Andrzej Grabowski: Jestem jak motyl - ebook
Andrzej Grabowski: Jestem jak motyl - ebook
Choć nazywa siebie „pierwszym komediantem kraju” i kokieteryjnie stwierdza, że „oprócz tego Ferdka to chyba niewiele w życiu zagrał”, Andrzej Grabowski dobrze zna swoje różnorodne możliwości. Występował w kabarecie, grał w wielu filmach i spektaklach teatralnych, nagrał cztery płyty z piosenkami (sam też je pisze), jest także jurorem w Tańcu z gwiazdami. Dodatkowo okazuje się doskonałym gawędziarzem, w jego historii jest miejsce na śmiech, smutek, wódkę, piękne kobiety, nostalgię i sztubackie wygłupy.
Opowieść o dzieciństwie w rodzinnej Alwerni uzmysławia, że po ponad sześćdziesięciu latach niesforny chłopak z małego miasteczka wciąż w Grabowskim siedzi i ma się całkiem dobrze. Niezwykła wrażliwość aktora, skrywana za żartami komedianta, doskonale wybrzmiewa między wierszami opowieści o jego życiu.
„Gdyby pan Grabowski w Stanach Zjednoczonych był tak popularny i rozpoznawalny, jak jest w Polsce, latałby na plan własnym odrzutowcem albo helikopterem. Grałby tylko w najlepszych produkcjach. Tylko tu, w Polsce, może się zdarzyć to, że przez udział w serialu Świat według Kiepskich jest eliminowany z innych produkcji" - powiedział Jerzy Bogajewicz, reżyser filmu Boże skrawki, gdy podczas festiwalu filmowego w Gdyni zapytano go, jak mógł zaangażować człowieka grającego w kretyńskim serialu.
O Autorach:
JAKUB JABŁONKA – rocznik 1974. Pochodzi z Opola, w którym ukończył studia na kierunku marketing i zarządzanie. Od 1999 roku mieszka w Warszawie. Pracował m.in. w Polskim Radiu, Sony Music, CD Projekcie, Fabryce Słów. Menedżer słuchający ludzi, przedsiębiorca, kompozytor, muzyk i filmowiec. Dociekliwy rozmówca z reporterskim zacięciem. Ojciec Leny i Leo, którym pokazuje świat z perspektywy roweru, namiotu, pociągu i wymyślanych przez siebie bajek. We wszystkim potrafi dostrzec muzykę, a co za tym idzie – lepszą stronę dnia. Stworzył Klub Małego Pisarza – kreatywne warsztaty pisarskie dla najmłodszych.
PAWEŁ ŁĘCZUK – rocznik 1978. Ukończył geografię na Uniwersytecie Szczecińskim i kilka kierunków na innych uczelniach. Poeta i animator kultury z żyłką reportera. Zorganizował setki imprez literackich w Warszawie, współredagował kilka pism kulturalnych. Uważny obserwator i słuchacz. Najchętniej pisze o ludziach i miejscach. Jest autorem kilku książek poetyckich i albumów fotograficzno-poetyckich ze zdjęciami Krzysztofa Micha. Dwukrotny stypendysta Stowarzyszenia Autorów ZAiKS oraz stypendysta Prezydenta Miasta Gorzowa Wielkopolskiego. Odpoczywa, najchętniej gotując dla swoich przyjaciół domowe zupy.
Kuba i Paweł tworzą duet twórczo-producencki pod nazwą Forever Young Books. Wspólnie napisali książki: „DJ Wika. Jest Moc!”, „Bukartyk. Fatalny przykład dla młodzieży”, „Skiba. Ciągle na wolności. Autobiografia łobuza”, „Hrabi. Duszkiem tak!”. Pracują nad kolejnymi.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-268-3404-2 |
Rozmiar pliku: | 10 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
WSTĘP
Zapraszam Cię, Czytelniku, na włóczęgę po miejscach, które zapisały się w moim sercu. Skąpany w słońcu rynek Alwerni lat 50. podczas odpustu, krakowski akademik Szkoły Teatralnej, w którym stawałem się mężczyzną, zadymione prowincjonalne knajpy, gdzie do rana sączyliśmy z ust do ust poezję i pieśni, gorące garderoby i kulisy teatrów oraz setki, jeśli nie tysiące scen i planów filmowych. W każdym z tych miejsc na świecie zostawiłem kawałek siebie. Dziś mienią się w mej pamięci kolorami wspomnień o ludziach, z którymi miałem szczęście grać, śmiać się, czubić też, ale przede wszystkim być. Wielu z nich już nie ma. „Na tym świecie jam tylko przechodzień” – napisał kiedyś mój ukochany poeta Siergiej Aleksandrowicz Jesienin. Ta refleksja każdego ranka otwiera mój świat, o którym opowiedziałem w tej książce. Czasami banalnie, czasami sentymentalnie, z pewnością szczerze.
ANDRZEJ GRABOWSKI
Boże skrawki – kadr z filmu. Rok 2001
BOŻE SKRAWKI
MAKING OF
W 2000 roku, kiedy byłem już nieźle rozpędzony w serialu Świat według Kiepskich, dostałem zaproszenie na casting do Warszawy. Zadzwoniła do mnie świętej pamięci Ewa Andrzejewska, specjalistka od wyszukiwania obsady do filmów dla wielu reżyserów. Powiedziała mi, że chodzi o nowy film Jurka Bogajewicza, który będzie koprodukcją polsko-amerykańską, ale żebym nie liczył na rolę, bo tak naprawdę szukają młodszego ode mnie faceta. Mówiła, że jednak warto przyjechać choćby po to, żeby poznać Jurka. Ten argument do mnie przemówił, bo o Jurku Bogajewiczu, czy też Yurku Bogayeviczu – aktorze, scenarzyście, reżyserze i producencie filmowym – w branży krążyło wiele ciekawych opowieści. W 1975 roku wyemigrował na Zachód. Wielu w Polsce zazdrościło mu późniejszej kariery w Hollywood i pracy z wielkimi gwiazdami, jak: Demi Moore, Jeff Bridges, William Baldwin, Mickey Rourke, a nawet Madonna.
Spotkanie z nim na castingu było bardzo profesjonalne – był świetnie przygotowany i wiedział, czego chce. Przy okazji dowiedziałem się, że jedną z głównych ról w przygotowywanym filmie ma zagrać Willem Dafoe. Fajnie, pomyślałem. Wracając do Krakowa, nie dotarłem nawet do Radomia, kiedy znów usłyszałem Ewę w słuchawce: „Masz tę rolę, Andrzej! Gratuluję! A może odpowiedniej będzie: congratulations!?”.
Film Boże skrawki to przejmująca, wojenna historia żydowskiego chłopca, który zostaje uratowany z krakowskiego getta. Ukrywa się na polskiej wsi i razem z innymi dziećmi chodzi do szkoły czy na lekcje religii. Bogajewicz włożył w nią całe serce. Powiedział mi, że inspiracją scenariusza były autentyczne wspomnienia i odnalezione gdzieś dziecięce pamiętniki z tamtego trudnego czasu. Główną rolę zagrał dwunastoletni wówczas Haley Joel Osment, który już wtedy miał na koncie kilkanaście ról filmowych i sukcesy w USA. Bardzo ważną rolę księdza Jurek powierzył Willemowi Dafoe. Z polskiej obsady trzeba wymienić Małgosię Foremniak i Olafa Lubaszenkę, przybranych rodziców głównego bohatera, oraz Olgę Frycz, która w wieku piętnastu lat wspaniale zagrała w anglojęzycznym filmie. Mnie przypadła rola paskudnego wiejskiego chłopa, szmalcownika Kluby.
Bardzo się cieszyłem na pracę w hollywoodzkiej produkcji i z wielką ciekawością podchodziłem do Willema Defoe. Trochę się stresowałem, czy poradzę sobie z angielskim na planie, ale okazało się, że zatrudniono też instruktorów, którzy z jednej strony pomagali nam, polskim aktorom, odpowiednio wymawiać swoje kwestie po angielsku, z drugiej – uczyli Amerykanów mówić z polskim akcentem, żeby wyrównać poziom werbalny całego filmu.
Na planie filmu Boże skrawki. Rok 2001. Drugi od prawej Haley Joel Osment
Mieszkaliśmy w Krynicy w ekskluzywnym hotelu z basenem, jednak większość scen kręciliśmy w urokliwej wsi Zbyszyce położonej nad Jeziorem Rożnowskim. Do dziś stoi tam zabytkowy kościół św. Bartłomieja, w którym kręcono zbiorową scenę z udziałem statystów. W przerwie poszliśmy z Willemem na papierosa – wtedy jeszcze paliłem. Zachwyceni krajobrazem łąk i finezyjnie rozlanym jeziorem rozmawialiśmy o słynnych polskich filmach i reżyserach. Nagle na horyzoncie pojawił się nadciągający w naszą stronę spory tłumek statystów. Sytuacja dla mnie oczywista – jak można nie wziąć autografu od prawdziwego Willema Dafoe, oscarowego aktora, który właśnie stoi tu i teraz!? A potem pokazywać znajomym do końca życia scenę, w której co prawda było się tylko statystą, ale przy ołtarzu stał ten znany aktor! Odszedłem kilka kroków w bok, żeby grupka z karteczkami i notesami spokojnie mogła okrążyć Willema. Oni jednak mijają gwiazdę kina i podchodzą do mnie, prosząc o pamiątkowe autografy od Ferdynanda Kiepskiego. Trwało to kilka minut. Willem, czekając na mnie, zapalił jeszcze jednego papierosa, a kiedy wszyscy odeszli, rozpromieniał swoim wielkim amerykańskim uśmiechem.
− Musisz być tu sławny!
− Gram od roku w serialu, który leci chyba już codziennie. Tak się porobiło.
Potem wytłumaczyłem mu, na którym kanale może obejrzeć Kiepskich i że to troszkę taki Al Bundy, tylko w polskiej wersji. Następnego dnia Dafoe dosiadł się do mnie podczas śniadania. – Oglądałem! Nic nie rozumiałem, ale to było bardzo śmieszne. Podobało mi się. Szkoda, że nie mam w Nowym Jorku telewizora, ale póki jestem w Polsce, to będę podpatrywał.
Do końca dni zdjęciowych co jakiś czas tłumaczyłem Willemowi Dafoe, o co chodziło w odcinku Kiepskich, który oglądał. Ubaw mieliśmy po pachy.
Film nie doczekał się wielkiej oglądalności w Polsce, jednak został doceniony na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Jurek został uhonorowany Złotym Lwem za najlepszy scenariusz. Pamiętam pewną historię z festiwalowej konferencji prasowej, która z jednej strony była nieprzyjemna, a z drugiej bardzo dla mnie miła. Siedzimy polskim składem aktorskim z Jurkiem Bogajewiczem przed dziennikarzami, odpowiadamy na pytania i nagle słyszymy: − Jak można było w takim pięknym, wzruszającym, historycznym dziele filmowym obsadzić w jednej z ról człowieka, który gra głupka i pijaka w kretyńskim serialu Świat według Kiepskich?
Zatkało mnie. Trudno na coś takiego w ogóle odpowiedzieć. Jurek też się wzburzył, ale odpowiedział spokojnie i pięknie: − Proszę pani, to, co pani prezentuje, to jest właśnie Polska. Gdyby pan Grabowski w Stanach Zjednoczonych był tak popularny i rozpoznawalny, jak jest w Polsce, latałby na plan własnym odrzutowcem albo helikopterem. Grałby tylko w najlepszych produkcjach. Tylko tu, w Polsce, może się zdarzyć to, że przez udział w serialu Świat według Kiepskich jest eliminowany z innych produkcji.
Od tamtego czasu nie jeżdżę na festiwal do Gdyni. I żebym został dobrze zrozumiany – nie latam na niego również prywatnym odrzutowcem.
NIENAPISANY SCENARIUSZ
Tylko dziecko ma świeże i szczere spojrzenie na świat. Zrozumienie tego jest bardzo pomocne w moim zawodzie. Dlatego robię wszystko, aby tego dzieciaka w sobie nigdy nie stracić.
Lata 50. XX wieku. Miasteczko Alwernia. Rynek. Kapliczka. Studnia. Nad konarami drzew wieża klasztorna podtrzymuje niebo. Obok droga wysadzana kocimi łbami, wzdłuż niej płynie rynsztok. Małe boisko do nogi z jedną bramką, ale szczeniaki grają w dwa ognie, bo piłka nożna jest uważana za szkodliwą dla dzieci. Wśród nich oczywiście ja.
− Jadą! – krzyczy ktoś nagle z całych sił.
Dzieciaki natychmiast zapominają o piłce i biegną na Bahrowiznę, porośniętą trawą i krzakami działkę mojego dziadka Gustawa Bahra. Jest położona na południowej stronie wzgórza i przy dobrej pogodzie widać z niej szczyty Tatr. Teraz kamera powoli zmienia kąt i chwyta szeroki plan. Daleko, u podnóża, w tumanie kurzu wolniutko przesuwa się terkoczący samochód z przyczepą. Jesteśmy szczęśliwi i podekscytowani, bo jedzie albo karuzela, albo strzelnica. Zaczyna się fiesta!
Widok na klasztor w Alwerni
Według mnie tak powinien się zacząć ten film. Historie ludzi z prowincjonalnego miasteczka ukazujące Alwernię sprzed lat. Federico Fellini opowiedział o swoim rodzinnym Rimini lat 30. w filmie Amarcord, który notabene jest dla mnie perełką kinematografii. A mnie i mojemu bratu Mikołajowi marzy się film o naszej Alwerni. Kiedy się spotykamy, zawsze spieramy się o ten początek. On wymyślił to sobie inaczej.
Pani Walczyńska, czyli Antosiowa, i pan Antoni Walczyński idą do kościoła. Ona – postawna, z obfitym biustem, elegancka z niedzielną torebką – finezyjnym kokiem kroczy dwa metry przed mężem. On, ponieważ miał kłopot z prostatą, drepta na szeroko rozstawionych nóżkach, lekko odchylony do tyłu, żeby przeciwważyć spory bęben. Ten zabawny obraz Walczyńskich obaj mamy w pamięci do dziś. Może to byłby lepszy początek filmu?
I tak sobie gadamy z Mikołajem od dwudziestu paru lat i pewnie ani nie napiszemy tego scenariusza, ani nigdy nie zrobimy filmu. No i co! Mówić przecież można, a kłócić się o to, jak by się miał zacząć, to czysta frajda.
A może jednak inaczej? Rynek. Stoją ludzie dookoła czegoś. Widać, że zebrali się z ważnego powodu. Pomiędzy nimi biegają niemogące ustać dzieciaki.
− Człowiek w dół! – słychać ze środka zgromadzenia.
− Pompa w dół! Człowiek do góry! – znowu ktoś pokrzykuje.
− Za dużo! Za mało!
Andrzej Grabowski, lat sześć
Przed domem w Alwerni. Ciocia Zosia Przybyłowska i wujek Franek Zaręba oraz kuzynki Hania i Małgosia
W centrum rynku było „serce” miasteczka, czyli studnia. Bardzo głęboka, bo Alwernia, jak twierdzą niektórzy, jest wygasłym wulkanem. Ja w to nie bardzo wierzę, ale brzmi ładnie. Miejscowość faktycznie jest położona na takim kopczyku i żeby z rynku dokopać się do wody, trzeba było naprawdę głęboko wiercić. 70 metrów pod powierzchnią ziemi pracowała pompa. Dla porównania Hejnalica, czyli wyższa wieża kościoła Mariackiego w Krakowie, ma 82 metry wysokości.
Ta pompa napędzająca wodę do wodociągu wiecznie się psuła. Dlatego musieliśmy chodzić po wodę albo do klasztoru, gdzie była studnia z pompą napędzaną ręcznie, albo do jakiejś studni, która była wykopana trochę niżej. Zasuwałem pół kilometra z wiadrami w rękach, nie ma lepszego ćwiczenia na bicepsy. Ci, którzy nie byli połączeni wodociągiem, mieli specjalne nosidła – drewniany pałąk na plecy ze zwisającymi po bokach wiadrami. Moja rodzina jednak brała wodę z wodociągu, dzięki czemu mieliśmy łazienkę, jedyną przez pewien czas w Alwerni. To były luksusy. Pamiętam, że ciągle o tej studni była mowa. Wymiana pompy była wydarzeniem gromadzącym całe miasteczko. Najpierw trzeba było ją zamówić, potem ktoś musiał zjechać na dół i ją wymienić. Musiał się na tym znać, wiedzieć, jak odkręcić i zainstalować nową. Wybrano do tego pana Władysława Bozowskiego. Nie wiem, czy się znał na pompach, ale pracował w zakładach mięsnych w Chrzanowie przy przepompowniach, cokolwiek to znaczy, więc uznano, że ma najwyższe kompetencje do zjazdu pod ziemię i wymiany maszyny.
Nad dziurą w ziemi stało rusztowanie z obrotowym wałkiem. Obok kilometry różnej grubości powrozów. Panu Władkowi zrobiono specjalne siedzisko, po czym kilku silnych mężczyzn w białych podkoszulkach spuszczało go wolniutko na linie w jednoosobową otchłań. Miał za zadanie odkręcić zepsutą pompę, przywiązać porządnie do drugiej liny, żeby wyciągnięto ją na wierzch, i potem przykręcić nowe urządzenie. Operacja trwała ładnych parę godzin. Pan Władek często charkał, tak śmiesznie, przez ramię. Kiedy było słychać to jego spluwanie ze studni, ludzie kiwali porozumiewawczo głowami, bo to był znak, że żyje. A ja sobie myślałem z obrzydzeniem: „Jak my tę wodę będziemy teraz pili?”.
Po godzinie, dwóch ludziska już się trochę nudziły, więc Jasiek Krawczyk przyniósł swoje wino i zgromadzenie zamieniło się w wielki bankiet. Na górze pili, a na dole Władek walczył z materią. Kiedy po paru godzinach wyciągnęli chłopa, zmordowanego przecież okropnie, położył się na trawie i oddychał tak, jakby go kto dusił. Dopiero po latach mój brat Wiktor, geolog, wytłumaczył mi, że na dnie studni nigdy nie jest tyle samo tlenu co na powierzchni, i Władek musiał być bardzo niedotleniony. W dodatku mógł tam być metan, ale wówczas nikt tego nie badał. Wielkie szczęście, że Władek wyszedł z tego żywy. Dobrze, że chłop nie palił papierosów.
Na rynku był też zbiornik przeciwpożarowy. Strażacy dwa razy do roku sprawdzali sprzęt i musieli uruchamiać motopompę. Zajmowało im to chyba godzinę, bo stara niemiecka franca nigdy nie chciała zapalić. Ale gdy już ją odpalili i sikali sikawkami, to uciecha alwerniańskich dzieci nie znała granic. Każdy chciał wszystkiego dotknąć albo wdrapać się na starego bedforda, brytyjską półciężarówkę Ochotniczej Straży Pożarnej. W pewnym okresie nikt w Alwerni nie miał prawa jazdy prócz mojego ojca, więc kluczyki do bedforda były u nas w domu i tata jeździł do każdego pożaru. Byłem z niego dumny. Uwielbiałem pożary i tę wyjącą na całą okolicę syrenę, którą nagle ktoś włączał. Strażoki się zbiegały, też zadowoleni, bo wreszcie coś się dzieje. Kiedy byłem już wystarczająco duży, zapisałem się do młodzieżowej straży pożarnej i dwa razy zabrali mnie do pożaru. Nie gasiłem go jednak. Przypadł mi obowiązek ochrony, więc stałem i odpierałem naciski gapiów, pokrzykując: „Nie podchodzić! Nie pchać się! Odsunąć się, proszę!”. Miałem hełm strażacki, toporek i odpowiedni wzrost do tego arcyważnego zajęcia. Dziś jestem honorowym członkiem straży pożarnej. No jak mieli mnie nie zrobić honorowym, skoro mówiłem „odsunąć się, proszę”? Po ugaszeniu ognia pogorzelcy mieli w obowiązku postawić wódkę panom strażakom, co chyba dodatkowo mobilizowało chłopów do zasilania szeregów straży. Mój tata, kierowca, jako jedyny podczas całej akcji musiał być trzeźwy. Nie miał z tym problemu, bo szczęśliwie alkohol nie stał się jego sposobem na życie. Ojca widywałem może dwa razy w roku troszkę podpitego. Stawał się wtedy bardzo zadowolony – gdy wchodził do domu, już od wejścia było słychać ochy i achy.
− Całuję rączki, Łucusiu, całuję rączki – powtarzał z nadgorliwą uprzejmością.
− O! Bolek się chyba napił – kwitowała mama.
Przed domem na schodach, z kuzynostwem. Od prawej: Andrzej, Małgosia, Wojtek, Mikołaj, Hania
Kiedy grali w brydża z panią doktorową i jej mężem, mama wypisywała mi karteczkę i posyłała do gospody. Pani zza baru odczytywała jej treść na głos: „Proszę sprzedać mojemu synowi Andrzejowi Grabowskiemu ćwiartkę wódki”. Goście dwuznacznie spoglądali po sobie, ale nikt z tego nie robił problemu. Mama przyrządzała potem ajerkoniak ku uciesze rozgrywających kolejnego roberka. Siedzieli na drewnianych krzesłach, które dziś mam w swoim domu, pod piękną mosiężną, dużą lampą. Ta lampa znowuż zdobi salon w domu Mikołaja. Już kilka rekwizytów do naszego filmu mamy.
Czasami do brydżowego grona dołączała przyjaciółka domu, pani Janina Rogalska. Mówiłem do niej „ciociu”. W budynku, w którym mieszkaliśmy, prowadziła bibliotekę, zresztą obok siedziby Milicji Obywatelskiej, która miała swój posterunek na piętrze obok. Uwielbiałem zapach książek oprawionych w szary papier, z numerkami na grzbietach, i szelest pióra, którym pani Janka skrupulatnie uzupełniała kartę biblioteczną. Coś pięknego. Malutka była nasza biblioteka, ale książek było od cholery. Teraz w Alwerni jest duża biblioteka, ale nie wiem, ilu mieszkańców z niej korzysta. Czy ludzie jeszcze czytają książki? Ja cały czas coś czytam, bo taki mam zawód, ale na książki wciąż brakuje mi czasu. Bywa, że nagrywam audiobooki, dzięki temu wczoraj skończyłem czytać książkę z opowiadaniami Wawrzyńca Siedleckiego. Przeczytałem ją na głos w dwa dni po osiem godzin. W 2010 roku miałem istny maraton czytania. Prowadziłem z Agnieszką Wolny-Hamkało telewizyjny program Hurtownia książek. Trzy książki tygodniowo to było minimum. Czytanie do czwartej rano, kilka godzin snu i na plan. Wiele książek mnie kompletnie nie interesowało, ale musiałem się z nimi zapoznać. W końcu stałem się w oczach widzów „krytykiem literackim”. W duchu się śmiałem, bo do tego miana nie aspirowałem nigdy. Mogłem co najwyżej powiedzieć o sobie „prezenter książek”, który w rzeczywistości chce pokazać, że nie jest tylko Ferdkiem z zaklętą żółtą puszką. Nie ma jednak tego złego, co na dobre nie wyjdzie, i dzięki tej pracy poznałem kilku fantastycznych autorów, jak na przykład Węgier Sándor Márai czy Philip Roth. Niedawno przyszedł do mnie Krzysiek Skiba i mówi: „Masz tu moją książkę, poczytaj”. No, fajnie, Krzysiu, tylko dlaczego ona taka gruba? Jak mnie poproszą o nagranie audiobooka, to chętnie przeczytam.
Pani Janka prócz tego, że była bibliotekarką, pracowała też jako nauczycielka w naszej szkole podstawowej. Zakręcała swoje pióro, zamykała drzwi i przechodziła na drugą stronę rynku. Kiedy tak przechodziła przez plac, ja szedłem w przeciwną stronę, ze szkoły do domu na drugie śniadanie, które podczas długiej przerwy przyrządzała mi ciocia Zosia.
Podstawówka składała się z czterech izb, bo to była przedwojenna czteroklasowa szkoła i taka pozostała. Teraz musiała pomieścić aż siedem klas, dlatego zajęcia odbywały się o dziwnych porach. Lubiłem WF, wtedy w dwie połączone klasy szliśmy ćwiczyć na polankę, ale gdy już byłem starszy, bardziej mnie interesowały ławeczki, na których można było pościskać się z dziewczynami w kusych sportowych strojach.
Kierownikiem szkoły był Franciszek Stolarczyk. Kostyczny i łysawy starszy pan o suchych rękach, zwany przez nas „Pstrywkiem”. „Pstrywek” to nazwa gołębia ozdobnego, ale co pan Stolarczyk miał z nim wspólnego, nie wiem. Tak mówiliśmy i już. Mieszkał w budynku szkolnym i kiedy wracał po długiej przerwie na zajęcia, wyczuwaliśmy go z daleka. Charakterystyczny zapach kawy zbożowej unosił się za nim na korytarzu. Mieliśmy z nim lekcje śpiewu. Przychodził ze skrzypcami, zaczynał rzępolić, a my nie byliśmy w stanie zachować poważnych min. Stolarczyk miał na to swoje metody, proste i skuteczne – napierniczał nas smyczkiem. Zdarzało się, kiedy śpiew był na ostatniej lekcji, że on już o siódmej rano na całej tablicy, zresztą bardzo ładnym pismem, zapisywał słowa piosenki.
Żółty wiślany piach
Wioski słomiany dach
Płynie, płynie Oka
Jak Wisła szeroka
Jak Wisła głęboka
Fragment piosenki Oka
Słowa: Leon Pasternak
I żaden nauczyciel nie mógł tego zmazać, więc tablica pozostawała bezużyteczna przez cały dzień. Kierownik to kierownik, najważniejszy. Raz w miesiącu było święto. Do szkoły przyjeżdżał facet i puszczał filmy, dziś powiedzielibyśmy: edukacyjne. Przyrodnicze lub historyczne dla wyższych klas oraz bajki dla pierwszej i drugiej klasy. Pamiętam filmy Włodzimierza Puchalskiego – słynnego fotografa przyrody. Mimo iż czarno-białe, robiły na nas ogromne wrażenie, choć to, że baobaby są grubsze od naszych alwerniańskich dębów, było dla nas sprawą bardzo podejrzaną. Wszyscy jednak pchali się najbardziej na bajki, nawet najstarsze roczniki. Bajki nie były takie jak teraz, gdzie są brzydcy i groźni ludzie. Zwykle były tam królewny, bardzo ładne. Zając to był zając, a nie cholera wie co.
A może ten film o Alwerni zacząć inaczej? Opustoszały rynek. Zza winkla niepozornie wychodzi baba w chustce i niesie krzesło. Z innej strony nadciąga elegancki pan z panią. Niosą taborety, każdy po jednym. Za moment biegnie listonosz z krzesłem. Potem aptekarz, piekarz. Coraz więcej ludzi przez rynek przechodzi, każdy z czymś do siedzenia. Wreszcie biegnie zgraja pętaków w obdartych ubraniach. Ale oni już bez krzeseł, ponieważ film zapowiadano z dopiskiem na plakacie: „Dozwolony od lat 16”. Taka scena na alwerniańskim rynku miała miejsce raz w tygodniu. To był dla nas sygnał, że przyjechało kino objazdowe. Sylwek Kapcia z Regulic, sąsiedniej wsi, przywoził furmanką ogromny projektor i wyświetlał nam marzenia. Zainteresowanie było tak duże, że krzeseł w świetlicy nie wystarczało dla wszystkich. Razem z kolegami usadawialiśmy się z tyłu budynku, ktoś nam zawsze odsłaniał lekko koc zakrywający okno i kilka par oczu przez szparę podglądało film. Był raz taki pod tytułem Kradzione nie tuczy. Chłopak ukradł nasiona kapusty i bardzo tego potem pożałował. Zobaczcie, jak głęboko to we mnie zapadło, że pamiętam. Wtedy w repertuarze dominowały filmy z bloku socjalistycznego. Gdy na plakacie informowano, że będzie wyświetlany film amerykański, to trudno było zmieścić się w świetlicy nawet z własnym taboretem. Czasami Sylwkowi myliły się kopie, które zabierał z sobą, i wtedy było jak w tym dowcipie. Rzecz dzieje się w wojsku. Przychodzi kapitan do żołnierzy i mówi: „Towarzysze żołnierze! Zaszła pomyłka. Film będzie, ale nie szwedzki, tylko radziecki, nie pornograficzny, tylko panoramiczny, i nie baba na żołnierzu, tylko ballada o żołnierzu”.
Jednak film, którego wspomnienie ciągnie się przez całe moje życie, to Rzymskie wakacje. Ta piękna Audrey Hepburn, ten fantastycznie przystojny Gregory Peck, no i Wieczne Miasto. Na ekranie Rzym, a tu Alwernia. Gapiłem się jak zaczarowany na ten inny świat. Z pięknymi ludźmi, z cudowną muzyką, imponującą architekturą. Coś niebywałego. Silnie ten film przeżyłem. Te emocje – jeszcze wzmocnione – powróciły w 1997 roku. Grałem jedną z głównych ról we włoskim filmie La ballata dei lavavetri. W Polsce wyświetlano go pod tytułem Ballada o czyścicielach szyb. Na czas zdjęć zamieszkałem w Rzymie. Jedną z finałowych scen zaplanowano przy murach Zamku Świętego Anioła. Znałem to miejsce doskonale, bo wielokrotnie tam bywałem. Spacery Mostem św. Anioła były nieodłącznym elementem moich własnych rzymskich wakacji. Scena, którą kręciliśmy, była dość szczególna, gdyż szedłem w stroju Adama, a ze mną świnia, od której usiłowałem się opędzić. Pomyślałem wtedy: „I co z tego, że nie wyglądam jak Gregory Peck? I co z tego, że moją partnerką nie jest Audrey Hepburn, tylko świnia? Ale ja jestem w tym samym miejscu. Stają tu te same platany, które stały, a ja mogę się o nie oprzeć. A to, że szczury wychodzą spod mostu, w ogóle nie szkodzi”. Kręciliśmy to w Wielki Piątek. Z Koloseum dobiegał głos naszego papieża Jana Pawła II, który prowadził drogę krzyżową. Absolutnie magiczne miejsce i magiczny czas dla mnie. Byłem już dorosłym człowiekiem, jednak wciąż silnie związanym z wiarą chrześcijańską.
Ministranturę po łacinie potrafię recytować do dziś: Confiteor Deo omnipotenti, beatae Mariae semper Virgini, beato Michaeli Archangelo, beato Ioanni Baptistae, sanctis Apostolis Petro et Paulo, omnibus Sanctis et tibi, Pater, quia peccavi nimis cogitatione, verbo, et opere. Nie da się z pamięci wymazać słów powtarzanych w dzieciństwie codziennie jak mantra. W latach 50. każdego dnia w Alwerni były trzy msze rano. Ja służyłem do tej o siódmej. Później z innymi ministrantami szliśmy do kuchni klasztornej i tam ojcowie bernardyni podejmowali nas śniadaniem. Obowiązkowo była zaparzana zbożowa kawa z mlekiem, mocno posłodzona, i chleb ze smalcem. Ale jak to smakowało! Boże drogi! Listonosz przynosił korespondencję do klasztoru w pierwszej kolejności, bo wtedy mógł się załapać na te śniadania. Siadał z nami, nie żałował sobie smalcu i wcinał pajdy z uśmiechem. Wspomnienie tego miejsca wywołuje we mnie bardzo dużo ciepła. Poza tym był tam Pan Bóg, dlatego klasztor w Alwerni mocno kierunkował moje plany życiowe.
Odprowadzamy wujka Franka na stację kolejową w Regulicach. Wiktor (z lewej) taszczy jego walizkę
Długoletnim gwardianem klasztoru był sławny ojciec Leoncjusz Cyronik. Dużo dobrego uczynił dla miasteczka i lud alwerniański po prostu go uwielbiał. Kobiety go kochały, bo był bardzo przystojnym facetem. Mężczyźni go cenili, bo znał się na koniach i bardzo o nie dbał. Jak Leoncjusz wyjeżdżał bryczką i jechał przez Alwernię, to aż miło było popatrzeć na pięknie wyczesane wierzchowce stukające kopytami o kamienie na drodze. Konie okolicznej ludności były zazwyczaj niedożywionymi szkapami. Wszyscy wiedzieliśmy, że Leoncjusz, owszem, wybrał życie zakonnika, ale był kiedyś w ułanach. Marszałek Piłsudski zwrócił na niego uwagę jako na wybitnego jeźdźca. Ponoć podczas jakiejś defilady zaproponował mu, żeby poszedł do wyższej szkoły oficerskiej, ale on odmówił i powiedział, że chce zostać zakonnikiem. No i rzeczywiście został. Nie miał łatwego życia w nowym ustroju. Wielokrotnie za działalność antypaństwową miał go aresztować Poldek, miejscowy posterunkowy MO. Ale jak? Gwardiana będzie aresztował? Przecież ludzie by go zjedli. To tak udawał trochę, że chce go aresztować. Kiedy Poldek otrzymywał polecenie na Leoncjusza, to Leoncjusz już o tym wiedział i siadywał na wieży kościelnej. Tam milicjanci wejścia nie mieli. Wieczorem sobie schodził i wychodził na zewnątrz, żeby trochę pospacerować. Raz nam opowiadał:
− Przyszedł do mnie wieczorem Poldek i powiada, że mnie zaaresztować musi.
− I co ojciec zrobił? – dopytywaliśmy o szczegóły.
− Jak to co? Przypierdoliłem mu i wróciłem do klasztoru.
No i jak było go nie kochać? Klasztor i kościół były wówczas ostoją wolności, łączyły ludzi. Bardzo bym chciał, aby dzisiaj też tak było.
Lubię rozmawiać z księżmi i zawsze chwalę się swoją łaciną. Oni wtedy robią oczy jak pięć złotych. Niby uczą się łaciny, ale sami jej nie znają, bo nie praktykują. Zwykle na początek opowiadam im dowcipy. Na przykład: wchodzą Trzej Królowie do stajenki i widzą, że Matka Boska płacze, Józef też płacze, a dziecko wrzeszczy. Kacper mówi: „Co wy, Żydzi, tak płaczecie? Takie macie ładne i zdrowe dziecko”. Na co Maryja odpowiada: „Bo myśmy chcieli dziewczynkę”. A ostatnio taki mi się spodobał: katecheta wezwał matkę dziecka i mówi: „Pani syn jest kretyn totalny, on nawet nie wie, że Jezus Chrystus nie żyje”. Na co kobita odpowiada: „Proszę księdza, u nos taka bida w domu, my nie momy telewizora, gazetów nie kupujemy, bo drogie, radio nam się zepsuło, także my w ogóle nie wiedzieli, że on chorował”.
Dystans księży do takich żartów dużo o nich mówi. To nie jest tak, że kiedyś księża byli inni. Różni byli, ale ta moja wiara była inna. Zazdroszczę tym, którzy dziś wierzą, bardzo bym chciał być tak wierzącym, jak byłem jako dziecko. To w życiu bardzo pomaga. Można zrzucić pewną odpowiedzialność, wszystko usprawiedliwić, że jest tak, bo Pan Bóg tak chciał. Człowiek ma wytłumaczenie, nie ma pretensji, no bo jak mieć pretensje do Pana Boga, którego się na dodatek kocha? Kiedyś było to wszystko jakoś prostsze. Myślę, że wykorzystywanie Boga jako straszaka zabrnęło za daleko. Opieranie wiary na lęku przyniosło odwrotny skutek. Pamiętam taką scenę. Dzień zaduszny po Wszystkich Świętych. Rynek w Alwerni. Stara, wzniesiona z kamienia kaplica z ołtarzem w środku. Jest cholernie zimno. Deszcz zacina. Zmoknięci ludzie cisną się w środku. Ja, w cienkiej i mokrej komży, służę do mszy. Odprawia ją zakonnik, ojciec Bonifacy, z którym na co dzień nie szło się dogadać, ponieważ się jąkał i przez to miał odebrane prawo do spowiadania. Nie jąkał się tylko wtedy, gdy krzyczał. Stoi więc Bonifacy na krześle, bo trzeba było na podwyższeniu, i pohukuje na parafian: „Wiszą już dzwony, które będą dzwonić na waszych pogrzebach!”. I nagle grzmot z nieba! A on wskazuje taki dzwonek przybity do dębu, którym się dzwoniło na mszę. Jak ja się tego przestraszyłem! Mogłem mieć osiem, dziesięć lat, a on mi mówi o moim pogrzebie. Przez długi czas nie mogłem dojść do siebie.
Pomieszczenia gospodarcze klasztoru, ukryte przed słońcem, miały również swój zgoła odmienny urok. Za sprawą pewnej korpulentnej kobiety pracującej przy krowach niejeden chłopak wchodzący w wiek dojrzewania mógł zaznać przyjemności w praktyce. Ona była bardzo dobra i uczynna w tych sprawach i nikomu nie odmawiała. Nawet jednemu, który stracił rękę i miał tylko taki kikut od łokcia, gdy wigoru nie starczało, pozwalała popracować tym, co mu z ręki pozostało. I to też byłoby w filmie.
W stawaniu się mężczyzną pomagał nam też Wacek Warzecha, weteran wojenny, który miał w domu swój portret. Bardzo mi się wtedy ten jego obraz podobał, choć jak dziś go wspominam, to był bohomaz okropny. Wacek był na nim w mundurze z czterema gwiazdkami na pagonach, w związku z czym lubił, kiedy zwracaliśmy się do niego per panie kapitanie. Gdy poił nas winem ryżowym własnej produkcji, przyznawał się, że te gwiazdki to sam sobie namalował. Ale wino było tak pyszne, że po odpowiedniej dawce gwiazdki naprawdę nie miały żadnego znaczenia. Kiedy przychodziliśmy do Wacka, pytaliśmy go: „Panie Wacku, a jak było podczas wojny?”. A on tylko ziewał, machał ręką i odpowiadał: „Przenajrozmaiciej było”. A jak się rozgadał, to częstował nas takimi historiami: „Śpie se, nagle bomba dżyz! Pierdziu! Pół chałupy ni ma. A ja pierdziu na drugi bok i śpie se dalej”. I to był superbohater! Na miarę tamtych czasów!
Tęsknię czasami za tą beztroską, za naturalnym przemijaniem dnia za dniem. Żyliśmy bez pośpiechu, zgodnie z porami roku. Byle do maja, do chrabąszczy, byle do Bożego Ciała, bo wtedy już tylko dni nas dzieliły do momentu, kiedy ten samochód z początku filmu wjeżdżał na rynek naszej Alwerni. Byliśmy szczęśliwi i podekscytowani, bo jechała albo karuzela, albo strzelnica, a od jutra miała się rozpocząć fiesta!
Raz do roku Alwernia zamieniała się w kolorowe miasto. Odpust nazywano „strzelanką”. Określenie to było używane jeszcze przed zaborami i wzięło się z tego, że podczas odpustów z góry Alwerni na całą okolicę było słychać salwy moździerzowe. Już tydzień wcześniej zjeżdżały się karuzele, strzelnice i kramy. Samych karuzeli było ze trzy. Każdy zostawiał na miejscu swojego człowieka stróża, żeby mu nie podpieprzyli koników albo krzesełek. Ci karuzelnicy, którzy przez tydzień mieszkali w brezentowych namiotach z pryczami na ziemi, to dla nas byli światowi ludzie. My ze wsi, a oni ciągle w drodze. Zaprzyjaźnienie się z takim było ogromnym szczęściem, a za pomoc w pchaniu karuzeli można było się przewieźć za darmo na koniku. Bo nie wszystkie karuzele wówczas były motorowe. Większość trzeba było normalnie pchać. Wchodziło kilku chłopa i dzieci po drabince na taki mostek i kręcili, ile sił. Na dole ludzie śmieją się na konikach, a w górze marynarze wyciągający kotwicę. To piękne ujęcie do filmu.
Zdjęcie ze „strzelanki” w Alwerni. Dorośli, od lewej: wujek Kola, ciocia Tita (żona wujka Franka), wujek Franek. Dzieci, od lewej: Mikołaj, kuzynka Małgosia, Andrzej, kuzyn Wojtek
Noc przed odpustem nie mogłem spać z podniecenia. Zwykle o siódmej rano było już gorąco. Budził mnie zapach smakołyków i gwar kramarzy, jak otwierali i rozwieszali swoje błyskotki. Słychać było już pojedyncze strzały z korkowca – były takie amerykańskie bombki z ołowiu, czyli małe bomby, do których wkładało się kapiszona i uderzało nimi o ziemię, żeby był trzask. Mama mi kupowała różańce z dziwnego ciasta, jakby obwarzanki. Nie wiedziałem, czy je jeść, czy się na nich modlić, dlatego wolałem misie z andrutów przełożone kremem. Zresztą do dzisiaj je kupuję, jeśli gdzieś zobaczę. Ostatnio dostałem takie w Krakowie. Pojechałem tam 1 listopada na groby dziadka Gustawa, babci Wiktorii Bahr i rodziny mamy – czyli Bahrów i Zarębów. Zobaczyłem kramy pod cmentarzem i odruchowo podszedłem, żeby zapytać, czy jest trupi miodek. Był i były też te misie, a w głowie mimochodem zadźwięczała mi melodia piosenki, którą grał i śpiewał Janusz Laskowski – Kolorowe jarmarki. Uważam, że bardzo pięknie ją Maryla zaśpiewała, ale zrobiła z niej zbyt wielki show o niczym. Bo jak Laskowski śpiewa, czasami na YouTubie sobie go puszczam, „co wyliczę, to wyliczę, ale zawsze wtedy powiem, że najbardziej mi brak” – to mi się płakać chce. Bo ja pamiętam te kolorowe jarmarki, te blaszane zegarki, te koguciki na druciku, to wszystko.
Kiedy przyjezdni po odpuście wyjechali, całą czeredą przegrzebywaliśmy śmieci, od których rynek dosłownie tonął. Czasami można było znaleźć dwa złote – jeszcze papierowe wtedy – i postawić na karetę lub fulla w Żuku. Graliśmy w pokera z takim facetem, który przywoził rano pocztę z Chrzanowa, samochodem marki Żuk właśnie. Później czekał do godziny piętnastej pod pocztą i nie miał co robić, no to myśmy się z nim zaprzyjaźnili. Jak go prosiliśmy, to czasami nas przewoził do Regulic nad rzekę Regulkę. Ale zazwyczaj po prostu na pace żeśmy ciupali w te karty.
Alwernia była pełna młodzieży, teraz tam są już tylko starzy ludzie, którzy co jakiś czas odchodzą. Byliśmy strasznie zżyci – szczególnie ci z rynku, bo ci z rynku byli lepsi od tych nie z rynku, wiadomo. Całe wakacje spędzaliśmy na miejscu, no bo gdzie indziej? A bo źle nam tam było? Czytałem kiedyś Dzieci z Bullerbyn Astrid Lindgren. Wszystkie ich zabawy, te budy, te szałasy, żniwa, to wszystko i ja przeżyłem w Alwerni. Jak powiem, że moje wczesne lata były wspaniałe, to nie będę specjalnie oryginalny, bo zwykle wspomnienia z dzieciństwa się cukruje. Nawet jak było biednie. Tam był raj dzieciństwa. Tam choinka, po którą z kwitkiem od leśniczego trzeba było pójść do lasu i ściąć, pachniała inaczej. Myślę o tym każdego dnia, gdy patrzę na niedużą akwarelę z panoramą Alwerni. Widać tam rynek i nasz rodzinny dom. I kiedy mówię „Alwernia”, to mam na myśli „serce”, bo moje serce właśnie tam zostało.
Dzieciaki z Alwerni
Mogło być mi lepiej i mogło być gorzej
Lecz do dzisiaj słyszę tę ciszę w klasztorze
Na ryneczku domki krzywe, pachnie bzem i piwem
Miód się lepki lepi, fotografia w sepii
Na niej dzieci skubią czerwone porzeczki
A wokół miasteczka marszczą się góreczki
Proste lata młode, jak dym na pogodę
Dziś, nie wiedzieć czemu, są Alpy problemów
Dobry Panie Boże! W świecie pełnym świństwa
Zwróć nam, jeśli możesz, kromeczkę dzieciństwa
Niech zapachnie jesień czeremchą i wiosną
Albo nam przynajmniej nie pozwól dorosnąć
W tle była kukułka – ten listonosz losu
Który nam wykukał łaskawość niebiosów
Gdy szczęściem był piernik w malutkiej Alwerni
Kiedy to się stało, że nam wciąż za mało
Czasem nas przyzywa skądś pamięci trąbka
Próbujemy skleić czas we wspomnień rąbkach
Prawdę, co zachwyca jasna jak pszenica
Jak ten niepojęty oleodruk święty
Dobry Panie Boże! W świecie pełnym świństwa
Zwróć nam, jeśli możesz, kromeczkę dzieciństwa
Niech zapachnie jesień czeremchą i wiosną
Albo nam przynajmniej nie pozwól dorosnąć
I nikniemy w mroku, spokojni i bierni
My – te niegdysiejsze dzieciaki z Alwerni
A nad nami w górze Aniołowie Stróże
Szczęśliwi anieli, żeśmy nie zgłupieli
Dobry Panie Boże! W świecie pełnym świństwa
Zwróć nam, jeśli możesz, kromeczkę dzieciństwa
Niech zapachnie jesień czeremchą i wiosną
Albo nam przynajmniej nie pozwól dorosnąć
Amen
Tekst: Jan Wołek
Piosenka pochodzi z płyty Andrzeja Grabowskiego Cudne jest nudne
Dzień świra – kadr z filmu. Rok 2002
DZIEŃ ŚWIRA
MAKING OF
Nienawidzę się spóźniać, ale ponieważ nie znałem stolicy, kołowałem po warszawskim placu Unii Lubelskiej chyba z pięć razy, nie wiedząc, w którą ulicę skręcić. W ogóle źle wymierzyłem czas dojazdu z Krakowa. Do tego korki, korki, korki. Wszystko jakby obróciło się przeciw mnie, żeby tylko nie dojechać na Chełmską na czas. Prawdziwy dzień świra! Dzwonię do Ewy Jędrzejewskiej, która organizowała casting, i szczerze ją przepraszam. Uspokaja mnie. Mówi, że czekają. W końcu wpadam spocony z nerwów do Wytwórni Filmów Dokumentalnych i Fabularnych. W małym pokoiku, całkiem spokojnie, popijając kolejną kawę, siedzi dwóch Marków – Koterski i Kondrat. Witamy się. Z Koterskim jeszcze jesteśmy per pan. Zaczynamy przesłuchanie.
– Patrz pan, co te żółtki! Jacy perfidni potrafią być! Zalewają nasz rynek swoimi skarpetkami z gumką!
− Panie Andrzeju. Zmienił pan tekst – zatrzymuje mnie Marek Koterski.
− No tak, wiem, ale sens jest ten sam, prawda?
− Szkopuł w czym innym. Pan nie zauważył, że tekst jest napisany trzynastozgłoskowcem.
O cholera! Faktycznie, nie uchwyciłem tego. Liczę pierwszy wers, drugi... No dobra. Zaczynam jeszcze raz.
– Patrz pan, co te żółtki. Patrz pan, jaka perfidia.
Zalewają nasz rynek skarpetkami z gumką!
− No i teraz jest pięknie. Ma pan tę rolę – z uśmiechem oświadczył Marek Koterski i pokiwał głową.
Kiedy wyszliśmy z Kondratem na papierosa, Marek powiedział, że mój udział w tym spotkaniu był tylko formalnością, bo Koterski był już zdecydowany obsadzić mnie w Dniu świra. Spytałem wtedy Marka, jak on będzie to grał. Przecież tam są sceny, w których onanizujesz się do gazety, podcierasz się siedem razy na sedesie albo załatwiasz się pod drzewem – jak pies! A Mareczek w dobrym nastroju, beztrosko odpowiedział: „No co ty, Andrzej? To tylko scenariusz jest”.
W końcu zacząłem jeździć na plan. Miałem do zagrania ledwie kilka scen w drugoplanowej roli, która była ważna dla Koterskiego. Przez jego upór – nie pozwalał zmienić nawet zdania i wszystko musiało być kropka w kropkę tak, jak to napisał w scenariuszu – granie bywało męczące i bardzo nieprzyjemne. Z każdym spotkaniem widziałem, że Marek Kondrat był coraz smutniejszy i nawet zaczął siwieć.
Słynną scenę na plaży kręciliśmy dwa dni, bo pierwszego lał deszcz, był sztorm i nic nie dało się zrobić. Marek powiedział mi wtedy, że ma już dość tego filmu. Nie może słuchać, co mówi, i patrzeć na to, jak gra: „Andrzej, jestem zmęczony jak Adaś Miauczyński. Muszę odpocząć”.
Na skręcenie kolejnej sceny jechaliśmy busem i w pewnym momencie Kondrat zwraca się do Koterskiego.
− Słuchaj, Marek. Skoro przewaliliśmy już cały budżet filmu, a zdjęcia kręcimy już o kilka dni dłużej, mam pomysł!
− Słucham cię, Mareczku. O co chodzi?
− Wypierdolmy scenę, gdzie w odwecie załatwiam się pod oknem Bożenki Dykiel!
− Co ty mówisz, Mareczku?
− No mówię – wywalmy tę scenę, gdzie sram jak pies na trawniku pod oknem.
− Główną scenę z filmu chcesz wypierdolić?!