- W empik go
Ani tu, ani tam. Marzec '68 – powroty - ebook
Ani tu, ani tam. Marzec '68 – powroty - ebook
Wyjechali z Polski na skutek antysemickiej nagonki w marcu 1968 r. Polscy obywatele, których przynajmniej jedno z rodziców miało żydowskie pochodzenie. Przez władze PRL, ale też przez polskie społeczeństwo zostali uznani za „element niepożądany”.
Po upadku komunizmu niektórzy wrócili – z Niemiec, Danii, Szwecji, Izraela, Stanów Zjednoczonych i Australii. Opowiadają o dzisiejszej Polsce widzianej oczami ludzi, którzy dziesiątki lat żyli poza nią, i porównują ją z Polską czasów swojej młodości.
Wśród bohaterów książki jest założyciel teatru, twórca sieci księgarń, właściciel sieci kawiarni, pisarz, wykładowca, biznesmen. Choć wielu odbudowało w Polsce swoje życie, mówią, że nadal są „w procesie wracania”. Bo traumy nie da się tak łatwo zapomnieć.
W 1968 roku powiedziano takim jak my, że nie jesteśmy Polakami. Takich rzeczy się nie zapomina. Michał Sobelman, pisarz i tłumacz
Należę do tych, którzy są wdzięczni Gomułce, że ich wyrzucił z Polski. Michał Foxenius, szef Volvo Cars Polska
Dla mnie Marzec był przeżyciem pokoleniowym. Adam Ringer, twórca sieci kawiarń Green Coffè Nero
Antysemityzm jest chorobą psychiczną Polaków. Janusz Marchwiński, dziennikarz Radia Wolna Europa
Kanada jest cudowna, ale to Polska jest moim krajem. Śmierdzi, brudno, ale jest ciekawie. Krzysztof Topolski, biznesmen i darczyńca
W moich oczach sytuacja w Polsce zmierzała w stronę faszyzmu. Raisa Sadowski, profesor slawistyki
Dla mnie wyjazd z Polski nie był traumatycznym przeżyciem. Przeciwnie – to była wielka przygoda. Krzysztof Zorde, właściciel sieci księgarń BookBook
Tu mnie nie chciano. To jak ja mogę być Polakiem? Tadeusz Keshet, biznesmen
Kategoria: | Wywiad |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8032-235-6 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wyjechali.
Wygnani. Niechciani. Uciekli.
W rozpaczy. Z ciekawości. Z nadzieją.
Polscy obywatele, których przynajmniej jedno z rodziców miało żydowskie pochodzenie. Przez władze PRL, ale też w dużej mierze przez polskie społeczeństwo, uznani za element niepożądany. Obcy. Wrogi. Nikt nie powiedział wprost: „Wynoście się, nie chcemy was tu, bo jesteście Żydami”. Ale czuli, jak zabiera im się przestrzeń do życia.
Rok 1968 całkowicie przemeblował im życie. Nie mam pojęcia, kim byliby dziś, gdyby w marcu 1968 roku nie rozpętano w Polsce antysemickiej nagonki. Jak potoczyłyby się ich losy, gdyby I sekretarz KC PZPR Władysław Gomułka, przemawiając 19 czerwca 1968 roku na VI Kongresie Związków Zawodowych, nie wezwał Żydów, obywateli polskich, do emigracji. „Stoimy na stanowisku, że każdy obywatel Polski powinien mieć tylko jedną ojczyznę – Polskę Ludową” – powiedział Gomułka, sugerując, że polscy Żydzi w istocie nie mieszczą się w tej kategorii.
A przecież, jak mówi Michał Sobelman: „W gruncie rzeczy moja rodzina zrobiła przez wieki dla Polski nie mniej niż większość tych, którzy dziś krzyczą o polskim patriotyzmie. Ale mimo to w 1968 roku powiedziano takim jak my, że nie jesteśmy Polakami. To nie partia, nie ówczesny rząd, to powiedziało społeczeństwo polskie, przynajmniej jego część. I takich rzeczy się nie zapomina”.
Marzec był rozgrywką polityczną na szczytach ówczesnej władzy, nowi postanowili odsunąć starych i zająć ich miejsca, a gra na nastrojach antysemickich okazała się tu skutecznym narzędziem. Ale dla bohaterów tej książki, nawet jeśli zdawali sobie z tego sprawę, Marzec był przede wszystkim ciosem w ich życie osobiste.
Rozniosło ich po świecie. Zamieszkali w Niemczech, Danii, Szwecji, Izraelu, Ameryce. Różnie im się wiodło. Walczyli na wojnie, doili krowy w kibucu, pracowali w polu i w fabryce obuwia, zakładali biznesy, studiowali i sami stawali się wykładowcami. Wchodzili w nową rzeczywistość, uczyli się nowych ojczyzn, języków, obyczajów.
Dla każdego wyjazd oznaczał coś innego, choć dla wszystkich był to skok na głęboką wodę. W nowe życie. Nieprzewidywalne. W świat, w którym nie mieli pojęcia, jak się poruszać, świat rządzący się nieznanymi im prawami.
Każdy z nich wkraczał w ten świat z innymi uczuciami. Dla niektórych była to szansa na ciekawsze, barwniejsze życie, dalekie od peerelowskiej szarzyzny i karier zawdzięczanych przynależności partyjnej. Tak widział to Krzysztof Zorde. Opuszczał Polskę bez żalu. Nie wyjeżdżał jako przegrany, przeciwnie. Dzień, w którym dostał zgodę MSW na wyjazd, nazwał najszczęśliwszym dniem swojego życia.
Dla Michała Szynagiela Marzec był furtką, dzięki której wyrwał się ze szczecińskiego półświatka, który jak wir wsysał go w swoje szemrane interesy. Do dziś jest wdzięczny komunistycznej władzy, że wyrzuciła go z Polski. Sam z własnej woli być może nie dałby rady tak radykalnie zmienić swojego życia.
Dla Adama Ringera, podobnie jak dla Michała Sobelmana, to była katastrofa, osobisty dramat. Zostawiali tu jedyny świat, jaki znali – przyjaciół, pierwsze miłości, kraj dzieciństwa i młodości.
„To była tragedia. Przerażenie i żal, bo cię wypędzają z tego małego mieszkania, pokój z kuchnią i przedpokój, ale to jest jedyne miejsce, które znasz, jedyny dom” – wspomina Sobelman.
Dla Raisy Szlosberg to była ucieczka przed narastającym faszyzmem. Tak widziała Polskę w Marcu 1968 roku. Ucieczka byle gdzie, jak najdalej od Polski, jak najszybciej, póki jeszcze władza pozwala na wyjazd.
Krzysztof Topolski emigrował, bo po wyjściu z więzienia nie widział dla siebie miejsca w Polsce. Ani najmniejszych szans na zmianę sytuacji politycznej. Wypychało go poczucie beznadziei – nie było możliwości dokończenia studiów, otrzymania sensownej pracy, czekało za to wojsko i kompania karna.
Czasem ich odczucia zmieniały się jak w kalejdoskopie – rozpacz mieszała się z ciekawością. Czytali przecież zachodnią literaturę, oglądali amerykańskie filmy, widzieli świat kolorowy, wyzwolony, daleki od tego, co wmawiała komunistyczna propaganda. Pragnęli skosztować tego świata. Na trochę, nie na zawsze. Chcieli móc wrócić do domu.
Wrócili. Po 1989 roku nikt im już nie robił trudności z wizami. Wracali, bo tęsknili. Kogoś zaproszono do udziału w targach i już nie chciał wyjechać. Ktoś dostał tu pracę. Inny uznał, że Polska to ciekawy kraj, tyle tu się dzieje, warto tu żyć. Krzysztof Topolski, kiedy po raz pierwszy przyjechał do Polski, przyznaje, że oszalał ze szczęścia. „Po dwudziestu latach znowu tu byłem, wśród przyjaciół, piłem wódkę, łaziłem po knajpach... Kanada jest cudownym krajem... Świetnie się tam czułem... Jednak Polska to jest mój kraj. Śmierdzi, brudno, ale jest ciekawie”.
Adam Ringer mówi, że tak naprawdę nigdy nie wyjechał z Polski, a dwadzieścia sześć lat, które spędził w Szwecji, traktował jak pobyt na wakacjach. Cały czas czekał, kiedy będzie mógł wrócić. „To jest mój kraj, kraj mojej kultury”.
A jednak patrzą na ten kraj z pewną ostrożnością, poprzez pryzmat roku 1968.
„Mam pełną świadomość faktu, że jest to kraj i społeczeństwo głęboko straumatyzowane i że relikty antysemityzmu, całej tej niesławnej tradycji, są tutaj niesłychanie żywe. Antysemityzm jest chorobą psychiczną Polaków. Nigdy nie sterapeutyzowaną” – mówi Janusz Marchwiński.
Płacą tu podatki, mieszkają, niektórzy założyli nowe rodziny. Mówią o sobie, że tworzą klub powracających. Być może nigdy już Polski nie opuszczą, tu zostaną pochowani, ale cały czas są w procesie powracania. Taki czas przeszły niedokonany. Raz wyrwani z korzeniami z kraju dzieciństwa i młodości, jego kultury i obyczajów, środowiska rodzinnego i towarzyskiego, pierwszych miłości i przyjaźni, mają problem, by gdziekolwiek zapuścić korzenie na nowo. I wielu z nich słowo „wróciliśmy” nadal nie chce przejść przez gardło.
Krystyna NaszkowskaBUNTOWNIK Z URODZENIA
rozmowa z Krzysztofem Topolskim
Oszalałem na punkcie Polski. Po dwudziestu latach znowu tu byłem, wśród przyjaciół, piłem wódkę, łaziłem po knajpach. Kanada jest cudownym krajem... Świetnie się tam czułem... Jednak Polska to jest mój kraj. Śmierdzi, brudno, ale jest ciekawie.
Krzysztof Topolski, pochodzi z Warszawy, rocznik 1947. Za „obrazę narodu polskiego” w marcu 1968 roku skazany na półtora roku więzienia. Po wyjściu na wolność wyjechał najpierw do Szwecji, potem do Kanady. Wrócił na stałe do Polski w grudniu 1990 roku. Biznesmen, milioner, darczyńca.
Pierwszy raz po Marcu zobaczyłem Polskę w październiku 1988 roku. Wcześniej nie przyjeżdżałem, bo nie posiadałem obywatelstwa polskiego, za to miałem zakaz wjazdu do Polski. I nagle, we wrześniu 1988 roku, przyszedł do mnie polski konsul generalny, bezpośrednio do mojej firmy w Toronto. Przyjechał z listem od ówczesnego premiera Mieczysława Rakowskiego z zaproszeniem do Polski. Nie wierzyłem własnym oczom! Do tego stopnia, że poprosiłem go o pokazanie paszportu dyplomatycznego, bo podejrzewałem kolegów o żart.
Miał przy sobie paszport?
Tak. Pokazał mi dokumenty i list. Na kopercie był wytłoczony napis „Prezes Rady Ministrów Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej”. W liście premier Rakowski zapraszał mnie do Polski, na Targi Poznańskie. Do tego momentu byłem przekonany, że już nigdy nie zobaczę Polski, że zakaz będzie obowiązywał do końca mojego życia.
A jednak. Jaka była twoja reakcja?
Po pierwsze – szok. A po drugie – wielka radość. Od razu zdecydowałem, że lecę.
Jaką Polskę zobaczyłeś?
Śmierdziała rosyjską, zasiarczoną benzyną. Była straszliwie brudna, szara, bura, ciemna. Grajdoł.
Nie taką ją zapamiętałeś?
Zupełnie inną.
A jaką?
Piękną! Jak masz dwadzieścia lat i wyjeżdżasz z kraju swojego dzieciństwa i wczesnej młodości, to tylko tak możesz go pamiętać. W 1988 roku Warszawa, w której wylądowałem, moje miasto rodzinne, wydała mi się koszmarna, szara i smutna. Na Dworcu Centralnym, z którego miałem jechać pociągiem do Poznania, czekali na mnie znajomi. Poszliśmy na kawę do knajpy vis-à-vis dworca. Dostałem sypaną lurę zalaną wrzątkiem w szklance przykrytej spodkiem. A ja byłem kawosz, spróbowałem jej... i nie mogłem przełknąć.
W pociągu poszedłem do wagonu restauracyjnego, marzył mi się befsztyk tatarski. Zamówiłem, dostałem befsztyk bez jajka. Spytałem: „A gdzie żółtko?”. W tym momencie facet, który siedział naprzeciwko, opuścił gazetę i zapytał: „Czy pan zwariował? O salmonelli pan nie słyszał?”. Nie słyszałem. Ja z zagranicy.
Ile czasu spędziłeś wtedy w Polsce?
Dwa tygodnie. W Poznaniu byłem dwa dni, spotkałem się z grupą polskich biznesmenów, których zaprosił Rakowski, wszyscy z zagranicy. Później to były potężne nazwiska, a między nimi ludzie, którzy sprzątali Brukselę, ale mieli ładnie wydrukowane wizytówki. Wszystko kompletnie pomieszane, wyraźnie wywiad polski się nie sprawdził. Rakowski wygłosił przemowę, powiedział, że w nas jest ostatnia szansa dla Polski Ludowej.
Targi ci się podobały?
Tragedia. Wcześniej często bywałem na rozmaitych targach światowych, a te poznańskie to była katastrofa. Jak to określił mój kolega, do kupienia wtedy były tylko podkłady kolejowe i gwoździe.
Byłem z przemysłu samochodowego, zobaczyłem żarówki Róży Luksemburg, zamówiłem tysiąc dla General Motors. Tanie były, kosztowały jedną piątą ceny żarówek zachodnich. Zamówiłem te żarówki i wysłałem do GM. Dopuszczalna norma wadliwego towaru wynosiła trzy złe żarówki na dziesięć tysięcy. Na tysiąc żarówek, które wysłałem, odrzucono siedemset. To daje pojęcie o jakości produkcji w Polsce.
Jaki prowadziłeś wówczas biznes?
Handlowałem używanymi samochodami, autobusami, ciężarówkami. Firma nazywała się Automotive Clearance Center. Zajmowałem się też nowymi samochodami.
Stwierdziłem, że siedzenie w Poznaniu jest zawracaniem głowy, i wróciłem do Warszawy. Nieżyjący już Andrzej Woyciechowski, mój przyjaciel od pierwszej klasy szkoły podstawowej, przygotował w knajpie spotkanie ze wszystkimi przyjaciółmi z dawnych czasów. Zaprosił Jasia Lityńskiego, Jacka Kuronia i wielu innych, ale nikomu nie powiedział, co to za spotkanie. Przebrałem się za kierownika sali i witałem gości. Pierwszy przyszedł Jasio Lityński, spytałem, czy ma rezerwację na dzisiaj. Jasio na mnie popatrzył i zamienił się w słup soli.
Poznał cię?
Poznał, tylko wiedział, że Krzysiek Topolski mieszka w Kanadzie, a nie jest kierownikiem restauracji w Warszawie. Poznaliśmy się natychmiast.
Dlaczego po tych dwóch tygodniach chciałeś znów przyjechać do Polski?
Dlatego, że stwierdziłem, że coś się w Polsce dzieje. Już nie było takiej kontroli. W tej knajpie myśmy sobie śpiewali piosenki, za które dwadzieścia lat wcześniej wszyscy bylibyśmy aresztowani. A tam nikt nie wzywał milicji, przeciwnie, przyłączyła się do nas orkiestra i obcy ludzie z nami śpiewali. Wyszedłem z Jasiem i powiedziałem mu wtedy, że w tym kraju coś się zmienia, coś tu się dzieje niesamowitego. A on mi powiedział: „Może będzie Finlandia”.
Nikt nie myślał o upadku Jaruzelskiego. Ale coś wyraźnie się ruszało. A ja oszalałem. Po dwudziestu latach znowu tu byłem, wśród przyjaciół, piłem wódkę, łaziłem po knajpach. Oszalałem na punkcie Polski. W Kanadzie nie mogłem już wytrzymać. Ponownie przyjechałem w styczniu 1989 roku. Usiłowałem wymyślić jakiś biznesowy powód, by tu przyjeżdżać, ale to było niemożliwe. Tak naprawdę chciałem po prostu tu być, spotykać się z przyjaciółmi, prowadzić rozmowy. Tu się coś działo. Kanada była nudna. Miałem tam idealne życie – byłem bogaty, bezpieczny, ale było nudno. Kanada jest cudownym krajem, który składa się ze stu nacji. Świetnie się tam czułem, do dzisiaj świetnie się czuję, bo Kanada jest multi-kulti od pięćdziesięciu lat. To był pierwszy kraj, który wprowadził zasadę wielokulturowości, tak nielubianą tu dzisiaj. To był kraj najbardziej otwarty dla emigrantów, gdzie każdy, kto chciał się zasymilować, robił to w ciągu pół roku. Ja się fantastycznie zasymilowałem w Kanadzie, było mi dobrze. Ale robienie pieniędzy w pewnym momencie staje się trochę nużące. Tym bardziej że przez pierwsze piętnaście lat pracowałem po osiemnaście, dwadzieścia godzin na dobę. A wtedy w Polsce coś zaczęło się dziać, zaczynał się Okrągły Stół. Potem przyjechałem jeszcze ze dwa razy, cały czas oszukując siebie, że znajdę tu jakiś biznes do zrobienia.
Dlaczego uważasz, że tylko się oszukiwałeś? To był chyba idealny czas na robienie w Polsce biznesu, początek lat dziewięćdziesiątych to było eldorado.
Było. I faktycznie znalazłem tu pole do biznesu, a raczej w Rosji. Tak naprawdę przyjeżdżałem, bo mnie ciągnęło, a biznes był tylko pretekstem. Stwierdziłem, że jednak Polska to jest mój kraj. Śmierdzi, brudno, ale jest ciekawie.
Kiedy podjąłeś ostateczną decyzję o powrocie?
Przyjechałem na promocję książki Alianci. Napisał ją Jarek Abramow-Newerly, ale ja byłem jej pomysłodawcą i twórcą oprawy historycznej. To był październik 1990 roku, już działał rząd Mazowieckiego. Spotkanie autorskie Jarka i moje odbyło się w Klubie Księgarza na Starym Mieście. Trzy dni wcześniej Jurek i Danka Woźniccy, mój przyjaciel ze szkoły ze swoją żoną, zaproponowali mi randkę w ciemno z jakąś panią, która była rozwódką, podobnie jak ja. To była Iwona.
Zakochałeś się.
Błyskawicznie. Od razu zdecydowaliśmy się na ślub.
A gdybyś nie spotkał Iwony, nie wróciłbyś?
Chyba nie. Jeździłbym tam i z powrotem, byłbym w rozkroku. Po spotkaniu z Iwoną powiedziałem, że za dwa miesiące jestem w Polsce na święta. Wróciłem do Kanady, sprzedałem wszystko. Wylądowałem w Polsce ponownie w połowie grudnia 1990 roku, zlikwidowawszy w Kanadzie wszystkie interesy. I zamieszkałem u Iwony na dwudziestu metrach kwadratowych.
Jaka wtedy była Polska? Te lata 1990–1992?
Burdel, złodzieje dookoła.
Ci złodzieje to ludzie?
To ten nowy biznes, jaki wtedy rozkwitał. Te przerażające postaci, dla których biznes oznaczał tylko, jak tu kogoś okraść. Jak padało sformułowanie „odpowiedzialność za pieniądze społeczne”, to patrzyli jak na smoka. W ogóle nie wiedzieli, o czym mówię. Było różnie, ale piekielnie ciekawie. Wiadomo było, że tu się wszystko rozsypało, a teraz trzeba to zebrać i postawić od nowa. Fabryki były budowane w okresie komunizmu, za czasów Gierka, miały hale wysokie na osiem metrów, a potrzebne były trzy albo cztery metry. Te dodatkowe cztery metry trzeba było ogrzać. Za komuny prąd nie kosztował nic, to się w ogóle nie liczyło, a teraz musiało wejść w koszty produkcji. I co z tym zrobić? Setki pytań, setki odpowiedzi. Niektórzy kradli i sprzedawali za pół darmo, a byli też tacy fantastyczni jak Jurek Boroń, dyrektor fabryki SHL w Kielcach, który powiedział: „To jest moja fabryka, nie pozwolę jej zmarnować”. On zaczął pracować w tej fabryce jako chłopaczek w latach sześćdziesiątych, doszedł potem do stanowiska dyrektora. I uratował wielką fabrykę, kiedy wszystkie inne szlag trafiał.
Ale ty chyba jesteś zwolennikiem prywatyzacji?
Oczywiście, ale mądrej, a nie złodziejskiej.
To jaka była ta nasza?
Nie było wcześniej żadnego wzoru na przekształcenie systemu, nie mieliśmy przykładów, więc błędy były rzeczą naturalną. To cud, że nie polała się nigdzie krew. Dziś z perspektywy czasu widzę choćby, że w PGR-ach zostawiliśmy samym sobie ludzi, których nie wolno było opuścić. To jest błąd, za który dzisiaj płacimy. Wtedy tego nie widziałem. Wtedy byłem stuprocentowym zwolennikiem radykalnych, szybkich działań, by rozpieprzyć wszystko co państwowe i dopiero na tym budować.
Były ustawiane przetargi – nie wszystko było lewizną, ale było jej od cholery i trochę. Biznes był rozumiany na zasadzie: kto kogo oszuka. Mnie się wydawało, że gorszego dna nie ma, ale zobaczyłem je potem w Rosji, jeszcze glębsze. Jeżeli myśmy robili coś złego do kwadratu, to oni do entej potęgi. W Rosji, którą obserwowałem z bliska, bo tam robiłem interesy, dziewięćdziesiąt dziewięć procent było lewizną, a jeden procent był uczciwy, taka była skala. Na Ukrainie to samo zresztą, stąd te różnice dzisiaj między naszymi krajami.
Mówisz o PGR-ach, że można było im dać osłonę socjalną.
Tak. Osłony socjalne dla ludzi, którzy tracili wszystko.
A budżet państwa miał finanse na te osłony?
Nie miał, był biedny, byliśmy bankrutami. Ale dziś powiem tak: jakieś osłony socjalne trzeba było z tego budżetu wyrwać, a najwyżej rok czy dwa lata później byśmy do czegoś doszli. Nie wolno było zostawić ludzi kompletnie bez środków do życia, niewykształconych, nieprzygotowanych do wzięcia losu w swoje ręce.
Mówi to człowiek, który wyjechał bez niczego i swoją pracą, ambicjami, zdolnościami dorobił się dużego majątku.
Czy ty odkrywasz tajemnicę, że nie wszyscy ludzie są tacy sami?
Odpowiadaj na pytania, nie dowcipkuj.
Nie dowcipkuję, oczywiście są ludzie, którzy mają pewne naturalne zdolności. Jedni mają piątki w szkole, a drudzy nie zdają do drugiej klasy. Komunizm w Polsce to było to straszne hasło: „Czy się stoi, czy się leży, dwa tysiące się należy”. To był system wychowania w Polsce. Spróbuj to przekształcić! Przy czym, podkreślam, ja wtedy tego kompletnie nie rozumiałem. Przyjechałem do Polski z kraju, gdzie jest najlepszy kapitalizm na świecie, kanadyjski, amerykański. Tam za przekręt w podatkach dostajesz 254 lata więzienia i masz szanse być zwolniony za dobre sprawowanie w połowie kary, czyli po 127 latach. To powoduje, że tam praktycznie nie ma łapówek. Zarząd Lockheeda, wielkiej fabryki samolotów, poszedł siedzieć na długie lata w Stanach, bo przekupili urzędników w Japonii. Wylądowali w więzieniu w Stanach za to, co zrobili w Japonii. Europa taka nie jest. Europa jest skorumpowana. Bardziej lub mniej. W tym czasie w Polsce pojęcie łapówki było tak całkowicie normalne, jakbym cię w tej chwili poczęstował papierosem. Łapówki fruwały w powietrzu.
To cię nie zniechęcało do Polski?
Powiedzmy to sobie szczerze – najważniejsza była odzyskana wolność!
Związek Radziecki powoli upadał, ja ciągle jeździłem na Syberię jako kanadyjski biznesmen. A że znam rosyjski biegle, śpiewam po rosyjsku i opowiadam dowcipy po rosyjsku, to oni w ogóle nie wiedzieli, skąd jestem. Widziałem upadek Związku Radzieckiego. Przeżyłem w Polsce wolne wybory. Byłem taki szczęśliwy, że jestem tutaj, że w jakiś sposób mogę w tym brać udział, mogę przyczynić się do rozwoju kraju.
Ale biznes robiłeś w Rosji, nie w Polsce.
Ja biznes robiłem w świecie. Na przykład steyry to były ciężarówki austriackie, najlepsze terenowe, ciężkie, 24-tonowe wozy. Zamawiałem je w Austrii, natomiast zabudowę do nich wykonywała SHL w Kielcach. Czyli niezabudowane sprowadzałem do Kielc, tam je kończono i dopiero wtedy szły do Rosji. Był też polski serwis. W sumie mniej więcej dwie trzecie pieniędzy szło do Steyra, a jedna trzecia do Polski. To były ogromne pieniądze, bo jedna ciężarówka kosztowała ponad sto tysięcy dolarów, a szło ich setki rocznie.
Potem wysyłałem na Syberię Autosana – to były jeżdżące na antycznym, ale superwytrzymałym podwoziu autobusy, które nadawały się tylko na polskie drogi, były niesprzedawalne. Zaopatrzyliśmy je w silniki Steyra, które odpalały przy minus pięćdziesięciu stopniach, i sprzedawaliśmy na Syberię. Cały autobus był robiony w Polsce.
A społeczeństwo? Kiedy zaczęły się podziały?
Podziały były zawsze. Ja byłem blisko Unii Wolności, bo tam byli przyjaciele. Z drugiej strony miałem trochę przyjaciół na lewicy, choćby Marka Borowskiego, kumpla jeszcze ze szkoły. Na początku wydawało mi się, że to będzie ten główny podział – na postkomunistów i resztę. Potem ta reszta zaczęła się dzielić na różne chrześcijańskie ugrupowania. Ale cały czas była pełna demokracja, pełna wolność słowa, coś, o czym marzyłem. I te podziały nie były takie ostre. Myślę, że tej wściekłości, która jest dzisiaj, nie było nawet między ZChN a SLD. Oni w jakiś sposób wszyscy czuli się odpowiedzialni za kraj. Moim zdaniem wszyscy spośród tych, których znałem, działali dla dobra kraju. To są wielkie słowa, ale nie wyczuwało się nawet jednej setnej tej nienawiści, która panuje dzisiaj. Nie było tego, przynajmniej ja tego nie czułem. Byłem sercem z UW, troszkę z SLD, ale nic na prawo, aczkolwiek miałem doskonałe relacje z wicepremierem Goryszewskim z ZChN. Byłem jego ukochanym Żydem. Na otwarciu przemysłowej strefy mieleckiej premier Goryszewski wygłosił takie zdanie: „Proszę, prezes Topolski, inna wiara, inna rasa, inna religia... a myśli!”. Tłumacze mieli kłopot.
Goryszewski mnie uwielbiał, bo zaproponowałem sposób na ograniczenie kradzieży samochodów, która w tym czasie była nieprawdopodobną plagą, generującą straty rzędu miliardów złotych. Stworzyłem przy pomocy moich przyjaciół z politechniki system zabezpieczenia samochodów, żeby nie opłacało się kraść. Wałęsa, Suchocka, Goryszewski i nawet świętej pamięci Marek Papała, wówczas chyba szef drogówki, byli zachwyceni, ale sprawa ugrzęzła w jakimś Instytucie Drogowym, w którym urzędnicy odrzucili moje karty chipowe. Dzisiaj jestem przekonany, że zadziałała mafia.
To co się właściwie z nami stało?
Popatrz na dwudziestolecie międzywojenne – odzyskana wolność, konstytucja marcowa, sejm uczciwie wybierany, potem zamach majowy, który miał Polskę oczyścić z brudów, przypuszczalnie podobnych do tych, które widziałem w Polsce w latach dziewięćdziesiątych. No a poszło w stronę faszyzmu i rządów pułkowników. Ja widzę paralelę. Nie porównuję Kaczyńskiego do Piłsudskiego, bo daleko mu do niego, ale widzę paralelę. Zbuntowani, zostawieni z tyłu przemówili. I to nie jest tylko polski problem, to jest problem światowy. Liberalizm poszedł za daleko, zrobił się skrajny liberalizm, każdy sobie rzepkę skrobie. Nie wiem, co przyniesie przyszłość, nie jestem od przewidywań, ale jestem skrajnym pesymistą, bardzo źle to widzę. Boję się daleko idącej dyktatury.
Jacek Kuroń miał rację. Walczył jak lew o osłony, o pomoc, aczkolwiek widział konieczność kompletnej zmiany systemu. Jednak widział te zagrożenia. Pamiętam rozmowy z Jackiem, kiedy on o tym mówił, a ja mu odpowiadałem: „Jacek, przestań, nie ma innej drogi, im szybciej, tym lepiej. Im szybciej ciachniemy to gówno, tym lepiej”. A on mi wymienił pięć osób, które do niego przychodzą głodne. To mówię: „Dobra, to ja ci dam pieniądze na te pięć osób”. Ale to nie załatwiało sprawy.
Pytasz, co się stało? Przecież my teraz przeżywamy rewolucję równorzędną do rewolucji Gutenberga. To jest identyczna skala. Kiedyś mnich przepisywał jedną książkę przez rok, a dzięki wynalazkowi druku nagle powstały drukarnie, które potrafiły zrobić tysiąc książek w ciągu tygodnia. Z tym się łączy odrodzenie, oświecenie, wszystko. Nie wynalazek pary, nie bomba atomowa, a internet stworzył nową rewolucję Gutenberga. Nagle tysiąckrotnie poszerzyła się liczba ludzi otrzymujących informacje, którzy nie muszą za dużo myśleć.
Wróćmy do Marca – dlaczego wyjechałeś z Polski?
Decyzję podjąłem 25 sierpnia 1968 roku, w więzieniu. Dobrze pamiętam datę, bo tego dnia zmieniono mi kwalifikację z jakiegoś gówna, które było warte półtora roku więzienia, na zarzut do dziesięciu lat więzienia. Byłem akurat na górze u śledczego, który mnie poinformował, że zmienili mi zarzut z głoszenia fałszywych informacji mogących budzić niepokój społeczny na obrazę narodu polskiego. To jest zarzut, który wpisano do małego kodeksu karnego w 1946 roku, właściwie przeciwko Niemcom.
Przestraszyłeś się?
Ani trochę! Ja już byłem twardy, to był szósty miesiąc więzienia, mogli mnie w dupę pocałować! Ale po powrocie z tej rozmowy zastałem w celi „Trybunę Ludu”, był tam artykuł o tym, że wkroczyliśmy do Czechosłowacji. Rozpłakałem się. Wtedy sobie powiedziałem: spieprzam. Nie wiedziałem o wyjazdach żydowskich, żyłem w kompletnej izolacji, o niczym nie miałem pojęcia. Ale uznałem, że skoro upadła Czechosłowacja, to znaczy, że my nie mamy żadnej szansy, PRL nigdy się nie zmieni, to już jest na zawsze. Wtedy zdecydowałem, że zrobię wszystko, by opuścić Polskę. W październiku 1968 roku dostałem wyrok: półtora roku więzienia.
Za co?
Za obrazę narodu polskiego i głoszenie fałszywych informacji.
Zaliczyli ci to, co już odsiedziałeś, i w marcu następnego roku cię wypuścili.
Tak jest. Siedziałem w Strzelcach Opolskich i po odbyciu dwóch trzecich kary zwolnili mnie. Wypuścili mnie pod koniec marca 1969 roku, ale dwa dni później dostałem wezwanie do armii, i to do Orzysza, do oddziałów karnych. Uznałem, że chcą mnie wykończyć. A ja już byłem dosyć wykończony, bo w więzieniu rozrabiałem i ciągle lądowałem w karcerze. Więc ukryłem się w domu wariatów.
Gdzie?
W Tworkach. Znajomi lekarze dali mi diagnozę: nerwica postreaktywna. Siedziałem tam około trzech miesięcy, a w międzyczasie szły starania o normalny wyjazd na psi paszport.
Co to znaczy „psi paszport”?
Paszport w jedną stronę.
Musiałeś się o to starać? Nie chcieli się ciebie pozbyć?
To nie było takie proste i logiczne. Jednym dawali, innym nie. Ja dostałem zgodę na wyjazd tego samego dnia co Włodek Kofman i Włodek Rabinowicz, choć składaliśmy prośbę w trzech różnych terminach.
Co się działo z twoją rodziną?
Moja siostra Maryśka mieszkała w tym czasie za granicą z mężem, który jako inżynier był na jakimś kontrakcie. Postanowili nie wracać do Polski
Ojciec był szefem aglomeracji miasta Warszawy w randze wiceministra, przedtem był wiceministrem budownictwa. Mnie aresztowali w niedzielę 10 marca 1968 roku, a ojca dwa dni później zwolniono ze stanowiska. Wyleciał z pracy, a tydzień później wyrzucili go z partii. Tylko jego kierowca głosował przeciwko wyrzuceniu. Tata się odwołał do Gomułkowej, która była wtedy szefową komisji kontroli partyjnej, i opowiadał mi po latach, jak ona, kręcąc głową, powiedziała: „Myśmy wszyscy myśleli, że są różni ludzie, ale że wy, towarzyszu Topolski, tak wychowacie syna?”.
Matka była lekarką, adiunktem w szpitalu, w Instytucie Hematologii w Warszawie. Jej nie ruszali.
Pierwsze widzenie mieliśmy dopiero po siedmiu miesiącach, w październiku, już po zakończeniu śledztwa. Nie mieliśmy widzeń bez dozoru, więc nie było żadnej możliwości szczerych rozmów. Ojca wypieprzyli z pracy, nigdzie nie chcieli go przyjąć, potem robił jakieś tłumaczenia. Znał mnóstwo języków, był niesamowicie wykształcony.
Kiedy wreszcie dostałem zgodę na wyjazd, to jednocześnie zażądali, żebym dostarczył im zgodę sądu penitencjarnego, który zwolnił mnie z odbycia całej kary. Ja nie prosiłem o zwolnienie, sąd sam się zebrał, to była decyzja polityczna, by wypuścić studentów. Pojechałem z mamą do Opola po ten papier od sądu, a wszyscy urzędnicy zaczęli się chować pod biurkami, bo nie mieli żadnych instrukcji, co robić. Chodziłem od sali do sali, by ktoś mi taki papier podpisał. W końcu jakiś sędzia uchylił drzwi i zapytał, w jakiej sprawie. Powiedziałem, że chcę wyjechać na zawsze z Polski, jestem po więzieniu. On mówi: „Niech pan wejdzie, proszę pokazać papiery”. Popatrzył na dokumenty, podpisał, że sąd wyraża zgodę na wyjazd za granicę, przybił pieczątkę i powiedział: „Szerokiej drogi, młody człowieku, nie wszyscy jesteśmy tacy sami”. Nie znam jego nazwiska.
A potem już poleciało. Wyjechałem pod koniec czerwca 1969 roku. Do Szwecji, miałem szwedzką wizę.
Dlaczego wybrałeś Szwecję?
Nie ja wybrałem Szwecję, tylko ojciec miał tam przyjaciela, którego posadzili w 1951 bądź w 1950 roku. Nazywał się Rapaport i był przedwojennym komunistą. To był punkt zaczepienia.
Co się stało z rodzicami?
Początkowo zostali w Polsce. Wtedy była taka atmosfera wśród Żydów, panika wręcz, by przede wszystkim ratować dzieci, bo nie wiadomo, co będzie. Pamiętaj, że od wojny minęły ledwie dwadzieścia trzy lata, pamięć Holocaustu była ciągle bardzo żywa. Oni wtedy najpierw myśleli o dzieciach, a dopiero później o sobie. To było tak powszechne, że zwykle najpierw wyjeżdżały dzieci, a potem rodzice. Moi złożyli papiery emigracyjne w okolicach listopada 1969 roku, kiedy ja już mieszkałem w akademiku w Szwecji, byłem na uniwersytecie. Dostali zgodę prawie natychmiast i też przyjechali do Szwecji.
Matka poszła na kursy przysposobienia lekarskiego dla lekarzy. Ojcu zaoferowali pracę archiwisty, taki rodzaj szlachetnej jałmużny. Mój tata stwierdził, że jest zbyt młody i zdolny, i że sam potrafi na siebie zarobić.
Ile miał wtedy lat?
Pięćdziesiąt sześć. Pojechał do Niemiec, gdzie miał kontakty w przemyśle budowlanym, i w 1970 roku wylądował w Hiszpanii, budując dla konsorcjum niemieckiego hotele i infrastrukturę na wybrzeżu, między innymi na Costa del Sol. Był tam do 1979 roku, kiedy przeszedł na emeryturę. Matka dojechała do niego. Ojciec miał potem niemiecką emeryturę.
W 1987 roku przeprowadzili się do mnie, do Kanady. Wtedy w Kanadzie była też już moja siostra z dwójką dzieci i mężem. Dwa lata później ojciec zmarł na raka, a sześć lat po nim zmarła moja siostra. Ja już wtedy mieszkałem w Polsce i ściągnąłem mamę do siebie. Przeżyła tu kolejne dwadzieścia lat.
Jak rodzice psychicznie znieśli emigrację?
Trudne pytanie. Byli kompletnie wyrwani ze środowiska. Rodzice byli całkowicie spolonizowani, pojęcie żydostwa było dla nich abstrakcyjne. Matka miała w Polsce bardzo ciekawe życie, robiła karierę naukową, miała doktorat, robiła habilitację. Na zachodzie pracowała jako normalny lekarz. Ojciec się w pełni realizował, budując w Hiszpanii hotele. Trzeba było żyć, iść naprzód.
Ale ojciec tęsknił, chciał odwiedzić Polskę. Wpuścili go raz, w 1987 roku, kiedy już przeszedł na emeryturę. Był trzy tygodnie. Oszalał ze szczęścia, po powrocie opowiadał, jak Polska się buduje, jaki to nowy, ciekawy kraj. Ojciec był Polakiem, Polakiem, Polakiem.
Od kiedy wiedziałeś, że jesteś Żydem?
Od 1952 roku. Chodziłem do przedszkola, byłem średniakiem, a mój kolega Józek Blass był starszakiem. Pewnego dnia Józek zaciągnął mnie na ławkę i powiedział, że usłyszał w domu, że wszyscy jesteśmy Żydami. Oczywiście nie miałem zielonego pojęcia, kto to jest Żyd.
Poszedłeś z tym do domu?
Nie, to pojęcie w ogóle dla mnie nie istniało.
Ale zapamiętałeś?
Zapamiętałem. To dziwne, ale pamiętam ciągle tę ławkę, na której siedzieliśmy, kiedy mi to mówił. Jakiś czas później, to mogła być pierwsza albo druga klasa podstawówki, zwiedzaliśmy ze szkołą jakiś kościół i nie zdjąłem czapki. Jeden z kolegów powiedział do mnie: „Ty parszywy Żydzie!”. Wtedy pierwszy raz w ogóle zetknąłem się z pojęciem antysemityzmu. I to wszystko. Sprawa była dla mnie całkowicie abstrakcyjna, nie było żadnych żydowskich tradycji, one nie istniały. Ojciec był inżynierem, przedwojennym komunistą, ojciec mojej mamy – piłsudczykiem w Legionach, adwokatem we Lwowie itd. Ta kwestia w ogóle nie istniała. Byliśmy kompletnie spolonizowaną rodziną.
Kiedy ojciec zmienił nazwisko?
Chyba w sierpniu 1944 roku, kiedy został wysłany do Stalowej Woli – miał tam uruchomić produkcję pod front rosyjski. A szefem tamtejszych zakładów do połowy lipca 1944 roku był inżynier Teperman, Niemiec. Ojciec nazywał się Topperman, postanowili więc natychmiast zmienić mu nazwisko, w jakimś stopniu z uwagi na Tepermana, ale też w ogóle zmieniali nazwiska Żydom. Kiedy mama przyjechała do Stalowej Woli i spytała o Toppermana, a była już w szóstym miesiącu ciąży z Marysią, to ją zaaresztowali, bo uznali, że przyjechała szukać tego Niemca.
Nigdy nie przekroczyłem progu budynku, w którym mieściło się Towarzystwo Społeczno-Kulturalne Żydów, bo uznałem, że to jest nacjonalistyczna organizacja i ja nie będę do niej należał. A potem zamknęli mnie za syjonizm.
Co takiego zrobiłeś?
Studiowałem wtedy socjologię na Uniwersytecie Łódzkim, bo z Warszawy zostałem wyrzucony.
Za co?
Współtworzyłem przy akademikach Studenckie Ośrodki Dyskusyjne, tak zwane SOD-y. To miało pobudzić życie intelektualne na uczelniach, bo na studia przyjeżdżali ludzie z prowincji, którzy nie chodzili do teatru, na wystawy. Ściągałem ciekawych ludzi na spotkania ze studentami. Jednocześnie byłem w ZMS. SOD-y się rozwijały, najpierw jeden akademik, potem drugi, piąty itd. Pod koniec w Warszawie było co najmniej trzydzieści SOD-ów.
Dlaczego to się nie spodobało?
Na początku się podobało, byłem noszony na rękach, że jestem taki aktywny, taki świetny. Ale potem zaczęły się dyskusje i pytania do prelegentów, które już się mniej podobały.
Jakich mieliście prelegentów?
Na przykład w akademiku przy placu Narutowicza urządziliśmy spotkanie z Sołubą, który był dziennikarzem „Polityki” i wrócił z Chin. To był 1966 rok, trwała rewolucja kulturalna, zaprosiłem Sołubę na spotkanie. Sala była nabita, bo chcieliśmy usłyszeć o tej rewolucji. Zaczęły się niewygodne pytania o Chiny, stosunki z ZSRR. Do tego Antoni Macierewicz przyprowadził dwóch pracowników chińskiej ambasady, którzy zaczęli rozdawać czerwone książeczki Mao. Kto by nie chciał mieć czerwonej książeczki Mao? Każdy chciał mieć. Zrobiło się gorąco i nawet na parę godzin zamknęli Stasia Kwitkiewicza, szefa tamtego SOD-u, że my tu robimy jakąś promaoistowską propagandę. A przecież w tym czasie Rosjanie i Chińczycy napieprzali się na granicy, nad Ussuri.
Znałeś Macierewicza?
Nie.
Ale zapamiętałeś, że to on?
Tak. Na pewno on ich przyprowadził. Potem było to słynne zebranie na uniwersytecie w październiku 1966 roku, na które przyszedł Leszek Kołakowski i tak krytykował partię, że go potem z partii za to wyrzucili. Było też zebranie szefów SOD-ów, na które zaprosiłem Józefa Kępę, pierwszego sekretarza Komitetu Warszawskiego PZPR. Kępa myślał, że przychodzi spotkać się z takim pozytywnym aktywem studenckim, a myśmy wszyscy rzucili mu czerwone legitymacje na stół.
Jakie legitymacje?
ZMS. To było miesiąc po wyrzuceniu Kołakowskiego z partii i myśmy urządzili taki protest z tymi legitymacjami. Okropnie się Kępa tym zdenerwował, wrzeszczał. Straszny cham z niego był.
I potem powiedzieli, że masz opuścić uczelnię?
Sam zrezygnowałem z politechniki – to był błąd, że tam poszedłem, studiowałem inżynierię budowlaną, postanowiłem iść na socjologię. Zdałem, ale w Warszawie już byłem kompletnie spalony, mój ojciec dowiedział się, że dostałem zakaz studiowania w tym mieście. Tato był jeszcze wiceministrem i jakoś mi się udało dostać do Łodzi. Ale już byłem na indeksie. 8 marca pojechałem na demonstrację w Warszawie. Następnego dnia na wiec w auli Politechniki Warszawskiej, a po jego rozbiciu poszedłem do moich kolegów do zarządu uczelnianego, dawnych kolegów z ZMS, którego członkiem już nie byłem, i tam się odbyła piekielna pyskówa między mną a resztą. Powiedziałem między innymi, że co tydzień odsłaniamy nowy pomnik polskiego partyzanta, to może byśmy parę słów o polskich szmalcownikach też powiedzieli, bo było ich paręset tysięcy. A potem dodałem, że Izraelowi tak się należy Jerozolima, jak Polsce Wrocław, na tej samej zasadzie. I to była ta obraza narodu polskiego, za którą potem mnie skazali. Poza tym zarzucono mi, że powiedziałem, że w Polsce nie ma wolności i demokracji, a to uznano za rozsiewanie fałszywych informacji, które mogą wzbudzić niepokój publiczny. I następnego dnia mnie aresztowali.
Spodziewałeś się?
Nie, do głowy by mi nie przyszło, że ten Wrocław i Jerozolima to jest powód. To, że w Polsce nie ma wolności i demokracji, też nie.
Jak zareagowałeś?
Sądziłem, że zamkną mnie na czterdzieści osiem godzin, taki był standard. Kiedy dotarliśmy do pałacu Mostowskich, na korytarzu spotkałem Olka Perskiego, którego właśnie wypuszczali, bo jego wzięli 8 marca. Powiedziałem mu, żeby zadzwonił do moich rodziców, że będę za dwa dni.
Zamknęli mnie „na dołku”, w kilkunastometrowej celi było trzydzieści, czterdzieści osób. Łapali, kogo się dało, i dopiero potem była selekcja. Zarzuty dostałem po dwóch dniach, ale te niższe, do półtora roku, i przewieźli mnie na Rakowiecką. Tam już nie było wesoło. Od razu wrzucili mnie dwa piętra pod ziemię do karceru, do „dziesiątki”. Potem sobie zdałem sprawę, że zabawa szła o mojego ojca, nie o mnie. Ale wrzucili mnie w najstraszniejsze miejsce, jakie istnieje, bardzo niewiele osób tam siedziało. Dwa piętra pod ziemią, tuż obok była cela śmierci i miejsce, gdzie wieszano skazanych. Zresztą wtedy przez ścianę powiesili Kota, gwałciciela z Krakowa. To było 17 maja 1968 roku. Koszmarne wycia, huki, ciemno, cela maluśka.
Bez okna?
Oczywiście! Dwa razy dziennie, rano i wieczorem, puszczali wentylator, żeby doprowadzić powietrze w dół – kompletne średniowiecze. Absolutna izolacja. Gdyby mnie wtedy wzięli na przesłuchanie, tobym pękł. To była najgorsza noc w moim życiu. Byłem przerażony, bo jeszcze chwilę temu pisałem teksty do kabaretów studenckich – dziewczyny, wódka, wino i śpiew.
Potem po dwóch, trzech dniach przenieśli mnie do „dwunastki”. To już była wysoka kultura, cela wielkości dziesięciu metrów kwadratowych, cztery osoby i dwa piętrowe łóżka, a w tych karcerach tylko deska przykręcona do podłogi, kibel przykuty łańcuchem do ściany, żebyś nie rzuciła nim w strażnika. W karcerach, bo mnie do nich wrzucali, przesiedziałem w sumie cztery miesiące. Ja prowokowałem, oczywiście.
W jakim sensie prowokowałeś? Chciałeś pokazać, że nikogo się nie boisz?
Oczywiście. Ta pierwsza noc mnie utwardziła. Profesor Andrzej Friszke napisał w swojej książce, że byłem jednym z rekordzistów tych karcerów. Pisałem wiersze, budowałem domy w głowie i dwa tygodnie mijały. I tyle tego. Wędrowałem – siedziałem w celi na górze, a potem znowu dwa tygodnie na dole.
Czy przed wyjazdem na stałe do Szwecji byłeś za granicą?
Wielokrotnie byłem na Zachodzie.
Mogłeś wyjeżdżać, bo należałeś do grupy uprzywilejowanej w PRL. Tata wiceminister.
Ojciec wychowywał mnie według najsurowszych możliwych zasad – pierwszy garnitur dostałem na maturę. Bo na maturę należy uszyć porządny garnitur, żadnych dżinsów za tysiąc złotych z ciuchów. W ogóle nie było o tym mowy, a miałem dziesiątki kolegów, dzieci premierów i wicepremierów, i oni wszyscy to mieli.
Ale mieszkaliście luksusowo.
To prawda, był kierowca, gosposia i tak dalej, lecz nie było mowy, by kierowca ojca mnie gdziekolwiek zawiózł. Ale rzeczywiście wyjeżdżaliśmy na wakacje za granicę. Ojciec prowadził samochód, co wtedy było bardzo rzadkie w naszym środowisku. Samochód był wypełniony puszkami – dostawało się po znajomości szynkę – i namiotami. I tak jechaliśmy do Jugosławii. Byliśmy też we Włoszech, w Austrii. Pieniędzy było malutko, nawet nie myśleliśmy o kupnie coca-coli. Ojciec miał hopla na punkcie muzeów – mając dziesięć lat, musiałem zwiedzać Muzea Watykańskie. Do dzisiaj nienawidzę chodzić do kościołów i muzeów. Tata mi tłumaczył, na czym polega piękno obrazu, a ja miałem zaledwie dziesięć lat.
Więc jeździłem z rodzicami za granicę, ale to, co zobaczyłem w Szwecji, było największym szokiem.
Ciąg dalszy w wersji pełnej