- W empik go
Anachroniści - ebook
Anachroniści - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 351 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
WARSZAWA
1911.
DRUK I NAKŁAD TOW. AKC. S. ORGELBRANDA SYNÓW SKŁAD GŁÓWNY W KSIĘGARNI F. WENDE i S-KA. (T. Hiż i A. Turkuł.)
Wiem żem był niepotrzebny, jak sprzęt zapomniany
Który formą dziwaczną zawadza i nudzi…
Odszedłem sobie cicho tuląc w piersi rany
Wielkie… Bez żalu żadnego do ludzi..
(: „Finale”:)
I.
Sala szkolna–wrześniowy dzień. Godzina religii – ksiądz prałat-profesor wykłada! „dogmatykę szczegółową”. W pierwszych ławkach cicho drzemano – w środkowych grało dyskretne chrapanie, w ostatnich był już wyraźny szmer i stłumiony śmiech.
Ksiądz prałat-profcsor, krótkowidz o szklanych wypukłych oczach, dla którego okulary numer iszy jeszcze były za słabe, patrzał na klasę, wykładał i nic nie widział.
W ostatniej ławce, na skraju, siedział smukły, kształtny, mocno zbudowany blondyn. Obserwował z wielką pilnością końce własnych trzewików: głowę ujął w obie dłonie, łokcie oparł na ławce i w tej pozycyi oddawał sic głębokim kontemplacyom. Nagle po sennej i znudzonej twarzy jego przeleciał uśmiech, spojrzenie dużych szafirowych oczu z pod ławki powędrowało ku górze i spoczęło na otwartej książce – bo po książce spacerowała wielka niebieskawa mucha. Polowanie. Lekko, by nie płoszyć zwierzyny, skierował rychle dion w stronę niewinnej muchy. Cała ławka, t… j… czterech jego sąsiadów, patrzało na ruchy myśliwca z zapartym niemal oddechem. On, upatrzywszy stosowny moment, machnął ręką i–mucha uciekła.
– Aha… guzik! zamurmotało w ławce.
– Niech żyje szczęśliwie i znosi jajka – mrukną! wspaniałomyślnie blondyn.
– Wiesz co Hodylewicz – szepnął do niego najbliższy sąsiad–zrób Atlasa.
– Dobrze… ale uważajcie na „kafabasa*. Ósma klasa Pralata-katechetę nazywała kafabasem. Hodylewicz lekko wsunął się pod pulpit i na czworakach wlazł pod ławkę.
– Wyjmuj, szepnął po chwili:
– Ej, Hodylowicz nie utrzymasz, dzisiaj Dzieduszycki usiadł z nami… On za trzech waży!
– Wyjmuj! –rozkazująco szepnął z pod łiwy Hodylewicz.
Sąsiad Hodylewicza, rudy chudziak, po-.-;:.'.vki–wszyscy nieznacznie
Sc pnfriiK–cicho odjęli obydwa boki ławki, -:t, – przyrządzonej, i '-uzna it a : "- – z,kołysała się na grzbiecie HodyJewicza.
– Siadajcie mruknął, ale zróbcie równą wagę!
Po chwili deska skrzypnęła i zakołysala sic równomiernie na plecach Hodylewicza – cała klasa zwróciła na to uwagę, gdyż ostatnia ławka w ten sposób stała się o połowę wyższą od innych, na dwóch jej końcach siedziało po dwóch trzymających się pod ramiona ósmaków i balansowanie kwitło…
Ho klasie poszedł szmer.
– Patrzcie… patrzcie! Jur Hodylewicz robi Atlasa.
Tymczasem Jur klęczał na czworakach; mocny grzbiet wygiął w łuk–na czoło wystąpiły mu pręgi żył; oczy krew oblała, ale w myśli kiełkować poc2ął nowy jakiś psikus. Po czerwonych, jak u pięknej dziewczyny skro-ionych ustach, przesunął się uśmiech. Białe ręce jego, wsparte na brudnej szkolnej podłodze, unosić się poczęły lekko, a zgięte łokcie prostowały się. Wtem posiniał cały z wytężenia i machnął w tył… Deska runęła wstecz i… cztery pary nóg zachybotały się nagle w powietrzu.'…
Hodylewicz zerwał się z klęczek czerwony, spocony i śmiejący się głośno… Klasa huczała!
– Atlas grzbiet wyprostował… wszechświat kozła wywinął!!
Mały, pulchniutki prałat-katecheta, jak kulka, zbiegł z katedry i, mrużąc ślepki, wołał na pamięć.
– Hodylewicz!…. Hodylewicz!…. to pewnie znowu Hodylewicz? Co? Czy nie Hodylewicz. I biegł prosto do ostatniej ławki.
– Ja stoję… a oni leżą, odparł spokojnie Jur.
– Kto ich poprzewracał? Kto ławkę rozebrał,–pytał zaperzony prałat…
– A cóż? Czy miałem ich przez pięć lat trzymać na moim grzbiecie? – zapytał Jur drwiąco…
– Ładna zabawka panów z ósmej klasy… panów maturzystów! Hodylewicz, ty doprowadzisz do tego, że ciebie z ósmej przed maturą wyleją… I tak z łaski przeszedłeś z siódmej, taki stary chłop. powinien być już drugi rok na uniwersytecie jur wstrząsnął złotą czupryną i wyszedł na środek – w głowie kotłowało mu jedno tylko słowo, wyrzeczone przez prałata-kate-chetę: „z łaski”. Chwycił sic tego słowa gwałtownie–wiedział, że to jest sposobność–owa właśnie – „lada sposobność”, na ktorą czekał oddawna, czekał z upragnieniem–jak kania dżdżu! Chciał się chwycić lada powodu, żeby wyjść i więcej do klasy i szkoły nie powrócić! Bez powodu zrobić tego nie mogł, za głęboko tkwiła w nim pamięć o konieczności podania jakiegoś powodu matce, przed ktorą kłamać nie umiał, a potem był to czyn ciężki i trudny do spełnienia… Chciał bodaj wmówić w siebie, że to szkoła winna… ktokolwiek winien, byle nie on! „Z łaski” wirowało mu w mózgu… To słowo było dla niego w tej chwili punktem wyjścia… On wiedział, że nie dziś, to jutro… to lada dzień, wyjść musi ztąd, by iść tam, gdzie postanowił. Stat przez chwilę na środku i milczał–patrzał na tego prałata-katechctę, którego postępowanie z nim, odkąd wstąpił do gimnazyum, było jednem długiem prześladowaniem. Rad był w duszy, że to na jego właśnie padło godzinę… Patrzał bystro mocnemi oczyma swemi w oszklone oczy krótkowidza i rzekł:
– Ksiądz prałat się unosi… Dla mnie żadnych łask nigdy nie robiono… Kiedy się nie uczyłem, to mi w piątej wlepili tróje! Musiałem repetować… W szóstej uczyłem sic, to mi dali „syngla” z szwabskiego… znowu gruntować musiałem, bo mię przy „poprawce” zleli… A w siódmej… Ksiądz prałat ma słabą pamięć… w siódmej ja tylko przez niesprawiedliwość nie byłem celującym.
– Mój drogi… ja z tobą dysputować nie myślę… Wracaj na miejsce… Ale wiedz, że o zachowaniu twojem „wniosę na konieren-cyi”… Niech z tobą pan dyrektor robi, co chcel
Jur zbladły stał nieporuszony na środku – łeb zadarł, chrapy rozdął… Po chwili syknął przez zęby:
– Ze mną dyrektor nic nie zrobi… żebym tylko ja z nim czegoś nie zrobił… bo…
bo to by gorzej było!
W sali szkolnej zaległa dzwoniąca w uszach cisza. Po długiej chwili ksiądz zapytał:
– Coś ty Hodylewicz powiedział?
– Powiedziałem to, że gwiżdżę na wszystkich profesorów, razem z dyrektorem i konferencyą, i szkołą!
Prałat posinial:
– Precz… wyjdź za drzwi! Rozumiesz?
– Sam wyjdę–i nie wrócę… basta!!
– Ty, zakało szkoły… starą matkę zabijesz!
Hodylewicz, który już wracał do swej ławki po książkę (czytał „Olbrachtowych Rycerzy” Kaczkowskiego), zatrzymał się, jak wryty, gdy usłyszał słowo „Matka”, i odwrócił się twarzą do katedry:
– Moją Matką, to niech sobie nikt gęby nie wyciera… Bo moja Matka to jest mój kościół, w którym się modlę… A szkoła, to jest psia buda! Żegnam!…. Pa! Pa!
Porwał książkę i czapkę i wybiegł z klasy… Krew go niosła…
Szedł oblanemi skwarnem słońcem ulicami–szedł szybko–ominął domek matki swojej–przebiegł obok zielonym bluszczem obrosłych dworków przedmiejskich, i wydostał sic za rogatkę.
Żwirem pokryta ogromna przestrzeń – dalej zielone krzewy łozy i wierzbiny i sinawa wstęga Bystrzycy – przedwieczerz, godzina czwarta–a słońce pali, choć to połowa września i grzeje, jakby to był skwar lipcowy.
Jur Hodylewicz zdjął czapkę, otarł pot z czoła i patrzał na bezmiar przestrzeni, która go otaczała, jakby na olbrzymią błękitną czarę, z której brzegów przelewa się złoty płyn promieni słonecznych! Szedł ku Bystrzycy, znał dobrze to miejsce i wiedział, dla czego tu zmierzał o tej właśnie godzinie i w piątek. Zbliżył się do brzegu rzeki, wszedł w gąszcze i zaszył się w nie, zrobiwszy sobie jakby otwór w krzewach, przez który uważnie patrzył. O parę set kroków od tego miejsca, gdzie spoczywał, stat nad brzegiem rzeki, biały o jednem oknie domek żydka, dzierżawcy promu…
W drzwi tego domku wpatrywał się bacznie Hodylewicz.
Nagle oczy jego błysnęły światłem: drzwi domku otworzyły się i wyszła postać kobieca z białem zawiniątkiem w ręku.
Hodylewicz szepnął:
– Miedzianowlosa Debora idzie sic kąpać przed szabasem…
Tymczasem Debora, siedmnastoletnia córka „promnika”, zbliżała się do miejsca, gdzie się Jur skrył…
Sionce padało wprost na nią–szła szybko–nogi bose, spódnica przykrótka; koszula na piersi rozwarta promienie słoneczne oblewają jej smagłe, o złotawym połysku, szeroko rozchylone piersi i twarz z ciemnemi rumieńcami, usta, jak wiśnie dojrzale, i zielono-sta-lowe duZe, podłużne oczy… Spódniczka pofruwa z wietrzykiem–mała bosa stopa śmiało stąpa po ostrym żwirze nadrzecznym. Podniosła rękę i dłonią zasłoniła się od słońca, w którym cała się chwieje, choć o linijkę jest za mocno rozwinięta w biodrach.
O dziesięć zaledwie kroków od miejsca, gdzie się zaczaił Jur, usiadła nad rzeką, plecami odwrócona od słońca, i spojrzała jakby trwożnie w około siebie; potem z niesłychaną szybkością poczęła się rozbierać–za nim Jur się spostrzegł, już błysnął przed jego oczami z jasnego bronzu kuty posąg – rozzłocony słońcem i tak przeczyścić piękny, że Jur uczuł się jakby smagnięty batem za brudną ciekawość swoją… Debora rzuciła się w srebrną pianę Bystrzycy i huknęła przy tem radośnie, jak dziecko!
Jur z dużym rumieńcem na twarzy, czołgał się wstecz, nie rozumiejąc wcale, dlaczego wstydzi się samego siebie.
Wyczołgał się za krzewy nadrzeczne i chyłkiem wyszedł na małą łączkę–tu stanął i wyprostował kości, odetchnąwszy swobód nie. Z tego miejsca nie mogł już widzieć kąpiącej się Debory.
Zbierał polne kwiaty… zbierał szybko i w rękach rósł mu ogromny bukiet z dzikich złotych jaskrów, kąkolu, wilczych pyszczków, ostatnich zabłąkanych maków, z ziela i traw przeróżnych – dokładał do bukietu co mogł tylko tu znaleźć, owiązał starannie zdartym z łoziny łykiem i pędem pobiegł do miejsca, gdzie skręcała ścieżynka do domu promnika – tu stanął…
Otarł pot z czoła i czekał… serce waliło w nim, jak młotem–nasłuchiwał. Po długiej chwili usłyszał półgłosem nuconą piosenkę i zadrżał jeszcze mocniej…
Na zakręcie ukazała się Debora… była tak pewną, że nikogo tu nie spotka, że niemal nie uderzyła piersiami o pierś Jura…
On cofnął się i bąknął:
– Dzień dobry pannie Deborze…
– A! ładnie czekać tu na mnie, gdy wracam z kąpieli w takim negliżu…
– Chciałem tylko dać pannie Deborze, ot, ten dziki bukiet…
– O… śliczny… ja lubię polne kwiaty… ale proszę na mnie nie patrzeć–i mówiąc to ogarnęła się w błękitną spódniczkę i zapięła koszulkę na piersi… Potem zapytała:
– Jaką pan Jurek ma tam książkę?
– Olbrachtowi rycerze, Kaczkowskiego… Pani to już zna.
– Miałam tę książkę od pana… a dla czego pan nie jest w szkole?
– Pokłóciłem się z księdzem i… z całą szkolą… już do szkoły nie wrócę!
– Przed samą maturą… z ósmej klasy, pan chce wystąpić? Panie Jerzy, co mama powie? Pan może sobie życie zwichnąć…
– Mnie już do nich zapóźno – mruknął Jur.
– Co to znaczy: zapóźno… Pan Jurek jest jeszcze dziecko… co to jest–dziewiętnaście lat…
– Już dobrze dwudziesty…
– To wszystko jedno… Czy pan Jur pamięta, jak to moja mama dwa lata temu umarła… a ojciec skąpy, choć ma pieniądze, nie chciał mię dalej do szkoły posyłać… nie było komu za mną prosić, bo mama była W grobie… i musiałam z szóstej klasy wydziałowej wystąpić. To wtedy byl jeden mój znajomy,., taki Jurek, co mi zawsze książki pożyczał… no, to ten Jurek ze mną razem płakał i mówił, że bez nauki niczego niema… A ten sam Jurek dzisiaj z ósmej klasy chce uciekać…
Patrzała na niego szeroko rozwartemi oczyma z pod ogromnych czarnych rzęs – i szły na Jura mieniące się to szarem, to ciemnym szmaragdem spojrzenia. Pierś falowała szybko, rumieniec na twarzy pociemniał. Po chwili mówiła dalej:
– A potem… mniejsza o mnie… Ale matka Jura… Jedynak.., Objęła spojrzeniem jego głowę. Ona przecież ze swego złotego blondasa… co jest taki piękny jak cherubin Boży, tak dumna… Ino uczyć się, iść w świat i świat zawojować…
– Debora… to ty piękna jesteś…
– I ja… o, tak… Ale ja jestem biedna Żydowica… Weźniemię lada szajgecitak dobrze… Ja takiego chcę–niech twardo przy Pańskim Zakonie stoi… bez Boga u nas nic. Co tam ja. Ja… Jur wie–ja uczyłam się celująco… ja tysiące książek cichcem łykała, pokąd mama żyła… Dziś mnie ojciec zaprzągł do promu–i tak dobrze! W głowie dużo huczy, w sercu buntuje się… Ale ja sobie mówie: wara! Gdybym pokochała chrześcijanina, co by było, pytałam sama siebie nieraz… nieraz. Odmienić wiarę? A co wart człowiek, który swego Boga odstępuje? Ślub cywilny? to budować kamienny gmach na glinianych podstawach.
– A dla czego Debora myślała o tem, co by było, gdyby goja pokochała?
Milczenie. On drżał i czul, że mu krew do serca uchodzi–po chwili nalegał znowu.
– No, dla czego?
Spojrzał na Deborę–była blada, jak opłatek, ale podniosła na niego podłużne, indyjskie oczy swoje, i nagle zaczęła mówić z pośpiechem:
– Ja nie wiem… Jak matkę kocham, ja nie wiem… Wcale nie wiem… Ot, tak się coś po biednej głowie majaczy… Pan mówi, że ja piękna jestem…
Tu jakby odetchnęła głęboko, i ciągnęła dalej:
– Przedwczoraj jechał stary graf Dzieduszycki, ja prom ściągałam, bo nie było komu. Ten siwy graf z takiemi dużemi wąsami, co z hajdukami jeździ… No, to on popatrzał na mnie, popatrzał i krzyknął na ojca mego: „Herszku, taż twoja córka to cud świata”! Ja wiem… Panie Jur, ja kocham siebie… Powiem prawdę, czasem jak nikt nie widzi, godzinami w lusterku siedzę! A to źle–mnie to lustro zle rzeczy gada! Czemu ja panu wszystko o sobie powiem zawsze, choć wiem, że nie trzeba–dla czego? Ja tak ciągle gadam, a pan ino słucha. Co Jur robił nad rzeką dzisiaj, książkę czytał?
– Nie–patrzałem na wodę…
– To źle–woda ciągnie…
– O, mnie dzisiaj ciągnęła bardzo… tak ciągnęła, żem uciekł od niej…
Spojrzał na nią, iskry mu poszły z oczu. Nie zrozumiała go.
– To dobrze–niech pan zawsze od złych myśli ucieka, to i samo zło nie przyjdzie… A ja kąpałam się, i, o, taka idę przy Jurku z nagiemi do kolan nogami… aż wstyd…
Jur spojrzał na wydatny kształt jej nogi, naprawdę aż do kolan prawie odkryty, i błysnął zębami:
– To i lepiej… widzę przynajmniej… Debora spoważniała odrazu:
– Idę już., dowidzenia…
– Panno Deboro… nie jeszcze, nie.
– Muszę, pół naga jestem, wybiegłam cichcem, myślałam, że nikt nie zobaczy, bo to pustka… A potem – dziś piątek, święto zachodzi…
– Jeszcze dużo czasu… Debora zarzuci coś na siebie i wyjdzie jeszcze–dobrze? Poczekam o, tam, zaraz za łoziną…
– A co pan powie?–zapytała z uśmiechem–ja robotę skończyłam – ojca nie ma, miał sprawunki w mieście, za godzinę przyjdzie.
Obejrzała się wokoło – po chwili spytała:
– Która godzina?
– Piąta.
– To jeszcze dwie godziny będzie… Niech pan poczeka za łoziną–przybiegnę bo mam coś powiedzieć…
I pobiegła jak sarna, ku domowi… Wyglądała, jak niebieskim strzępem zaledwie okryty, ruszający sic, jasny posąg…
Jur patrzył…
Biały domek, oblany słońcem, świecił okienkiem w którem paliły sic promienie, czerwonych od zachodu blasków – Debora wbie-
A II…". i ! 111: C &
gla do domku. Przy promowym balu nad rzeką siedział zwinięty w kucki rozczochrany chłop najmita, który od piątku po obiedzie do sobotnego wieczoru pełnił obowiązek pomocnika–a wówczas zwykły pomocnik Wasyd zostawał komendantem promu.
Jur wyszedł na łączkę za krzewy łoziny i usiadł w umówionem miejscu. Rozciągał sic tu widok na domki przedmiejskie i miasto, a tuż przy dolince szła szosa wprost od rogatki miejskiej do promu.
W tą stronę Jur bacznie spoglądał–usiadł na trawie i splótł dłońmi kolana-–pod przejrzystą skórą na czole zarysował się znak z nabrzmiałych żyl, lekkie z angielskiego płótna ubranie uwydatniło wszystkie żelazne kształty jego mięśni–chrapy wchłaniały zapach ziół i trawy…
Jur myślał o Deborce… Nagle na szosie zadudniły końskie kopyta i zaklebotał miękki odgłos resorowego breku. Jur zerwał się i mruknął do siebie:
– Dzieduszycki ze szkoły wraca… to dobrze!
Zabłękitniały w obłokach kurzu przydrożnego niebieskie, kozackie żupany i błysnęły żółte szpice czapek i takież szerokie pasy, woźnicy i hajduczka… Konie szły ostrym kłusem.
Hodylewicz mruknął do siebie:
– Dziduch zły… sam nie powozi, tylko siedzi naburmuszony ztyłu… ale to mu nic nie pomoże!
Wybiegł na środek szosy, powiewając chustką;
– Hej! hej! hetmańska detyno… a każ tam stanąć hajduczym psiawiarom! Hej!!….,
Dzieduszycki stanął w breku i przyjaźnie huknął kozaka w kark.
– No, staj… twoja mać!…
Hajduk konie szarpnął, aż przysiadły na zadach.,. Dzieduszycki wyskoczył:
– Jur' Jur – to ty? Bój się Boga, a coś ty najlepszego narobił dzisiaj w szkole?
– Słuchaj, Janku – rzekł szybko Jur – chodź tam z szosy na łączkę… mało mam czasu… Jest tak… trzeba mi pieniędzy…
– Mam sześćdziesiąt centów przy sobie… – zaśmiał się Dzieduszycki.
– Ej, nie kpij Dziduch, bo sprawa idzie o życie niemal! Mnie trzeba dużo monety… dwieście… trzysta… pięćset guldenów!
Dzieduszycki za głowę się chwycił:
– A żebym pękł, tyle nie wydrę… ojciec… ale nie ma mowy!… pięciuset centówr mi nie da…
Hodylewicz przerwał mu niecierpliwie:
– Słuchaj, Janek… Niech raz przynajmniej polski magnat zda się na coś… Słuchaj, ja muszę mieć flotę, bo sobie w łeb palnę… rozumiesz? Wydrzyj… pomyśl… jedynak jesteś syn, żebyś ty nie mogł takiej marnej su – my… W jednem wieku jesteśmy, masz już dwudziesty rok… a siostry starsze są od ciebie… dział po nieboszce matce twojej zrobić muszą, na posagi, to ciebie najmłodszego upełnoletnić muszą! Muszą lada dzień! Miej energię… bądź mężczyzna… no, i przedewszystkiem ratuj 'mnie! Ja do szkoły już nigdy nie powrócę…
– Przed matura?! – huknął Dzieduszycki.–Toś przez dziesięć lat łaził do gimnazyum, Jur, i już od Września do rnaja, do matury, nie wytrzymasz tych parę miesięcy? Jur! Co ci to? Toś ty taki druh mój serdeczny… ty! Tyś gruntował dwa lata jaką klasę, to i ja… tyś przełazi do następnej… to i ja… się jakoś przedarłem… Myślałem zawsze, na uniwerku dopiero z Jurem pohulamy… Łasiły się do mnie, a może przez snobizm do mego nazwiska, czy też do przyszłej fortuny mojej, różne lokajskie dusze, a ja ich precz od siebie na złamany feb gnał… Szczekali na ciebie… czernili… Gadali, żeś anarchista, tyś mi nawet w żywe ślepie gadał, że magnatów i szlachty nienawidzisz, ale ja ciebie zawsze kochałem, bo–mimo co gadasz, czuję w tobie moją krew i rasę… Bo taki ty Kaniowa Hodylewicz jesteś… i dusza rycerska w tobie siedzi rogata, i gorące serce, wierne serce w tobie czułem!… A ty zly druh jesteś i puszczasz mnie!… Łkanie przerwało mu głos.
Hodylewicz objął go ramieniem i z laczki W głąb łóz pociągnął:
– Fe… Janek baba… nie becz…
I jemu złamał sic głos. Po chwili przemówił:
– Mnie teraz i tak by wyrzucili, to jak dwa a dwa–kamień!
– Do innej szkoły idź… Zresztą masz świadectwo z siódmej, ucz sic, zdaj prywatnie z ósmej i siadaj potem z nami…
– Janek pomnij… nic nie pytaj… Na głowę ci matki przysięgam: nie moge!
Padło ciężkie milczenie… Dzieduszycki po chwili spytał szeptem:
– Czy wyjeżdżasz?
– Tak…
– A coż powie na to matka twoja?
– Ona… ona nigdy nic nie mówi… nie rozkazuje: rób tak, albo owak, tylko cicho płacze…
– Oj, ciężkie to łzy, Jur. ciężkie…
– A niech mi padają na leb przeklęty! Dziduch! na Boga, ty mi serca nie odbieraj… Ty bodaj jeden…
– Słuchaj, Jur. ty się bierzesz do jakiejś roboty… Twoja rzecz, ale pamiętaj, że dla pustego wiatru rzucarz matkę, szkołę i przyjaciół… a bodaj jednego takiego, jak ja, brata… Tego ty z kamieniami po drodze nie nazbierasz… o, nie! Nie nazbierasz w śmie – tnjkach życia ani serca matki, ani… no, mniejsza o to…
Zadławiło nui w gardle ostatnie słowa… Oddychał ciężko, potem zagadnął już innym głosem:
– Zakląłeś na przyjaźń, monetę ci przywiozę, ile będę mogł najwięcej, a kiedy ci trzeba?
– Dzisiaj!
Dzieduszycki zagryzł wargi i pomyślał przez chwilę:
– Dobrze… ale dopiero około dziewiątej… czy można zajechać do ciebie.
– Będę jeszcze dzisiaj nocował u matki–szepnął bezwdzięcznym głosem Jur.
Podali sobie dłonie i tak stali, nic nie mówiąc… oczy patrzały w oczy… źrenice zahaczyły się z źrenicami… dłonie zaciskały się kurczowo. Stali niemi.
Słońce czerwieniało, wietrzyk przeciągnął po krzewach… Pierwszy przemówił Dzieduszycki:
– Więc dziś wieczór u twojej matki o dziewiątej? tak?
– Tak…
– Ale ja wpadnę tylko na minutę, oddam ci cicho, co wiesz, i wyjdę, jakby nic nie było… rozumiesz? Żegnamy się tutaj, Jur. I powiedz mi, czy zobaczymy się jeszcze w życiu?
Jur uśmiechnął się martwo:
– Czy ja wiem?… może nie… Dzieduszycki ścisnął mu jeszcze mocniej dłoń i uczynił ruch, jakby mu się chciał rzucić w objęcia, ale ruch ten odrazu stwardniał. Zbladł tylko, jak chusta, wstrząsnął ręką Jura i zniknął w zaroślach…
Jur stał skamieniały… Jak przez sen słyszał turkot odjeżdżającego breku. Stał długo.
Nagle jęk wydarł mu się z gardła, łkanie pierś rozwaliło, runął twarzą na ziemię i zębami żwir i trawy rwać począł…
*
Na bronzowo-złote włosy Debora zarzuciła białą adamaszkową chusteczkę, której końce zarzuciła sobie na plecy… pod cienką, batystową bluzeczką zarysowały!się dwa szerokie kręgi twardych, nie skrępowanych gorsetem piersi. I różę szkarłatną miała Debora we włosach… i patrzała zielono-modre-mi podlużnemi oczyma swojemi w lusterko ręczne… wiśnie ust uśmiech rozchylił, za uśmiechem śnieg bielał…
Debora przeciągnęła dłonią po swojej piersi, przeciągnęła się leniwie i mimowiednie szepnęła: – Jur. Jurek blondas.
I dalej myślała:
– On mi taki daleki, jak szczęście moje dalekie… On mi taki daleki, jak jutrznia świętego wschodu na niebie… i jeszcze mi jest dalszy i od jutrzenki, i od szczęścia mego, dalszy mi jest nawet od samego słońca. Bo słońce mię ogrzewa i świeci dla mnie, i leje ciepło jasne, gorące na moje młode ciało, gdy wyjdę z kąpieli, jakby mię nagą jakieś ramiona tuliły…
A jur nigdy nie będzie mię tulił w gorące ramiona swoje… nigdy… pomiędzy nami sam Bóg stanął…
Zaczęła mówić z.Księdza Marka".
.Mój Bóg nie wisiał na ćwieku Niepil octu i piołunów, Lecz wśród dziesięciu piorunów, Stal, na płomiennym Synaju…"
– E… blondas czeka… pójdę.
Starej Szai, kucharce, oznajmiła, Ze wychodzi na godzinę. Szła obok promu, który właśnie dla Dzieduszyckiego Wasyl spuszczał… Krew uderzyła jej do głowy… Poznała młodego grafa… On nie spojrzał nawet na nią, blady, jak ściana, siedział w breku zamyślony i chmurnie patrzał przed siebie.
Debora pobiegła na łączkę za łoziną…
Przybiegła na umówione miejsce… słońce biło jej prosto w oczy, przysłoniła je sobie dłonią–i patrzy. Po chwili pochyliła się naprzód, jakby wpatrując się w jakiś punkt, potem pędem rzuciła się naprzód w tym kierunku.
Jur leżał, twarzą zwrócony do ziemi, wstrząsany suchemi łkaniami. Debora przypadła do niego i uklękła u jego głowy:
– Jur. Jur. Jurek złoty!…
Twarz jej pobladła, oczy jak u tygrysicy, przeciągnęły się wzdłuż, chrapy rozdęła rozpacz:
– Jur!–zawołała.
Błyskawicznym ruchem rozejrzała się wokoło, jakby szukając sprawcy jego bólu. Pusto. Nie zważając na jasną, odświętną sukienkę swoje, usiadła na wilgotnej murawie i z niespodziewaną silą porwała go pod ramiona i przemocą prawie ułożyła głowę jego na swoich kolanach… Bąkała pobladłemi ustami wciąż jedno tylko stówo:
– Jur. Jurek…–i bezwiednie w drżące, drobne ręce swoje otulała twarz jego:
– Jur. co ci ludzie zrobili? Jurek!…
A on, gdy go ogarnęła ciepłota jej piersi i ramion i kołysać go począł mięki kobiecy głos, uczuł, że gorąco falą wielką w piersi mu wzbiera i suche łkanie nagle w cichy płacz sic zmieniło. Garnął się do niej, tulił głowę do jej dziewczęcego łona, bezradnie obejmował i kurczowo przyciskał twarz w fałdy jej sukni i płakał…
Konało w nim dziecko, a raczej owe bezsilne szczątki, które miał jeszcze w sobie z dziecka. I te łzy przepaliły do dna duszę Debory i płomieniem wpadły w ową tajną świątnicę, gdzie się wielkie bogactwa i tkliwości przyszłej matki i piastunki kryją… Ogromny rumieniec oblat jej twarz, uniosła w obu dłoniach jego głowę i bezprzytomnie, nie wiedząc niemal co czyni, poczęła okrywać pocałunkami spłakane jasne oczy i czoło – i samowolnie związały się młode, kwietne usta ich…
Po raz pierwszy…
Żar ocucił Jura i lawą gorącą po żyłach płynąć mu począł… Żar pamięci i przytomności Deborę pozbawił…
Szeptała, drżąc cala, i dzwoniąc zębami jak w febrze:
– Nie płacz… nie płacz…
Koiła go, pocieszała i czuła dla niego to wszystko, co sic z matki-obronicielki z taką siłą w tej dziewczęcej duszy nagle obudziło…
Czarowny kwiat rozwinął się w niej w tym momencie i z zielonego pąka strzelił pełnym kielichem:
– Cicho… cicho, nie płacz…
Jur przycichł… I cicho a gorąco wiązały się młode, niewinne jagody ich ust.
Słońce raptownie schyliło się do zachodu, jeszcze długa chwila, i znikło za rzeką, został tylko szkarłatny pas światła na nieboskłonie.
Debora straciła pamięć czasu… Niepokój tylko wzbierał w niej o niego, niepokój, dla niej samej nie pojęty… Szczękając zębami z obawy, zdołała teraz dopiero zapytać:
– Cu sic stało?
– Musiałem pożegnać na zawsze przyjaciela–odpowiedział.
– Na zawsze?!…
Niepokój w niej wzrósł. Dlaczego na zawsze? Nie miała pojęcia o tem, czy go kocha… Ani cień myśli takiej przez głowę jej przeszedll… W tej chwili nie wiedziała nawet, czy istnieje kochanie… Czuła tylko, że grozi jej jakaś ogromna strata, że jakieś wielkie dobro, którego nawet nazwać nie umie po imieniu, chce odejść od niej, z rąk się jej wymyka i… musi odejść:
– Dla czego na zawsze?
– Słuchaj, Deboro… tobie jednej powiem… Jutro w nocy wyjeżdżam precz… jadę do Lwowa, oddać się na trzy lata do wojska… Na prostego żołnierza… Nic nie pytaj… tak musi być!
Czuła, że krew cala umyka jej do serca… bladą, jak kreda, twarz wykrzywiła męka:
– A ty mi, Jur, już teraz nie gadaj: „nic nie pytaj”… bo ja pytać muszę i będę!
Kurczowo oplotła jego szyję, zielonemi błyskami źrenic patrzała w jego oczy zbliska, mocno i mówiła gwałtownie, wprost ustami do ust:
– Na co ciebie tam w wojsku? Ty, Jur? Ty, mój nauczyciel, coś mi tyle o ludzkiej wolności gadał? Ty, coś mi od dziecka o braterstwie ludów całego świata śpiewał, a woj ne zbrodnią nazywał… ty, Jurku mój, ty chcesz pójść w żołnierze?! Ty, coś miał poświęcić się cały, by w biedne, ciemne masy nieść światło nauki… pamiętasz? twoje własne słowa powtarzam… Powiedz, kto z nas oszałał, ja, czy ty?
Jur lekko uwolnił się z jej objęć, potem spokojnie złożył pocałunek na jej czole i powstał, mówiąc:
– Nikt z nas nie oszalał! Potem dodał zwolna i dobitnie:
– Idę spełnić to, com postanowił… idę w biedne, ciemne masy nieść światło, i nauczyć ich idę, jaki grom ślepej siły drzemie w tym miljonowym kolosie, który się słabym samozwanczym jednostkom niewolić daje… Tak, Iak, Deboru… idę w żołnierze!
Stał zapatrzony w łunę zachodu, która rozlewała mu się nad tą głową, z rozwianym złotym włosem, istną aureolą… oczy błękitne, szeroko otwarte, czoło alabastrowe białe, aż do pychy dumne. Debora klęczała u nóg jego i skamieniała tak nieporuszona, jak go pocieszała przed chwilą, tylko zielonawy szafir judejskich jej oczu modlił się a uwielbiał i ubóstwiał promieniejącą głowę Jura…
W miarę, jak patrzała, zaczynała poznawać siebie… Oczy jej stawały się coraz dziksze i zuchwalsze, pierś rozlewała sic gwałtownie… pogańskie uwielbienie rozpętało sic w niej przemożnie…
Oplotła ramionami gwałtownie jego kolana, włosy bogatym pysznym bronzem opadły na ramiona; szeptać poczęła gwałtownie:
– Jeśli grzeszę, niech mię grom zabije… Cudnyś ty, Jur mój, jak Bóg sam!
Poczęła okrywać pocałunkami jego nogi… zachwiał sic:
– Debora!