawsze przecież lepiej późno niż wcale. A teraz jesteśmy takie szczęśliwe! Wiecie już na pewno, że będziecie mieli wnuczkę, co? Małą Klarcię! Bardzo bym chciała, żeby była podobna do któregoś z was… żeby na przykład miała oczy po dziadku… Tak, po tobie, tato! Jak ja… Ale mniejsza o to, Robcio przecież też ma tu coś do powiedzenia. Najważniejsze, że maleńka jest zdrowa, a Mela też czuje się dobrze. Za trzy i pół miesiąca powitamy Klarcię na świecie. Na pewno cieszycie się razem z nami, prawda, moi kochani?”
Jakby w odpowiedzi na te słowa jej włosy rozwiał ciepły podmuch wiatru, a wieczorny promyk zachodzącego kwietniowego słońca padł na tabliczkę grobową i jasno oświetlił wykute w kamieniu imię _Klara_. Iza uśmiechnęła się ze wzruszeniem.
— Tak… Klara — szepnęła z czułością. — Dzięki niej zawsze będziemy o tobie pamiętać, mamo. To nasze wspólne szczęście i jako rodzona ciocia będę o nią dbała jak o własną córkę. Obiecuję wam to… obiecuję z całego serca!
_Nie zna śmierci Pan żywota, chociaż przeszedł przez jej wrota_… Korytkowski kościół aż dudnił od zgodnego śpiewu, który wydobywał się z piersi tłumu napełniającego jego niewielkie wnętrze. Była Niedziela Wielkanocna i właśnie kończyła się uroczysta msza rezurekcyjna, na której jak zawsze stawiła się większość mieszkańców wioski. Iza, Amelia i Robert również zerwali się tego dnia o świcie, by udać się na rezurekcję i w ten sposób wspólnie poświętować Zmartwychwstanie Pańskie — jak za dawnych dobrych czasów z matką, a wcześniej i z ojcem… Specjalnie na tę okazję Iza ubrała się w swą białą sukienkę w stylu Hani i uczesała się podobnie jak na ostatniej wigilii z panem Szczepanem, ozdabiając włosy świeżymi kwiatami, co wzbudziło szczery zachwyt Amelii. Pogoda była wspaniała, ciepła i pogodna, a promienie kwietniowego słońca nawet o tej porze, tuż przed godziną ósmą, grzały po twarzach jak w środku upalnego lata.
Msza zakończyła się i wśród wysypującego się z kościoła elegancko wystrojonego tłumu rozbrzmiewały okrzyki wzajemnych pozdrowień znajomych i sąsiadów. Część osób rozchodziła się powoli w różne strony, jednak wiele rozgadanych grupek przystanęło jeszcze na placyku pod kościołem, by wymienić się najświeższymi nowinkami i plotkami.
Przystojny młody człowiek o bujnej blond czuprynie, który z miną wyrażającą skrajną niechęć i przymus towarzyszył dziś w kościele swym rodzicom, czekał na nich teraz wyraźnie zniecierpliwiony, nerwowym gestem podrzucając w dłoni kluczyki od samochodu. Znudzony przedłużającym się oczekiwaniem, nonszalancko oparł się o kościelny parkan, nie reagując na pozdrowienia mijających go ludzi, i chmurnym wzrokiem obserwował z daleka otoczoną wianuszkiem sąsiadek matkę oraz ojca, który tuż obok wymieniał liczne i niekończące się uściski dłoni z sąsiadami.
— Michałku, pozwól do nas na chwilę! — zawołała słodko pani Krzemińska, przywołując go ruchem ręki. — No, chodź, chodź, synku… Przywitaj się z paniami!
Michał skrzywił się na te słowa, jakby łyknął plaster cytryny, jednak posłusznie oderwał się od parkanu i z ostentacyjnie niechętnym wyrazem oblicza podszedł do grupki sąsiadek, która natychmiast zasypała go serią pozdrowień i pytań. Odpowiadał na nie zdawkowo, nie siląc się na uśmiech i pozwalając dokańczać zdania matce, która z entuzjazmem opowiadała o jego sukcesach na uczelni i coraz bardziej krystalizujących się planach na zawodową przyszłość.
— Jeszcze tylko rok z okładem i będziemy mieć magistra zarządzania — ogłosiła z dumą, czule poklepując po ramieniu wyższego od niej o głowę syna. — Ale teraz to on już mało będzie miał tych zajęć i więcej czasu będzie spędzał z nami, firmą się zajmował… No bo przecież, jeśli potem ma przejąć pałeczkę po Romanie, to już teraz musi zacząć na poważnie się w to wciągać. A co, drogie panie, tak to jest! Młodzi muszą brać sprawy w swoje ręce, taka kolej losu!
— Żeby jeszcze jakąś odpowiednią pannę sobie znalazł — pokiwała głową Maliniakowa, zerkając z sympatią na chłopaka. — To już pani będzie całkiem zadowolona, co, kochana? Wnuki by się przydały, bo co to pani na starość będzie robić, jak nie wnuki bawić?
— Ano tak, tak — przyznała z westchnieniem Krzemińska. — Ale na to, widzi pani, Michałek jeszcze ma czas. Teraz odpowiednią dziewczynę bardzo trudno znaleźć, a on…
— Mama da już spokój, co? — przerwał jej zniecierpliwiony Michał. — Do domu trzeba jechać, przed wyjściem prosiłem przecież, żeby to nie trwało godzinami.
Sąsiadki zamilkły jak na komendę, przyglądając mu się spod oka współczującym wzrokiem. Cóż, zrozumiałe… rozmowa o dziewczynie zapewne przypomniała mu przykre wydarzenia sylwestrowej nocy i to stąd ten jawnie zły humor.
— No już, już, nie denerwuj się, chłopcze — zagadnęła łagodnym tonem stojąca obok niego pani Zielińska, sąsiadka i przyjaciółka Maliniakowej. — Toć my wiemy, że po zawodzie sercowym nie jest łatwo, ale przecież wszystko jeszcze przed tobą…
Michał wywrócił oczami i w geście skrajnego zniecierpliwienia odsunął się, by opuścić towarzystwo i udać się do samochodu. Nim jednak zdążył zrobić pierwszy krok, nagle stanął jak wryty z miną świadczącą o tym, iż w ułamku sekundy zapomniał o całym świecie. Oto kilkanaście metrów dalej w kolorowym tłumie dostrzegł zwiewną sylwetkę Izy ubranej w elegancką białą sukienkę i uczesanej w misterny kok przyozdobiony białymi kwiatami, które pięknie odcinały się na tle jej ciemnych włosów.
Dziewczyna towarzyszyła swemu szwagrowi i siostrze, której sporych rozmiarów brzuch, uwydatniony pod błękitną sukienką, wskazywał na to, że rodzina Staweckich niebawem się powiększy. Michał słyszał już coś o tym, owszem, ale zupełnie wyleciało mu to z głowy, dopiero teraz przypomniał sobie, że w istocie matka coś tam kiedyś wspominała… Wszyscy troje przystanęli właśnie w okolicach bocznego wyjścia z kościoła zatrzymani przez państwa Marczuków i panią Kowalikową oraz Dorotę, przyjaciółkę z dzieciństwa Amelii, która do kościoła przywiozła na wózku inwalidzkim swego sędziwego niepełnosprawnego ojca. Gromadka zatonęła w wesołej pogawędce, której głównym tematem był chyba przyszły członek rodziny Staweckich, bowiem sąsiadki co jakiś czas jedna po drugiej wyciągały rękę, by pogładzić Amelię po brzuchu.
Postać Izy, uroczo roześmianej i biorącej żywy udział w rozmowie, wyróżniała się na tle innych osób, jakby była nie z tego świata. Lekka, zgrabna, o pięknych liniach i wdzięcznych ruchach głowy, rąk i ciała… Michał patrzył jak zaczarowany. Jak to możliwe, że kiedyś tego nie dostrzegał? Jak to możliwe, że dopiero w ostatnich tygodniach tak jasno dotarło do niego, iż na całym świecie nie ma drugiej takiej kobiety? Że choć inne mogły przewyższać ją urodą, żadna nie była w stanie równać się z nią wdziękiem i kobiecym ciepłem… i że żadna nie miała tak cudownych oczu… Czy to ona się zmieniła? Czy to raczej jemu opadły z oczu łuski? Te dziwne łuski, które latami przysłaniały mu wzrok i nie pozwalały wyraźnie dostrzec tego, co dziś było dla niego takie oczywiste…
— Jak ty ślicznie wyglądasz w tej białej sukience, Izabelko — zauważyła ciepło Marczukowa, na co pozostali skwapliwie pokiwali głowami na znak, że zgadzają się z tą opinią. — Nie wiem, Amelciu, jak to się dzieje, ale co widzę twoją młodszą siostrzyczkę, to ona za każdym razem jest piękniejsza!
— To prawda — przyznała z dumą Amelia.
— I pewnie niedługo przyjedzie tu z jakimś kawalerem! — zaśmiała się Dorota, szturchając Izę w łokieć porozumiewawczym gestem. — Co, Iza? Tylko patrzeć, jak jakiś przystojniak złowi naszą śliczną złotą rybkę!
— Pewnie już w kolejce stoją, nie bój się, Dorotko! — zapewniła ją Marczukowa. — Ani się obejrzymy, jak będziemy mieć w Korytkowie huczne weselisko!
— Ja to słyszałam o jakimś zagranicznym, bardzo rokującym kawalerze… chyba z Belgii — zaczęła z zastanowieniem Kowalikowa i nagle urwała jak rażona gromem na widok morderczej miny Doroty. — Znaczy, tak mi się tylko o uszy obiło, ale nie wiem, czy to prawda.
Na chwilę w kręgu rozmówców zapadła pełna konsternacji cisza. Zgromiwszy wzrokiem Kowalikową, która aż zarumieniła się na myśl o popełnionej właśnie gafie, Dorota sama również odwróciła oczy pod miażdżącym spojrzeniem Amelii, co dla Izy było jasną wskazówką do odgadnięcia, jaką drogą po Korytkowie rozeszła się plotka o jej rzekomym przyszłym związku z Victorem.
„Mela powiedziała o tym w zaufaniu Dorotce, a ona, również w zaufaniu i w najgłębszej tajemnicy, powtórzyła to innym” — pomyślała z rozbawieniem. — „I teraz wszyscy już są przekonani, że niebawem wyjdę za Vica i wyjadę z nim do Liège. Ech, jak ja cię kocham, moje zaściankowe, w stu procentach przewidywalne Korytkowo!”
Tak czy owak uznała, że owo zabawne nieporozumienie najlepiej wyjaśnić od razu, zanim plotki osiągną zbyt wysoki poziom absurdu.
— Dobrze pani słyszała, ale to jest tylko półprawda — wyjaśniła z powagą Kowalikowej. — Owszem, mam kolegę, nawet mogę powiedzieć, że przyjaciela, który mieszka w Belgii. Ma na imię Victor. Często rozmawiamy przez telefon, ćwiczę przy nim język francuski, a sama w zamian uczę go trochę polskiego. Jednak to nie jest mój kawaler ani przyszły narzeczony… ani nic z tych rzeczy — uśmiechnęła się z pobłażaniem, zerkając spod oka na zawstydzoną minę Amelii. — Bo tak między nami, to ja nigdy w życiu nie związałabym się z cudzoziemcem. Nie wiem, kto rozpowiedział takie śmieszne plotki, ale zapewniam panią, że są całkowicie nieprawdziwe.
Towarzystwo milczało przez kolejną chwilę, ze zmieszaniem kiwając głowami.
— A jaki piękny pomnik zrobiłyście dla waszych rodziców! — zmieniła przytomnie temat Marczukowa, by przerwać niewygodną ciszę. — Wczoraj byliśmy specjalnie na cmentarzu, żeby go zobaczyć, no i powiem wam, że piękny, piękny… Prawda, Jasiu? — zwróciła się do przysłuchującego się w milczeniu męża. — Wszystkim się podoba. Tak po prawdzie to wczoraj po święceniu koszyczków pół Korytkowa tam chodziło, niby odwiedzić swoich zmarłych, ale tak naprawdę to popatrzeć, jak to Wodniccy teraz sobie jak królowie leżą…
Wpatrzony z daleka w jasną postać Izy blondwłosy chłopak nadal stał nieruchomo, jak zaklęty, nie zwracając już najmniejszej uwagi na towarzystwo swej matki, które na nowo zatonęło w rozmowie. Tymczasem Roman Krzemiński, który od kilku minut rozmawiał na osobności z jednym z sąsiadów, odwrócił się teraz, szukając wzrokiem syna.
— Michał, mogę cię prosić na moment? — rzucił głośno, na co Michał drgnął i ocknął się ze swojego transu. — Chodź na dwa słowa z Waldkiem, co? No wiesz, w sprawie naprawy twojego auta.
Michał z niechęcią podszedł do ojca i podał rękę panu Waldkowi, szkicując na obliczu coś w rodzaju obojętnego uśmiechu.
— Waldek mówi, że dałoby się znaleźć ten czujnik na środę po świętach — oznajmił mu znacząco ojciec. — I trzeba by się umówić, żeby podjechać do warsztatu w Małowoli na montaż, ale to już chyba raczej w czwartek.
— Dobra — skinął głową Michał, nie wdając się w dalszą dyskusję.
Tak naprawdę nie do końca kojarzył, na co się właśnie zgodził, gdyż całą jego uwagę wciąż przykuwała grupka osób przy bocznym wyjściu z kościoła, które teraz wymieniały pożegnalne pozdrowienia i powoli rozchodziły się w swoje strony. Iza, Amelia i Robert pomachali rękami Dorocie i pozostałym, po czym dziarskim krokiem ruszyli w kierunku drogi wiodącej do ich domu.
Przechodząca obok trójka znienawidzonych sąsiadów natychmiast zwróciła uwagę pani Krzemińskiej oraz jej towarzystwa.
— O proszę, Staweccy — skrzywiła się, wskazując ich dyskretnym ruchem głowy, na co reszta sąsiadek odwróciła się w o wiele mniej dyskretny sposób. — Widzicie? I ta mała bezczelna Wodnicka.
— Ładną ma sukienkę — szepnęła nieśmiało stojąca obok swej matki Małgosia Zielińska, która od paru minut śledziła Izę pełnym uznania wzrokiem. — Jak z katalogu. I super fryzura…
— Ale kto by pomyślał, że takie wielkie panie wyrosną z tych żebraczek — zauważyła szeptem Maliniakowa. — Już pół Korytkowa z nimi trzyma! A widziałyście, jaki pomnik rodzicom wystawiły? Jak jakimś jaśnie państwu! Biały marmur, srebrne chromy… toć to kosztuje a kosztuje!
— Chcą się pokazać — oceniła z przekąsem Zielińska. — Zarobiły trochę pieniędzy, to teraz będą się obnosić. Najpierw sklep Stawecki rozbudował, a teraz taki piękny pomnik dla Wodnickich. A po co taki drogi, jak nie po to, żeby ludziom się pokazać? Zmarłym to przecie wszystko jedno… Ech, blichtr… blichtr, pani kochana!
— Blichtr — zgodziła się kwaśno Krzemińska, niechętnym wzrokiem obserwując oddalającą się trójkę sąsiadów. — Pieniędzy trochę podłapali i myślą sobie nie wiadomo co… nuworysze! Ja to naprawdę nie wiem, co mój Michałek widział kiedyś w tej Wodnickiej — pokręciła głową, zerkając z czułością na syna, który stał nieopodal w towarzystwie ojca i pana Waldka. — Toć to od początku było nic niewarte.
Urwała zaskoczona na widok dziwnego zachowania syna, bowiem Michał, widząc, że Iza odchodzi spod kościoła, przerwał w pół słowa toczoną rozmowę i odruchowo skoczył za nią, jakby chciał ją zatrzymać, a przynajmniej zwrócić jej uwagę na swoją obecność. Gest ten jednak był zdecydowanie spóźniony, gdyż Iza z rodziną minęła właśnie bramę obejścia kościoła i wyszła na drogę, nie oglądając się za siebie, zatopiona w żywej pogawędce z siostrą i szwagrem. Biec za nimi byłoby absurdem i rażącą niezręcznością… Niezadowolony Michał zatrzymał się zatem, jeszcze raz zerknął za oddalającą się białą plamą jej sukienki, po czym, nerwowym gestem przesunąwszy ręką po włosach, zawrócił i ze skrajnie poirytowaną miną dołączył do ojca, ignorując podejrzliwe i zaniepokojone spojrzenie matki.
— Aga, usiądź ze Pepciem z tyłu — poleciła Agnieszce Iza, kiedy Piotrek, zamontowawszy na tylnym siedzeniu auta fotelik ze śpiącym niemowlęciem, wysunął się z powrotem z samochodu i otworzył przednie drzwi, by zająć miejsce za kierownicą. — Będziesz miała do niego ciągły dostęp, a ja siądę z Piotrkiem z przodu, okej?
— Okej — mruknęła obojętnie Agnieszka, posłusznie zasiadając z tyłu obok synka.
Granatowy renault Piotrka ruszył skąpaną w słońcu szosą w stronę Małowoli, a następnie, minąwszy ją, wyjechał na drogę powiatową wiodącą do Radzynia Podlaskiego. Mieli przed sobą jeszcze pełną godzinę do umówionego telefonicznie spotkania w kancelarii adwokackiej mecenasa Giziaka, jednak Iza wolała pojechać wcześniej, by mieć czas na spokojne odnalezienie adresu w centrum miasta.
Święta już minęły, Amelia i Robert wrócili do pracy w sklepie, jednak Iza została jeszcze w Korytkowie, by zrealizować zadanie zlecone jej przez Pabla. Plan, który miała do wykonania, na razie szedł pomyślnie, Agnieszka posłusznie zgodziła się na przekazanie swojej sprawy fachowcowi, zwłaszcza kiedy dowiedziała się, że nie będzie musiała płacić za jego usługi, zaś zaindagowany któregoś wieczoru w sprawie działki Robert, również _a priori_ nie widział przeszkód w powierzeniu jej zaufanemu prawnikowi, jeśli tylko Iza sobie tego życzy. Odniósłszy zatem pierwszy sukces negocjacyjny, Iza przystąpiła do działania, skontaktowała się telefonicznie z adwokatem, który w istocie był już z góry uprzedzony o sprawie, i na początek umówiła się do niego z Agnieszką, na kolejny dzień planując również wizytę z Robertem.
Na prośbę Izy Robert zwolnił tego dnia z pracy w sklepie Piotrka, który dostał zadanie zawiezienia obu dziewczyn do Radzynia, a ponieważ Agnieszka nie ruszała się nigdzie bez dziecka, nie chcąc zostawiać go na głowie matce, miał również zająć się chłopcem w czasie, gdy obie będą na spotkaniu w kancelarii. Podróż odbyła się sprawnie i szybko, dzięki czemu, kiedy Piotrek zaparkował auto niedaleko rynku, do umówionej wizyty dziewczyny miały jeszcze pełny kwadrans.
Agnieszka wysiadła pierwsza i rozejrzała się po okolicy z miną wyrażającą zadowolenie i jakby nostalgię, bowiem w Radzyniu, gdzie kończyły z Izą liceum, od czasów matury nie była jeszcze ani razu. Ubrana dziś elegancko w najodświętniejsze ubrania, jakie posiadała, z kręconymi, świeżo umytymi blond włosami, które ostatnio ścięła do wysokości ramion, oraz ze starannie wykonanym na ten wyjazd makijażem, wyglądała dziś wyjątkowo ładnie, prawie jak za dawnych, beztroskich lat. Jedyne, co nie pasowało do jej obrazu z przeszłości, który Iza nadal przechowywała w pamięci, to bijące z całej jej postaci przygnębienie i rezygnacja, smutek w przygaszonych oczach oraz zacięta, surowa linia ust, które kiedyś tak często się śmiały…
Rozejrzawszy się z melancholią po znajomych zaułkach centrum miasteczka, Agnieszka jeszcze raz kontrolnie zerknęła na Pepusia, który nadal smacznie spał w foteliku, i na jej twarz wybiegł znany już wszystkim w jej otoczeniu wyraz wrogiej niechęci, jaki przybierała tylko i wyłącznie w odniesieniu do swojego dziecka.
— W tym niebieskim termosie masz dla niego mleko — poinformowała chłodno Piotrka, wskazując mu leżącą na tylnym siedzeniu torbę z akcesoriami dla niemowlęcia. — Jakby darł się o jedzenie, to mu daj. Pieluchy też są w razie czego, włożyłam je do tej dużej przegrody.
— Jasne — pokiwał głową Piotrek, zerkając z uśmiechem na uśpioną twarzyczkę chłopca. — Wszystko ogarnę, spokojnie. Zostawię mu otwarte drzwi, żeby miał świeże powietrze, a jak się obudzi, to dokładnie wiem, co robić. Ale grzmotnął w kimę, co? — dodał wesoło, zwracając się do Izy, która tak jak on nachyliła się do środka auta, by móc przyjrzeć się niemowlęciu. — Nawet trzęsienie ziemi by go nie zbudziło. Pepi uwielbia jeździć samochodem, to jest o wiele lepsze od kołyski!
— Jest słodziutki i prześliczny jak aniołek — szepnęła z zachwytem Iza. — I ciągle taki maleńki jak na swoje siedem tygodni…
Rzeczywiście, dziecko, choć dobrze odżywione, jak na swój wiek było drobniutkie i filigranowe, przez co nadal miało rozmiary noworodka i tylko po jego zachowaniu można było odgadnąć, że jest to niemowlę już prawie dwumiesięczne. Zasnąwszy w foteliku jeszcze przed wyjściem z domu w Korytkowie, spało ciągle jak zabite, z maleńkimi rączkami podniesionymi na wysokość twarzy i zwiniętymi w urocze piąstki.
— Urośnie — zapewnił Izę Piotrek. — Zobaczysz, jeszcze będzie z niego chłop jak dąb!
— Tak… jeszcze wszystko przed nim — przyznała ze wzruszeniem Iza.
Kontekst ten przypomniał jej scenę z wieczoru tuż przed śmiercią pana Szczepana i przed narodzinami Pepusia, kiedy ona i Majk siedzieli w sypialni Pabla i Lodzi, wpatrując się w uśpioną buzię małego Edzia. Mówili wtedy o nadziei… Maleńki Pepuś również był jej uosobieniem, wszak pomimo trudności i piętrzących się przed nim przeszkód miał przed sobą całe życie, które bez względu na wszystko miało wielkie szanse stać się ciągiem najpiękniejszych chwil.
— Iza, idziemy? — zapytała ze zniecierpliwieniem Agnieszka, która przyglądała im się z daleka ze skwaszoną miną. — Już siedem minut zostało, a zawsze lepiej być wcześniej, niż się spóźnić, nie?
— Tak, Aga, już idziemy — pokiwała głową Iza, z trudem odrywając oczy od dziecka i wyprostowując się. — Kancelaria jest tu obok, zaraz za rogiem, będziemy idealnie na godzinę.
— Leć, Iza — uśmiechnął się porozumiewawczo Piotrek. — I nie martwcie się niczym, ani się nie śpieszcie, ja zajmę się Pepim bez pudła.
— W porządku — skinął głową mecenas Giziak, odbierając z rąk Agnieszki podpisaną umowę pełnomocnictwa. — Dziękuję pani. Od tej chwili pani sprawa jest w moich rękach, oczywiście o wszystkim będę panią informował. Na początek załatwię sprawę przekierowania korespondencji na adres mojej kancelarii, nie będzie pani musiała odbierać tych papierów osobiście… Rozumiem, że jak dotąd nie otrzymała pani żadnej korespondencji z sądu?
— Nie — pokręciła głową Agnieszka. — Papiery złożyłam ponad trzy tygodnie temu i od tamtej pory cisza. Aż się zastanawiam, czy na pewno wszystko dobrze wypełniłam.
— Sprawdzę to — zapewnił ją spokojnie adwokat. — Prawdopodobnie pani sprawa czeka w kolejce do rozpatrzenia, to normalne i podejrzewam, że to już długo nie potrwa. Tak czy inaczej dowiem się, jak wygląda sytuacja.
Siedząca w milczeniu obok Agnieszki Iza z zadowoleniem przysłuchiwała się rozmowie, obserwując spod oka adwokata, o którym wiedziała od Pabla, że nie był rodzimym mieszkańcem Radzynia, lecz przeprowadził się tam kilka lat wcześniej, kiedy to ożenił się kobietą z tych okolic. Był to dość młody mężczyzna, mniej więcej w wieku Pabla, może nawet nieco młodszy, dzięki czemu ani ona, ani Agnieszka nie odczuwały niewygodnego dystansu wynikającego z różnicy wieku, a jednocześnie każde wypowiedziane przez niego zdanie świadczyło o tym, że był to rzeczowy i dobrze wykształcony prawnik z niemałym już doświadczeniem. Jeśli dodać do tego życzliwość, z jaką potraktował swoje nowe klientki, Iza poczuła się w pełni usatysfakcjonowana i dużo spokojniejsza, również w kwestii szantażu Krawczyka i jego współpracy z Romanem Krzemińskim. Co prawda sprawa ta nadal pozostawała niewypowiedziana, jednak kilka znaczących aluzji, jakie zawisły w powietrzu podczas tej rozmowy, wskazywały na to, że mecenas wie, że ona wie, iż on wie…
— Współpraca z Pawłem Lewickim to dla mnie zaszczyt i przyjemność — zaznaczył, kiedy po zakończonej rozmowie obie z Agnieszką podawały mu rękę na pożegnanie. — Bardzo ucieszyło mnie to odnowienie kontaktu z moim znakomitym kolegą z Lublina i może być pani pewna, pani Izabello — tu spojrzał znacząco w oczy Izy — że nie zawiodę położonego we mnie zaufania. Jutro, tak jak się umówiliśmy, zapraszam panią ze szwagrem, porozmawiamy sobie nieco dłużej.
Również Agnieszka wyszła z kancelarii mocno podniesiona na duchu.
— Nie wiem, jak ci dziękować, Iza — powiedziała z wdzięcznością, gdy tylko znalazły się z powrotem na ulicy. — To dla mnie taka ogromna i niespodziewana pomoc! Nawet nie masz pojęcia, jak ja to przeżywałam… Od kilku tygodni budziłam się w środku nocy cała roztrzęsiona i codziennie sprawdzałam skrzynkę pocztową z takim głazem na sercu, że myślałam, że umrę… i nawet cieszyłam się, kiedy nic nie przychodziło z tego nieszczęsnego sądu, bo przez resztę dnia nie musiałam o tym myśleć i się tym zajmować. Oczywiście przez cały czas wiedziałam, że masz rację… że trzeba to zrobić… że ten gnojek Rafał — tu zacisnęła zęby, a jej oczy cisnęły błyskawice — nie może tak łatwo wypiąć się na wszystko i mieć świętego spokoju… ale jednak to był dla mnie straszny ciężar. A teraz, kiedy wiem, że ten mecenas weźmie to na siebie i wszystko będzie za mnie załatwiał, to ja już jestem spokojna… od razu odżyłam… dzięki tobie, Izunia — tu zatrzymała się nagle na środku chodnika, spontanicznie zarzuciła Izie ręce na szyję i przytuliła ją gorąco. — Nie wiem, jak ci dziękować za to, że jesteś dla mnie taka dobra. To jest najgorszy czas w moim życiu…
Iza z uśmiechem odwzajemniła jej uścisk.
— Wszystko będzie dobrze, zobaczysz, Aga — zapewniła ją ciepło, gładząc ją przyjaznym gestem po obu ramionach. — Pan mecenas wygląda na bardzo sympatycznego człowieka, powiem ci, że od pierwszej sekundy bardzo mi się spodobał. Twoja sprawa będzie w dobrych rękach. A ty będziesz miała więcej czasu dla Pepusia.
Agnieszka natychmiast zesztywniała i odsunęła się od niej z niechęcią.
— Tak — mruknęła. — To jest druga rzecz… chciałam pomówić o nim z tobą.
— O Pepusiu? — upewniła się Iza.
Ze smutkiem zauważyła, że Agnieszka nie tylko teraz, ale właściwie nigdy nie mówi o swoim synku po imieniu, lecz używa jedynie chłodnego zaimka _on_. Już samo to tak dobitnie świadczyło o jej emocjonalnym dystansie wobec dziecka…
— Aha — skinęła głową, zerkając na nią w wahaniem. — Chodzi mi o to, że muszę go w końcu ochrzcić.
— Ach… oczywiście! — szepnęła Iza.
— Jak wiesz, ma już prawie dwa miesiące — ciągnęła obojętnym tonem Agnieszka, powolnym krokiem ruszając w stronę ulicy, gdzie Piotrek zaparkował samochód. — A u nas w Korytkowie dzieci chrzci się bardzo szybko po urodzeniu, więc mama już zaczyna naciskać… no wiesz, boi się, co ludzie powiedzą. Przecież wiadomo, jaka będzie śpiewka, nie dość, że bękart, to jeszcze nieochrzczony, nie? Mnie tam wszystko jedno, ale tata jest bardzo chory — westchnęła. — Lekarz mówi, żeby nie dokładać mu zmartwień, a wiadomo, że to ja jestem ta zła i wszystko przeze mnie. Więc chcę załatwić ten chrzest jak najszybciej, żeby było z głowy. Żadnych wielkich chrzcin nie mam zamiaru wyprawiać, po prostu msza w kościele, a potem jakiś obiad u mnie w domu. Tylko moja mama, tata, ja, on i jego rodzice chrzestni. Tak tylko _pro forma_.
— Jasne — odparła Iza, zasmucona jej chłodnym tonem pozbawionym wszelkich emocji. — Zewnętrzna oprawa przecież nie jest najważniejsza, liczy się sakrament.
— Niby tak — Agnieszka wzruszyła ramionami. — Dla mnie najważniejsze, żeby ludzie nie gadali i mama się nie gryzła. Dlatego chcę to zorganizować w miarę szybko, rozmawiałam już nawet o tym z naszym proboszczem i mam zielone światło, w mojej sytuacji nie ma przeszkód. Więc tak sobie pomyślałam, że może sensowny termin byłby na początku maja, jak będzie długi weekend… jak myślisz?
— Bardzo dobry pomysł — przyznała Iza.
— I właśnie chciałabym cię prosić, żebyś została jego matką chrzestną — dokończyła nieśmiało Agnieszka. — To było moje marzenie, odkąd się urodził, a nawet jeszcze wcześniej. Zgodziłabyś się, Iza?
— Ależ oczywiście! — zawołała zaskoczona Iza, zatrzymując się i serdecznym gestem chwytając ją za obie dłonie. — Ach… dziękuję ci, Aga! To dla mnie wielkie wyróżnienie!
Agnieszka z niedowierzaniem patrzyła na jej entuzjastyczną reakcję, lecz jej twarz przybrała wyraz ulgi i czegoś w rodzaju umiarkowanej radości.
— To ja ci dziękuję — szepnęła, znów ruszając chodnikiem.
Uniesiona radością z otrzymanej propozycji Iza odruchowo ruszyła wraz z nią, dotrzymując jej powolnego kroku. A zatem będzie matką chrzestną małego Pepusia! Dziecka, które było jej szczególnie bliskie z racji faktu, że urodziło się dokładnie w dniu i o godzinie, kiedy umarł pan Szczepan… i które nosiło jego imię… Dziecka, którego było jej tak żal, lecz któremu, jako oficjalna matka chrzestna, zawsze będzie mogła pomagać, w miarę możliwości opiekować się nim i obdarzać go choć szczyptą miłości…
„Będę dobrą ciocią Izą!” — myślała z radością. — „I dla Pepcia, i dla małej Klarci… Ach! Moje marzenie coraz bardziej się krystalizuje i nabiera rumieńców! Teraz jeszcze bardziej mam po co żyć i dla kogo pracować!”
— Dużo roboty z tym nie będzie — zapewniła ją Agnieszka. — Tylko jedna nauka przedchrzcielna w kościele, ale spróbuję załatwić to tak, żeby odbyła się dzień wcześniej, więc nie będziesz musiała przyjeżdżać specjalnie. Wszystkie twoje dokumenty, w tym świadectwo bierzmowania, są u nas w Korytkowie, więc kolejny problem mamy z głowy.
Mimo że szły bardzo powoli, do skwerku, obok którego stał zaparkowany samochód, zostało im już tylko kilkadziesiąt metrów. Kiedy wyszły zza rogu ulicy, Iza od razu zauważyła wysoką sylwetkę Piotrka, który szerokim krokiem spacerował po zacienionej drzewami alejce, tuląc i kołysząc w ramionach błękitno-białe zawiniątko z małym Pepusiem, nad którym pochylał się z uśmiechem i coś do niego mówił.
— Na ojca chrzestnego poproszę kuzyna z Białej Podlaskiej — mówiła dalej Agnieszka, taksując ten obrazek niechętnym wzrokiem. — Mamie bardzo na tym zależy, bo jego matka to jej przyrodnia siostra, a już od dawna nie utrzymujemy z nimi kontaktu, więc byłaby okazja go odświeżyć. Nie znam prawie wcale tego chłopaka, ale skoro mama chce, to pff… wszystko jedno, dla mnie to jest kompletnie bez znaczenia.
— Aga, poczekaj! — zatrzymała ją tknięta nagłą myślą Iza, przystając na środku chodnika i ruchem głowy wskazując jej Piotrka z chłopcem w ramionach. — A może poprosiłabyś o to jego? On byłby najlepszym ojcem chrzestnym dla Pepusia. Zobacz, jak świetnie się nim zajmuje… bardzo go lubi… na pewno ucieszyłby się, gdybyś zaproponowała mu…
— Nie ma mowy! — przerwała jej twardo Agnieszka, a w jej stanowczym głosie zabrzmiała nuta oburzenia. — No co ty, Iza, nawet mnie nie denerwuj… On? Ten terrorysta?! Ja mam go tak serdecznie dość! Już i tak wchrzania mi się we wszystko i na każdym kroku, a teraz mam dać mu pretekst do tego, żeby wchrzaniał się jeszcze bardziej? Wtedy to już w ogóle by się nie odczepił, gadałby, że jako ojciec chrzestny ma prawo zajmować się nim i o wszystkim decydować… O nie, Iza! Nigdy w życiu!
— Przecież on się nie wchrzania, tylko ci pomaga — zauważyła Iza tonem łagodnej perswazji. — I robi to z dobrego serca, a nie ze złośliwości. Dlaczego jesteś dla niego taka niesprawiedliwa, Aga? Nawet jeśli czasami bywa dla ciebie surowy, to tylko dlatego, że żal mu Pepusia… Ech… okej! — westchnęła, nie chcąc zaogniać sytuacji. — Już nic nie mówię, ty i tak zrobisz, co chcesz, przecież to twoje dziecko. Z mojej strony to była tylko spontaniczna sugestia, nie musisz mnie słuchać.
Agnieszka pokiwała głową, lecz po jej minie widać było, że z trudem panuje nad łzami.
— Przepraszam cię, Iza — wydusiła z siebie drżącym głosem. — Nie chciałabym sprawiać ci przykrości. Jesteś dla mnie taka dobra i tak bardzo mi zależy na przyjaźni z tobą… a przynajmniej na dobrej relacji… — poprawiła się ciszej. — Ale ja…
— Już dobrze, Aga — przerwała jej łagodnie Iza, obejmując ją ramieniem. — No już, nie denerwuj się. To ja cię przepraszam. Nie powinnam wtrącać się w twoje decyzje, narzucać ci moich wizji i stawiać cię w niezręcznej sytuacji. Już nie będę o tym wspominać, zrobisz tak, jak uznasz za stosowne. To ty jesteś mamą Pepusia, a ja, jako jego chrzestna, zawsze będę cię wspierać i pomagać ci na tyle, na ile będę mogła. Jestem naprawdę szczęśliwa, że zaproponowałaś mi taką ważną rolę w jego życiu — tu ruchem głowy znów wskazała z daleka na błękitno-białe zawiniątko tonące w szerokich ramionach Piotrka. — To dla mnie nie tylko zaszczyt, ale i ogromny kop motywacyjny na przyszłość. A co do Piotrka, to naprawdę… nie gniewaj się na niego. On chce tylko pomóc, nic poza tym. To bardzo dobry, uczynny chłopak, ja sama dopiero niedawno się na nim poznałam…
— Okej — szepnęła drętwo Agnieszka tonem osoby, która nie chce dłużej słuchać argumentów na ten temat. — Zostawmy to, Iza… wracajmy już do samochodu.
Pochylony nad trzymanym w ramionach niemowlęciem Piotrek podniósł głowę i dostrzegł dziewczyny dopiero w momencie, kiedy znalazły się kilka metrów od niego.
— O, już jesteście! — zdziwił się. — Szybko wam poszło! A Pepi już się obudził i nawet zdążył wtrząchnąć obiad! Był głodny jak wilk. Dałem mu to mleko, wyciągnął całą butelkę do ostatniej kropelki! — zaśmiał się. — Schowałem termos w to samo miejsce, jest całkowicie pusty — oznajmił Agnieszce, która skinęła na to tylko chłodno głową. — No to co? Misja załatwiona? W takim razie pakujemy naszego rozrabiakę do fotelika i trzeba wracać na chatę, zanim znowu nam zgłodnieje!Chéri, _il faudra installer son siège enfant dans la voiture de Michel_ (_fr_.) — Kochanie, trzeba będzie zamontować jej fotelik w samochodzie Michela.
_Viens, Victor, tu vas avec eux! Allez, vite!_ (_fr_.) Chodź, Victor, jedziesz z Isabelle! No już, szybko!
_Trésor_ (_fr_.) — skarb.
_Dis, Victor, tu le lui permettrais, non?_ (_fr_.) — Powiedz, Victor, pozwoliłbyś jej, prawda?
_On va grimper sur le toit, tu viens avec nous?_ (_fr_.) — Wychodzimy na dach, idziesz z nami?_Luc, Jean-Pierre, vous l’avez su?_ (fr.) — Luc, Jean-Pierre, wiedzieliście o tym?
_Qui est tout pour moi_ (_fr_.) — która jest dla mnie wszystkim.
_Elle mon soleil et ma lune, mon vent et mon printemps… mon unique muse_ (_fr_.) — ona jest moim słońcem i księżycem, moim wiatrem i moją wiosną… moją jedyną muzą.
_Alors_ (_fr_.) — więc, a zatem.
_Pour Isabelle_ (_fr_.) — dla Isabelle.
_Et si tu n’existais pas, dis-moi pourquoi j’existerais? Pour traîner dans un monde sans toi sans espoir et sans regret?_ (_fr_.) — Gdybyś nie istniała, powiedz, po co ja miałbym istnieć? Po to, by włóczyć się po świecie bez ciebie, bez nadziei i bez żalu? (słowa piosenki Joe Dassina).
_C’est parfait… parfait, Isabelle! Tu es géniale! Ma petite fée… mon enchateresse… mon elfe qui danse_… (_fr_.) — Doskonale… doskonale, Isabelle! Moja mała wróżko… moja czarodziejko… mój tańczący elfie…
_Oui, tu danseras un jour, Isabelle_ (_fr_.) — Tak, pewnego dnia zatańczysz, Isabelle.
_Attention, Isabelle!_ _N’aie pas peur! N’aie pas peur, mon amour…_ (_fr_.) — Uwaga, Isabelle! Nie bój się! Nie bój się, moja kochana…
_Ah, la vadrouille! Le clou de la soirée!_ (_fr_.) — Ach, włóczęga! Gwóźdź programu na dzisiejszy wieczór!
_Très bien, Vic, on tient les pouces pour toi!_ (_fr_.) — Bardzo dobrze, Vic, trzymamy za ciebie kciuki!_Ces fleurs sont pour toi, bien évidemment, mais elles sont lourdes, donc, pour l’instant, c’est moi qui vais les porter_ (_fr_.) — Te kwiaty oczywiście są dla ciebie, ale są ciężkie, więc na razie ja będę je niósł.
_Puisque je t’aime, Isabelle. Et je veux que tu deviennes ma femme… la mienne pour toujours…_ (_fr_.) — Ponieważ kocham cię, moja Isabelle. Kocham cię jak szaleniec i chcę, żebyś została moją żoną… moją na zawsze…
_Vic, non! Non, je t’en prie! Je ne veux pas! Je ne t’aime pas… Laisse-moi!_ (_fr_.) — Vic, nie! Nie, proszę! Nie chcę! Nie kocham cię… Zostaw mnie!
więcej..