- W empik go
Angry Goddess - ebook
Angry Goddess - ebook
Mijają dwa lata, od kiedy Oliver Sanclair i Violet McMillan widzieli się po raz ostatni. Ich drogi znów się skrzyżują, choć teraz przyjdzie im stanąć po przeciwnych stronach sądowej barykady.
Violet obiecała sobie, że uczyni wszystko, by zostać pierwszą osobistą porażką Olivera. Skupiając się na pracy, ma tylko jeden cel – wygrać sprawę, aby jak najszybciej opuścić Nowy Jork.
Ponowne pojawienie się Violet w życiu Olivera, utwierdza mężczyznę w przekonaniu, że to, co poczuł przed dwoma laty, miało większe znaczenie, niż chciałby przyznać. Przyjdzie mu stanąć przed wyborem – albo odpuści i pozwoli Violet znowu zniknąć, albo zrobi wszystko, żeby ją przy sobie zatrzymać.
Kobieta jednak skrywa kilka sekretów, które mogą zaważyć nie tylko na wygraniu sądowej batalii, ale także na jej przyszłości. Czy zgodzi się, aby Oliver Sanclair po raz drugi zawładnął jej sercem?
Opis pochodzi od Wystawcy.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8178-923-3 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
20 stycznia
Godzina 2:34
Marnie od dzieciństwa wiedziała, że zginie od postrzału. Nad wyraz dokładnie pamiętała moment, w którym pojawiła się ta pewność. Miała wtedy sześć lub siedem lat. Z tamtego okresu w jej pamięci utkwił jedynie sen, który zbudził ją w środku nocy. Dysząc, ze skroniami oblanymi potem i mocno bijącym sercem, usiadła na brzegu dziecięcego łóżka w swoim pokoju na trzecim piętrze domu rodziców. Uniosła drżące dłonie i dotknęła nimi miejsca, w które we śnie trafił wystrzelony z pistoletu pocisk. Nie poczuła lepkości krwi ani bólu. W tamtej chwili towarzyszył jej jedynie strach.
Gdy tkwiła w sennym koszmarze, z jej gardła musiał wyrwać się krzyk, bo zbudzony w środku nocy tata pojawił się w progu sypialni. Mężczyzna wydawał się wyraźnie zaniepokojony. Przez kolejne minuty tulił ją i zapewniał, że wszystko, co wydawało się tak przerażająco prawdziwe, było jedynie snem. Jednak w Marnie już wówczas zakiełkowała pewność, że umrze właśnie w taki sposób, w jaki umarła w koszmarze.
Nie traktowała tego jak przekleństwo. Choć wiedziała, że większość ludzi na jej miejscu zapewne unikałaby wszystkiego, co miało związek z bronią czy też postrzałem, Marnie, jak na ironię, postanowiła wstąpić do policji. Marzyła o karierze detektywa śledczego, być może nawet stanowisku w jednym z biur FBI.
Z marzeń pozostała jednak wyjątkowo marna garstka pięknych wizji i odrobina rozczarowania. Po kilku latach służby funkcjonariuszka trafiła na posterunek mieszczący się nieopodal niewidzialnej granicy oddzielającej Manhattan od Bronxu. Nie mogła narzekać. Praca w tym miejscu należała do stosunkowo przyjemnych, a nocne dyżury, które kobieta zwykła brać, przebiegały spokojnie i bez zakłóceń.
Cóż, nie licząc Charlesa Mendeza, z którym na swoje nieszczęście pełniła służbę w nocy z dziewiętnastego na dwudziestego stycznia.
Dostrzegła go kątem oka. Nie odrywając spojrzenia od ekranu komputera, gdzie właśnie kończyła oglądać ostatni odcinek szóstego sezonu Friends, zapytała:
– Dokąd właściwie się wybierasz?
Charles zatrzymał się niespełna metr od szklanych drzwi. Tuż za nimi rozciągała się opustoszała skąpana w blasku lamp ulica. Mężczyzna odwrócił ku Marnie głowę i obdarzył ją najbardziej czarującym uśmiechem, na jaki było go stać.
– Odpuść. Twój urok osobisty na mnie nie działa – mruknęła znudzona.
Działał natomiast na większość damskiej części pracownic posterunku – a także, jak przypuszczała Marnie, na jedną czwartą męskiej części, ale nie miała co do tego pewności. Była natomiast pewna, że Charles Mendez jak w każdy piątek wymykał się z dyżuru, by spędzić przynajmniej godzinę na obściskiwaniu się na tylnym siedzeniu swojego mercedesa z Anną. Anna zajmowała się archiwum, czasami przynosiła kawę lub drukowała papiery. Była ładna, urocza i śmiała się w sposób, który sprawiał, że stojące w pobliżu osoby po chwili zaczynały się zastanawiać, czy nie zabrakło jej tlenu.
Marnie mimowolnie pomyślała o tym, czy odgłosy, jakie z siebie wydaje, gdy ręka Charlesa wsuwa się pomiędzy jej jędrne uda, są równie zabawne jak ten śmiech.
– Tylko ten jeden raz, Marnie. – Pojawił się po drugiej stronie blatu.
– Dobrze wiesz, że wymykanie się z dyżuru jest wbrew regulaminowi…
– Podobnie jak oglądanie głupich seriali komediowych na służbowym komputerze – zauważył, po czym zerknął na wiszące w kącie pomieszczenia urządzenie. – Wiem, że wyłączasz kamery, żeby nikt cię nie nakrył. – Pokręcił głową, pochylił się i w końcu szepnął: – Każdy ma swoje małe brudne sekrety.
Marnie uniosła leniwie wzrok, a następnie wykrzywiła wargi w grymasie.
Charles należał do grona facetów, którzy w pewien sposób obrzydzali policjantkę – był w stanie przelecieć każdą kobietę, która uśmiechała się do niego dłużej niż przez dwie sekundy. Następnego dnia jego słynne opowieści, zatytułowane przez innych funkcjonariuszy: „Przygody na tylnym siedzeniu Mendeza”, rozbrzmiewały w całym komisariacie. Był jednak dobrym policjantem i tego nie mogła mu odmówić.
– W porządku. – Dała za wygraną, wiedząc, że nawet jeśli powiedziałaby o nocnych ucieczkach Charlesa, musiałaby wkopać także samą siebie, ujawniając, że kilka minut wcześniej wyłączyła kamery. – Zejdź mi z oczu.
Charles posłał jej coś w rodzaju uśmiechu pełnego zwycięskiej dumy. Gdy szklane drzwi w końcu się za nim zatrzasnęły, w komisariacie zapanowała przyjemna cisza.
Marnie poczekała, aż odcinek serialu dobiegnie końca, potem chwyciła pusty kubek po kawie i ruszyła w kierunku automatu. Stał w wąskim korytarzu, a kawa, którą z siebie wypluwał, smakowała gorzej niż ta z metra w centrum Nowego Jorku.
Kobieta wstawiła kubek do maszyny, wcisnęła odpowiedni przycisk, oparła plecy o ścianę i wsłuchała się w dźwięk pracującego urządzenia. Automat liczył już kilka lat, więc napełnienie naczynia kawą zajęło mu dobre dwie minuty, po których Marnie chwyciła kubek z nie tak ciepłą kawą, jakiej mogłaby oczekiwać.
Właśnie wtedy panującą na komisariacie ciszę przerwał trzask szklanych drzwi.
Kącik ust Marnie uniósł się w lekkim uśmiechu.
– Niech zgadnę, Anna cię wystawiła… – Urwała, kiedy jej wzrok spoczął na drzwiach.
Na szklanej szybie widniały podłużne, przypominające zrobione palcami smugi, ślady krwi.
– Charles? – Zmarszczyła brwi, odstawiła kubek z kawą tuż obok komputera, na którego ekranie włączył się kolejny odcinek serialu, po czym podeszła bliżej wejścia. – To nie jest zabawne, więc jeżeli próbujesz zrobić mi jeden z tych swoich głupich kawałów… – Słowa utknęły jej w gardle, zduszone nagłym przerażeniem.
Tuż za sobą usłyszała urywany oddech, a w odbiciu szklanych drzwi ujrzała męską sylwetkę, która z pewnością nie należała do Charlesa.
Choć Marnie szczerze go nie znosiła, teraz tak bardzo pragnęła, by to właśnie on stał tuż za nią.
Odwróciła się powoli, wcześniej jakimś cudem odnajdując w sobie resztki odwagi. Dostrzegła chłopaka, nastolatka, chudego i drobnego. Miał na sobie brudne od krwi i ziemi ciemne ubrania – nieco za dużą bluzę z kieszeniami i sprane dżinsy. W wiszącej luźno dłoni trzymał pistolet.
Marnie przypomniała sobie o koszmarze, który nawiedził ją, gdy była jeszcze dzieckiem – o kuli przebijającej jej serce. Gdzie teraz był jej tata? Powinien chwycić ją w ramiona i obiecać, że to, co widzi, nie jest prawdziwe.
Pistolet był umazany krwią, tak samo jak buty nastolatka.
Policjantka próbowała dostrzec twarz chłopaka, ale miał spuszczoną głowę. Ciemne, długie włosy opadały mu na policzki. Uniósł podbródek, gdy Marnie postawiła pierwszy krok w przód. Zawahała się, kiedy spojrzał na nią oczami pełnymi łez.
Twarz również miał brudną od krwi. Przypominała piegi zdobiące blade mokre od płaczu policzki.
Chłopak rozchylił wargi i szepnął słabym głosem:
– Zabiłem ją…ROZDZIAŁ 1
Przez cmentarz przemknął mocny powiew chłodnego wiatru, który wdarł się pod poły jasnego płaszcza okrywającego ramiona Violet McMillan.
Stojąc pomiędzy dwoma nagrobkami, starała się odpędzić znużenie. Zmęczenie próbowało wkraść się do jej umysłu, choć chłód poranka nieco otrzeźwiał zbłąkane myśli dziewczyny. Odwróciła wzrok od drżących na wietrze liści odległych drzew i spojrzała na wyryte w jasnych kamieniach imiona i nazwiska: Marie McMillan oraz John McMillan.
Ciszę panującą w tym miejscu o tak wczesnej porze przerwał dźwięk telefonu. Violet poruszyła zdrętwiałą od zimna dłonią i z kieszeni płaszcza wydobyła komórkę. Spomiędzy ust dziewczyny wyrwało się głębokie westchnienie, gdy zauważyła znajomy numer.
Odebrała, przycisnęła urządzenie do policzka i, nie tracąc czasu na zbędne formalności, za jakie uznała powitanie, rzuciła:
– Jest siódma rano, Harry.
– Tak, wiem, ale… – Wydawał się nieco zakłopotany. – Do kancelarii wpadła jakaś kobieta. Zaproponowałem, że znajdę dla niej najbliższy wolny termin spotkania, ale uparła się, usiadła w poczekalni i powiedziała, że na ciebie poczeka. Mam kazać jej odejść czy…
– Jestem już w drodze – wtrąciła. – Dotrę do kancelarii najszybciej jak to możliwe – dodała, a sekundę później zakończyła połączenie.
Schowała telefon do kieszeni płaszcza, odwróciła się i zdołała postawić zaledwie krok, zanim zatrzymała ją dziwna, nienaturalna siła, której pochodzenia Violet nie była w stanie wytłumaczyć. Jeszcze raz zerknęła w kierunku nagrobków, pośpiesznie odgarnęła zabłąkany kosmyk z zaróżowionego policzka, po czym mruknęła:
– Naprawdę muszę już iść.
Dlaczego za każdym razem, kiedy nadchodził czas, by opuścić to miejsce, czuła się tak, jakby zostawiała ich tutaj samych? Przecież wiedziała, że było to absurdalne, pokręcone, ale również w jakiś dziwaczny sposób… kojące. Złudna świadomość, że nie była całkiem sama, dodawała jej otuchy, nawet jeśli tym, co niwelowało wrażenie samotności, były dwie bryły szarego kamienia, na których widniały powoli blaknące imiona jej rodziców.
Powstrzymała się przed obiecaniem, że wróci. Zawsze wracała. Każdego poranka odwiedzała to miejsce, łudząc się, że pewnego dnia potrzeba przyjścia tutaj zniknie.
Przeszła pomiędzy nagrobkami, opuściła mury otaczające cmentarz i na parkingu skierowała się w stronę swojego samochodu. Był poniedziałek, więc na trasie do kancelarii natrafiła na poranne korki, w których spędziła kilkadziesiąt minut. W pracy zjawiła się przed ósmą, choć zgodnie z widniejącym na szklanych drzwiach napisem, biuro budziło się do życia dopiero o dziewiątej.
Tuż przy wejściu natknęła się na Harry’ego. Z lekkim uśmiechem odebrała od niego kubek ciepłej kawy i ruszyła korytarzem w kierunku swojego gabinetu. Chłopak popędził za nią. Był niższy niemal o głowę, więc nadążenie za stawianymi przez Violet szybkimi krokami kosztowało go nieco wysiłku.
– Pani Nixon wciąż czeka w poczekalni…
– W porządku – ucięła. Zatrzymała się i spojrzała przelotnie na asystenta, przez co pośpiesznie poprawił okulary, które zsunęły się na czubek jego nosa. – Przygotuj papiery dotyczące sprawy Reylonds Company. Chcę mieć je na biurku najpóźniej za godzinę.
– Oczywiście…
– Gdy pojawi się Owen, poproś go, żeby do mnie przyszedł, zanim pojedzie do sądu.
Harry skinął energicznie głową. Violet nie wiedziała, skąd ten chłopak miał tak wiele energii o ósmej rano, ale dopóki wywiązywał się ze wszystkich zadań, jakie mu powierzała, nie zamierzała narzekać.
W przytulnej poczekalni prawniczka zauważyła około czterdziestoletnią kobietę. Nieznajoma była drobna, szczupła, miała jasne, krótkie włosy i azjatyckie rysy twarzy. Gdy tylko dostrzegła Violet, zerwała się z obitej czarną skórą kanapy, nerwowo poprawiając przy tym materiał kremowej garsonki.
– Przepraszam, że wpadłam tutaj bez wcześniejszego umówienia terminu…
– Nie szkodzi – zapewniła Violet, wyciągając dłoń w kierunku kobiety. – Violet McMillan.
– Nora Nixon.
– Porozmawiamy w moim gabinecie – poinformowała, popychając drzwi, które wciąż były opatrzone imieniem i nazwiskiem jej ojca.
Choć od jego śmierci minęło wiele nieznośnie długich miesięcy, dziewczyna nie zdecydowała się na zastąpienie jego imienia własnym. To jedna z tych spraw, na które nadal nie była gotowa.
– Proszę usiąść – poleciła, odstawiając na blat biurka kubek.
Nora Nixon zajęła miejsce na jednym z dwóch foteli, nerwowo zaciskając dłonie na kopertowej torebce. Jej długie, chude palce były ozdobione trzema złotymi pierścionkami. Paznokcie pomalowała krwistoczerwonym lakierem podobnym do koloru pomadki pokrywającej jej wąskie usta.
Violet odwiesiła płaszcz na stojący tuż obok okna wieszak, starając się nie patrzeć na rodzinne fotografie zajmujące parapet. Zdjęcia były kolejnymi rzeczami, których się stąd nie pozbyła. Cóż, właściwie nie wyrzuciła ani nie ruszyła niczego, co należało do jej ojca. Kiedy ponad rok wcześniej została głową rodzinnej kancelarii, nie chciała zajmować gabinetu, w którym John wcześniej spędzał niemal każdą chwilę, ale Owen tak bardzo na to nalegał, że w końcu odpuściła. Wciąż nie potrafiła poczuć się w tym miejscu swobodnie, zupełnie jakby nigdy nie powinno jej tutaj być.
– Napije się pani kawy, herbaty? – zaproponowała, wracając myślami do obecnej chwili. Zbyt często dawała się porwać wspomnieniom.
– Dziękuję. Ten uroczy chłopiec już mi to proponował.
Prawniczka powstrzymała chęć napomknięcia, że Harry nie był już chłopcem, choć jego nieco dziecięcy wygląd sugerował coś przeciwnego. Od pół roku pełnił funkcję asystenta, jednak niektórzy klienci kancelarii byli przekonani, że chłopak był młodszym bratem Violet.
– W czym mogę pomóc, pani Nixon? – Usiadła za biurkiem.
– Chodzi o tego kretyna… to znaczy mojego męża. – Odetchnęła głęboko, zduszając nagły poryw emocji. – Rozwodzimy się.
– Rozumiem.
– Nie, z pewnością pani tego nie rozumie – zaprzeczyła, po czym po raz kolejny westchnęła. – Przepraszam, jestem trochę zdenerwowana – wyjaśniła pośpiesznie. – Mój mąż jest dyrektorem dużej firmy, a ja przez wszystkie te lata zajmowałam się domem, ponieważ jego zarobki były wystarczające, bym nie musiała pracować. Teraz, po dwudziestu latach małżeństwa, mój mąż chce zostawić mnie z niczym – prychnęła. – Wiem, że jest pani najlepsza. Widziałam te wszystkie artykuły w magazynach prawniczych…
Violet nie zdołała zapanować nad grymasem, jaki cieniem rzucił się na jej twarz. Odkąd wygrała głośną sprawę jednej z dużych korporacji, pisma prawnicze nie chciały się od niej odczepić.
– Przykro mi, ale zazwyczaj nie zajmuję się sprawami dotyczącymi rozwodów. W naszej kancelarii pracuje kilkoro równie dobrych prawników, którzy z pewnością…
– Nie. – Nora pokręciła głową. Uśmiechnęła się w sposób, który równie dobrze mógł być kolejnym grymasem. – Nie rozumie pani. Nie potrzebuję kogoś dobrego. Mój mąż jest w stanie zrobić wszystko, żeby zostawić mnie na lodzie i upokorzyć. Potrzebuję kogoś najlepszego. Kogoś takiego jak pani.
– Naprawdę mi przykro, ale…
– Patric miał rację – mruknęła. – To on mi panią polecił. Dlatego przyleciałam tutaj aż z Nowego Jorku. Zna pani Patrica Nolana, prawda?
Violet zesztywniała, słysząc brzmienie tego nazwiska. Choć spotkała Patrica Nolana zaledwie dwa razy, był on tak wyrazistą postacią, że nawet gdyby naprawdę tego pragnęła, nie byłaby w stanie wyrzucić go z pamięci. Nie potrafiła wyrzucić z niej szczególnie wieczoru, kiedy zgodziła się zagrać z nim w pokera, by zdobyć sprawę dla…
Potrząsnęła głową, uznając, że nie był to najlepszy moment na powrót do tamtych chwil.
– Tak, ale naprawdę nie jestem w stanie pani pomóc. Może porozmawia pani z którymś z moich kolegów? Większość z nich ma spore doświadczenie w sprawach dotyczących podziału majątku… – Zamilkła, kiedy kobieta gwałtownie zerwała się z fotela.
– Nie. Zależało mi właśnie na pani. – Wydawała się zrezygnowana. – Jeszcze raz przepraszam, że wpadłam bez zapowiedzi. Najwidoczniej niepotrzebnie… – Odwróciła się, lecz nagle przystanęła. – Patric powiedział, że z pewnością się pani zgodzi, szczególnie gdy usłyszy pani, że adwokatem reprezentującym mojego męża jest Oliver Sanclair.
Violet poderwała głowę. Pewność, że się przesłyszała, boleśnie zmalała, gdy Nora Nixon jeszcze raz na nią spojrzała. Teraz wyglądała jak kobieta, która zawsze dostawała to, czego chciała. Uniosła nieco wyżej szpiczasty podbródek.
– Słucham?
– Oliver Sanclair – powtórzyła. – Czy to nazwisko przekona panią do zmiany zdania?
***
Ból głowy towarzyszył jej, odkąd Nora opuściła gabinet, mimo to Violet wróciła do domu dopiero późnym wieczorem. Zazwyczaj pojawiała się w kancelarii jako pierwsza i opuszczała ją jako ostatnia.
Zaparkowała samochód w garażu i bocznym wejściem dostała się do środka rodzinnej rezydencji. Przywitała ją cisza przerywana jedynie odgłosami szpilek uderzających o marmurową posadzkę, kiedy Violet przechodziła do ogromnej, pustej i cichej kuchni. Dziewczyna wyjęła z szafki opakowanie leku na ból głowy, po czym połknęła dwie tabletki.
Dostrzegła szklankę po szkockiej stojącą na blacie, na który odstawiła butelkę z wodą. Zgarnęła szkło, włożyła je do zmywarki, a następnie wyjęła z niej czysty kieliszek. W lodówce czekała na nią butelka The Velvet Devil. Napełniła kieliszek czerwonym winem, pozbyła się wysokich szpilek, po czym przeszła do salonu. Odetchnęła z ulgą, gdy jej stopy zatopiły się w puchatym dywanie.
Opadła na kanapę, upiła łyk alkoholu, a następnie odchyliła głowę i rozluźniła spięte po całym dniu ciało. Wielu ludzi traktowało powrót do domu jako początek odpoczynku, ale myśli Violet nawet tutaj skupiały się na pracy. Tak było łatwiej odgrodzić się od wszystkiego, co dopadało ją za każdym razem, kiedy wracała do tych murów. Choć przebywanie tutaj kosztowało ją wiele wysiłku, nie potrafiła sprzedać rezydencji.
Wychowała się tutaj. W tym salonie, na tej podłodze, stawiała pierwsze kroki. Na dodatek z tym miejscem wiązały się dobre wspomnienia.
Upiła kolejny łyk wina i zanim ponownie dała ponieść się rozmyślaniom, na moment straciła czujność. Pozwoliła, aby do jej umysłu wdarło się to, czego nie chciała tam wpuścić. Wizyta, którą z samego rana złożyła jej Nora Nixon, zasiała w Violet wątpliwości. Prawniczka starała się wytłumaczyć słabszej części swojej świadomości, że nie mogła się im poddać.
Nie była specem w sprawach związanych z podziałem majątku, a Nowy Jork był jednym z miejsc, które zostawiła za sobą.
Jęknęła cicho, prostując się na tyle, aby chwycić leżący nieopodal telefon. Wybrała numer, przycisnęła urządzenie do ucha, po czym wstała z lampką wina w dłoni i podeszła do jednego z szerokich okien. Na zewnątrz rozciągał się skąpany w delikatnym blasku lamp ogromny ogród. Nie pamiętała, by w ostatnich miesiącach wyszła do niego choć raz.
– Nie uwierzysz, ale właśnie o tobie myślałem – odezwał się głos w telefonie.
Delikatnie się uśmiechnęła.
– Wszystko w porządku? – zapytał Derek.
– Tak – odpowiedziała. – Chyba po prostu się za tobą stęskniłam…
– W takim razie musisz wpaść do Nowego Jorku. Będziesz miała okazję w końcu poznać Larry’ego. No i zobaczysz nasze dziecko jeszcze przed otwarciem.
Dzieckiem była kawiarnia, którą niebawem mieli wspólnie otworzyć Derek i jego chłopak. Violet nie miała jeszcze okazji osobiście spotkać Larry’ego. Znała go jedynie z zasłyszanych na jego temat opowieści. Mężczyzna musiał być dla jej przyjaciela kimś naprawdę ważnym, skoro Derek był gotowy na jakiś czas zrezygnować z pisania, by zająć się wspólnym biznesem.
– Tylko nie próbuj znowu tłumaczyć się pracą – ostrzegł.
– To nie takie proste.
– Wiem, że masz dużo na głowie, V. Nadal uważam, że za szybko wróciłaś do pracy po śmierci ojca, ale spokojnie, nie zamierzam robić ci z tego powodu kolejnego wykładu. Nie teraz. Larry przygotował makaron na kolację.
– W takim razie nie będę wam przeszkadzała.
– Hej, V.
– Tak?
– Pamiętaj, że tutaj jestem, okej? Gdyby coś się działo, wynajmę pieprzony helikopter i w ciągu godziny zjawię się w tym przeklętym Los Angeles.
– Wiem. – Uśmiechnęła się smutno. – Miłej kolacji. I pozdrów ode mnie Larry’ego.
– Jasne.
Przerwała połączenie. Upiła kolejny łyk wina, opróżniając kieliszek, i oparła głowę o zimną ścianę. Przez moment pustym wzrokiem wpatrywała się w ogród spowity ciemnością, a potem przesunęła spojrzeniem po pustym salonie. Raz w tygodniu wpadała tutaj sprzątaczka, która nie miała zbyt wiele do roboty. Violet spędzała większość czasu w kancelarii, a w domu zjawiała się jedynie wieczorem, żeby przespać kilka godzin i wczesnym rankiem znowu udać się do pracy.
Przygryzła dolną wargę, zerkając na telefon. Po chwili ponownie przyłożyła urządzenie do policzka.
– Wiem, że jest późno – mruknęła.
– Coś się stało? – Harry brzmiał na nieco zaspanego.
– Obudziłam cię?
– Nie – odpowiedział.
Dziewczyna wiedziała, że skłamał.
– Gdy dotrzesz rano do kancelarii, zadzwoń do Nory Nixon i przekaż jej, że zmieniłam zdanie.
– To wszystko?
– Będzie wiedziała, o co chodzi. Potem zarezerwuj dla mnie lot do Nowego Jorku na najbliższą środę.
– Klasa biznesowa?
– Tak. To wszystko, Harry. Przepraszam, że zawracam ci głowę po pracy.
– Nic się nie stało. Jak długo planujesz być w Nowym Jorku? Mam od razu zarezerwować bilet powrotny?
– Nie. – Spojrzała na pusty kieliszek. – Obawiam się, że nie wrócę tak szybko.ROZDZIAŁ 2
W ciągu ostatnich miesięcy wiele spraw uległo zmianie, ale Nowy Jork wciąż wydawał się taki sam – zatłoczone ulice, nieustannie śpieszący się gdzieś ludzie i wszechobecny hałas. W porównaniu do tego miasta Los Angeles było spokojne i względnie ciche. Być może w dużej mierze zależało to od panującej tam pogody – wiecznie trwające lato sprawiało, że dni zdawały się niemal nieznośnie długie. Ludzie sądzili więc, że mają na wszystko nieco więcej czasu niż reszta świata i nie muszą się śpieszyć.
Violet długo nie potrafiła przywyknąć do takiego tempa życia. Lata, które spędziła w Nowym Jorku, jej na to nie pozwalały. A teraz, gdy po blisko dwudziestu czterech miesiącach wróciła do tego tętniącego życiem miasta, z zaskoczeniem odkryła, że zdołała się od tego wszystkiego odzwyczaić.
Przemierzała lotnisko Johna F. Kennedy’ego wolnym krokiem, zerkając na mijających ją w biegu ludzi. Ciągnąc za sobą małą walizkę, przeszła przez szklane drzwi i ruszyła w kierunku postoju żółtych nowojorskich taksówek. Udało jej się złapać jeden z ostatnich samochodów, zanim odjechał. Gdy już miała chwycić klamkę i otworzyć drzwi, poczuła silne uderzenie w prawe ramię.
– O Boże, przepraszam! – pisnęła jasnowłosa dziewczyna. Pojawiła się tak nagle, że Violet w pierwszej chwili poruszyła bezgłośnie ustami, nie wydając z siebie żadnego dźwięku. – To pani taksówka? – Zerknęła w kierunku auta. – Mogłabym zabrać się razem z panią? Zazwyczaj nie bywam tak nachalna, ale jeśli nie zjawię się w pracy na czas, mój szef albo mnie zwolni, albo każe układać tysiące teczek w kolejności alfabetycznej…
– Jasne – wtrąciła Violet.
– Naprawdę? – Dziewczyna odetchnęła z ulgą, jakby nie wierzyła, że na świecie istnieją jeszcze tak życzliwi ludzie.
– To żaden problem. – Otworzyła drzwi.
– Dziękuję.
Kierowca zapakował walizkę Violet do bagażnika. Gdy taksówka włączyła się do miejskiego ruchu, prawniczka spojrzała na siedzącą tuż obok dziewczynę, która ściskała nerwowo materiał swojego płaszcza.
– Jestem pewna, że twój szef zrozumie, jeśli spóźnisz się kilka minut. – Starała się dodać jej otuchy. Wypowiedzenie tych słów było odruchem, nad którym nie potrafiła zapanować. Pamiętała czasy, gdy mierzyła się z podobnymi problemami.
– Nie rozumie pani – westchnęła. – Jeżeli spóźnię się choć minutę, będę mogła pożegnać się z posadą. – Wyjrzała przez okno i przez dłuższy czas wpatrywała się w sunące po ulicy auta, obserwowała zmieniające się otoczenie.
Taksówka utknęła w porannym kroku, jaki rozciągał się na FDR Drive.
– Już po mnie. – Nieznajoma wyglądała, jakby przytłoczyła ją myśl o konsekwencjach spóźnienia.
– Może spróbuj do niego zadzwonić i uprzedź, że nieco się spóźnisz? – podsunęła McMillan.
– To nic nie da. Mój szef jest… – zawiesiła głos.
– Dupkiem?
Dziewczyna uśmiechnęła się, jednocześnie trochę się rozluźniając.
– Jest profesjonalistą – dokończyła. – I wymaga tego również od innych, a bycie idealnym jest czasami… naprawdę trudne. – Pochyliła się między przednimi siedzeniami. – Wysiądę tutaj.
– Jest pani pewna? – Kierowca spojrzał na nią w lusterku.
– Tak. Resztę drogi pokonam na nogach. Może jeżeli pobiegnę dość szybko, uda mi się zdążyć. – Odpięła pas i zerknęła na prawniczkę. – Jeszcze raz dziękuję za pomoc.
– To żaden kłopot. – Uśmiechnęła się.
Nieznajoma chwyciła torebkę, otworzyła drzwi i wysiadła. Violet obserwowała ją przez szybę, gdy mknęła pomiędzy stojącymi w korku samochodami, a potem biegła zatłoczonym chodnikiem.
– Ach, ta dzisiejsza młodzież… – mruknął z lekkim rozbawieniem kierowca. – Wiecznie się gdzieś śpieszą, choć mogłoby się wydawać, że mają więcej czasu i za niczym nie muszą gonić, prawda?
Violet nie odrywała wzroku od rozciągającej się za szybą nowojorskiej ulicy. Blondynka zniknęła pomiędzy wysokimi budynkami.
– Kiedyś byłam taka sama – szepnęła.
– Słucham? – Kierowca spojrzał na nią w lusterku.
Obdarzyła go lekkim uśmiechem i pokręciła lekko głową, jakby pragnęła dać mu do zrozumienia, że to, co powiedziała, nie było na tyle istotne, by zdecydowała się to powtórzyć.
– To pani pierwsza wizyta w Nowym Jorku? – zagadnął.
– Nie. Mieszkałam tutaj przez kilka lat.
– Niektórzy mówią, że Nowy Jork albo się kocha, albo nienawidzi. To pewnie wina tych przeklętych korków.
Uśmiechnęła się po raz kolejny, zastanawiając się nad tym, do której grupy należała. Niezwykle rzadko pozwalała sobie na powrót myślami do lat, które spędziła w Nowym Jorku. Ta rana wciąż nie zdołała się zagoić, więc wolała jej nie dotykać.
Kiedy korki w końcu odrobinę zmalały, taksówka zatrzymała się przed upchniętym pomiędzy dwoma wieżowcami wąskim budynkiem z ogromnymi szklanymi witrynami. Kierowca wyjął walizkę z bagażnika i pożegnał się, życząc Violet miłego pobytu w mieście, a potem odjechał, zostawiając kobietę na chodniku.
Potrzebowała chwili, aby w końcu popchnąć szklane drzwi i wejść do przytulnego wnętrza kawiarni. Tuż nad głową V zabrzęczał dzwonek, a moment później z oddali dobiegł znajomy głos, na którego dźwięk w jej sercu zagościło ciepło.
– Przepraszamy, ale oficjalne otwarcie kawiarni odbędzie się dopiero w… – Derek wyłonił się zza długiej lady. Burza rdzaworudych włosów odznaczyła się na tle kremowych ścian. – Violet? – szepnął z niedowierzaniem, jakby zobaczył ducha.
Dziewczyna zatrzymała się pośrodku pustego lokalu i zapytała:
– Czy to tutaj dostanę najlepszą kawę w Nowym Jorku?
Derek wyszedł zza kontuaru, w kilku krokach pokonał dzielącą ich odległość i porwał przyjaciółkę w ramiona. Nie puścił jej, dopóki Violet nie jęknęła:
– Udusisz mnie.
– Dlaczego nie uprzedziłaś, że wpadniesz? – Odsunął się, wciąż trzymając dłonie na jej ramionach. – Przyjechałbym po ciebie na lotnisko i przygotowałbym pokój gościnny.
– Wynajęłam apartament w hotelu – wtrąciła. – Zresztą… Chciałam zrobić ci niespodziankę.
– Schudłaś – zauważył z troską.
– Odrobinę – mruknęła.
Minęło kilka miesięcy, odkąd widzieli się po raz ostatni.
Derek zmierzył przyjaciółkę spojrzeniem i głęboko odetchnął.
– Nie masz pojęcia, jak bardzo mi cię brakowało, V. Nowy Jork bez ciebie to już nie to samo miejsce. Jak długo planujesz zostać? – Poprowadził ją w stronę lady.
– Z pewnością nie przegapię otwarcia kawiarni. – Rozejrzała się, zdejmując kremowy szal. – Jestem z ciebie okropnie dumna, Derek.
– Dumna? – powtórzył z rozbawieniem. – Skarbie, to ja chwalę się każdemu, że moja przyjaciółka jest najlepszym prawnikiem w Los Angeles.
– Daj spokój. – Usiadła na wysokim stołku. – Gdzie Larry?
– Pojechał do sklepu budowlanego. Jutro zamierzamy zacząć malowanie ścian na pierwszym piętrze. Jeżeli wszystko pójdzie zgodnie z planem i do końca tygodnia dostarczą nam regały, urządzimy tam biblioteczkę.
– Kawiarnia połączona z biblioteką?
– To był pomysł Larry’ego. Chciał, żebym miał tutaj… coś swojego.
Violet nie zdołała powstrzymać uśmiechu. Co prawda nie miała okazji poznać Larry’ego osobiście, zamieniła z nim zaledwie kilka zdań podczas rozmowy telefonicznej, ale dopóki Derek był z nim szczęśliwy, nie mogła powiedzieć o nim złego słowa.
– Daj mi pięć minut. Jeżeli uda mi się znaleźć jakiś kubek w leżących na zapleczu kartonach, może jako pierwsza spróbujesz naszej słynnej kawy. – Derek zniknął w sąsiednim pomieszczeniu, z którego po chwili dobiegł trzask tłuczonego szkła. – To nic! Poszukam innego kubka!
Wiodąc spojrzeniem po pustych ścianach, Violet w końcu natrafiła na kręcone schody. Dotarła nimi na pierwsze piętro, a właściwie półpiętro, biorąc pod uwagę fakt, że z tego miejsca można było spojrzeć w dół i objąć wzrokiem większą część kawiarni, a także fragment lady. Podłogę niemal w całości zasłaniały wypełnione książkami kartony.
– Właśnie tutaj planujecie urządzić bibliotekę? – zapytała, słysząc za sobą kroki.
– Tak. – Derek pojawił się tuż obok prawniczki. – Tutaj ustawimy regały, a tam zrobimy kącik do czytania. – Wskazał przeciwległy róg pomieszczenia. – Jeżeli ktoś podczas picia kawy nagle zapragnie poczytać, wystarczy, że wejdzie schodami na piętro i weźmie książkę z półki.
Violet spojrzała na przyjaciela. Gdy mówił o tym wszystkim, nie potrafił pozbyć się z twarzy szczerego uśmiechu. Cieszyła się, widząc go tak szczęśliwego.
– Och. – Derek odwrócił się chwilę po tym, jak w kawiarni ponownie rozbrzmiał dźwięk dzwonka. – To Larry. Chodźmy.
Pokonali kręcone schody i natknęli się na wysokiego mężczyznę. Violet widywała Larry’ego podczas rozmów wideo, jakie od czasu do czasu odbywała z Derekiem, ale na żywo wyglądał nieco inaczej niż na ekranie laptopa czy komórki. Był szczupły, miał jasne lekko kręcone włosy i łagodne spojrzenie. Jego wąską twarz okalała krótka broda.
– Mamy niespodziewanego gościa. – Derek objął Violet ramieniem.
– Violet McMillan we własnej osobie. – Rozłożył szeroko ręce, a sekundę później dziewczyna tkwiła już w jego silnym uścisku. Pachniał mocną wodą kolońską. – Cieszę się, że w końcu mam okazję cię poznać osobiście. Derek nieustannie o tobie mówił.
– Bez przesady – mruknął rudowłosy.
– Mi też jest bardzo miło, Larry – odpowiedziała, wyswobadzając się z objęć.
– Właśnie zamierzałem zrobić dla V kawy, ale ekspres…
– Zaraz się tym zajmę – wtrącił Larry, prowadząc Violet w kierunku kontuaru. – To nowy sprzęt i jeszcze chyba nie zdążyliśmy znaleźć nici porozumienia – wyjaśnił.
Podczas gdy Larry starał się uporać z kapryśnym urządzeniem, Derek stanął po drugiej stronie stołu, oparł łokcie na blacie i się zaśmiał.
– Gdyby Esme wiedziała, że wpadłaś do Nowego Jorku, chyba dostałaby szału. Ona też strasznie za tobą tęskni.
– Wciąż jest na kontrakcie w Madrycie? – zapytała.
– Tak, ale obiecała, że pojawi się na otwarciu kawiarni. Wciąż pozostały nam jeszcze ponad dwa tygodnie, ale cieszę się, że przyjechałaś wcześniej.
– To nie jest jedyny powód. Prowadzę tutaj sprawę.
– To coś poważnego?
– Nie. Kwestia podziału majątku. Moja klientka rozwodzi się z mężem, z którym toczy spór o dość pokaźną sumę.
– Przyleciałaś tutaj specjalnie z tego powodu? – zdziwił się. – Myślałem, że wolisz raczej… No wiesz, bardziej interesujące sprawy, a nie dwójkę kłócących się ludzi.
– Tak, ale… – Urwała, kiedy Larry postawił przed nią kubek z gorącą kawą.
– Latte z syropem klonowym. Nasza specjalność.
– Larry pochodzi z Kanady. Jego dziadek prowadził kiedyś fabrykę syropu klonowego – wyjaśnił Derek.
– Najlepszą fabrykę syropu klonowego – poprawił go. – Spróbuj. Jesteś pierwszą oficjalną klientką, więc twoja opinia ma dla naszej kawiarni szczególną wartość.
Violet uniosła kubek i upiła łyk kawy, a potem z uśmiechem spojrzała na stojących po przeciwnej stronie blatu mężczyzn.
– Jest niesamowita.
– Naprawdę?
– Najlepsza, jaką kiedykolwiek piłam. – Odstawiła kubek.
Derek i Larry wymienili się uśmiechami.
– Więc… dlaczego wzięłaś tę sprawę? – Przyjaciel nie odpuszczał. – Znam cię. Wiem, że musi istnieć powód, dla którego rzuciłaś wszystko i…
– Oliver reprezentuje męża mojej klientki – wyrzuciła słowa z lekkim westchnieniem, zupełnie jakby poczuła ulgę.
Po raz pierwszy otwarcie przyznała, że zgodziła się wziąć tę sprawę tylko z jednego powodu. Tym powodem był właśnie on – mężczyzna, którego przed dwoma laty zostawiła w Nowym Jorku. Naprawdę chciałaby wierzyć, że podejmując decyzję, kierowała się czymś innym – współczuciem, może kobiecą solidarnością, ale prawda była zbyt oczywista, by mogła dłużej ją ignorować.
– Ten Oliver? – Larry otworzył nieco szerzej oczy. – Oliver Sanclair?
Violet skinęła głową i czując na sobie wzrok Dereka, uniosła kubek do ust. W ciągu ostatnich miesięcy słyszała i widziała to nazwisko wielokrotnie: na stronach magazynów prawniczych, portalach plotkarskich, w przewijających się w telewizji wiadomościach. Za każdym razem próbowała przekonać samą siebie, że to, co wówczas czuła, było jedynie marną pozostałością z dawnych wspomnień. Niczym więcej, prócz tego, co bezpowrotnie minęło.
– Wiem, o czym myślisz… – zaczęła, zerkając niepewnie na przyjaciela. – Ale naprawdę nie musisz się o mnie martwić. Wygram sprawę i wrócę do Los Angeles.
Derek odetchnął głęboko. Nawet jeżeli słowa Violet nie uspokoiły jego obaw, starał się za wszelką cenę nie dać po sobie tego poznać. Był jednak znacznie lepszym przyjacielem niż aktorem.
– Wiem, przez co musiałaś przejść, i nie chcę, żebyś skończyła ze złamanym sercem – powiedział to ze szczerą troską.
– Tak się nie stanie. – W jej głosie rozbrzmiała nuta pewności. Nie była jednak dość silna, aby zetrzeć z twarzy Dereka grymas. – Wiem, co robię.
Violet zmusiła się do uśmiechu, który nie sięgał jej oczu. Mogła okłamywać wszystkich wokół, ale nie była w stanie okłamywać siebie.
Larry przerwał ciszę, jaka nagle zapanowała:
– Cieszymy się, że zostaniesz w Nowym Jorku nieco dłużej. Może dzięki tobie Derek w końcu przestanie na wszystko narzekać.
– Hej! Wcale nie narzekam – oburzył się. Atmosfera na powrót stała się przyjemna. – Po prostu chcę, żeby każdy szczegół był idealnie dopracowany i…
Larry objął szyję Dereka ramieniem i cmoknął go pośpiesznie w usta, sprawiając, że ten zamilkł w połowie zdania.
Violet obserwowała ich z lekkim uśmiechem
Derek spojrzał na nią i powiedział:
– Witaj z powrotem w domu, V.ROZDZIAŁ 3
Violet nie była pewna, czy gdy przed dwoma laty po raz pierwszy pojawiła się w kancelarii Sanclair, bardziej doskwierało jej podekscytowanie, czy może strach. Mogła jednak przysiąc, że wówczas nie podejrzewała, iż kiedyś przyjdzie jej stanąć w tym samym miejscu w innej roli niż pełny ambicji pracownik Olivera albo potencjalny klient. Los bywał jednak wyjątkowo przewrotny. W ciągu ostatnich miesięcy Violet przekonała się o tym aż za bardzo.
Nie był to najlepszy czas na powrót myślami do chwil, kiedy jej życie przypominało scenariusz wyjątkowo kiepskiego filmu, którego reżyser miał problemy z uzależnieniem od alkoholu, a scenarzysta uwielbiał czarny humor. Nie mogła znowu pozwolić sobie na moment słabości. Nie teraz i nie tutaj.
Uniosła głowę, wzięła głęboki wdech, po czym popchnęła ciężkie drzwi i przekroczyła próg kancelarii.
– Wygląda na to, że niektóre rzeczy nigdy się nie zmieniają – mruknęła pod nosem z lekkim uśmiechem, gdy znalazła się pośród szarych ścian poczekalni.
Odgłos jej szpilek przeciął ciszę i sprawił, że jasnowłosa dziewczyna poderwała głowę znad zawalonego papierami biurka. Biurka, które kiedyś należało do Violet.
Zorientowanie się, że była to ta sama dziewczyna, którą spotkała poprzedniego dnia przed lotniskiem, zajęło prawniczce kilka sekund. Ta najwyraźniej jednak jej nie rozpoznała, bo zerwała się z miejsca.
– Spotkałyśmy się wczoraj, prawda?
– Och, przepraszam, nie poznałam pani. – Wydawała się nieco zakłopotana.
– W porządku. Po prawie sześciu godzinach spędzonych w samolocie chyba nikt nie przypomina samego siebie. – Wyciągnęła ku niej dłoń. – Violet McMillan.
– Ta… Ta Violet? – Otworzyła nieco szerzej jasne oczy. – O mój Boże. – W pośpiechu wyszła zza biurka. – Ostatnio czytałam wywiad, którego pani udzieliła. I te wszystkie artykuły, i…
– Mów mi Violet, proszę – wtrąciła. – A ty jesteś…
– Ach, tak. – Uścisnęła jej dłoń. – Molly. Molly Webster.
– Miło mi cię poznać, Molly.
– Przyszła pani… to znaczy. – Potrząsnęła głową. – Przyszłaś do pana Sanclaira?
– Tak. Nie byłam, co prawda, umówiona, ale chciałam zamienić z nim kilka słów, zanim spotkamy się jutro z naszymi klientami.
– Prowadzicie przeciwko sobie sprawę?
– Tak.
– To jak starcie tytanów! Kapitan Ameryka kontra Iron Man albo… – Zamilkła, po czym uśmiechnęła się nerwowo. – Przepraszam, chyba za dużo mówię. Napijesz się kawy albo herbaty?
– Poproszę kawę. Czarną, z dwoma łyżeczkami cukru.
– Jasne. – Cofnęła się o krok, przez co wpadła na biurko. – Za momencik wrócę – dodała, a potem zniknęła w korytarzu.
Violet, korzystając z okazji, że została sama, rozejrzała się po wnętrzu. Kancelaria wciąż wyglądała tak, jak ją zapamiętała – trzy biurka, rzędy wysokich regałów z książkami w twardych oprawach i stary upchnięty w kąt ekspres do kawy.
Gdy wzrok prawniczki w końcu spoczął na czarnych dwuskrzydłowych drzwiach, ruszyła w ich kierunku. Mocniej ściskając trzymaną w dłoni torebkę, popchnęła je i weszła do gabinetu, gdzie zauważyła wiszący nad biurkiem obraz.
Syn Człowieczy, pomyślała. Była dumna z faktu, że mimo upływu miesięcy, tytuł dzieła nie umknął z jej pamięci.
Drzwi zamknęły się za nią z cichym skrzypnięciem. Stanęła przy biurku. Promienie porannego słońca wkradały się przez okna i jasnymi pasmami opadały na ciemny blat. Tuż obok kubka z resztką niedopitej czarnej kawy stała porcelanowa figurka, na której widok serce Violet ogarnęła dusząca nostalgia.
Wzięła w dłonie słonika – prezent, który dwa lata wcześniej podarowała Oliverowi na święta. Na twarz kobiety wkradł się pełen smutku uśmiech.
***
– Nie sądzisz, że jesteś dla niej zbyt surowy?
W głosie Jerry’ego Larsona rozbrzmiało coś na kształt zawodu, co sprawiło, że Oliver przystanął w poczekalni. Wziął głęboki, pełen irytacji wdech, po czym odwrócił się do przyjaciela, obdarzył go zmęczonym spojrzeniem i odpowiedział krótko:
– Nie.
– Molly naprawdę się stara. Przecież to widzisz.
– Starania i garstka ambicji nie wystarczą, żeby odnieść sukces.
– Oczywiście, że nie, ale…
– To nie przedszkole – uciął, tracąc cierpliwość. Odkąd się obudził, miał paskudny humor. Nie chciał wyżyć się na kimś przez chwilę nieuwagi, więc zamierzał zaszyć się w gabinecie i skupić na pracy. – Nikt nie będzie klepał jej po plecach i zapewniał, że świetnie sobie radzi – dodał w sposób jasno sugerujący, że rozmowa dobiegła końca.
Nie dając Jerry’emu możliwości powiedzenia czegoś więcej, ruszył korytarzem. Za najbliższym zakrętem natknął się jednak na Molly. Dziewczyna w ostatniej chwili wykonała sprawny unik, dzięki czemu zawartość kubka, który niosła w dłoniach, nie wylądowała na płaszczu mężczyzny.
– Przepraszam. – Uśmiechnęła się nerwowo.
Oliver westchnął, powstrzymał się przed rzuceniem ciętej uwagi i wyminął ją, a następnie ruszył w kierunku czarnych drzwi gabinetu.
– Ummm, tam…
Zatrzymał się.
– Prosiłem, żebyś nie wchodziła do gabinetu podczas mojej nieobecności ani nikogo tam nie wpuszczała.
– Tak, pamiętam, ale nie mogłam odmówić Violet McMillan. To przecież… – Molly zamilkła, gdy Oliver spojrzał na nią w taki sposób, że kompletnie pogubiła słowa.
Jerry pojawił się tuż za dziewczyną.
– Co powiedziałaś? – Głos Sanclaira zabrzmiał ostrzej, niż powinien.
– Violet McMillan pojawiła się tutaj kilkanaście minut temu i poprosiła o… – Ściszyła głos, dostrzegając w rysach twarzy szefa irytację. Niepewnie uniosła trzymany w dłoniach kubek i dokończyła: – O kawę.
Jerry odkaszlnął, gdy Molly przeniosła na niego wzrok. Wyglądała na kompletnie przerażoną.
– Przepraszam, nie wiedziałam, że… – Zamilkła, ponieważ Oliver, do którego skierowała słowa, popchnął drzwi i zniknął w gabinecie. – A co z… z kawą? – Wyglądała, jakby na jej barki opadł ciężar. – Jak bardzo mam przechlapane? – zapytała, jeszcze raz zerkając na Jerry’ego.
Mężczyzna wydął wargi, wypuszczając z płuc głębokie westchnienie, a potem poklepał plecy Molly, uznając, że być może ten gest będzie lepszy niż słowa.
Tymczasem Oliver przekroczył próg gabinetu, robiąc to zbyt gwałtownie, choć starał się zignorować nagłe zniecierpliwienie. Zatrzymał się tuż za drzwiami, które zamknęły się za nim z trzaskiem, aż stojąca przy biurku kobieta podskoczyła. Pośpiesznie odłożyła to, co trzymała w dłoniach na blat, odwróciła się i cofnęła o krok.
Violet drgnęła, gdy poczuła za sobą biurko. Przełykając zaskoczenie, uniosła wzrok i napotkała spojrzenie Olivera. Ten moment trwający zaledwie ułamek sekundy uświadomił jej, że w żadnym stopniu się na to nie przygotowała – na ich ponowne spotkanie.
Podczas kiedy ona z trudem mogła zaczerpnąć oddech, on po prostu tam stał. Był taki, jakim go zapamiętała – olśniewający i niemal nierzeczywiście idealny. W czarnym dopasowanym garniturze i eleganckim płaszczu w tym samym głębokim odcieniu mógłby skraść serce każdej kobiety.
McMillan pośpiesznie odwróciła wzrok, upominając się w myślach.
– Nie jestem pewien, co mówi się w takich sytuacjach. – Jako pierwszy przerwał ciszę.
– Co? – Poderwała głowę.
– Nikt, kto zniknął z mojego życia, już do niego nie powrócił – wyjaśnił.
Jego ton, a także swobodny sposób, w jaki delikatnie przechylił głowę, sprawiły, że nie wydawał się zdenerwowany. W przeciwieństwie do Violet, której ukrywanie emocji od zawsze wychodziło raczej kiepsko.
– Minęło sporo czasu? – Uniósł ciemną brew. – Kopę lat?
– Może po prostu… – Zamilkła w połowie zdania.
– Będziemy zachowywać się normalnie, ignorując fakt, że to nasze pierwsze spotkanie od dwóch lat? – dokończył.
Prawniczka skinęła głową, zdobywając się na słaby uśmiech. Chciała przykryć nim stres, który zjadał ją od środka.
– Właśnie dlatego tutaj dzisiaj przyszłam. Nie chciałam, żebyśmy po raz pierwszy zobaczyli się jutro, w obecności naszych klientów. To byłoby…
– Niezręczne?
Przytaknęła. Naprawdę pragnęła mieć to za sobą. W końcu szepnęła pod nosem:
– Obawiam się, że teraz też jest nieco niezręcznie.
Podniosła wzrok, odkrywając, że Oliver nie przestał się w nią wpatrywać. Sposób, w jaki to robił, znacznie wszystko komplikował. Intensywność jego spojrzenia oblepiała myśli Violet, przez co trudno było jej wydobyć z siebie składne zdania. Nie chciała brzmieć jak jąkające się, zagubione dziecko, ale nie sądziła, że ponowne stanięcie z nim twarzą w twarz będzie tak trudne.
– Violet… – Przesunął się w przód.
– Wciąż nie przegrałeś, prawda? – zapytała, przez co Sanclair przystanął. Teraz dzieliły ich trzy lub cztery metry.
– Nie.
Kącik jej ust drgnął ku górze.
– Wygląda więc na to, że będę twoją pierwszą porażką, Oliverze.
Mężczyzna zacisnął wargi. Mięśnie jego szczęki wyraźnie się napięły, a twarz stała się surowa i przerażająco obojętna. Violet nie wiedziała, jak powinna zinterpretować tak nagłą zmianę. Jej słowa sprawiły, że poczuł wściekłość, a może w taki sposób próbował ukryć, że również czuł się niezręcznie?
– W takim razie nie wszystko się w tobie zmieniło.
– Co masz na myśli?
– Nadal masz w sobie zbyt wiele naiwności, McMillan.
Uśmiechnęła się nieco szerzej, gdy położył wyraźny nacisk na jej nazwisko. Nie odwracając spojrzenia, ruszyła przed siebie. Odgłos szpilek uderzających o drewnianą podłogę gabinetu przerwał ciszę.
– Obawiam się, że mylisz naiwność z pewnością siebie, ale spokojnie, przez ostatnie dwa lata odrobiłam wszystkie lekcje. – Pochyliła się delikatnie, wciąż jednak uważając, by dzieląca ich odległość nie zmniejszyła się za bardzo.
Oliver przesunął wzrokiem po twarzy prawniczki, na ułamek sekundy zatrzymując się na wykrzywionych w lekkim uśmiechu ustach. Kiedy ponownie spojrzał jej w oczy, dodała:
– I obiecuję, że niebawem się o tym przekonasz.
Stojąc pośrodku gabinetu, mierzyli się spojrzeniami przez kilka pełnych ciszy sekund. To starcie przerwał dopiero hałas, jaki wydały z siebie podczas otwierania czarne drzwi. W wejściu do pomieszczenia pojawił się Jerry.