- W empik go
Andres Iniesta. Artysta futbolu. Gra mojego życia - ebook
Andres Iniesta. Artysta futbolu. Gra mojego życia - ebook
„Ludzie wpisują moje nazwisko w Google i myślą, że wiedzą o mnie wszystko. Ale to nieprawda. Nic z tych rzeczy. Są epizody, których nie ujawniono, są takie, które wolałbym wyjaśnić, są też wydarzenia, które chciałbym uporządkować.
To wielka radość, że mogę zobaczyć swoją prawdziwą historię odbitą w tej książce, w mojej autobiografii. Byłbym szczęśliwy, gdyby ta opowieść spodobała się czytelnikowi tak jak moja gra. W jej napisanie włożyłem tyle samo determinacji i uwagi, ile wkładam w występy w pięknej koszulce Barçy czy reprezentacji Hiszpanii. Taki był mój cel.”
Andrés Iniesta
Oficjalna książka kapitana FC Barcelony!
Miał 12 lat, gdy skauci FC Barcelony zaprosili go do słynnej akademii La Masia. Niedługo później Pep Guardiola powiedział: „On wyśle nas wszystkich na emeryturę”. Nie pomylił się ani trochę…
Andrés Iniesta błyskawicznie stał się kluczowym piłkarzem Barçy, prowadząc klub do ośmiu zwycięstw w La Liga i czterech w Lidze Mistrzów. Z reprezentacją Hiszpanii dwukrotnie zdobył mistrzostwo Europy, raz mistrzostwo świata – w finale mundialu w 2010 roku strzelając zwycięską bramkę. Kibiców na całym świecie fascynuje nie tylko liczba trofeów Iniesty, ale też styl, w jakim wszystko osiągnął, oraz to, jakim jest człowiekiem. Bo za pełnymi wdzięku podaniami i boiskowymi ruchami, a także za licznymi nagrodami i trofeami, które zdobył, stoi inteligentny i rozważny facet. Człowiek, który do teraz przemawiał do kibiców wyłącznie swoją grą.
W tej książce hiszpański maestro obrazowo maluje portret samego siebie – własnymi słowami, ale także głosami trenerów, kolegów z boiska, rywali, przyjaciół i rodziny.
Rezultat jest niezwykle intrygujący…
O autorze
Andrés Iniesta jest powszechnie uważany za jednego z najlepszych piłkarzy swojego pokolenia.
Po latach spędzonych w La Masii, legendarnej akademii piłkarskiej FC Barcelony, zadebiutował w pierwszej drużynie w 2002 roku, w wieku 18 lat. Podstawowym piłkarzem Barçy stał się w sezonie 2004/05 i do dziś trudno sobie wyobrazić wyjściową jedenastkę bez niego. Dziś jest kapitanem klubu i symbolem futbolu, który podbił planetę.
W reprezentacji narodowej wystąpił ponad sto razy, dwukrotnie zdobywając z nią mistrzostwo Europy. W 2010 roku strzelił bramkę w finale mundialu, która przesądziła o pierwszym w historii mistrzostwie świata dla Hiszpanii.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7924-731-8 |
Rozmiar pliku: | 13 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Za to, że jesteś tym, kim jesteś, i za to, że kochasz mnie tak, jak kochasz. Nie mogło mnie spotkać nic bardziej magicznego niż to, że Cię poznałem. Dzięki Tobie i naszym cudownym dzieciom zaznaję pełni szczęścia. Doświadczyliśmy już razem tylu niezapomnianych i wyjątkowych przeżyć. Wierzę, że te najpiękniejsze jeszcze nie nadeszły. Moje życie nie miałoby bez Ciebie sensu, Mami.
Mamie
Nie mogłem mieć w życiu lepszego wzoru niż Ty. Uczyniłaś mnie tym, kim dziś jestem. To, czego mnie nauczyłaś, przekażę moim dzieciom. Nie mogę sobie nawet wyobrazić, przez co przeszłaś, gdy jako ledwie dwunastolatek opuściłem dom, by zamieszkać w La Masii. Bez Ciebie nie ziściłoby się wszystko to, czym się dziś cieszę. Nigdy nie miałaś nic przeciwko temu, żeby trzymać się z boku, z dala od blasku jupiterów. Dużo razem wycierpieliśmy, lecz teraz cieszę się każdą spędzoną z Tobą chwilą i każdy taki moment szalenie doceniam. Jestem Ci za wszystko dozgonnie wdzięczny, Mamá.
Tacie
Takiego ojca jak Ty chciałby mieć każdy dzieciak. Byłeś moim przewodnikiem, trenerem i opiekunem. Gdyby nie Ty, nie zaszedłbym tu, gdzie teraz jestem. Nie marzyłeś o Lidze Mistrzów, mistrzostwach Europy ani o mundialu z moim udziałem. Pragnąłeś tylko, by Twój syn został zawodowym piłkarzem, i to nam się udało. Po drodze były łzy i cierpienie, teraz jednak możemy się wspólnie cieszyć z tego, co osiągnęliśmy. Dziękuję Ci za wszystko, co mi dałeś i czego mnie nauczyłeś, Papá.
Maribel
Choć w dzieciństwie się sprzeczaliśmy i od czasu do czasu uwielbiałem Ci dokuczać, nie mogłem wymarzyć sobie lepszej siostry. Pięć lat bez Ciebie było niełatwe. Nawet nie wiesz, jak bardzo Cię kocham. Wiem, że zawsze mogę na Ciebie liczyć. Masz takie wielkie serce. Dziękuję, że jesteś przy mnie, „moja dziewczynko”.
Valerii i Paolo Andrei
Moje kochane skarby! Moja księżniczka i mój mały diabeł wcielony. Cóż za cudowne istotki podarowało nam życie! Jakież to szczęście! Pewnego dnia przeczytacie tę wspaniałą książkę i zrozumiecie tyle różnych rzeczy. Jesteście dla mnie źródłem inspiracji.
Andrésowi juniorowi
Jakże mógłbym o Tobie zapomnieć? Nie ma Cię tu z nami ciałem, ale zawsze będziesz z nami duchem. Nasz Aniołku, o którego tak mocno walczyliśmy i którego nigdy nie zapomnimy.Od autorów
Nie jest to konwencjonalna biografia ani też biografia w ścisłym sensie. Bardziej niż książka Iniesty to książka Andrésa. Przywykliśmy do tego, że w autobiografiach wszystko kręci się wokół ich autorów, którzy ubarwiają swoje przygody, bagatelizując momenty zwątpienia i lęku. Nie w tym przypadku.
Może się wydawać, że w tej długiej opowieści Andrés rzadko pojawia się na pierwszym planie. Ale on tu jest, nawet jeśli na pierwszy rzut oka go nie widać. Jest obecny w każdym zdaniu, które napisaliśmy razem od 2012 roku. Gdybyście spytali go o zdanie, powiedziałby wam pewnie, że wbrew temu, czego sam oczekiwał, pojawia się w tej książce aż za często. Z całą pewnością pragnął natomiast, byśmy opisali tu w najdrobniejszych szczegółach jego długą i cierpliwą wspinaczkę na szczyt, którego – jak sądził – nigdy nie osiągnie.
W najśmielszych snach nie wyobrażał sobie, że jego kariera potoczy się tak wspaniale. Nikt też nie mówił mu, gdy jako dwunastolatek został w La Masii z dala od rodziców, jak będzie mu czasami ciężko. Futbol, jak się okazało, nie zawsze izolował go od życiowych problemów. Z piłką przy nodze zaczął biegać we Fuentealbilli. Z tą małą hiszpańską wioską leżącą w prowincji Albacete, którą miał w przyszłości tak rozsławić, piłkarz do dziś czuje się blisko związany. Na tym etapie kariery kapitan Barcelony i symbol stylu gry, który podbił Europę i świat (czy to w koszulce Barçy, czy w barwach reprezentacji Hiszpanii), zapragnął na chwilę się zatrzymać i spojrzeć wstecz.
Chciał opowiedzieć o tym, jak z betonowego szkolnego boiska w La Manchy, gdzie nie było żadnej piłkarskiej tradycji, trafił na Camp Nou, Soccer City, Wembley i Stamford Bridge. Iniesta, tak jak podczas meczu, myślał przede wszystkim o innych. Pragnął zatem, by w tej książce głos zabrała jego rodzina, a także przyjaciele, trenerzy, partnerzy z drużyny oraz rywale. Czytelników spragnionych typowej piłkarskiej autobiografii książka ta więc zapewne rozczaruje. Nie powinni oni jednak winić za to Andrésa, odpowiedzialność spoczywa bowiem wyłącznie na nas.
Andrés chciał odegrać w tej autobiografii taką samą rolę jak na boisku. Przejął futbolówkę i zaczął ją rozgrywać, zaliczając kolejne kluczowe podania i asysty. Podczas tego długiego spotkania nawet na chwilę nie spuścił piłki z oczu. Przebywał na boisku od pierwszej do ostatniej minuty.
Rozmawialiśmy z mnóstwem ludzi, a Andrés był naszym przewodnikiem po wszystkich swoich treningach i meczach (czy to w Lidze Mistrzów, czy w La Liga, czy na mistrzostwach Europy i na mundialu). Jego drzwi zawsze były dla nas otwarte, tak jak i drzwi naszych rozmówców, nawet tych, o spotkanie z którymi było najtrudniej.
Raz po raz słyszeliśmy: „Jeżeli to dla Andrésa, nie ma problemu, powiedzcie mi tylko kiedy”. Nie powstrzymał nas żaden terminarz. Jeśli w pierwszej chwili nie było pustego miejsca w kalendarzu, to każdy znajdował jakieś rozwiązanie za sprawą podróży, telefonów, mejli, wiadomości przesyłanych za pośrednictwem WhatsApp. Wielogodzinne rozmowy, w których mieliśmy zaszczyt uczestniczyć, służyły temu, by poznać nieznane wcześniej opowieści z życia Andrésa. O niektórych szczegółach nie miał dotąd pojęcia nawet sam główny bohater, co okazało się dla niego miłym zaskoczeniem.
Praca nad książką zajęła nam cztery lata i gdyby decydował o tym Andrés, nadal byśmy jej nie ukończyli. Zawsze wynajdywał nam (i wciąż to robi) nowego rozmówcę albo opowieść, którą się z nami wcześniej nie podzielił. Nasza publikacja to nowa próba spojrzenia na zupełnie niezwykłego zawodnika, w przypadku którego tyle jeszcze pozostało do odkrycia. Nie jest to jednak tylko książka ukazująca fascynującą piłkarską drogę czołowego zawodnika Barcelony i reprezentacji Hiszpanii, lecz także opowieść o Andrésie jako człowieku. To historia kogoś, kto ma obsesję na punkcie doskonałości i dlatego dopracowuje najdrobniejsze szczegóły. Naprawdę najdrobniejsze. Od kroju czcionki przez kolor okładki, którą trzymacie teraz w rękach, po znalezienie satysfakcjonującego tytułu dla angielskiego wydania. Nie było łatwo, ale w końcu wpadliśmy na Artystę. Tytuł ten świetnie pasuje do tego, że to opowieść o tym, jak twórczo, z rozmachem i niemal magicznym wyczuciem przestrzeni i czasu Andrés rozegrał swoje życie.
Z tego właśnie względu twierdzimy, że to jego książka w pełnym znaczeniu tego słowa. Sami być może napisalibyśmy ją inaczej,. Staraliśmy się upewnić, że się z niej usunęliśmy, nie tracąc przy tym posiadania piłki. Jego piłki. Piłki, za którą jako chłopiec biegał w La Manchy, a teraz robi to samo w Barcelonie i reprezentacji Hiszpanii.
Ramón i MarcosPrzedmowa
Przeszkody, na które natrafiamy po drodze, pomagają nam spojrzeć na życie z innej perspektywy i znów się podnieść, jeszcze silniejszymi.
Marek Aureliusz, cesarz Rzymu
Jeśli wyszukacie w Google’u Andrésa Iniestę, może zaczniecie sądzić, że wiecie o mnie wszystko. Tyle że prawda jest oczywiście gdzie indziej. Wiele rzeczy nie ujrzało światła dziennego. Inne chciałbym umieścić w odpowiednim kontekście. Wierzę w stare porzekadło, że każdy powinien założyć rodzinę, zasadzić drzewo, a potem napisać książkę. Syna i córkę szczęśliwie już mam, moja kariera piłkarska zawsze będzie związana z drzewem, które rosło na boisku we Fuentealbilli, gdzie grywałem, będąc dzieckiem. Zostaje więc ta książka. Artysta.
Podchodzę do życia bardzo poważnie. Jeśli postanowię coś zrobić, to dlatego, że naprawdę czuję, że należy to zrobić, a nie po to, by to po prostu zrobić, albo dlatego, że będzie to dobrze o mnie świadczyć. Opowiadam więc tę historię z takim samym przekonaniem, z taką ochotą i determinacją, jakie odczuwam, grając w piłkę albo zajmując się rodziną. Pragnąłem, by tekst był „uszyty na miarę”. Chciałem, by wyszedł dokładnie taki, jakim go sobie wyobraziłem. Chciałem, by opowieść miała formę i przesłanie i żeby nie była jedynie strumieniem wspomnień i odczuć. Dlatego też potrzebowałem pomocy tych, którzy mnie znają i którzy byliby w stanie objaśnić moje uczucia, ludzi, którzy znają przebieg mojej kariery i są w stanie wyrazić myśli, które spisywałem, od kiedy w maju 2012 roku zaczęliśmy pracę.
Zajęło nam to tak długo, ponieważ nie chciałem stawiać sobie ostatecznych terminów ani wiązać publikacji z żadnym konkretnym momentem kariery w barwach Barcelony i reprezentacji Hiszpanii. Decyzję tę podjąłem z powodów osobistych, nie komercyjnych.
Ci, którzy mieli pomóc w pisaniu tej książki, musieli właściwie zrozumieć przeżycia, które chciałem wyjawić. Wiedziałem, że Marcos López i Ramón Besa to dziennikarze, którzy znają moją karierę, zarówno barcelońską, jak i tę reprezentacyjną, i znają się na piłce. To nie kopiści ani pisarze na zlecenie, lecz zaufani profesjonaliści, którym mogłem śmiało wyznać to, co zamierzyłem, i mieć pewność, że wykorzystają to w odpowiedni sposób, a przy tym ludzie, których zaangażowanie w tę pracę zaakceptują wszyscy, którzy przyczynili się do powstania tej książki.
Marcos López, wspaniały, ciężko pracujący dziennikarz i dobry człowiek, doskonale uzupełnia się z Ramónem Besą, który zawsze stara się nadać znaczenie faktom, odnaleźć właściwą dla opowieści tonację i styl odpowiadający rozmówcy.
Postanowiliśmy, że napiszemy tę książkę bez pośredników i nie dostarczymy jej wydawcy, dopóki nie będzie ukończona. Negocjacje z wydawcami spoczęły na barkach Pere Guardioli i Joela Borrása. I tak pozostało niemal do końca, gdy Hachette i Malpaso kupiły prawa do publikacji. Mieliśmy również szczęście do tłumaczy z hiszpańskiego na angielski, którymi byli dwaj dobrzy znajomi, Sid Lowe i Pete Jenson. Duży wkład mają także Malcolm i Julián, redaktorzy w językach hiszpańskim i katalońskim, którzy zdecydowanie udoskonalili nasze dzieło.
Ku niezadowoleniu niektórych czytelników w mojej opowieści mogłem niechcący nie uwzględnić pewnych osób. Inni czytający tę książkę poskarżą się być może na brak w niej krytycznych uwag. Pragnę jednak, by było jasne: książka ta jest zgodna z moimi oczekiwaniami. Jej ostateczny układ jest moim dziełem, nie zaś realizacją wyobrażeń moich współpracowników, którzy – jestem pewien – w niektórych miejscach by ją zmodyfikowali bądź położyli nacisk na inne sprawy. Chciałem wyjaśnić, jak spoglądam na różne kwestie albo – jeśli wolicie – jak je odbieram i jak postrzegają mnie ludzie, którzy – w moim przekonaniu – dobrze mnie znają. By ułatwić czytelnikowi podążanie za przedstawianą historią, rozebrałem swoje życie na części, czyli rozdziały. Moja opowieść nie miała być w żadnej mierze powieścią, ale rzetelną i interesującą dziennikarską relacją.
Choć niektórych pewnie by to ciekawiło, nie mam za wiele do powiedzenia o moim codziennym życiu i przyzwyczajeniach, czyli o tym, co moim zdaniem jest to już dobrze znane i opisane. Dla nikogo nie jest przecież tajemnicą, że uwielbiam przebywać w gronie rodzinnym, z Anną, Valerią i Paolo Andreą, a także z rodzicami i siostrą Maribel. Uwielbiam odprowadzać Valerię do szkoły i stamtąd ją odbierać, widząc jej zaraźliwy uśmiech. Uwielbiam być z moim małym diabłem wcielonym Paolo Andreą. Uwielbiam chwile spędzone z Anną. Kiedy możemy, staramy się raz w tygodniu robić coś wspólnie: idziemy na obiad, sprawdzamy różne restauracje, spacerujemy. Czasem chodzimy do kina. Muzyka? Moim ulubionym zespołem nadal jest Estopa. Lubię ich piosenki i lubię ich jako ludzi. Jestem poza tym dłużnikiem Alexa de Guiriora, który przygotowuje dla mnie muzyczny kogel-mogel z reggaetonu, house’u i hiszpańskiego popu, dzięki czemu mam do dyspozycji eklektyczną mieszankę. Jako sportowiec, który stara się o siebie troszczyć, lubię też naturalnie uciąć sobie drzemkę, żeby być wypoczętym.
Zamiast pisać o tych codziennych sprawach, chciałem opowiedzieć o mojej pasji do piłki nożnej, którą żywię od najmłodszych lat. Marcos i Ramón mówią czasem, że byłem chłopcem pozbawionym dzieciństwa. Pragnąłem więc przywrócić tamten czas, próbując w toku opowieści pokazać, jak jestem dumny z tamtego malucha. Pewne zdarzenia nie były przyjemne, z innymi trudno było się uporać. Dotyczy to zarówno mojej wczesnej młodości, jak i czasów późniejszych, choćby miesięcy poprzedzających mistrzostwa świata w Republice Południowej Afryki. Starałem się opisać to tak szczerze, jak to możliwe, nie myśląc za dużo o tym, jak należy je przedstawić.
Potrzebowałem roku, aby zadomowić się w La Masii, dokąd przeniosłem się z mojego rodzinnego miasteczka. Miałem tu własny pokój, garderobę, swój kąt w bibliotece, swoje rzeczy i słodycze. Uwielbiałem ciasta, które przywozili mi rodzice, biszkopty babci Jordiego Mesallesa oraz mleczko czekoladowe, po które sięgaliśmy każdego wieczoru tuż przed snem. Z tamtego okresu zachowałem w pamięci wiele cudownych wspomnień. Jedno z nich, szczególnie drogie mojej rodzinie, dotyczy sytuacji, gdy Joan César Farrés, dyrektor La Masii, wybrał mnie, bym reprezentował klub podczas audiencji, której z okazji stulecia FC Barcelony udzielił klubowym przedstawicielom Jan Paweł II. Matka kupiła mi nowy garnitur, jakby to była pierwsza komunia.
Moim domem, który co jakiś czas po prostu muszę odwiedzić, na zawsze pozostanie Fuentealbilla. Mieszka tam duża część mojej rodziny. Jest tam także winiarnia i ludzie, którzy przeżyli w tamtym miejscu całe swoje życie i widzieli, jak dorastałem. Lubię wspominać, skąd pochodzę, tak samo jak lubię powtarzać, że jestem również stąd, z Barcelony. Człowiek nie może wyzbyć się swojej tożsamości i ma obowiązek troszczyć się o tych, którzy są dla niego najważniejsi. Dla mnie najbardziej liczą się Anna, dzieci, rodzice i Maribel, moja siostra. To dzięki nim nie jestem samotny. Jeśli już o samotności mowa, niekiedy uciekam w nią z własnego wyboru, ale nie na długo.
Nie jestem tak małomówny, jak się zwykle ludziom wydaje. To nieprawda, że nigdy nie zdarzyła mi się kłótnia ani że nigdy nie wdałem się w pyskówkę. Ci, którzy mnie znają, oskarżali mnie nawet o to, że zdarza mi się ich przytłaczać i próbuję urządzić im życie. Jest mi natomiast bardzo miło, gdy ktoś mówi, że wiem, jak scalać rodzinę, i potrafię znaleźć odpowiednich ludzi do odpowiedniej roboty. Jestem realistą i z natury buntuję się przeciwko tym, którzy mówią, że nie mogę mieć tego, czego chcę.
Jestem też osobą pełną wdzięczności i pragnę, by dało się to z tej książki jasno odczytać. Darzę wdzięcznością zwłaszcza moją rodzinę i mój klub, Barçę. Nie chcę nikogo wyróżniać. Wolę wyrazić wdzięczność całemu klubowi, a więc wszystkim, którzy nim rządzili, odkąd mam zaszczyt tu grać. Swoje uczucia wobec FC Barcelony najlepiej okażę, honorując klubowe barwy, będąc dobrym kolegą z drużyny, dając z siebie za każdym razem wszystko na boisku i zawsze lojalnie oraz godnie go reprezentując. Sądzę, że robiłem to od pierwszego dnia w Barcelonie, nawet wtedy, gdy byłem chłopcem do podawania piłek skrytych za reklamowymi planszami, które były większe ode mnie i uniemożliwiały mi oglądanie moich idoli na murawie. Nic nie motywuje mnie bardziej niż chęć sprawienia, by mój klub i moja ojczyzna odniosły tyle sukcesów, ile to tylko możliwe.
Głęboko szanuję Barçę i swój zawód. Cenię także moich kolegów z boiska (zarówno z mojej drużyny, jak i rywali), a także ludzi, którzy oglądają piłkę. Zawsze gram z absolutnym poświęceniem. Uwielbiam być oklaskiwany, ale nie z grzeczności, lecz wtedy, gdy ludzie rzeczywiście czują w sobie taką potrzebę. Nie ma nic lepszego dla piłkarza niż świadomość, że dał z siebie wszystko i nikogo nie zawiódł.
Ta książka jest ponadto dowodem na to, że potrzebuję wyrażać siebie, że potrzebuję utwierdzać się w swoich wyborach i uświadamiać samemu sobie niezbywalną prawdę zawartą w słowach zapisanych w gablocie przy wejściu do naszego domu: „Przeszkody, na które natrafiamy po drodze, pomagają nam spojrzeć na życie z innej perspektywy i znów się podnieść, jeszcze silniejszymi”. Czasem musimy się odblokować, ale to możliwe jest tylko wtedy, gdy zdamy sobie sprawę z istnienia blokady.
Piłkarska pasja zawsze pchała mnie naprzód. Dziś, kiedy mam szczęście być kapitanem drużyny i mogę wysłuchać świadectwa ludzi, którzy pomogli mi cieszyć się życiem i stawali na głowie, żebym mógł poświęcić się temu, co kocham, i być tym, kim chcę być, odczuwam to bardziej niż kiedykolwiek. To dla mnie zaszczyt. Nie ma nic lepszego, niż robić swoje i doczekać się dzięki temu uznania. To coś bezcennego. Zdobyłem z Barçą wiele trofeów, w ciągu sześciu lat udało nam się sięgnąć po dwie potrójne korony, chcemy jednak osiągnąć jeszcze więcej. To być może niewiarygodne, ale pragnienie sukcesu jest we mnie w dalszym ciągu tak samo silne.
Na potrzeby książki Marcos i Ramón często prosili mnie, bym wyjaśnił im, jak to możliwe, że wychodzę zwycięsko z sytuacji, gdy otacza mnie sześciu czy siedmiu piłkarzy rywala. Pytali też, czy ja także uważam, że mój styl gry przypomina styl Rogera Federera – jego szybkość i synchronię ruchów. Dostawałem rumieńców, kiedy mówili, że w ledwie jednym moim zagraniu lub poruszeniu można odnaleźć tak wiele cech piłkarza kompletnego: szybkość podejmowania decyzji, jakość podań, umiejętność zahamowania gry czy też jej przyspieszenia, wykorzystanie pierwszego kontaktu z piłką tak, by uwolnić się od przeciwników czy zdolność zmiany kierunku. Nie wiem, co powiedzieć. Wolę, gdy takie rzeczy mówi się o innych.
Oczywiście, trzeba dysponować dobrą techniką i intuicją, by wiedzieć, jak znaleźć na boisku luki, i podczas ataku być w stanie poprowadzić całą drużynę – to czytelny sygnał, że koledzy ci ufają, a przeciwnik jest w odwrocie. Niektórzy twierdzą, że mój sekret leży w pierwszych dziesięciu metrach, które pokonuję, gdy zaczynam się przemieszczać. Inni zaś utrzymują, że poświęciłem ciąg na bramkę, który miałem w juniorskich latach, na rzecz nieustannego bycia pod grą.
Gdybym urodził się po raz drugi, grałbym w ten sam sposób. Kiedy wychodzę na murawę, z grubsza wiem, jak wkomponuję się w boiskowe wydarzenia, z miejsca wyczuwam tempo meczu i to, jak będzie się toczył. Czasem przeczuwam, co wydarzy się na boisku, nawet dzień przed spotkaniem. Wyobrażam je sobie i potem tak właśnie ono przebiega. Bywa, że robię rzeczy całkiem intuicyjnie, wcześniej o nich nie pomyślawszy. Głowa pracuje mi bardzo szybko. Matka mawia, że czasem tak szybko, że w końcu wybuchnie – to cecha charakterystyczna Lujánów. Iniestowie-Lujánowie to ludzie nieustępliwi i poważni. Jesteśmy proletariuszami. Sport wszakże przypomina życie: chodzi o to, żeby nigdy się nie poddawać i każdego dnia walczyć o swoje, będąc wiernym swym zasadom.
W tej książce chciałem sobie o tym przypomnieć. Spojrzeć na lata dojrzewania jako człowiek i zawodowy piłkarz z perspektywy tych, którzy mi pomagali, i tych, którzy – tak jak Marco i Ramón – oceniali moje życie i moją pracę na co dzień.
Z całego serca pragnę podziękować wszystkim, którzy w ciągu czterech lat, jakie zajęło poskładanie tej książki w całość, poświęcili nam swój czas. Nigdy nie twierdziłem, że należę do „światowego dziedzictwa UNESCO”, jak swego czasu powiedział Luis Enrique (nie będę nigdy w stanie należycie mu się odwdzięczyć za tak pochlebną opinię). Nie potrzeba mi żadnych indywidualnych wyróżnień, których nie mam w dorobku, nie chcę też należeć do żadnego stowarzyszenia czy forum, do którego nie należę. Nie odczuwam potrzeby zaznaczania swojego autorytetu. To, co już mam, w zupełności mi wystarcza. We Fuentealbilli, w barwach Barçy i reprezentacji Hiszpanii, w Katalonii, La Manchy, Hiszpanii – wszędzie. Zdobyłem sobie sympatię ludzi z całego świata, a to wielkie szczęście. I to tym właśnie ludziom chciałbym zaprezentować tę historię. Historię, która nie pojawia się w wyszukiwarce Google’a. Opowiadam ją własnymi słowami. Byłbym szczęśliwy, gdyby ta opowieść spodobała się kibicom tak jak moja gra. W jej napisanie włożyłem tyle samo determinacji i uwagi, ile wkładam w występy w pięknej koszulce Barçy czy reprezentacji Hiszpanii. Taki był mój cel.
Dziękuję
Andrés1. Otchłań
Czułem się, jakbym bezwładnie spadał, jakby wszystko spowił mrok. Poszukałem lekarza i mówię mu: „Nie zniosę już więcej”.
Andrés Iniesta, lato 2009 roku
Szukaliśmy czegoś, co wyjaśniałoby sytuację, co mogłoby uzasadnić to, jak się czuł. Ale nie było prostej odpowiedzi.
doktor Ricard Pruna, szef personelu medycznego FC Barcelony
Sam pomysł jest całkiem przyjemny. Opowiedzieć swoją historię, przyjrzeć się temu, czego doświadczyłem, mojemu życiu, zebrać to wszystko w książce. W ten sposób mogę okazać wdzięczność tym, którzy naznaczyli moje życie i byli przy mnie od zawsze. Jestem z tych, którzy potrzebują towarzystwa. Dzięki innym ludziom mogę wyrazić siebie i być tym, kim jestem.
Mógłbym otworzyć tę książkę na tysiąc różnych sposobów. Na moje życie złożyło się bowiem wiele momentów, które – w chwili, gdy następowały – wydawały mi się tymi najważniejszymi. Gdy zacznę je wspominać, przyjdą mi na pewno do głowy jeszcze inne wydarzenia i pomyślę wtedy, że wybrałem zły sposób opowiadania. Zacznę jednak od tego, co przydarzyło mi się niedawno.
Tego czasu w moim życiu nie da się wyraźnie wyznaczyć. W jego określeniu nie pomoże przywołanie dat boiskowych zwycięstw czy porażek. To nie jest kwestia dni, miesięcy czy roku. Chodzi o taki czas, gdy nie mogłem dojrzeć światełka na końcu tunelu, drogi, którą mam podążać, bo straciłem wiarę w siebie.
Znalazłem się na krawędzi. Niczego podobnego wcześniej nie doświadczyłem. Zawsze byłem pełen wiary w swoje umiejętności. Pewność siebie napędzała moją karierę. Gdy więc mnie to opuściło, poczułem się bezbronny jak ofiara czegoś przerażającego. Zrodził się we mnie pewien fatalizm. Nie ma w życiu nic gorszego, niż uczucie, że nie jesteś już sobą.
***
W dobrych czasach najwięksi pesymiści ostrzegają, że chude lata są za pasem. Andrés przeżył wspaniałe lato w 2009 roku, nawet jeśli osiągnięcie tego, co osiągnął, było – ujmując to jego słowami – „trudne, pełne napięcia, a wymagania były coraz większe”. A potem?
– Poczułem się nagle źle, i to bez żadnego wyraźnego powodu – mówi Andrés. – Następnego dnia to samo. I kolejnego. Zrobiłem te wszystkie badania i wyszły dobrze. Ale jakimś sposobem mój umysł i ciało przestały ze sobą współpracować, jakby zmierzały w odmiennych kierunkach. Najpierw nie potrafisz odnaleźć równowagi, potem pojawia się niepokój. Głowa nigdy nie jest wolna, a ciało domaga się, byś się nim zajął, szczególnie ten przeklęty mięsień uda, który zagrażał mojemu występowi w finale Ligi Mistrzów w Rzymie, a od tamtej pory jest z nim jeszcze gorzej. Przeżuwasz w myślach wciąż te same rzeczy. Zastanawiasz się, dlaczego czujesz się tak źle, nawet wtedy, gdy starasz się przekonać samego siebie, że naprawdę cieszysz się wakacjami, albo przynajmniej zachowujesz się tak, jakbyś faktycznie się nimi cieszył.
– Problem rośnie jak kula śniegowa – ciągnie Andrés. – Czujesz, że nie jest z tobą za dobrze, ale ludzie w twoim otoczeniu tego nie rozumieją. Nie dostrzegają, że jesteś jak wydrążony. To bardzo trudne.
Lato minęło kiepsko. Nadszedł czas przygotowań do sezonu, który zawsze zaczyna się badaniami lekarskimi. Rutynowa sprawa, gdy piłkarz dba o siebie i czuje się dobrze. Dla Andrésa też zwykle była to rutyna.
– Ale na pierwszym treningu doznałem lekkiego urazu. Było to w sumie zupełnie logiczne, zważywszy na lato, kiedy czułem się ciągle pod presją, byłem spięty i wszystkim przytłoczony. Po takim lecie mięsień nie miał prawa być w dobrym stanie. USG wypadło dobrze, ale mięsień nie był wystarczająco silny. Przez dwa tygodnie trenowałem indywidualnie w Stanach Zjednoczonych. Był ze mną tylko Emili Ricart, klubowy fizjoterapeuta.
Nikt nie zdawał sobie sprawy, że Andrés tak bardzo cierpi, podobnie jak nikt nie wiedział, że cierpiał, gdy jako mały chłopak przebywał z dala od domu w barcelońskiej szkółce juniorów La Masia. Po latach opowiadał:
– Trzymam wszystko w sobie. Nie lubię obarczać innych własnymi problemami, radzę sobie z nimi sam. Ale zdarza się, że nie ma innego wyjścia. Bywały treningi, których z powodu tamtego dziwnego uczucia nie mogłem dokończyć.
W ostatnich dniach okresu przygotowawczego zdawało się, że sprawy idą ku lepszemu, jakby rozwiązanie znalazło się w zasięgu ręki.
– Od finału w Rzymie i wywalczeniu pierwszej potrójnej korony nie rozegrałem ani jednego meczu. Nie byłem w stanie trenować z zespołem w czasie dwutygodniowego pobytu w USA. Któregoś dnia lekarze uznali w końcu, że odkryli przyczynę problemów. I zabrali się do dzieła. Leki pomagały, byłem coraz bliższy powrotu na boisko.
To wtedy usłyszałem najgorsze wieści z możliwych.
Odnalazł mnie Carles Puyol i powiedział, że dzwonił do niego Iván de la Peña. „Dani nie żyje” – wyznał Carles. „Co? Jesteś pewien?”.
Zamarłem. Nie wiedziałem, co myśleć. Nie mogłem w to uwierzyć. Umarł Dani, mój przyjaciel Dani. Jak? Dlaczego? To niemożliwe…
Andrés i Daniel Jarque, środkowy obrońca Espanyolu, derbowego rywala FC Barcelony, przyjaźnili się od dzieciństwa. Grali razem w juniorskich reprezentacjach Hiszpanii, wspólnie jeździli na treningi do swoich barcelońskich klubów. Tyle ich łączyło.
Teraz Dani był po drugiej stronie. Zmarł na zawał serca we Włoszech, w trakcie przygotowań Espanyolu do sezonu.
– To było straszne – mówi Andrés. – Czułem się tak, jakbym bezwładnie spadał, jakby wszystko spowił mrok. Poszukałem lekarza i mówię mu: „Nie zniosę już więcej”.
Andrés nie wie, jak to nazwać. Była to nie tyle depresja, co raczej przeszywający niepokój.
– Gdy twoje ciało i umysł są bezbronne, czujesz się tak, jakby wszystko mogło ci się przytrafić, jakbyś był w stanie zrobić coś bardzo szkodliwego. Będąc w tym stanie, zrozumiałem, jak niewiele potrzeba, by zdrowy dotąd człowiek popadł w szaleństwo.
Opiekę i pocieszenie Iniesta odnalazł na łonie rodziny.
– Bez nich nigdy nie doszedłbym do siebie. Tak wiele im zawdzięczam. Chciałbym myśleć, że zrobiłbym dla nich to samo, ale nie wiem, jak bym się zachował, gdyby to oni znaleźli się w takiej sytuacji.
Wsparcie bliskich było istotne, ale niestety nie wystarczyło. Iniesta potrzebował fachowej pomocy.
– Czasem wystarczy móc wyjaśnić komuś, jak się czujesz, co się z tobą dzieje, tej drugiej osobie wystarczy zaś ciebie wysłuchać i zrozumieć. Takich słuchaczy odnalazłem w lekarzach Barcelony: Pepe, Bruguerze i Immie.
„Nie zniosę już więcej – powiedział Andrés doktorowi Prunie, szefowi klubowego personelu medycznego. – Możesz kogoś do mnie przysłać?”. Tego samego popołudnia do domu Iniesty przybył Pepe, który jako pierwszy otworzył mu oczy. Kilka dni później zajrzała do niego Imma. I to ona zaleciła Andrésowi wizytę u doktora Bruguery.
– To, w jaki sposób radziłem sobie z każdym problemem, bierze się stąd, jak mnie wychowano. Życie jest, jakie jest, problemy zwalczyć musisz sam.
Iniesta zachowywał różne rzeczy dla siebie, brał je na siebie i trzymał w sobie. Aż pewnego dnia wszystko się posypało.
– Jakby moje ciało stwierdziło: „Wystarczy. Więcej już nie zniosę. Latami słuchałeś wszystkich innych i im dogadzałeś, pora, żebyś w końcu posłuchał mnie. Pora, żebyś poświęcił czas sobie”. Zawsze brałem wszystko na siebie, jak jakiś supermen. Nie mogłem pojąć, dlaczego nagle straciłem werwę, chęci i nadzieję, dlaczego nic nie przynosi mi radości. Można by się zastanawiać i ja też zachodziłem w głowę: „O czym on gada? Ma wszystko: gra dla Barcelony i Hiszpanii, ma pieniądze, wygrał, co się dało, wszyscy go podziwiają, ludzie go szanują”. Wiem, że trudno to pojąć, ale czułem się pusty. A jeśli czujesz się pusty, musisz odzyskać energię, naładować akumulatory, odnaleźć coś, co cię zasili. W przeciwnym razie jest po tobie.
***
To powinno być najszczęśliwsze lato w życiu Iniesty. Z Barceloną zdobył właśnie potrójną koronę, zbliżał się do szczytu kariery. Zamiast tego wylądował w piekle. Nic nie przynosiło mu pocieszenia. Nie pomogły wakacje ani wspomnienia z tego historycznego sezonu 2008/2009: gol na Stamford Bridge, zwycięstwo w lidze, finał Pucharu Króla (w którym zresztą nie zagrał z powodu złamanego nosa). Już wówczas coś w nim nie grało – nie na powierzchni, ale w środku. Mimo że w czasie gry prezentował się jak gdyby nigdy nic, byli tacy, którzy zauważyli, że Andrés nie jest sobą.
Któregoś dnia Sesi, jeden z jego najlepszych przyjaciół, oglądał trening na starym boisku, nieopodal Camp Nou. W połowie zajęć zadzwonił jego telefon. Po drugiej stronie był José Antonio, ojciec Iniesty.
– Z nim dzieje się coś nie tak.
– Spokojnie, José Antonio, przecież jest tutaj i trenuje.
– Jak mam zachować spokój? Z całej rodziny tylko on nie jest szczęśliwy. Coś jest nie tak.
Sesi martwił się o syna, odkąd swój niepokój o stan męża wyraziła podczas rodzinnego obiadu latem w Cadaqués żona Iniesty Anna.
– O co chodzi? – spytała Andrésa.
Przy stole zapadła cisza.
– Nic, nic. Wszystko w porządku…
Biesiadnicy wyczuwali jednak, że z Andrésem nie wszystko jest tak jak dawniej.
Inieście potrzebna była fachowa pomoc i wtedy do akcji wkroczyła klubowa psycholog Imma Puig.
– W Immie odnalazłem kogoś, z kim mogę podzielić się wszystkim – mówi Andrés. – Są ludzie, z którymi umiesz rozmawiać, i są tacy, z którymi nie umiesz. Z nią umiałem. Wyrzuciłem z siebie niemal wszystko od dnia narodzin. A Imma bardzo mi pomogła. Jeśli spotkanie było na szóstą, byłem u niej już za dziesięć. Przygotowany. To znaczy, że coś dzięki tym wizytom zyskałem, że dobrze było podzielić się z nią tym, co mnie przygniatało, i – oczywiście – że miałem czym się dzielić.
Dzięki Immie wiele zrozumiałem i nauczyłem się nad sobą pracować. Czasem nie zdajesz sobie sprawy z tego, co robisz. Dotyczy to każdego. Robisz rzeczy z automatu, dlatego że musisz. Brniesz dzień za dniem, dzień za dniem, aż w końcu któregoś dnia brak ci już sił, by podążać dalej. Imma pomogła mi to zrozumieć i stała się ważną cząstką mojego życia.
Andrés wypatrywał drogi ucieczki. Rozglądał się za nią. Szukał.
Poznał każdy skrawek tego ciemnego tunelu, w którym się znalazł i w którym utknął, jakby żył w przepastnej otchłani. Większość ludzi nie ma pojęcia, przez co przechodził. Wiedzieli o tym tylko nieliczni przyjaciele z barcelońskiej szatni, którzy starali się go z całej siły wspierać i dawali mu przestrzeń niezbędną do tego, by mógł się z tego wydostać. Nie naciskali, świadomi, jak trudna to przeszkoda.
Dwa światy, dwóch Andrésów. Na zewnątrz sztuczny uśmiech, maska, a w środku – niepokój. Jak z tego wyjdzie? Jak ucieknie z tego ciemnego, nieprzystępnego miejsca?
***
– Było trudno, naprawdę trudno – mówi Emili Ricart, fizjoterapeuta Barcelony, a przy tym przyjaciel Andrésa. – Minęło sporo czasu, ale cierpienie z lata 2009 wciąż się tu czai. Andrés powiedział mi: „Zmarł Jarque i to wypłynęło”. Kontuzja, presja, smutek. Koniec końców, głowa przestaje działać jak trzeba. Choć ludzie w to nie wierzą, umysł wpływa też na mięśnie. Ciało zaczyna zawodzić. Mięśnie nie dają rady albo się zrywają. Andrés zaczął mieć uczucie, które wyrządza sportowcom wiele szkody: czuł, że jest bezbronny, że lada moment pęknie, że nie da się mu pomóc. „Jestem ze szkła” – powiedział mi któregoś razu. Było tak, jakby sądził, że już nigdy nie będzie z nim w porządku, że nigdy nie będzie w pełni formy.
Emili dobrze dobiera słowa. Iniesta pęka fizycznie i pęka psychicznie.
– Był szczuplejszy niż zwykle. Pracował ciężej niż kiedykolwiek, ale po prostu nie istniała droga naprzód. A to oczywiście człowieka zadręcza. Potrzebował pomocy, żeby znów być sobą. Jestem pewien, że wielu sportowców nie przezwyciężyłoby tego, co przezwyciężył Andrés. Jak z tego ostatecznie wyszedł? Wolą, energią, determinacją.
Choć czuł się samotny, szczęśliwie Andrés miał wsparcie swoich ludzi, czyli rodziny i przyjaciół, którzy zawsze przy nim stali i ofiarowali mu podłoże, na którym mógł się odbudować.
– Baliśmy się oczywiście, że wszystko się rozleci, że to może być koniec – mówi Emili. – Wszyscy tak myśleliśmy. Ale nikt tego nie mówił. W tych mrocznych dniach była z nim jego rodzina i przyjaciele. Pomogli mu. Któregoś dnia podczas sesji rehabilitacyjnej, gdy leczyliśmy jedną z tych przeklętych kontuzji mięśniowych, z którymi trudno się uporać, Andrés opowiedział mi o tenisiście Rafaelu Nadalu. Z powodu kontuzji Nadal przechodził straszny okres i utracił pewność siebie: „Emili, słuchałem kiedyś Nadala i dokładnie wiem, o co mu chodziło. Ze mną jest tak samo”.
Emili, bardziej psycholog niż fizjoterapeuta, na chwilę milknie. Wspomina, jak mówił Andrésowi to, co mu uparcie powtarzał: „Musisz zawsze szanować swój zegar biologiczny”.
– Nie można poganiać natury. Andrés to z pewnością szanował, ale nie miał zegara. Nie był w stanie postępować wedle planu, który umożliwiłby mu powrót do formy. Był rozbity.
Zraniony Iniesta, nie tylko fizycznie. Cierpienie przywiodło go tutaj. Wyciągnięcie go z tego nie było łatwe.
– Andrés trzyma się bardzo blisko swych korzeni: domu, bliskich. Wszystko przetrwał wraz z nimi i te więzy są bardzo silne. Nigdy nie ulegną przerwaniu. Nic z tym nie zrobi. O wszystkich się martwi.
Martwił się o nich tak bardzo, że w pewnym momencie stracił z oczu samego siebie. A w nim samym rozszalała się burza.
***
– Andrés przeszedł bardzo trudny okres – mówi jego były kolega z drużyny Bojan Krkić. On również ostrożnie dobiera słowa, opisując ciemne zakamarki przeżyć, o których nikt – oprócz samego zainteresowanego – nie ma tak naprawdę pojęcia. Ale jeśli ktoś to rozumie albo jest bliski zrozumienia, to właśnie Bojan. Były napastnik Barcelony przeżył coś podobnego.
– Był to mój pierwszy rok na Camp Nou w pierwszym zespole – mówi. – Mniej więcej w tamtym czasie dostałem powołanie na Euro 2008 od Luisa Aragonésa. I zacząłem cierpieć na ataki paniki.
Bojan, podobnie jak Andrés, jest produktem barcelońskiego systemu szkolenia juniorów. Andrés jest od niego sześć lat starszy, dla Bojana był gigantem. Kimś, kto osiągnął wszystko, do czego aspirował. Krkić go podziwiał. Niewiele ze sobą rozmawiali: obaj są nieśmiali. Coś ich jednak łączyło, choć poprzez milczenie.
– Zaskoczyło mnie więc, gdy któregoś dnia po treningu Andrés powiedział: „Bojan, muszę z tobą pogadać”. A kiedy coś takiego mówi Andrés, wiadomo, że coś jest na rzeczy. Wyjaśnił mi pokrótce, co się z nim dzieje. I w jednej chwili go zrozumiałem. Mnie przytrafiło się coś bardzo podobnego. Gdy opowiadał, czułem się tak, jakbym ponownie przeżywał wszystko, przez co przeszedłem. Wszystko, z czym nadal żyłem, bo blizny pozostały. Andrés chciał się tym ze mną podzielić, mimo że o sprawach, o których mi opowiedział, zwykle nikomu z wyjątkiem rodziny się nie mówi. Są tak bolesne, że zachowujesz je dla siebie. Nie chcesz, żeby inni o tym wiedzieli. Nie chcesz ich tym obciążać. Ostatecznie w ten sposób tylko bardziej ranisz samego siebie.
Andrés i Bojan siedzieli sami w kącie szatni. Rozmawiali.
– Zrozumieliśmy, że zaznajemy tego samego bólu, że czujemy, iż nie ma dla nas wyjścia.
Andrés mówił, a Bojan słuchał.
– Pomyślałem sobie: „Nie pozwolę, żeby Andrés przechodził przez coś takiego”. Mój idol, ktoś, kto zdobył mistrzostwo Europy i wygrał Ligę Mistrzów, teraz otwiera przede mną serce. To wiele o nim mówi, o jego pokorze i wrażliwości. Zwrócił się do mnie, a ja pragnąłem mu pomóc, jak tylko mogłem.
Od tamtej chwili relacje Andrésa i Bojana się zmieniły.
– Zbliżyliśmy się do siebie. Coraz częściej ze sobą rozmawialiśmy. Czułem się swobodnie w jego towarzystwie, on w moim także. Dla nas obu było to niemal jak terapia. Pomogliśmy sobie. Andrés miał przed sobą trudny rok. Doskwierały mu kontuzje i prześladował strach o to, że nie pojedzie na mistrzostwa świata. Ledwie dał radę zagrać w finale Ligi Mistrzów, nie był jednak w formie. Czuł się tak naprawdę marnie.
Bojan wspomina, jak pierwszy raz spotkał Andrésa:
– To było w Egipcie, podczas meczu towarzyskiego. Nigdy wcześniej nie trenowałem z pierwszą drużyną, więc tamtego dnia czułem się jak we śnie. To naprawdę ciekawe: dla piłkarzy pierwszego zespołu wyjazd na sparing do Egiptu był kłopotem. Dla mnie było to wspaniałe przeżycie. Trzy godziny przed meczem dotarliśmy na stadion, już wypełniony po brzegi. Podczas rozgrzewki Andrés podszedł do mnie i powiedział: „Wyluzuj, nie przejmuj się”. Nadal nie potrafię tego wyjaśnić, ale pamiętam, że te słowa dały mi prawdziwe poczucie siły. Oczyma duszy nadal widzę tę chwilę w najdrobniejszych szczegółach, włącznie z koszulkami, które mieliśmy na rozgrzewce. Były czerwone.
W kwietniu 2007 roku Bojan miał 16 lat. Zadebiutował w Barcelonie i strzelił gola.
– Była to dla mnie wielka chwila – wspomina. – Zagrałem w tamtym meczu, a potem wróciłem do juniorów na resztę sezonu. Latem przesunięto mnie do pierwszej drużyny i przepracowałem z nią okres przygotowawczy.
Przewińmy taśmę o dwa lata do przodu, a ujrzymy zupełnie innego Andrésa niż ten, którego poznał Bojan. Andrésa, o którego inni się martwili, szczególnie Carles Puyol, kapitan Barcelony.
***
To właśnie Puyol powiedział Andrésowi o śmierci Daniego Jarque. Choć sam cierpiał, martwił się o Andrésa. Bał się reakcji przyjaciela. To Puyol zadzwonił do Raúla Martíneza, psychologa reprezentacji Hiszpanii, w nadziei na znalezienie jakiegoś rozwiązania wraz z Emilim.
– Andrés bierze wszystko do serca, sam nakładając na siebie presję i trzymając wszystko w sobie – mówi Puyol. – Może to dlatego tak często łapie kontuzje. Czasem człowiek sobie myśli, że jest w stanie znieść wszystko, ale to nieprawda. Któregoś razu Andrés mówi: „To nie fair, Puyi, poszła mi łydka. Dlaczego ciągle się to dzieje? Cholera. I to właśnie, gdy byłem u szczytu. Dlaczego?”.
– Nie grałem przez cztery miesiące – opowiada Andrés. – Było bardzo ciężko. Mnóstwo pytań, zero odpowiedzi. Poczucie, że nie robię żadnych postępów. Wydawało się to ciągnąć bez końca. Leki, leczenie, badania, dzień za dniem. Próbowałem trenować z drużyną, ale nie byłem w stanie dokończyć treningu, bo tak źle się czułem. Ale wciąż próbowałem. Powtarzałem sobie gdzieś w duchu, że to kolejny krok. Kiedy w końcu wróciłem w meczu z Dynamem Kijów, od finału w Rzymie minęły cztery miesiące i dwa dni. Mogłem zagrać tylko w pierwszej połowie. Dlaczego? Bo więcej nie byłem w stanie wytrzymać, nie dałem rady. Czułem, jakby głowa miała mi pęknąć. Miałem takie bardzo dziwne uczucie. Ludzie, którzy przez coś takiego przeszli, potrafią to wytłumaczyć i rozumieją, co mam na myśli. Wiedziałem jednak, że sama gra jest już małym krokiem naprzód. Wiedziałem też, że jakkolwiek mały by ten krok nie był, jest ważny. Stopniowo zaczynałem czuć się lepiej. Po raz pierwszy poczułem, że może wrócę do normalnego stanu.
Ale nic nie było normalne.
***
– Ty decydujesz, Andrés, okej? Jak coś będzie nie tak, schodzisz. Nie pytasz o pozwolenie, po prostu schodzisz z boiska. Dobrze? Nie martw się o trening. Gdy tylko poczujesz, że coś nie gra, przestań. To żaden problem. Liczysz się ty. Ty i tylko ty.
Pep Guardiola stawiał sprawę jasno, były to słowa przyjaciela, a nie trenera.
– Jeśli nie będziesz czuł się dobrze, nie igraj z losem, nie martw się, nie trenuj dalej, nawet o tym nie myśl. Po prostu zejdź. Proszę.
I tak też Andrés robił. Nie minęło nawet dziesięć minut treningu, a Andrés już udawał się z powrotem do szatni. Nie musiał nawet spoglądać na Pepa. A Pep nie musiał zerkać na niego. Obywało się słów.
– Pragniesz zawsze, żeby ludzie w twoim otoczeniu mieli się dobrze, żeby byli szczęśliwi, zdrowi, spokojni, żeby nie mieli żadnych problemów – mówi Andrés. – Ale nigdy nie myślisz, że to z tobą może być coś źle. Myślisz sobie, że tego rodzaju rzeczy nie mogą ci się przytrafić. Ale nikt nie jest na nie odporny. Myślisz, że zdarza się to wyłącznie innym, dopóki nie przydarzy się tobie. Mnie się przydarzyło.
– Andrés jest bardzo wrażliwy – mówi Guardiola. – Bywa, że sprawy przybierają gorszy obrót. Ale żona, dzieci i rodzina go z tego wyciągnęli. Mógł liczyć, że pomożemy mu na tyle, na ile możemy, sam był jednak przy tym silny.
Ale Andrés nie szukał pomocy, zamiast tego zamknął się w sobie.
– Jest jak ja. Kiedy się odetnie, nie ma sposobu, by do niego dotrzeć – mówi jego bliski przyjaciel i były kolega z drużyny Víctor Valdés. – Oprócz zmartwień wykończały go problemy fizyczne. Wszystkie te kontuzje sprawiły, że codzienne zajęcia stały się dla niego nieznośne, zrodziły w nim poczucie, że nie może tak dalej żyć. Wszystko było nie tak, wszystko było dziwne. Był zrujnowany.
Valdés pokonywał wspólnie z Andrésem niemal każdy szczebel kariery, od kiedy poznali się w La Masii. Teraz Andrés miał spytać przyjaciela, dlaczego przytrafia mu się wszystko to, co sprawia mu tyle bólu.
– Po prostu tego nie rozumiem – mówił.
Zadawał bez końca te same pytania. Valdésowi, Puyolowi, Bojanowi, Emilemu, Raúlowi. Ale oni nie wiedzieli, co się dzieje…
– W mojej głowie, dokładnie tam – mówi Andrés.
On też nie miał pojęcia.
***
Barceloński lekarz Ricard Pruna wiedział, że nie ma oczywistego medycznego wytłumaczenia problemów Iniesty.
– To był najgorszy czas, przez jaki przechodził Andrés – mówi Pruna. – Uświadomił sobie, jak jesteśmy bezbronni, gdy z naszą głową jest coś nie w porządku. Nie ma znaczenia, czy jesteś piłkarzem, czy kimkolwiek innym. Dochodzisz do takiego punktu, że rzuciłbyś to wszystko, byle tylko znów poczuć się ze sobą dobrze. Andrés zmagał się ze sobą i pragnął medycznego wyjaśnienia przyczyn swoich osobistych problemów. Zrobiliśmy badania, analizy, wszystko, co się da. Szukaliśmy czegoś, co wyjaśniłoby sytuację, co mogłoby uzasadnić to, jak się czuł. Ale nie było prostej odpowiedzi. Stopniowo na pierwszy plan wysunęło się zwykłe ludzkie wyjaśnienie. Zdaliśmy sobie sprawę, że takie rzeczy po prostu się przytrafiają. Gdy sobie to uświadomiliśmy, w Andrésa zaczęły powoli wstępować siły.
– Nie potrzebował badań – ciągnie Pruna. – Potrzebował harmonii, równowagi. I z wolna zaczął ją odnajdywać. Powoli stawał się tym, kim jest dziś. I nie, nie mam na myśli Andrésa-piłkarza. Chodzi mi o Andrésa-człowieka.
Po miesiącach cichego cierpienia Iniesta w końcu odnalazł poszukiwaną równowagę. Bez wsparcia takich osób, jak Pepe, Imma i Bruguera, mógłby zagubić się na dobre.