Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Anachroniści - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Anachroniści - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 351 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

RO­MANS

WAR­SZA­WA

1911.

DRUK I NA­KŁAD TOW. AKC. S. OR­GEL­BRAN­DA SY­NÓW SKŁAD GŁÓW­NY W KSIĘ­GAR­NI F. WEN­DE i S-KA. (T. Hiż i A. Tur­kuł.)

Wiem żem był nie­po­trzeb­ny, jak sprzęt za­po­mnia­ny

Któ­ry for­mą dzi­wacz­ną za­wa­dza i nu­dzi…

Od­sze­dłem so­bie ci­cho tu­ląc w pier­si rany

Wiel­kie… Bez żalu żad­ne­go do lu­dzi..

(: „Fi­na­le”:)

I.

Sala szkol­na–wrze­śnio­wy dzień. Go­dzi­na re­li­gii – ksiądz pra­łat-pro­fe­sor wy­kła­da! „do­gma­ty­kę szcze­gó­ło­wą”. W pierw­szych ław­kach ci­cho drze­ma­no – w środ­ko­wych gra­ło dys­kret­ne chra­pa­nie, w ostat­nich był już wy­raź­ny szmer i stłu­mio­ny śmiech.

Ksiądz pra­łat-profc­sor, krót­ko­widz o szkla­nych wy­pu­kłych oczach, dla któ­re­go oku­la­ry nu­mer iszy jesz­cze były za sła­be, pa­trzał na kla­sę, wy­kła­dał i nic nie wi­dział.

W ostat­niej ław­ce, na skra­ju, sie­dział smu­kły, kształt­ny, moc­no zbu­do­wa­ny blon­dyn. Ob­ser­wo­wał z wiel­ką pil­no­ścią koń­ce wła­snych trze­wi­ków: gło­wę ujął w obie dło­nie, łok­cie oparł na ław­ce i w tej po­zy­cyi od­da­wał sic głę­bo­kim kon­tem­pla­cy­om. Na­gle po sen­nej i znu­dzo­nej twa­rzy jego prze­le­ciał uśmiech, spoj­rze­nie du­żych sza­fi­ro­wych oczu z pod ław­ki po­wę­dro­wa­ło ku gó­rze i spo­czę­ło na otwar­tej książ­ce – bo po książ­ce spa­ce­ro­wa­ła wiel­ka nie­bie­ska­wa mu­cha. Po­lo­wa­nie. Lek­ko, by nie pło­szyć zwie­rzy­ny, skie­ro­wał ry­chle dion w stro­nę nie­win­nej mu­chy. Cała ław­ka, t… j… czte­rech jego są­sia­dów, pa­trza­ło na ru­chy my­śliw­ca z za­par­tym nie­mal od­de­chem. On, upa­trzyw­szy sto­sow­ny mo­ment, mach­nął ręką i–mu­cha ucie­kła.

– Aha… gu­zik! za­mur­mo­ta­ło w ław­ce.

– Niech żyje szczę­śli­wie i zno­si jaj­ka – mruk­ną! wspa­nia­ło­myśl­nie blon­dyn.

– Wiesz co Ho­dy­le­wicz – szep­nął do nie­go naj­bliż­szy są­siad–zrób Atla­sa.

– Do­brze… ale uwa­żaj­cie na „ka­fa­ba­sa*. Ósma kla­sa Pra­la­ta-ka­te­che­tę na­zy­wa­ła ka­fa­ba­sem. Ho­dy­le­wicz lek­ko wsu­nął się pod pul­pit i na czwo­ra­kach wlazł pod ław­kę.

– Wyj­muj, szep­nął po chwi­li:

– Ej, Ho­dy­lo­wicz nie utrzy­masz, dzi­siaj Dzie­du­szyc­ki usiadł z nami… On za trzech waży!

– Wyj­muj! –roz­ka­zu­ją­co szep­nął z pod łiwy Ho­dy­le­wicz.

Są­siad Ho­dy­le­wi­cza, rudy chu­dziak, po-.-;:.'.vki–wszy­scy nie­znacz­nie

Sc pnfriiK–ci­cho od­ję­li oby­dwa boki ław­ki, -:t, – przy­rzą­dzo­nej, i '-uzna it a : "- – z,ko­ły­sa­ła się na grzbie­cie Ho­dy­Je­wi­cza.

– Sia­daj­cie mruk­nął, ale zrób­cie rów­ną wagę!

Po chwi­li de­ska skrzyp­nę­ła i za­ko­ły­sa­la sic rów­no­mier­nie na ple­cach Ho­dy­le­wi­cza – cała kla­sa zwró­ci­ła na to uwa­gę, gdyż ostat­nia ław­ka w ten spo­sób sta­ła się o po­ło­wę wyż­szą od in­nych, na dwóch jej koń­cach sie­dzia­ło po dwóch trzy­ma­ją­cych się pod ra­mio­na ósma­ków i ba­lan­so­wa­nie kwi­tło…

Ho kla­sie po­szedł szmer.

– Pa­trz­cie… pa­trz­cie! Jur Ho­dy­le­wicz robi Atla­sa.

Tym­cza­sem Jur klę­czał na czwo­ra­kach; moc­ny grzbiet wy­giął w łuk–na czo­ło wy­stą­pi­ły mu prę­gi żył; oczy krew ob­la­ła, ale w my­śli kieł­ko­wać po­c2ął nowy ja­kiś psi­kus. Po czer­wo­nych, jak u pięk­nej dziew­czy­ny skro-io­nych ustach, prze­su­nął się uśmiech. Bia­łe ręce jego, wspar­te na brud­nej szkol­nej pod­ło­dze, uno­sić się po­czę­ły lek­ko, a zgię­te łok­cie pro­sto­wa­ły się. Wtem po­si­niał cały z wy­tę­że­nia i mach­nął w tył… De­ska ru­nę­ła wstecz i… czte­ry pary nóg za­chy­bo­ta­ły się na­gle w po­wie­trzu.'…

Ho­dy­le­wicz ze­rwał się z klę­czek czer­wo­ny, spo­co­ny i śmie­ją­cy się gło­śno… Kla­sa hu­cza­ła!

– Atlas grzbiet wy­pro­sto­wał… wszech­świat ko­zła wy­wi­nął!!

Mały, pulch­niut­ki pra­łat-ka­te­che­ta, jak kul­ka, zbiegł z ka­te­dry i, mru­żąc ślep­ki, wo­łał na pa­mięć.

– Ho­dy­le­wicz!…. Ho­dy­le­wicz!…. to pew­nie zno­wu Ho­dy­le­wicz? Co? Czy nie Ho­dy­le­wicz. I biegł pro­sto do ostat­niej ław­ki.

– Ja sto­ję… a oni leżą, od­parł spo­koj­nie Jur.

– Kto ich po­przew­ra­cał? Kto ław­kę ro­ze­brał,–py­tał za­pe­rzo­ny pra­łat…

– A cóż? Czy mia­łem ich przez pięć lat trzy­mać na moim grzbie­cie? – za­py­tał Jur drwią­co…

– Ład­na za­baw­ka pa­nów z ósmej kla­sy… pa­nów ma­tu­rzy­stów! Ho­dy­le­wicz, ty do­pro­wa­dzisz do tego, że cie­bie z ósmej przed ma­tu­rą wy­le­ją… I tak z ła­ski prze­sze­dłeś z siód­mej, taki sta­ry chłop. po­wi­nien być już dru­gi rok na uni­wer­sy­te­cie jur wstrzą­snął zło­tą czu­pry­ną i wy­szedł na śro­dek – w gło­wie ko­tło­wa­ło mu jed­no tyl­ko sło­wo, wy­rze­czo­ne przez pra­ła­ta-kate-che­tę: „z ła­ski”. Chwy­cił sic tego sło­wa gwał­tow­nie–wie­dział, że to jest spo­sob­ność–owa wła­śnie – „lada spo­sob­ność”, na kto­rą cze­kał od­daw­na, cze­kał z upra­gnie­niem–jak ka­nia dżdżu! Chciał się chwy­cić lada po­wo­du, żeby wyjść i wię­cej do kla­sy i szko­ły nie po­wró­cić! Bez po­wo­du zro­bić tego nie mogł, za głę­bo­ko tkwi­ła w nim pa­mięć o ko­niecz­no­ści po­da­nia ja­kie­goś po­wo­du mat­ce, przed kto­rą kła­mać nie umiał, a po­tem był to czyn cięż­ki i trud­ny do speł­nie­nia… Chciał bo­daj wmó­wić w sie­bie, że to szko­ła win­na… kto­kol­wiek wi­nien, byle nie on! „Z ła­ski” wi­ro­wa­ło mu w mó­zgu… To sło­wo było dla nie­go w tej chwi­li punk­tem wyj­ścia… On wie­dział, że nie dziś, to ju­tro… to lada dzień, wyjść musi ztąd, by iść tam, gdzie po­sta­no­wił. Stat przez chwi­lę na środ­ku i mil­czał–pa­trzał na tego pra­ła­ta-ka­techc­tę, któ­re­go po­stę­po­wa­nie z nim, od­kąd wstą­pił do gim­na­zy­um, było jed­nem dłu­giem prze­śla­do­wa­niem. Rad był w du­szy, że to na jego wła­śnie pa­dło go­dzi­nę… Pa­trzał by­stro moc­ne­mi oczy­ma swe­mi w oszklo­ne oczy krót­ko­wi­dza i rzekł:

– Ksiądz pra­łat się uno­si… Dla mnie żad­nych łask nig­dy nie ro­bio­no… Kie­dy się nie uczy­łem, to mi w pią­tej wle­pi­li tróje! Mu­sia­łem re­pe­to­wać… W szó­stej uczy­łem sic, to mi dali „syn­gla” z szwab­skie­go… zno­wu grun­to­wać mu­sia­łem, bo mię przy „po­praw­ce” zle­li… A w siód­mej… Ksiądz pra­łat ma sła­bą pa­mięć… w siód­mej ja tyl­ko przez nie­spra­wie­dli­wość nie by­łem ce­lu­ją­cym.

– Mój dro­gi… ja z tobą dys­pu­to­wać nie my­ślę… Wra­caj na miej­sce… Ale wiedz, że o za­cho­wa­niu two­jem „wnio­sę na ko­nie­ren-cyi”… Niech z tobą pan dy­rek­tor robi, co chcel

Jur zbla­dły stał nie­po­ru­szo­ny na środ­ku – łeb za­darł, chra­py roz­dął… Po chwi­li syk­nął przez zęby:

– Ze mną dy­rek­tor nic nie zro­bi… że­bym tyl­ko ja z nim cze­goś nie zro­bił… bo…

bo to by go­rzej było!

W sali szkol­nej za­le­gła dzwo­nią­ca w uszach ci­sza. Po dłu­giej chwi­li ksiądz za­py­tał:

– Coś ty Ho­dy­le­wicz po­wie­dział?

– Po­wie­dzia­łem to, że gwiż­dżę na wszyst­kich pro­fe­so­rów, ra­zem z dy­rek­to­rem i kon­fe­ren­cyą, i szko­łą!

Pra­łat po­si­nial:

– Precz… wyjdź za drzwi! Ro­zu­miesz?

– Sam wyj­dę–i nie wró­cę… ba­sta!!

– Ty, za­ka­ło szko­ły… sta­rą mat­kę za­bi­jesz!

Ho­dy­le­wicz, któ­ry już wra­cał do swej ław­ki po książ­kę (czy­tał „Ol­brach­to­wych Ry­ce­rzy” Kacz­kow­skie­go), za­trzy­mał się, jak wry­ty, gdy usły­szał sło­wo „Mat­ka”, i od­wró­cił się twa­rzą do ka­te­dry:

– Moją Mat­ką, to niech so­bie nikt gęby nie wy­cie­ra… Bo moja Mat­ka to jest mój ko­ściół, w któ­rym się mo­dlę… A szko­ła, to jest psia buda! Że­gnam!…. Pa! Pa!

Po­rwał książ­kę i czap­kę i wy­biegł z kla­sy… Krew go nio­sła…

Szedł ob­la­ne­mi skwar­nem słoń­cem uli­ca­mi–szedł szyb­ko–omi­nął do­mek mat­ki swo­jej–prze­biegł obok zie­lo­nym blusz­czem ob­ro­słych dwor­ków przed­miej­skich, i wy­do­stał sic za ro­gat­kę.

Żwi­rem po­kry­ta ogrom­na prze­strzeń – da­lej zie­lo­ne krze­wy łozy i wierz­bi­ny i si­na­wa wstę­ga By­strzy­cy – przed­wie­czerz, go­dzi­na czwar­ta–a słoń­ce pali, choć to po­ło­wa wrze­śnia i grze­je, jak­by to był skwar lip­co­wy.

Jur Ho­dy­le­wicz zdjął czap­kę, otarł pot z czo­ła i pa­trzał na bez­miar prze­strze­ni, któ­ra go ota­cza­ła, jak­by na ol­brzy­mią błę­kit­ną cza­rę, z któ­rej brze­gów prze­le­wa się zło­ty płyn pro­mie­ni sło­necz­nych! Szedł ku By­strzy­cy, znał do­brze to miej­sce i wie­dział, dla cze­go tu zmie­rzał o tej wła­śnie go­dzi­nie i w pią­tek. Zbli­żył się do brze­gu rze­ki, wszedł w gąsz­cze i za­szył się w nie, zro­biw­szy so­bie jak­by otwór w krze­wach, przez któ­ry uważ­nie pa­trzył. O parę set kro­ków od tego miej­sca, gdzie spo­czy­wał, stat nad brze­giem rze­ki, bia­ły o jed­nem oknie do­mek żyd­ka, dzier­żaw­cy pro­mu…

W drzwi tego dom­ku wpa­try­wał się bacz­nie Ho­dy­le­wicz.

Na­gle oczy jego bły­snę­ły świa­tłem: drzwi dom­ku otwo­rzy­ły się i wy­szła po­stać ko­bie­ca z bia­łem za­wi­niąt­kiem w ręku.

Ho­dy­le­wicz szep­nął:

– Mie­dzia­now­lo­sa De­bo­ra idzie sic ką­pać przed sza­ba­sem…

Tym­cza­sem De­bo­ra, siedm­na­sto­let­nia cór­ka „prom­ni­ka”, zbli­ża­ła się do miej­sca, gdzie się Jur skrył…

Sion­ce pa­da­ło wprost na nią–szła szyb­ko–nogi bose, spód­ni­ca przy­krót­ka; ko­szu­la na pier­si roz­war­ta pro­mie­nie sło­necz­ne ob­le­wa­ją jej sma­głe, o zło­ta­wym po­ły­sku, sze­ro­ko roz­chy­lo­ne pier­si i twarz z ciem­ne­mi ru­mień­ca­mi, usta, jak wi­śnie doj­rza­le, i zie­lo­no-sta-lowe duZe, po­dłuż­ne oczy… Spód­nicz­ka po­fru­wa z wie­trzy­kiem–mała bosa sto­pa śmia­ło stą­pa po ostrym żwi­rze nad­rzecz­nym. Pod­nio­sła rękę i dło­nią za­sło­ni­ła się od słoń­ca, w któ­rym cała się chwie­je, choć o li­nij­kę jest za moc­no roz­wi­nię­ta w bio­drach.

O dzie­sięć za­le­d­wie kro­ków od miej­sca, gdzie się za­cza­ił Jur, usia­dła nad rze­ką, ple­ca­mi od­wró­co­na od słoń­ca, i spoj­rza­ła jak­by trwoż­nie w oko­ło sie­bie; po­tem z nie­sły­cha­ną szyb­ko­ścią po­czę­ła się roz­bie­rać–za nim Jur się spo­strzegł, już bły­snął przed jego ocza­mi z ja­sne­go bron­zu kuty po­sąg – roz­zło­co­ny słoń­cem i tak prze­czy­ścić pięk­ny, że Jur uczuł się jak­by sma­gnię­ty ba­tem za brud­ną cie­ka­wość swo­ją… De­bo­ra rzu­ci­ła się w srebr­ną pia­nę By­strzy­cy i huk­nę­ła przy tem ra­do­śnie, jak dziec­ko!

Jur z du­żym ru­mień­cem na twa­rzy, czoł­gał się wstecz, nie ro­zu­mie­jąc wca­le, dla­cze­go wsty­dzi się sa­me­go sie­bie.

Wy­czoł­gał się za krze­wy nad­rzecz­ne i chył­kiem wy­szedł na małą łącz­kę–tu sta­nął i wy­pro­sto­wał ko­ści, ode­tchnąw­szy swo­bód nie. Z tego miej­sca nie mogł już wi­dzieć ką­pią­cej się De­bo­ry.

Zbie­rał po­lne kwia­ty… zbie­rał szyb­ko i w rę­kach rósł mu ogrom­ny bu­kiet z dzi­kich zło­tych ja­skrów, ką­ko­lu, wil­czych pyszcz­ków, ostat­nich za­błą­ka­nych ma­ków, z zie­la i traw prze­róż­nych – do­kła­dał do bu­kie­tu co mogł tyl­ko tu zna­leźć, owią­zał sta­ran­nie zdar­tym z ło­zi­ny ły­kiem i pę­dem po­biegł do miej­sca, gdzie skrę­ca­ła ście­żyn­ka do domu prom­ni­ka – tu sta­nął…

Otarł pot z czo­ła i cze­kał… ser­ce wa­li­ło w nim, jak mło­tem–na­słu­chi­wał. Po dłu­giej chwi­li usły­szał pół­gło­sem nu­co­ną pio­sen­kę i za­drżał jesz­cze moc­niej…

Na za­krę­cie uka­za­ła się De­bo­ra… była tak pew­ną, że ni­ko­go tu nie spo­tka, że nie­mal nie ude­rzy­ła pier­sia­mi o pierś Jura…

On cof­nął się i bąk­nął:

– Dzień do­bry pan­nie De­bo­rze…

– A! ład­nie cze­kać tu na mnie, gdy wra­cam z ką­pie­li w ta­kim ne­gli­żu…

– Chcia­łem tyl­ko dać pan­nie De­bo­rze, ot, ten dzi­ki bu­kiet…

– O… ślicz­ny… ja lu­bię po­lne kwia­ty… ale pro­szę na mnie nie pa­trzeć–i mó­wiąc to ogar­nę­ła się w błę­kit­ną spód­nicz­kę i za­pię­ła ko­szul­kę na pier­si… Po­tem za­py­ta­ła:

– Jaką pan Ju­rek ma tam książ­kę?

– Ol­brach­to­wi ry­ce­rze, Kacz­kow­skie­go… Pani to już zna.

– Mia­łam tę książ­kę od pana… a dla cze­go pan nie jest w szko­le?

– Po­kłó­ci­łem się z księ­dzem i… z całą szko­lą… już do szko­ły nie wró­cę!

– Przed samą ma­tu­rą… z ósmej kla­sy, pan chce wy­stą­pić? Pa­nie Je­rzy, co mama po­wie? Pan może so­bie ży­cie zwich­nąć…

– Mnie już do nich za­póź­no – mruk­nął Jur.

– Co to zna­czy: za­póź­no… Pan Ju­rek jest jesz­cze dziec­ko… co to jest–dzie­więt­na­ście lat…

– Już do­brze dwu­dzie­sty…

– To wszyst­ko jed­no… Czy pan Jur pa­mię­ta, jak to moja mama dwa lata temu umar­ła… a oj­ciec ską­py, choć ma pie­nią­dze, nie chciał mię da­lej do szko­ły po­sy­łać… nie było komu za mną pro­sić, bo mama była W gro­bie… i mu­sia­łam z szó­stej kla­sy wy­dzia­ło­wej wy­stą­pić. To wte­dy byl je­den mój zna­jo­my,., taki Ju­rek, co mi za­wsze książ­ki po­ży­czał… no, to ten Ju­rek ze mną ra­zem pła­kał i mó­wił, że bez na­uki ni­cze­go nie­ma… A ten sam Ju­rek dzi­siaj z ósmej kla­sy chce ucie­kać…

Pa­trza­ła na nie­go sze­ro­ko roz­war­te­mi oczy­ma z pod ogrom­nych czar­nych rzęs – i szły na Jura mie­nią­ce się to sza­rem, to ciem­nym szma­rag­dem spoj­rze­nia. Pierś fa­lo­wa­ła szyb­ko, ru­mie­niec na twa­rzy po­ciem­niał. Po chwi­li mó­wi­ła da­lej:

– A po­tem… mniej­sza o mnie… Ale mat­ka Jura… Je­dy­nak.., Ob­ję­ła spoj­rze­niem jego gło­wę. Ona prze­cież ze swe­go zło­te­go blon­da­sa… co jest taki pięk­ny jak che­ru­bin Boży, tak dum­na… Ino uczyć się, iść w świat i świat za­wo­jo­wać…

– De­bo­ra… to ty pięk­na je­steś…

– I ja… o, tak… Ale ja je­stem bied­na Ży­do­wi­ca… Weź­nie­mię lada szaj­ge­ci­tak do­brze… Ja ta­kie­go chcę–niech twar­do przy Pań­skim Za­ko­nie stoi… bez Boga u nas nic. Co tam ja. Ja… Jur wie–ja uczy­łam się ce­lu­ją­co… ja ty­sią­ce ksią­żek cich­cem ły­ka­ła, po­kąd mama żyła… Dziś mnie oj­ciec za­przągł do pro­mu–i tak do­brze! W gło­wie dużo hu­czy, w ser­cu bun­tu­je się… Ale ja so­bie mó­wie: wara! Gdy­bym po­ko­cha­ła chrze­ści­ja­ni­na, co by było, py­ta­łam sama sie­bie nie­raz… nie­raz. Od­mie­nić wia­rę? A co wart czło­wiek, któ­ry swe­go Boga od­stę­pu­je? Ślub cy­wil­ny? to bu­do­wać ka­mien­ny gmach na gli­nia­nych pod­sta­wach.

– A dla cze­go De­bo­ra my­śla­ła o tem, co by było, gdy­by goja po­ko­cha­ła?

Mil­cze­nie. On drżał i czul, że mu krew do ser­ca ucho­dzi–po chwi­li na­le­gał zno­wu.

– No, dla cze­go?

Spoj­rzał na De­bo­rę–była bla­da, jak opła­tek, ale pod­nio­sła na nie­go po­dłuż­ne, in­dyj­skie oczy swo­je, i na­gle za­czę­ła mó­wić z po­śpie­chem:

– Ja nie wiem… Jak mat­kę ko­cham, ja nie wiem… Wca­le nie wiem… Ot, tak się coś po bied­nej gło­wie ma­ja­czy… Pan mówi, że ja pięk­na je­stem…

Tu jak­by ode­tchnę­ła głę­bo­ko, i cią­gnę­ła da­lej:

– Przed­wczo­raj je­chał sta­ry graf Dzie­du­szyc­ki, ja prom ścią­ga­łam, bo nie było komu. Ten siwy graf z ta­kie­mi du­że­mi wą­sa­mi, co z haj­du­ka­mi jeź­dzi… No, to on po­pa­trzał na mnie, po­pa­trzał i krzyk­nął na ojca mego: „Hersz­ku, taż two­ja cór­ka to cud świa­ta”! Ja wiem… Pa­nie Jur, ja ko­cham sie­bie… Po­wiem praw­dę, cza­sem jak nikt nie wi­dzi, go­dzi­na­mi w lu­ster­ku sie­dzę! A to źle–mnie to lu­stro zle rze­czy gada! Cze­mu ja panu wszyst­ko o so­bie po­wiem za­wsze, choć wiem, że nie trze­ba–dla cze­go? Ja tak cią­gle ga­dam, a pan ino słu­cha. Co Jur ro­bił nad rze­ką dzi­siaj, książ­kę czy­tał?

– Nie–pa­trza­łem na wodę…

– To źle–woda cią­gnie…

– O, mnie dzi­siaj cią­gnę­ła bar­dzo… tak cią­gnę­ła, żem uciekł od niej…

Spoj­rzał na nią, iskry mu po­szły z oczu. Nie zro­zu­mia­ła go.

– To do­brze–niech pan za­wsze od złych my­śli ucie­ka, to i samo zło nie przyj­dzie… A ja ką­pa­łam się, i, o, taka idę przy Jur­ku z na­gie­mi do ko­lan no­ga­mi… aż wstyd…

Jur spoj­rzał na wy­dat­ny kształt jej nogi, na­praw­dę aż do ko­lan pra­wie od­kry­ty, i bły­snął zę­ba­mi:

– To i le­piej… wi­dzę przy­najm­niej… De­bo­ra spo­waż­nia­ła od­ra­zu:

– Idę już., do­wi­dze­nia…

– Pan­no De­bo­ro… nie jesz­cze, nie.

– Mu­szę, pół naga je­stem, wy­bie­głam cich­cem, my­śla­łam, że nikt nie zo­ba­czy, bo to pust­ka… A po­tem – dziś pią­tek, świę­to za­cho­dzi…

– Jesz­cze dużo cza­su… De­bo­ra za­rzu­ci coś na sie­bie i wyj­dzie jesz­cze–do­brze? Po­cze­kam o, tam, za­raz za ło­zi­ną…

– A co pan po­wie?–za­py­ta­ła z uśmie­chem–ja ro­bo­tę skoń­czy­łam – ojca nie ma, miał spra­wun­ki w mie­ście, za go­dzi­nę przyj­dzie.

Obej­rza­ła się wo­ko­ło – po chwi­li spy­ta­ła:

– Któ­ra go­dzi­na?

– Pią­ta.

– To jesz­cze dwie go­dzi­ny bę­dzie… Niech pan po­cze­ka za ło­zi­ną–przy­bie­gnę bo mam coś po­wie­dzieć…

I po­bie­gła jak sar­na, ku do­mo­wi… Wy­glą­da­ła, jak nie­bie­skim strzę­pem za­le­d­wie okry­ty, ru­sza­ją­cy sic, ja­sny po­sąg…

Jur pa­trzył…

Bia­ły do­mek, ob­la­ny słoń­cem, świe­cił okien­kiem w któ­rem pa­li­ły sic pro­mie­nie, czer­wo­nych od za­cho­du bla­sków – De­bo­ra wbie-

A II…". i ! 111: C &

gla do dom­ku. Przy pro­mo­wym balu nad rze­ką sie­dział zwi­nię­ty w kuc­ki roz­czo­chra­ny chłop naj­mi­ta, któ­ry od piąt­ku po obie­dzie do so­bot­ne­go wie­czo­ru peł­nił obo­wią­zek po­moc­ni­ka–a wów­czas zwy­kły po­moc­nik Wa­syd zo­sta­wał ko­men­dan­tem pro­mu.

Jur wy­szedł na łącz­kę za krze­wy ło­zi­ny i usiadł w umó­wio­nem miej­scu. Roz­cią­gał sic tu wi­dok na dom­ki przed­miej­skie i mia­sto, a tuż przy do­lin­ce szła szo­sa wprost od ro­gat­ki miej­skiej do pro­mu.

W tą stro­nę Jur bacz­nie spo­glą­dał–usiadł na tra­wie i splótł dłoń­mi ko­la­na-–pod przej­rzy­stą skó­rą na czo­le za­ry­so­wał się znak z na­brzmia­łych żyl, lek­kie z an­giel­skie­go płót­na ubra­nie uwy­dat­ni­ło wszyst­kie że­la­zne kształ­ty jego mię­śni–chra­py wchła­nia­ły za­pach ziół i tra­wy…

Jur my­ślał o De­bor­ce… Na­gle na szo­sie za­dud­ni­ły koń­skie ko­py­ta i za­kle­bo­tał mięk­ki od­głos re­so­ro­we­go bre­ku. Jur ze­rwał się i mruk­nął do sie­bie:

– Dzie­du­szyc­ki ze szko­ły wra­ca… to do­brze!

Za­błę­kit­nia­ły w ob­ło­kach ku­rzu przy­droż­ne­go nie­bie­skie, ko­zac­kie żu­pa­ny i bły­snę­ły żół­te szpi­ce cza­pek i ta­kież sze­ro­kie pasy, woź­ni­cy i haj­ducz­ka… Ko­nie szły ostrym kłu­sem.

Ho­dy­le­wicz mruk­nął do sie­bie:

– Dzi­duch zły… sam nie po­wo­zi, tyl­ko sie­dzi na­bur­mu­szo­ny zty­łu… ale to mu nic nie po­mo­że!

Wy­biegł na śro­dek szo­sy, po­wie­wa­jąc chust­ką;

– Hej! hej! het­mań­ska de­ty­no… a każ tam sta­nąć haj­du­czym psia­wia­rom! Hej!!….,

Dzie­du­szyc­ki sta­nął w bre­ku i przy­jaź­nie huk­nął ko­za­ka w kark.

– No, staj… two­ja mać!…

Haj­duk ko­nie szarp­nął, aż przy­sia­dły na za­dach.,. Dzie­du­szyc­ki wy­sko­czył:

– Jur' Jur – to ty? Bój się Boga, a coś ty naj­lep­sze­go na­ro­bił dzi­siaj w szko­le?

– Słu­chaj, Jan­ku – rzekł szyb­ko Jur – chodź tam z szo­sy na łącz­kę… mało mam cza­su… Jest tak… trze­ba mi pie­nię­dzy…

– Mam sześć­dzie­siąt cen­tów przy so­bie… – za­śmiał się Dzie­du­szyc­ki.

– Ej, nie kpij Dzi­duch, bo spra­wa idzie o ży­cie nie­mal! Mnie trze­ba dużo mo­ne­ty… dwie­ście… trzy­sta… pięć­set gul­de­nów!

Dzie­du­szyc­ki za gło­wę się chwy­cił:

– A że­bym pękł, tyle nie wy­drę… oj­ciec… ale nie ma mowy!… pię­ciu­set cen­tówr mi nie da…

Ho­dy­le­wicz prze­rwał mu nie­cier­pli­wie:

– Słu­chaj, Ja­nek… Niech raz przy­najm­niej pol­ski ma­gnat zda się na coś… Słu­chaj, ja mu­szę mieć flo­tę, bo so­bie w łeb pal­nę… ro­zu­miesz? Wy­drzyj… po­myśl… je­dy­nak je­steś syn, że­byś ty nie mogł ta­kiej mar­nej su – my… W jed­nem wie­ku je­ste­śmy, masz już dwu­dzie­sty rok… a sio­stry star­sze są od cie­bie… dział po nie­bosz­ce mat­ce two­jej zro­bić mu­szą, na po­sa­gi, to cie­bie naj­młod­sze­go upeł­no­let­nić mu­szą! Mu­szą lada dzień! Miej ener­gię… bądź męż­czy­zna… no, i przedew­szyst­kiem ra­tuj 'mnie! Ja do szko­ły już nig­dy nie po­wró­cę…

– Przed ma­tu­ra?! – huk­nął Dzie­du­szyc­ki.–Toś przez dzie­sięć lat ła­ził do gim­na­zy­um, Jur, i już od Wrze­śnia do rna­ja, do ma­tu­ry, nie wy­trzy­masz tych parę mie­się­cy? Jur! Co ci to? Toś ty taki druh mój ser­decz­ny… ty! Tyś grun­to­wał dwa lata jaką kla­sę, to i ja… tyś prze­ła­zi do na­stęp­nej… to i ja… się ja­koś przedar­łem… My­śla­łem za­wsze, na uni­wer­ku do­pie­ro z Ju­rem po­hu­la­my… Ła­si­ły się do mnie, a może przez sno­bizm do mego na­zwi­ska, czy też do przy­szłej for­tu­ny mo­jej, róż­ne lo­kaj­skie du­sze, a ja ich precz od sie­bie na zła­ma­ny feb gnał… Szcze­ka­li na cie­bie… czer­ni­li… Ga­da­li, żeś anar­chi­sta, tyś mi na­wet w żywe śle­pie ga­dał, że ma­gna­tów i szlach­ty nie­na­wi­dzisz, ale ja cie­bie za­wsze ko­cha­łem, bo–mimo co ga­dasz, czu­ję w to­bie moją krew i rasę… Bo taki ty Ka­nio­wa Ho­dy­le­wicz je­steś… i du­sza ry­cer­ska w to­bie sie­dzi ro­ga­ta, i go­rą­ce ser­ce, wier­ne ser­ce w to­bie czu­łem!… A ty zly druh je­steś i pusz­czasz mnie!… Łka­nie prze­rwa­ło mu głos.

Ho­dy­le­wicz ob­jął go ra­mie­niem i z lacz­ki W głąb łóz po­cią­gnął:

– Fe… Ja­nek baba… nie becz…

I jemu zła­mał sic głos. Po chwi­li prze­mó­wił:

– Mnie te­raz i tak by wy­rzu­ci­li, to jak dwa a dwa–ka­mień!

– Do in­nej szko­ły idź… Zresz­tą masz świa­dec­two z siód­mej, ucz sic, zdaj pry­wat­nie z ósmej i sia­daj po­tem z nami…

– Ja­nek po­mnij… nic nie py­taj… Na gło­wę ci mat­ki przy­się­gam: nie moge!

Pa­dło cięż­kie mil­cze­nie… Dzie­du­szyc­ki po chwi­li spy­tał szep­tem:

– Czy wy­jeż­dżasz?

– Tak…

– A coż po­wie na to mat­ka two­ja?

– Ona… ona nig­dy nic nie mówi… nie roz­ka­zu­je: rób tak, albo owak, tyl­ko ci­cho pła­cze…

– Oj, cięż­kie to łzy, Jur. cięż­kie…

– A niech mi pa­da­ją na leb prze­klę­ty! Dzi­duch! na Boga, ty mi ser­ca nie od­bie­raj… Ty bo­daj je­den…

– Słu­chaj, Jur. ty się bie­rzesz do ja­kiejś ro­bo­ty… Two­ja rzecz, ale pa­mię­taj, że dla pu­ste­go wia­tru rzu­carz mat­kę, szko­łę i przy­ja­ciół… a bo­daj jed­ne­go ta­kie­go, jak ja, bra­ta… Tego ty z ka­mie­nia­mi po dro­dze nie na­zbie­rasz… o, nie! Nie na­zbie­rasz w śmie – tnj­kach ży­cia ani ser­ca mat­ki, ani… no, mniej­sza o to…

Za­dła­wi­ło nui w gar­dle ostat­nie sło­wa… Od­dy­chał cięż­ko, po­tem za­gad­nął już in­nym gło­sem:

– Za­klą­łeś na przy­jaźń, mo­ne­tę ci przy­wio­zę, ile będę mogł naj­wię­cej, a kie­dy ci trze­ba?

– Dzi­siaj!

Dzie­du­szyc­ki za­gryzł war­gi i po­my­ślał przez chwi­lę:

– Do­brze… ale do­pie­ro oko­ło dzie­wią­tej… czy moż­na za­je­chać do cie­bie.

– Będę jesz­cze dzi­siaj no­co­wał u mat­ki–szep­nął bez­wdzięcz­nym gło­sem Jur.

Po­da­li so­bie dło­nie i tak sta­li, nic nie mó­wiąc… oczy pa­trza­ły w oczy… źre­ni­ce za­ha­czy­ły się z źre­ni­ca­mi… dło­nie za­ci­ska­ły się kur­czo­wo. Sta­li nie­mi.

Słoń­ce czer­wie­nia­ło, wie­trzyk prze­cią­gnął po krze­wach… Pierw­szy prze­mó­wił Dzie­du­szyc­ki:

– Więc dziś wie­czór u two­jej mat­ki o dzie­wią­tej? tak?

– Tak…

– Ale ja wpad­nę tyl­ko na mi­nu­tę, od­dam ci ci­cho, co wiesz, i wyj­dę, jak­by nic nie było… ro­zu­miesz? Że­gna­my się tu­taj, Jur. I po­wiedz mi, czy zo­ba­czy­my się jesz­cze w ży­ciu?

Jur uśmiech­nął się mar­two:

– Czy ja wiem?… może nie… Dzie­du­szyc­ki ści­snął mu jesz­cze moc­niej dłoń i uczy­nił ruch, jak­by mu się chciał rzu­cić w ob­ję­cia, ale ruch ten od­ra­zu stward­niał. Zbladł tyl­ko, jak chu­s­ta, wstrzą­snął ręką Jura i znik­nął w za­ro­ślach…

Jur stał ska­mie­nia­ły… Jak przez sen sły­szał tur­kot od­jeż­dża­ją­ce­go bre­ku. Stał dłu­go.

Na­gle jęk wy­darł mu się z gar­dła, łka­nie pierś roz­wa­li­ło, ru­nął twa­rzą na zie­mię i zę­ba­mi żwir i tra­wy rwać po­czął…

*

Na bron­zo­wo-zło­te wło­sy De­bo­ra za­rzu­ci­ła bia­łą ada­masz­ko­wą chu­s­tecz­kę, któ­rej koń­ce za­rzu­ci­ła so­bie na ple­cy… pod cien­ką, ba­ty­sto­wą blu­zecz­ką za­ry­so­wa­ły!się dwa sze­ro­kie krę­gi twar­dych, nie skrę­po­wa­nych gor­se­tem pier­si. I różę szkar­łat­ną mia­ła De­bo­ra we wło­sach… i pa­trza­ła zie­lo­no-mo­dre-mi pod­luż­ne­mi oczy­ma swo­je­mi w lu­ster­ko ręcz­ne… wi­śnie ust uśmiech roz­chy­lił, za uśmie­chem śnieg bie­lał…

De­bo­ra prze­cią­gnę­ła dło­nią po swo­jej pier­si, prze­cią­gnę­ła się le­ni­wie i mi­mo­wied­nie szep­nę­ła: – Jur. Ju­rek blon­das.

I da­lej my­śla­ła:

– On mi taki da­le­ki, jak szczę­ście moje da­le­kie… On mi taki da­le­ki, jak jutrz­nia świę­te­go wscho­du na nie­bie… i jesz­cze mi jest dal­szy i od ju­trzen­ki, i od szczę­ścia mego, dal­szy mi jest na­wet od sa­me­go słoń­ca. Bo słoń­ce mię ogrze­wa i świe­ci dla mnie, i leje cie­pło ja­sne, go­rą­ce na moje mło­de cia­ło, gdy wyj­dę z ką­pie­li, jak­by mię nagą ja­kieś ra­mio­na tu­li­ły…

A jur nig­dy nie bę­dzie mię tu­lił w go­rą­ce ra­mio­na swo­je… nig­dy… po­mię­dzy nami sam Bóg sta­nął…

Za­czę­ła mó­wić z.Księ­dza Mar­ka".

.Mój Bóg nie wi­siał na ćwie­ku Nie­pil octu i pio­łu­nów, Lecz wśród dzie­się­ciu pio­ru­nów, Stal, na pło­mien­nym Sy­na­ju…"

– E… blon­das cze­ka… pój­dę.

Sta­rej Szai, ku­char­ce, oznaj­mi­ła, Ze wy­cho­dzi na go­dzi­nę. Szła obok pro­mu, któ­ry wła­śnie dla Dzie­du­szyc­kie­go Wa­syl spusz­czał… Krew ude­rzy­ła jej do gło­wy… Po­zna­ła mło­de­go gra­fa… On nie spoj­rzał na­wet na nią, bla­dy, jak ścia­na, sie­dział w bre­ku za­my­ślo­ny i chmur­nie pa­trzał przed sie­bie.

De­bo­ra po­bie­gła na łącz­kę za ło­zi­ną…

Przy­bie­gła na umó­wio­ne miej­sce… słoń­ce biło jej pro­sto w oczy, przy­sło­ni­ła je so­bie dło­nią–i pa­trzy. Po chwi­li po­chy­li­ła się na­przód, jak­by wpa­tru­jąc się w ja­kiś punkt, po­tem pę­dem rzu­ci­ła się na­przód w tym kie­run­ku.

Jur le­żał, twa­rzą zwró­co­ny do zie­mi, wstrzą­sa­ny su­che­mi łka­nia­mi. De­bo­ra przy­pa­dła do nie­go i uklę­kła u jego gło­wy:

– Jur. Jur. Ju­rek zło­ty!…

Twarz jej po­bla­dła, oczy jak u ty­gry­si­cy, prze­cią­gnę­ły się wzdłuż, chra­py roz­dę­ła roz­pacz:

– Jur!–za­wo­ła­ła.

Bły­ska­wicz­nym ru­chem ro­zej­rza­ła się wo­ko­ło, jak­by szu­ka­jąc spraw­cy jego bólu. Pu­sto. Nie zwa­ża­jąc na ja­sną, od­święt­ną su­kien­kę swo­je, usia­dła na wil­got­nej mu­ra­wie i z nie­spo­dzie­wa­ną silą po­rwa­ła go pod ra­mio­na i prze­mo­cą pra­wie uło­ży­ła gło­wę jego na swo­ich ko­la­nach… Bą­ka­ła po­bla­dłe­mi usta­mi wciąż jed­no tyl­ko stó­wo:

– Jur. Ju­rek…–i bez­wied­nie w drżą­ce, drob­ne ręce swo­je otu­la­ła twarz jego:

– Jur. co ci lu­dzie zro­bi­li? Ju­rek!…

A on, gdy go ogar­nę­ła cie­pło­ta jej pier­si i ra­mion i ko­ły­sać go po­czął mię­ki ko­bie­cy głos, uczuł, że go­rą­co falą wiel­ką w pier­si mu wzbie­ra i su­che łka­nie na­gle w ci­chy płacz sic zmie­ni­ło. Gar­nął się do niej, tu­lił gło­wę do jej dziew­czę­ce­go łona, bez­rad­nie obej­mo­wał i kur­czo­wo przy­ci­skał twarz w fał­dy jej suk­ni i pła­kał…

Ko­na­ło w nim dziec­ko, a ra­czej owe bez­sil­ne szcząt­ki, któ­re miał jesz­cze w so­bie z dziec­ka. I te łzy prze­pa­li­ły do dna du­szę De­bo­ry i pło­mie­niem wpa­dły w ową taj­ną świąt­ni­cę, gdzie się wiel­kie bo­gac­twa i tkli­wo­ści przy­szłej mat­ki i pia­stun­ki kry­ją… Ogrom­ny ru­mie­niec ob­lat jej twarz, unio­sła w obu dło­niach jego gło­wę i bez­przy­tom­nie, nie wie­dząc nie­mal co czy­ni, po­czę­ła okry­wać po­ca­łun­ka­mi spła­ka­ne ja­sne oczy i czo­ło – i sa­mo­wol­nie zwią­za­ły się mło­de, kwiet­ne usta ich…

Po raz pierw­szy…

Żar ocu­cił Jura i lawą go­rą­cą po ży­łach pły­nąć mu po­czął… Żar pa­mię­ci i przy­tom­no­ści De­bo­rę po­zba­wił…

Szep­ta­ła, drżąc cala, i dzwo­niąc zę­ba­mi jak w fe­brze:

– Nie płacz… nie płacz…

Ko­iła go, po­cie­sza­ła i czu­ła dla nie­go to wszyst­ko, co sic z mat­ki-obro­ni­ciel­ki z taką siłą w tej dziew­czę­cej du­szy na­gle obu­dzi­ło…

Cza­row­ny kwiat roz­wi­nął się w niej w tym mo­men­cie i z zie­lo­ne­go pąka strze­lił peł­nym kie­li­chem:

– Ci­cho… ci­cho, nie płacz…

Jur przy­cichł… I ci­cho a go­rą­co wią­za­ły się mło­de, nie­win­ne ja­go­dy ich ust.

Słoń­ce rap­tow­nie schy­li­ło się do za­cho­du, jesz­cze dłu­ga chwi­la, i zni­kło za rze­ką, zo­stał tyl­ko szkar­łat­ny pas świa­tła na nie­bo­skło­nie.

De­bo­ra stra­ci­ła pa­mięć cza­su… Nie­po­kój tyl­ko wzbie­rał w niej o nie­go, nie­po­kój, dla niej sa­mej nie po­ję­ty… Szczę­ka­jąc zę­ba­mi z oba­wy, zdo­ła­ła te­raz do­pie­ro za­py­tać:

– Cu sic sta­ło?

– Mu­sia­łem po­że­gnać na za­wsze przy­ja­cie­la–od­po­wie­dział.

– Na za­wsze?!…

Nie­po­kój w niej wzrósł. Dla­cze­go na za­wsze? Nie mia­ła po­ję­cia o tem, czy go ko­cha… Ani cień my­śli ta­kiej przez gło­wę jej prze­sze­dll… W tej chwi­li nie wie­dzia­ła na­wet, czy ist­nie­je ko­cha­nie… Czu­ła tyl­ko, że gro­zi jej ja­kaś ogrom­na stra­ta, że ja­kieś wiel­kie do­bro, któ­re­go na­wet na­zwać nie umie po imie­niu, chce odejść od niej, z rąk się jej wy­my­ka i… musi odejść:

– Dla cze­go na za­wsze?

– Słu­chaj, De­bo­ro… to­bie jed­nej po­wiem… Ju­tro w nocy wy­jeż­dżam precz… jadę do Lwo­wa, od­dać się na trzy lata do woj­ska… Na pro­ste­go żoł­nie­rza… Nic nie py­taj… tak musi być!

Czu­ła, że krew cala umy­ka jej do ser­ca… bla­dą, jak kre­da, twarz wy­krzy­wi­ła męka:

– A ty mi, Jur, już te­raz nie ga­daj: „nic nie py­taj”… bo ja py­tać mu­szę i będę!

Kur­czo­wo oplo­tła jego szy­ję, zie­lo­ne­mi bły­ska­mi źre­nic pa­trza­ła w jego oczy zbli­ska, moc­no i mó­wi­ła gwał­tow­nie, wprost usta­mi do ust:

– Na co cie­bie tam w woj­sku? Ty, Jur? Ty, mój na­uczy­ciel, coś mi tyle o ludz­kiej wol­no­ści ga­dał? Ty, coś mi od dziec­ka o bra­ter­stwie lu­dów ca­łe­go świa­ta śpie­wał, a woj ne zbrod­nią na­zy­wał… ty, Jur­ku mój, ty chcesz pójść w żoł­nie­rze?! Ty, coś miał po­świę­cić się cały, by w bied­ne, ciem­ne masy nieść świa­tło na­uki… pa­mię­tasz? two­je wła­sne sło­wa po­wta­rzam… Po­wiedz, kto z nas osza­łał, ja, czy ty?

Jur lek­ko uwol­nił się z jej ob­jęć, po­tem spo­koj­nie zło­żył po­ca­łu­nek na jej czo­le i po­wstał, mó­wiąc:

– Nikt z nas nie osza­lał! Po­tem do­dał zwol­na i do­bit­nie:

– Idę speł­nić to, com po­sta­no­wił… idę w bied­ne, ciem­ne masy nieść świa­tło, i na­uczyć ich idę, jaki grom śle­pej siły drze­mie w tym mil­jo­no­wym ko­lo­sie, któ­ry się sła­bym sa­mo­zwan­czym jed­nost­kom nie­wo­lić daje… Tak, Iak, De­bo­ru… idę w żoł­nie­rze!

Stał za­pa­trzo­ny w łunę za­cho­du, któ­ra roz­le­wa­ła mu się nad tą gło­wą, z roz­wia­nym zło­tym wło­sem, ist­ną au­re­olą… oczy błę­kit­ne, sze­ro­ko otwar­te, czo­ło ala­ba­stro­we bia­łe, aż do py­chy dum­ne. De­bo­ra klę­cza­ła u nóg jego i ska­mie­nia­ła tak nie­po­ru­szo­na, jak go po­cie­sza­ła przed chwi­lą, tyl­ko zie­lo­na­wy sza­fir ju­dej­skich jej oczu mo­dlił się a uwiel­biał i ubó­stwiał pro­mie­nie­ją­cą gło­wę Jura…

W mia­rę, jak pa­trza­ła, za­czy­na­ła po­zna­wać sie­bie… Oczy jej sta­wa­ły się co­raz dzik­sze i zu­chwal­sze, pierś roz­le­wa­ła sic gwał­tow­nie… po­gań­skie uwiel­bie­nie roz­pę­ta­ło sic w niej prze­moż­nie…

Oplo­tła ra­mio­na­mi gwał­tow­nie jego ko­la­na, wło­sy bo­ga­tym pysz­nym bron­zem opa­dły na ra­mio­na; szep­tać po­czę­ła gwał­tow­nie:

– Je­śli grze­szę, niech mię grom za­bi­je… Cud­nyś ty, Jur mój, jak Bóg sam!

Po­czę­ła okry­wać po­ca­łun­ka­mi jego nogi… za­chwiał sic:

– De­bo­ra!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: