- W empik go
Androgyne - ebook
Androgyne - ebook
Androgyne - poemat prozą przesycony jednocześnie cielesnością i mistycyzmem, seksualnością i piętnem śmierci, pełen tęsknoty za zjednoczeniem kochanków na planie duchowym, czemu na przeszkodzie stoi ciało z jego płciowością więżące duszę. Poemat składa się z dwóch części, w pierwszej czytelnik może uczestniczyć w demonicznym i seksualnym misterium miłości, w drugim natomiast śmierci. A wszystko to na tle snów na jawie, erotyzmu, tęsknoty, strachu, grozy i kuszenia. Przepiękne poetyckie opisy sprawiają, że Androgyne czyta się z prawdziwą przyjemnością.
Kategoria: | Ezoteryka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7950-172-4 |
Rozmiar pliku: | 663 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Artyście i serdecznemu druhowi
Stanisławowi Brzozowskiemu
Wrócił późno do domu.
Siadł przy biurku i bezmyślnie patrzał na olbrzymi bukiet kwiatów, opleciony szeroką, czerwoną wstążką.
Na jednym końcu wstążki jakieś mistyczne imię kobiece.
Nic więcej.
I znowu doznał tego samego uczucia, które go długim miękkim dreszczem rozkoszy przebiegło, gdy mu ten bukiet podano na estradę po koncercie.
A przecież obrzucano go kwiatami, tyle wieńców posypało się u jego nóg, i dziwna, że tylko ten jeden bukiet, ten jeden z tą czerwoną wstążką i tym mistycznym imieniem, którego wtedy jeszcze nie widział…
Co to było?
Jakby jakaś ciepła, drobna ręka chwyciła jego, nie – nie chwyciła, – wtuliła, wcałowała się pieszczącymi palcami w jego dłoń.
Może całowała te kwiaty, zanim mu je podano; może wpieściła swą twarz w miękkie łoże kwiecia, zanim je w bukiet powiązała; może przytuliła ten pyszny naręcz kwiatów do swego serca; może wgrzebywała się nagimi ramionami w całe posłanie z kwiatów…
I kwiecie przesiąkło jej oddechem, przesyciło się lubieżnym ciepłem stęsknionego ciała; może jeszcze drży cichym, namiętnym szeptem jej pragnień…
Bo kochała go, znała go dawno, drżała dnie całe, zanim się odważyła dać mu te kwiaty… wiedział to, wiedział z pewnością…
Wiedział, że go kochała, bo takie kwiaty dają tylko dziewice, które kochają.
_______
Zamknął oczy i słuchał.
Widział ogromne róże, czarne, pąsowe, białe, chwiejące się na wysokich prętach; słaniały się i gięły, upojone swoim własnym przepychem.
Widział tuberozy, jak białe gwiazdy betleemskie na wiotkich łodygach; widział olbrzymie drzewa białych i czerwonych azalij, obsypane miękkim puchem kwiecia, strojne i pyszne, jak dziewicze suknie balowe; widział orchideje z otwartymi usty, ziejące obezwładniającym czarem i lilie z rozwartymi kielichami, pijące diamentową rosę, i narcyzy, i bijony, i begonie – całe powodzie różnobarwnego kwiecia, upajającej woni spłynęły do jego duszy.
Miękki zapach bzów majowych rozlał się cichą rozkoszą dalekich fletni pastuszych w nocach wiosennych – cichymi rękami obejmowały lilie jego serce; lubieżną rozkoszą wdychały się w niego róże; świetlistym blaskiem okoliła go woń tuberozy – rozkosznym jadem wsysał się w niego odurzający zapach kwiecia akacji, co się deszczem i błyskawicą burzy letniej przepoiły, a wszystkie te zapachy miękkie i chłodne, jak oczy dziewcząt, nieświadomych swej płci – gorące i lubieżne, jak ramiona rozpasanej hetery – jadowite i krzyczące jak oczy zdeptanej żmii: to wszystko zlewało się w niego, przenikało, syciło go; był odurzony, obezwładniony; czuł, że ruszyć by się nie mógł, nie odróżniał już wrażeń, nie widział barw, nie czuł zapachu, wszystko zlało się w jedno.
Z duszy wykwitł mu daleki obszar ugorów, pusty, szeroki, jak jęki rozkołysanych dzwonów w pomrokach Wielkiego Czwartku; gdzieś w dali szklił się biały pasek jeziora, spowitego w senną ciszę upieką południa; tylko tu i owdzie wystrzelała smukła łodyga dziewanny, jakby nagle rozerwała upalną ziemię i zwycięską pięścią kwiecia wytrysnęła w niebo – tylko tu i owdzie parę skarłowaciałych jałowców, pokurczonych w dziwaczne kształty, jakby je struł jad pogniłych trupów, co tu kiedyś krwawym pokosem legły – tylko tu i owdzie po piaszczystych rowach promieniste, błękitne koszyczki cykorii, czekające z utęsknieniem chwili zachodu, kiedy kwiatki stulić mogą i śnić tajemne czary cmentarnie pustych ugorów.
I znowu widział rozstajne drogi wśród torfisk i bagien. Nadeszła upiorna godzina, pełna tajemnych strachów i lęku. Raz po raz przebiegnie błędny ognik, chyżym jak myśl lotem; raz po raz rozleje się ciche, tajemne światło na bagnistych stawach; raz po raz zaskowyczy pies w pobliskiej wsi, a inny mu odpowiada przeciągłym wyciem; to znów odezwie się ochrypły ryk rogu stróża – i znowu cisza, cisza, co się wkrąża, wgłębia w przepastne czeluście i wszystko chłonie i moje dziś i moje jutro, przykuwa do ziemi, wyodrębnia od całego świata i tak nieskończenie usamotnia.
I w coraz to nowych obrazach przesuwała się przed jego duszą cała ziemia rodzinna: olbrzymia płachta, postrzępiona i pokrajana w zielone szmaty jęczmienia, w rozkwiecone białe pola tatarki, złote łany żyta, krwawe zagony ciężkich jak bicze kłosów pszenicznych – cała ziemia, umajona, rozkwitła, rozpasana w szale rozrodczym, w godowym przepychu uroczystej ciszy – cała ziemia aż hen pod górki, pod parkan białego kościoła…
Lały się świętą łaską szerokie pasy dzwonów na pola; lał się wokół promieniejącą strugą ogromny śpiew procesji Bożego Ciała; migotały wśród czarnych krzewów, okalających kościół, białe sukienki dziewcząt, sypiących kwiatki przed nogi siwego kapłana; czerniały sukmany, przewiązane czerwonymi pasami…
Drgnął. Aż wkulił się w siebie z tęsknoty.
I znowu w nieskończonych korowodach: pochód weselny – szerokie łkanie skrzypiec z kory lipowej, ochryple dudnienie basów, brząkających groszami, które pan młody sypnął do ich wnętrza – i krzyk, co miarowo rwał się ostrym i piskliwym promieniem w górę: Oj nasza! To znowu wlecze się po roztopionych drogach na podzimku mały orszak śpiewających ludzi. Parę dziewcząt niesie na paskach białą trumienkę zmarłego chłopca – to znowu – o, o – bez końca, bez miary, nieskończonem pasmem…
Z wolna ciemniało mu w oczach – tylko parę niejasnych, oderwanych obrazów prześlizgło się leniwo przez jego mózg – dusza się mroczyła, gasła, kołysała się w sen, aż naraz zerwała się w potężnej pieśni.
I czar, i odurzająca woń egzotycznych kwiatów, i raje ziemi rodzinnej, to wszystko zlało się w jego duszy w rycerskie pochody spiżowych dźwięków, w stal okutych, aż ziemia się uginała pod ich zwycięskim rozmachem, – dusza jego stopniała w łkających zawodach matki, co ostatnie dziecko utraciła; rozzieleniła się rutowym wiankiem w godowych piosenkach; szalała pijanymi podrygami w przepełnionych karczmach – wystrzeliła dzikim krzykiem w górę, jak samotna łodyga dziewanny na spiekłym ugorze – cała pieśń lała się w dzikie łożyska, schła, nawracała znowu się rozlewała…
I chwyciła go jakaś potężna moc w swe ramiona. Szał burzy okręcił go złowrogim skowytem, porwał go na czarne odmęty spienionych potopów, wichrzył się w nim, wył, szarpał go, tylko w przepastnej głębi jasny dźwięk, co nikł i pojawiał się, tonął i wynurzał się z odmętów, jak odbicie bladej gwiazdy w rozhukanym rozkipieniu ciemnych fal.
I długo walczył ten jasny promień z wodną rozwieją, burzą targanych mórz, ale z wolna rozlewał się upornie w cienkie paski, skręcał się w wężowych rzutach, podwijał się pod siebie, to znowu wyciągał się jak struna: – ponad chwiejącą się roztoczą rozpacznych skowytów, cierpień od mętnych, krzyku i wycia przeskakiwały ciche tęskne fale światła; coraz szersze, coraz silniejsze fale ukojenia i cichej rezygnacji ujęły burzę i szał w świetliste ramiona, tuliły i kołysały w jakąś nieziemską tęsknotę, w jakieś omdlewające upojenie…
_______
Drgnął.
Wyłoniła się twarz dziewczęcia: jasny dźwięk, jasne odbicie bladej gwiazdy w rozkipieniu ciemnych fal, – nie widział jej nigdy, ale znał ją, znał…
Ocknął się, przetarł oczy – mózg mu się widocznie rozmajaczył. Był przecież tak wyczerpany…
Zapalił papierosa – chodził po pokoju, ale nie mógł się pozbyć wizji tej drobnej twarzy wpół dziecka, wpół kobiety…
Tak, to ona! Ona darowała mu te kwiaty. Zastanowił się, skąd to wiedział z taką pewnością.
Przecież mu je podawał na estradę służący…
I myślał, myślał…
– Więc była tam, siedziała w pierwszym rzędzie i wświeciła ciemne gwiazdy swych oczu w moją duszę, odbiła je w odmętach mej duszy. Wtedy, kiedy cały świat zanikł mi sprzed oczu, kiedy wszystko się zlało w jeden orkan burzy, co spod mych palców wypływał, potęga jej tęsknoty odbiła we mnie te oczy – jej oczy… A ja sam dopełniłem jej twarz, bo tylko taka twarz płomieni tym światłem, co się wokół tych oczu rozlewa…
A światło to ogarniało go całego, wsiąkło w krew jego, poczęło okrążać żyły; przeszedł go dreszcz od góry do dołu; drżał w nieznanym upojeniu.
– Bo przed chwilą odkupienia dzieją się dziwne znaki – szeptał cicho do siebie – cała ziemia się we mnie rozbudziła; cale życie prześlizgło się błyskawicą przez moją duszę; cała rozpacz i rozkosz mego życia roztoczyła swe skrzydła przed moimi oczami…
Stanął i patrzał długo na bukiet kwiatów i na czerwoną wstążkę z tym tajemniczym imieniem…
Tak, – ona gibka i wiotka jak łodyga tuberozy, a oczy jej czyste, jak te dwie białe gwiazdy na słaniającej się sennie tuberozie.
Znowu zastanawiał się nad swoją wizją…
To tajemna chwila, kiedy słońce się budzi – pomyślał…
Patrzał długo przez okno na śnieżne pola pozamieścia – w pierwszym brzasku błękitniał śnieg; rozlewający się pasek jasnych tonów wił się w wężowych liniach na krańcach nieba…
_______
Odtąd już nie mógł się pozbyć wizji tej drobnej twarzy z ciemnymi gwiazdami, co swym światłem krążyły w jego żyłach – przed oczyma miał ustawicznie jej gibką postać wpół dziecka, wpół kobiety, w kształt smukłej tuberozy z dwoma białymi kwiatami…
Całymi godzinami myślał i marzył.
I wciąż i ustawicznie te same zjawy przesuwały się przed jego oczyma. W głębi jego duszy splotły się nierozerwalnie widzenia ziemi jego, korowody tonów i pieśni, zapachy kwiatów, ciemna burza i odbicie bladych gwiazd w rozkipieniu fal morskich.
Nie rozumiał całego związku – zdawało mu się czasem, że ona – to jego ziemia w całej swej wiosennej tęsknocie – kwiaty, które mu dała, to strój, wiecznie odmienny, a wiecznie ten sam kształt jej duszy – oczy jej, to…
Przerywał natłok myśli, chwytał kwiaty, zasypywał się nimi, tarzał się w nich, odurzał się i marzył i śnił o niej…
Już ją miał w swoich ramionach, podrzucał w namiętnym uścisku na swe piersi i całował – całował…
A naraz zrywał się w gwałtownym postanowieniu: musiał ją odszukać – musiał!
Byle tylko pochwycić jeden promień jej oczu – byle tylko jeden przebłysk, jedno okamgnienie jej spojrzenia, a pozna ją – niezawodnie pozna ją…
I błądził całymi dniami po ulicach miasta, całymi godzinami siadywał w alejach, co miasto opasywały – tysiące ludzi przesuwało się przed jego oczyma, w każdej twarzy dziewczęcej dopatrywał się jej, każde spojrzenie zdawało się wświecać w jego żyły tę samą rozkosz, jaką jej oczy mu serce aż do dna przepaliły – ale wciąż to samo rozczarowanie: to nie ona!
A jednak czasami słyszał w wieczornym zmroku tuż poza sobą odgłos kroków, gdyby łopot niespokojnych skrzydeł, co lada chwilę do lotu zerwać się miały – czasami widział błyskawiczny przebłysk jakichś ciemnych oczu, co z nieznanych dali, czy też pobliży w duszę mu się wgryzały – raz uczuł jej miękką, pieszczącą dłoń w swojej, gdy stanął w ciemnym kącie kościoła i chłonął smutną zadumę wieczornych modeł, ale gdy się odwrócił, gdy oczyma wżerał się w mrok, by go w świetliste szmaty rostrzępić, widzenie pierzchało; pozostał tylko cichy przebłysk oczu, ciepły oddech ręki, a wzdłuż nerwów spłynął kształt wiotkiej, gibkiej tuberozy z dwiema białymi gwiazdami.
_______
Śnił, był królem…
O bolesna rozkoszy bezsennych nocy, kiedy leżał na tarasie swego pałacu i patrzał na gwiazdami obsiane niebo.
Wokół pięły się podzwrotnikowe bluszcze; z ciemnych krzewów wyrastały złote kiście czarownego kwiecia; pięły się kwiaty, jakich jeszcze oko ludzkie nie widziało: kwiaty z olbrzymimi kielichami, gdyby dzwonki mosiężne, kwiaty z liściem, połyskującym barwą roztopionej miedzi, kwiaty w kształt łona rozkwitających dziewic, kwiaty, które, zda się, żywymi oczyma patrzały, oczyma śnieżnych mew i albatrosów… to znowu łodygi, jak lilie z zamarłych serc wyrastające, to znowu płomienne języki wykwitłe z bulw, co wyglądały jak potworne czaszki ludzkie – całe nieprzerwalne gąszcze najdziwaczniejszych kwiatów. Wokół, jak daleko oko sięgało, olbrzymie ciemne lasy, porosłe paprociami, storczykami, ananasami – a wszystkie te latorośla pięły się po palmach, kokosach, drzewach chlebowych, wiły się wokół nich, splatały i wiązały drzewa, przechodziły z gałęzi jednego pnącza na drugi, a z tarasu królewskiego pałacu wyglądał las owity powojami i lianami, gdyby jedno olbrzymie, potwornie splecione wężowisko.
I w gwiazdami olśnionej, błękitnej nocy, w całym tym odmęcie zapachów, kształtów, barw, śnił on – król – o niej jedynej – tarzał się w gorączce tęsknoty i pragnień, wił się po miękkich kobiercach, wgryzał się palcami w ziemię, odurzał się jadowitą wonią najpotworniejszych kwiatów, krzyczał za nią – na próżno…
Aż wreszcie:
Kazał zwołać najpiękniejsze dziewice swego kraju, ustawić w bezmiernej sali w dwa rzędy, – ciągnące się od stóp tronu, aż w głąb pałacowych ogrodów.
I ubrany w bisior i purpurę siedział długo na swym tronie, wpił się twarzą w obie dłonie, patrzał w długie szeregi drżących oczekiwaniem i przeczuciem dziewic, z których każda z rozkoszą stałaby się jego niewolnicą – patrzał i myślał…
Która?
Jakżeż ją odszuka w tym czarownym lesie jasnych, czarnych, czerwonych główek?
A serce jego wyczuje ten jeden promień tych jednych oczu wśród tych drżących, nieśmiałych, wstydliwych, to znowu palących i wyzywających spojrzeń, co w jego oczy spłyną?
Która?
Ta, której oczy płomienią gdyby grono wilczojagody, co na dzikich porębach wyrosła?
Ta, z której łagodnych oczu raz po raz wytryśnie krwiożerczy płomień ułaskawionego tygrysa?
Ta, po której czole przeleci błyskawica, co z serca wyrasta i cichym smutkiem na twarzy się rozlewa?
Ta, której ręce opadły, gdyby zwiędłe lilie, czy ta, co jagody swych piersi w kuszące dłonie ujęła, czy ta z kształtami lśniącego węża, czy ta, co z promieni gwiazd, zda się, wykwitła?
Silniej jeszcze wpił twarz w swe rozpalone dłonie, bo czuł, że jej nie odnajdzie – szereg spływających się ze sobą kształtów, twarzy, oczu, zamącił duszę królewską…
Zstąpił z wolna z tronu – a szereg dziewic słaniał się jak świeży las białych brzózek, gdy wiatr przez niego przewieje.
Gdyby pszeniczne kłosy w parne południe, gdy się nagle zerwie gorący powiew, skłoniły się główki: cała sala zdawała się dyszyć zapartym oddechem.
I trzy razy przeszedł szereg najpiękniejszych dziewic swego kraju, wolno, coraz wolniej, aż wreszcie siadł na tronie, skinął ręką – pozostał sam.
Ciemniało w mrocznej sali, a król pogrążony w dzikiej rozpaczy siedział jeszcze na tronie, wsparł twarz na zaciśniętych pięściach i patrzał bezmyślnie w dal.
Naraz czuł, jak się ktoś skrada wzdłuż lasu kolumn, co wspierały sufit sali – ślizga się ostrożnie gdyby wąż, a w ślad za nim spływa jaśń, gdyby odbłysk nagiego ciała.
Król podrzucił dumnie głowę, bo nikt z śmiertelnych nie powinien widzieć mocarza w rozpaczy.
Klasnął w dłonie, a niezmierna sala rozbłysła metalowym jaśnieniem; i w tym mrocznym półzmroku widział, jak się do stóp tronu czołga kupiec syryjski, wlokąc za sobą nagą dziewicę.
Ramiona jej oplotły złote węże, złotymi wężami opasane były kostki, a wokół biódr złoty pas, spięty miast sprzączki kwieciem lotosu, wysadzonym kosztownym kamieniem.
Król porwał się i patrzał zdziwiony…
Nie widział jej twarzy, bo zasłoniła ją ramionami, widział tylko jej postać, widział gibkie a wiotkie kształty tuberozy z dwiema białemi gwiazdami, które zasłoniła liliami serca.
Z zapartym oddechem patrzał król na dziwne czary niewolnicy, drżał jak w trwodze śmiertelnej; widział, jak się słaniała, jak zdała się stać w ogniu ze wstydu i lęku; włosy jej spłynęły ciemną falą po białych liliach – naraz klękła, wyciągnęła dłonie i spojrzała na niego.
To ona!
Chwycił się oburącz poręczy tronu i z lękiem i przerażeniem wyszeptał:
Tyś mi dała kwiaty?
Skinęła głową…
_______
Przebudził się – zerwał się na równe nogi, wyciągnął ręce z głośnym krzykiem – daremnie – wszystko zanikło…
_______
_______Androgyne
Stał przy oknie Alkazaru i patrzał na dziwne miasto – miasto, które mu ojcowie jego przed tysiącem lat zbudowali.
Była noc księżycowa, a w upiornym świetle straszyły kształty i kontury miasta, co się dziwacznie połamaną płaszczyzną dachów u nóg jego rozścieliło.
Zdawało się, że ziemia się zatrzęsła; gładki, skalisty płaskowyż się połamał i pogiął; olbrzymie skalne złomy się poprzesuwały, wepchnęły się w siebie i popaczyły się.
I rzeczywiście było miasto zbudowane na dziwnie ukształtowanym terenie skalnym.
Był on niby miniaturowy łańcuch gór z tysiącem szczytów, dolin, zrębów, złamów, a na najwyższym szczycie, wybiegającym wysoko głaźnym stokiem, stał pałac książęcy, świetny, odwieczny Alkazar maurytański.
Patrzał długo na miasto u stóp swych. I widział tysiące ostrych, czarnych, dziwnie poplątanych konturów ulic, które olbrzymi teren dachów krajały w dziwaczny rysunek.
Cała ta biała płaszczyzna dachów wyglądała jak święty a tajemniczy ornament, złożony z mistycznych arabesków.
A było to, jakby ręka potężnego maga wyrąbała w białej powierzchni potężnej skały święte runy najgłębszych swych tajemnic.
Z wyżyny Alkazaru wyglądało miasto, jak gdyby nie było budowane, ale w kamieniu wydrążone.
Przed jego oczyma rozścielało się miasto gdyby straszny olbrzymi grób katakomb, opanowany Alkazarem, co wyniośle, poważnie i surowo smukłymi wieżycami wystrzelał w niebo ponad miastem.
Dreszcz przeszedł mrowiem przez niego, kiedy pomyślał, że zstąpi do tych katakomb.
Znał wprawdzie wszystkie zaułki, ulice i uliczki, znał ich skręty i sploty, ich krzyżowania i rozstaje; wiedział, że nie mógłby się w tej zawikłanej sieci ulic zagubić, a pomimo tego czuł jakąś tajemną grozę i przestrach, że mógłby się zabłąkać, lata całe błądzić w tym labyryncie i nigdy już z niego nie wyjść.
A nie było nikogo, kto by mu mógł pokazać drogę, bo miasto było martwe.
_______
W bezmiernym smutku patrzał na to miasto, co go grozą i strachem przepełniało.
A przecież tu, tu miał się dokonać wielki cud.
Tu miał wyłonić ze siebie to, co było dźwiękiem jego myśli, wyrazem jego uczuć, ruchem jego woli.
Tu miał według przyrzeczeń swego serca mieć tą, którą już raz posiadł, którą utracił, a na nowo miał ją tu odtworzyć, ulepić z brył swej najskrytszej piękności, najtajniejszego bytu swej istoty.
Lecz daremnie czekał, daremnie wytężał swą wolę, daremnie krzyczał i błagał za nią.
Wszystko daremnie.
I na cóż mu te pyszne Alkazary, na cóż te czary i dziwy, to straszne miasto grobów?
Na cóż przebył tyle rzek i gór, i mórz, by tylko dostać się do tego miasta śmierci i mieć ją zawsze przy sobie?
Na cóż kłamała jego dusza, dając mu przyrzeczenie, że tu się dopełni on większy cud, że ile razy zechce, ona stanie przed nim i będzie jego?
I zdjął go straszny strach przed tymi potwornymi dziwami, co go wokół otaczały, i całą duszą zatęsknił do swej dawnej ojczyzny, do tego miasta w głębokiej kotlinie, dyszącego łuną gazowego światła, do tych ciemnych alei, po których dniami całymi błądził, kiedy ją szukał, do mrocznych kościołów, do tych wzgórzy, co się poplątanymi pasmami pięły nad miastem i ciemną zielenią spływały w dół gdyby zwoje ciężkiego adamaszku…
Ciężką falą przelały się uroki tej świętej ziemi, kołyszące się łany zbóż w sennym upojeniu; ugory, gdy się rozmajaczą w letnich nocach; ogniki błędne, co straszą po ciemnych bagniskach – ach – i całe to niebo, co się rozesłało w czarnych uroczyskach jezior, a z ich dna wykwita czar bladych gwiazd i ściele po szklistej powierzchni cichy urok zatopionych kościołów…
_______
I znowu jął patrzeć na miasto, na wściekły strumień, co w kształcie pętlicy, lub jakiejś świętej Omegi, wrzał i pienił się wokół miasta.
Głęboko w skalistych bezdnach ciskał się z jednej katarakty do drugiej; kłębił się w wirowatych zatorach i odmętach; zlewał olbrzymie, spienione wód kłęby; rzucał je na iglaste głazy, co ostrym grzebieniem z łożyska sterczały; staczał je w głębokie szczeliny raf, co się w dzikich liniach w granitowy brzeg wcinały; gotował się, pienił, wył i pędził, huczał w piekielnym niepokoju w spienionych wirach i rozhukanych tryśćcach.
Patrzał długo z namiętną jakąś częścią na ten święty strumień, co cały łańcuch gór porozrywał, całe zasieki kamienia przerznął, wykopał sobie ganki i pieczary w głazach z granitu.
W blasku księżyca wyglądał jak strumień z stopionych promieni księżycowych, a tam, gdzie w niezliczonych wodospadach zlewał się w podziemne kanały w granicie wyżłobione, zdawał się ciskać kaskady zamrożonych stalaktytów światła księżycowego.
Z namiętną rozkoszą słuchał strasznego wycia obłąkanych zatorów, bo takim szałem rozpasała się jego rozpaczna tęsknota; i patrzał na upiorny, ponury blask kataraktów, bo tym blaskiem śniedzi i pleśni przeświecały jego spragnione, gorączkowe sny.
Zatamował oddech, wyprężył się w górę, rozwarł swoje ramiona i chciwie ssał oczyma upiorny cud.
I znowu wezbrało się jego serce nieznaną potęgą jak kiedyś w dawnej ojczyźnie: dziki krzyk rwał mu się z serca, by słońce, które niósł w piersiach, pokazać całemu światu, ale z wolna począł opadać ze sił, zdjęła go jakaś miękka a rozkoszna niemoc, osunął się na ziemię:
Stało się coś niepojętego…
_______
_______