Andaluzja. Muzyka mojego pueblo - ebook
Andaluzja. Muzyka mojego pueblo - ebook
To nie jest przewodnik po Andaluzji.
To jest miłosne wyznanie i próba zarażenia Czytelników
moją fascynacją tym regionem Hiszpanii.
Innym niż pozostałe nie tylko ze względu
na swoją historię, wyjątkowy urok, mentalność mieszkańców,
lecz także będącym kolebką flamenco – sztuki,
w której zakochałam się od pierwszego wejrzenia.
| Kategoria: | Podróże |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83952041-6-6 |
| Rozmiar pliku: | 35 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Moje zainteresowanie muzyką i tańcem flamenco zaczęło się rodzić dopiero, kiedy po raz pierwszy przyjechałam na wakacje do Andaluzji na początku tego stulecia. Nie było już wówczas Camaróna, nie było go fizycznie, ale szybko się zorientowałam, że jest ponadczasową legendą, bez której andaluzyjskie flamenco nie mogłoby obecnie istnieć w takiej samej formie. Ten artysta zdołał wnieść do cante jondo tyle, ile nie udało się wnieść do tej sztuki nikomu wcześniej i nikomu później, przynajmniej do tej pory.
To uwielbienie dla Camaróna de la Isla poruszyło również czułe struny moich emocji i aby dopełnić dzban tych wzruszeń, postanowiłam pojechać do San Fernando i przeżyć te emocje u źródeł, przemierzając tam „Ruta de Camarón”. Planowałam znaleźć się w San Fernando dokładnie w 30 rocznicę śmierci artysty, wiedziałam, że odbędzie się tam specjalny koncert i inne uroczystości ku jego czci, ale niestety, nie udało mi się. Zrealizowałam swój plan w miesiąc później. Zobaczenie wszystkich tych ważnych miejsc zajęło mi dwa dni. Pierwszego dnia zjadłam obiad w Venta de Vargas (gdzie trzeba było z wyprzedzeniem zarezerwować stolik), widziałam pomnik artysty (usytuowany tuż obok restauracji) oraz zwiedziłam muzeum, otwarte właśnie w 2022 roku dla uczczenia „la leyenda del tiempo” (legendy czasu) i legendy człowieka – najsłynniejszego obywatela San Fernando.
Drugiego dnia mojego pobytu w mieście Camaróna odwiedziłam kolejne związane z nim miejsca – dom, w którym się urodził (obecnie znajduje się tam muzeum), a także cmentarz i mauzoleum króla pieśni. Na marmurowej płycie grobowca położyłam czerwone róże, które kupiłam dla niego w kwiaciarni przed wejściem na cmentarz, i zanurzyłam się w myślach o tym, jak wielką był postacią dla flamenco. Zastanawiałam się nad tym, jak długo ten kult jeszcze będzie trwał w takiej formie. Wciąż rozmyślając i stojąc przy grobowcu, zauważyłam, że zbliża się młody, może dwudziestoletni, przystojny Cygan, odświętnie ubrany i bogato ozdobiony złotą biżuterią. W ręku niósł bukiet składający się z czerwonych róż i białych goździków. Mężczyzna położył kwiaty u stóp swojego idola zasiadającego na marmurowym tronie, a potem kilkakrotnie wykonał ten sam gest: całował wewnętrzną stronę swoich obu dłoni, a następnie kładł dłonie na płycie nagrobnej. Kiedy skończył, ustawił się bliżej postaci Camaróna i puścił z telefonu muzykę (jedną z pieśni w wykonaniu tego artysty), a gdy wybrzmiewała, nakręcił krótki film ze sobą na tle pomnika. Obserwowałam tę scenę z dużym wzruszeniem.
Za chwilę nastąpił ciąg dalszy ceremonii. Do grobowca podeszła większa grupa Cyganów, na oko kilkanaście osób. Wyglądało na to, że są rodziną tego chłopaka, który podszedł tu trochę wcześniej, bo z pewnością tak sobie to zaplanował. Grupie przewodził mężczyzna w średnim wieku, było kilka młodszych od niego osób, głównie kobiety i kilkoro dzieci. Dwie z tych kobiet trzymały na rękach niemowlęta. Wszyscy byli elegancko ubrani i, co od razu rzuciło mi się w oczy, każdy miał w ręku taki sam bukiet kwiatów – czerwone róże i białe goździki. Dlaczego ja zapomniałam o tym, że powinny być też claveles blancos? Kobiety z niemowlakami na rękach miały po dwa bukieciki, jeden od siebie, drugi od malucha. Odsunęłam się dalej, bo po policzkach zaczęły mi płynąć łzy i nie chciałam też swoją obecnością zakłócać im tej prywatnej ceremonii. Wszyscy jej uczestnicy podchodzili do grobowca pojedynczo, matki z niemowlętami razem ze swoimi dziećmi na rękach, każdy składał kwiaty na grobie, po czym ustawiał się do indywidualnego zdjęcia na tle mauzoleum. Fotografował kierownik wycieczki, ten mężczyzna najstarszy w grupie.
Z pewnością nie byli to mieszkańcy San Fernando. Nie byli to też przypadkowi turyści. Z pewnością ta grupa przyjechała tu specjalnie (nie wiem, z jak daleka), aby oddać cześć swojemu idolowi – tak jak oddaje się cześć cygańskim królom. Dla mnie to był kolejny dowód na to, jak wciąż żywy jest kult Camaróna de la Isla. I tak już chyba pozostanie.