- W empik go
Anarchista - ebook
Anarchista - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 162 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
B. O. S. Bos. Znasz, czytelniku, te trzy magiczne litery na reklamowych stronicach wydawnictw ilustrowanych i gazet, w oknach kupców kolonialnych oraz na kalendarzach na rok następny, nadsyłanych ci zwykle pocztą w listopadzie. Spółka rozpowszechnia także broszurki pisane w kilku językach, niezdrowym stylem entuzjastycznym, gdzie podaje statystykę rzezi i opisy tak krwawe, że nawet Turka mogłyby przyprawić o zemdlenie. „Sztuka” ilustrująca tę „literaturę” wyobraża w żywych, błyszczących kolorach ogromnego rozjuszonego byka, który tratuje żółtego węża, wijącego się po szmaragdowozielonej murawie, na tle kobaltowoszafirowego nieba. Jest to okropne i jest to alegoria. Wąż to symbol niedomagania, słabości, może jedynie głodu, który w tych czasach stał się chronicznym niedomaganiem przeważanej części rodu ludzkiego. Każdy, oczywiście, zna B. O. S. Sp. Akc… i jej wyroby bez konkurencji: Vinobos, Jellybos i ostatni, niezrównany w doskonałości, Tribos, który podają wam nie tylko w stanie wysokiego zgęszczenia, lecz nawet już półprzetrawiony. Znaczy to, że tak wielka jest miłość Spółki Akcyjnej względem bliźnich, jak właśnie miłość matki i ojca pingwina do ich głodnego drobiazgu.
Rzecz zrozumiała, że kapitał kraju powinien być używany produkcyjnie. Nie mam też nic przeciwko spółce. Lecz będąc również ożywiony uczuciami sympatii dla bliźnich ubolewam nad nowoczesnym systemem reklamy. Bo jeśli nawet system ten świadczy o przedsiębiorczości, pomysłowości, bezczelności i niewybredności w środkach u pewnych indywiduów, dowodzi on, podług mnie, wielkiej potęgi tej formy zwyrodnienia umysłów, którą nazywamy łatwowiernością.
W różnych krajach cywilizowanego i niecywilizowanego świata miałem sposobność przełykać B. O. S. z mniejszym lub większym pożytkiem dla siebie, choć bez wielkiej przyjemności. Zaprawiony gorącą wodą i obficie popieprzony aż do utraty smaku ekstrakt ten istotnie nie jest przykry dla podniebienia. Lecz nigdy nie mogłem przełknąć jego reklamy. Może dlatego, że reklama ta nie posuwała się nigdy dość daleko. Nie przypominam sobie, aby Spółka przyrzekła kiedy spożywcom B. O. S. wieczną młodość albo żeby rościła pretensje do tego, by posiadać moc wskrzeszania zmarłych za pomocą swych cennych produktów. Nie wiem, skąd ta surowa powściągliwość! Choć nie sądzę też, by zdołano mnie przekonać w podobny sposób. Jeśli nawet cierpię (będąc przecie człowiekiem) na zwyrodnienie umysłowe w jakiejkolwiek formie, to forma ta nie jest pospolita. Nie jestem łatwowierny.
Wyraźne wypowiedzenie takiego zdania o sobie sprawia mi pewną trudność wobec historii, która następuje. Zbadałem fakty, jak tylko można najdokładniej, przerzuciłem stosy francuskich gazet, rozmawiałem też z oficerem stojącym na czele warty wojskowej na Ile Royale, gdy w czasie swoich podróży dotarłem do Cayene. Mam przeświadczenie, że historia ta jest zupełnie prawdziwa. Jest ona tego rodzaju, że nie sądzę, by człowiek sam ją o sobie wymyślił, nie ma w niej cech nadzwyczajnych ani pochlebiających, nie jest też dość ucieszna, by zadowolić przewrotną próżność.
Dotyczy ona mechanika łodzi parowej w Maranon, posiadłości hodowlanej, należącej do B. O. S., Sp. Akc. Posiadłość ta jest wyspą, wyspą tak dużą jak mała prowincja, leżącą u ujścia olbrzymiej rzeki w Ameryce Południowej. Wyspa ta jest dzika i nieładna, lecz trawa porastająca jej ruskie równiny zdaje się posiadać wyjątkowo pożywne i wonne własności. Wyspa rozbrzmiewa rykiem niezliczonych stad – głęboką bolesną nutą, powstającą w przestworzu niby potworny protest więźniów skazanych na śmierć. Pośrodku wyspy, o dwadzieścia mil od mętnej, bezbarwnej wody, stoi miasto, które nazywa się, powiedzmy, Horta.
Ale najbardziej interesującą właściwością wyspy (będącej jakby miejscem karnego osiedlenia rogatych skazańców) jest to, że jest ona jedyną znaną ojczyzną niezmiernie rzadkiego i okazałego motyla. Gatunek ten jest jeszcze bardziej rzadki niż piękny, a to chyba niemało mówi. Wspominałem już o swoich podróżach. Podróżowałem wówczas wyłącznie dla siebie i z umiarkowaniem, nieznanym w czasach biletów na podróże dookoła świata. Ja nawet podróżowałem z celem. Dowodem tego, że jestem – „haha-ha! – szalony motylobójca. Haha-ha!”
Takim tonem pan Harry Gee, dyrektor stacji hodowlanej, przymawiał mojemu zajęciu. Zdawało się, że ma mnie za największą niedorzeczność tego świata. Z drugiej strony, B. O. S., Sp. Akc, była dla niego szczytem wielkiego dzieła w dziewiętnastym stuleciu. Mam wrażenie, że dyrektor sypiał w swych długich butach z ostrogami. Dni spędzał w siodle uganiając po równinach na czele orszaku półdzikich jeźdźców, którzy nazywali go don Enrique i którzy nie mieli nawet dokładnego pojęcia o B. O. S., Sp. Akc… płacącej im pensje. Był on doskonałym dyrektorem, ale nie wiem dlaczego, gdyśmy się spotykali przy jedzeniu, klepał mnie zawsze po ramieniu z głośnym szyderczym pytaniem: „Jak się dziś udał śmiertelny sport? Motyle dobrze ciągnęły? Haha-ha!” Doprawdy, nie wiem dlaczego, tym bardziej, że liczył mi dwa dolary dziennie za gościnność B. O. S., Sp., Akc. (o kapitale 1 500 000 funtów sterlingów na czysto), w której bilansie za ów rok pieniądze te niewątpliwie figurują. „Nie sądzę, bym mógł choć cokolwiek ustąpić ze względu na interes mojej Spółki” – zauważył z jak największą powagą, gdym się z nim układał o warunki mojego pobytu na wyspie.
Jego gadanina byłaby zupełnie nieszkodliwa, gdyby poufałość obcowania przy braku wszelkich uczuć przyjacielskich nie była sama przez się rzeczą nienawistną. Na domiar złego jego sposób żartowania nie był zbyt zabawny. Polegał on na uprzykrzonym powtarzaniu opisowych zdań, skierowanych do kogoś z wybuchem śmiechu. „Szalony motylobójca, haha-ha!” było małą próbą jego żartów, które tak bardzo rozweselały jego samego. Z tą samą żyłką wyśmienitego humoru zwrócił moją uwagę na mechanika łodzi parowej, gdyśmy pewnego dnia spacerowali po ścieżce koło zatoki.
Głowa i ramiona mechanika wychyliły się ponad pokład, na którym leżały porozrzucane różne narzędzia jego rzemiosła i nieliczne części maszyn. Mechanik był zajęty jakąś reperacją. Na odgłos naszych kroków wzniósł niespokojnie do góry powalaną twarz o wydatnym podbródku i małym pięknym wąsie. Te miejsca jego delikatnej twarzy, których nie zakrywały czarne plamy, ukazały mi się wycieńczone i sine w zielonawym cieniu wielkiego drzewa, rozpościerającego swe listowie ponad łodzią umocowaną przy brzegu.
Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, Harry Gee, zwracając się do mechanika nazwał go Krokodylem w tym półszyderczym, półwyzywającym tonie, który cechuje rozkoszne zadowolenie z siebie:
– Cóż tam, Krokodylu, jak idzie robota?
Powinienem był powiedzieć wcześniej, że miły Harry nachwytał się trochę francuszczyzny specjalnego rodzaju, gdzieś tam, w którejś kolonii, i że wymawiał ją z przykrą wymuszoną dokładnością, jak gdyby prowadził siebie za język. Człowiek z łodzi odpowiedział mu raźnie uprzejmym głosem. Jego oczy posiadały omdlałą miękkość, a oślepiające białe zęby błyszczały z pomiędzy wąskich wycieńczonych warg. Dyrektor zwrócił się do mnie ucieszony i głośno wyjaśnił:
– Nazywam go Krokodylem, ponieważ przebywa do połowy w wodzie, a do połowy ponad wodą. Ziemnowodny, uważa pan? Nie ma tu na wyspie innych stworzeń ziemnowodnych, tylko krokodyle, dlatego i on musi należeć do ich gatunku, hę? Chociaż w rzeczywistości jest on ni mniej ni więcej, tylko un citoyen anarchiste de Barcelone.
– Obywatel anarchista z Barcelony? – powtórzyłem bezmyślnie, patrząc w dół na człowieka. Odwrócił się do pompy, ukazując nam zgięte plecy. Usłyszałem, jak głośno zaprotestował nie zmieniając pozycji:
– Nie umiem nawet po hiszpańsku.