Ania z Avonlea - ebook
Ania z Avonlea - ebook
Ekskluzywna edycja oprawiona w delikatną gładką tkaninę o właściwościach jedwabiu.
Nowe przeżycia i przygody uroczej rudowłosej Ani Shirley, bohaterki bestsellerowej Ani z Zielonego Wzgórza.
Życie się zmienia, nabiera nowych barw i odcieni. Ania rezygnuje z wyjazdu na uniwersytet i rozpoczyna pracę jako nauczycielka w Avonlea i poznaje nowych, interesujących ludzi. Są to postacie intrygujące i pełne ciepła. Także w życiu uczuciowym Ani następują zmiany: z wielkim trudem przychodzi jej pogodzić się z nieubłaganym upływem czasu. Bohaterkę również irytuje to, że Gilbert pragnie czegoś więcej niż przyjaźni...
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8031-379-8 |
Rozmiar pliku: | 2,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ROZDZIAŁ I
Zagniewany sąsiad
Pewnego pięknego sierpniowego popołudnia wysoka, szczupła dziewczyna, w wieku lat szesnastu i pół, o poważnych szarych oczach i o włosach, które jej przyjaciele nazywali kasztanowymi, siedziała na schodkach z piaskowca u wrót wiejskiego domu na Wyspie Księcia Edwarda z mocnym postanowieniem przeprowadzenia rozbioru gramatycznego przynajmniej kilku linijek Wergiliusza.
Jednakże sierpniowe popołudnie z niebieskimi mgiełkami opadającymi na zbocza w trakcie zbiorów, lekkimi wietrzykami szepczącymi jak elfy w topolach i wdzięcznymi makami tańczącymi jak płomienie na tle ciemnego, jodłowego zagajnika w narożniku wiśniowego sadu nadawało się bardziej do marzeń niż do zagłębiania się w martwy język. Zlekceważony Wergiliusz bardzo szybko zsunął się na ziemię, a Ania, wsparłszy podbródek na złożonych dłoniach, utkwiła wzrok we wspaniałej masie puchatych chmur, które piętrzyły się nad domem pana J.A. Harrisona jak wielka biała góra. Przeniosła się bardzo daleko, w cudowny świat, oddając się marzeniom o pewnej nauczycielce, która wykonuje nadzwyczajną pracę, kształtując charakter przyszłych mężów stanu i inspirując młode umysły i serca do wzniosłych, wielkich ambicji.
Uczciwie mówiąc, gdyby przyjrzeć się nagim faktom, co przyznając bez bicia, Ania robiła tylko wtedy, kiedy musiała, nie wydawało się, żeby w szkole w Avonlea było dużo obiecującego materiału. Nigdy jednak nie wiadomo, co może się wydarzyć, gdy ktoś stara się wpływać na innych w dobrym celu. Ania miała dość wyidealizowany pogląd na temat tego, co nauczyciel może osiągnąć, jeżeli tylko się postara, a teraz znalazła się w samym środku nadzwyczaj przyjemnej sceny czterdzieści lat później ze sławną personą, choć konkrety dotyczące przyczyn sławy owej osoby były wygodnie mgliste. Ania myślała jednak, ze byłoby miło, gdyby osoba ta, skłaniająca się nisko nad jej pomarszczoną dłonią i zapewniająca, że to ona jako pierwsza wznieciła jej ambicje i że jej życiowy sukces jest wynikiem pierwszych lekcji w szkole w Avonlea, była rektorem uniwersytetu albo premierem Kanady. Ta przyjemna wizja została przerwana w nadzwyczaj przykry sposób.
Skromna krówka rasy dżersej przebiegła na drugą stronę drogi, a pięć sekund później pojawił się pan Harrison, acz chyba „pojawił się” jest zbyt łagodnym określeniem na jego wtargnięcie na podwórze.
Przeskoczył przez bramkę, nie czekając na jej otwarcie, i wściekły stanął przed Anią, która teraz podniosła się i patrzyła na niego zdumiona. Pan Harrison był ich nowym sąsiadem z zachodniej strony, którego do tej pory nie poznała osobiście, mimo że widzieli się z daleka raz czy dwa.
Wcześniej – w kwietniu, zanim Ania wróciła do domu z Queens – pan Robert Bell, którego gospodarstwo graniczyło z domostwem Cuthbertów od zachodu, sprzedał wszystko i przeniósł się do Charlottetown. Potem zostało ono wykupione przez pana J.A. Harrisona, którego nazwisko i pochodzenie z Nowego Brunszwiku było wszystkim, co o nim wiedziano. Jednakże zanim upłynął miesiąc, zasłużył sobie na miano dziwaka i reputację gbura, jak wyraziła się o nim pani Małgorzata Linde. Pani Linde była osobą mówiącą bez ogródek, o czym niektórzy z was mogli już się przekonać i co zapewne pamiętają. Pan Harrison na pewno różnił się od innych, co jest – jak wszyscy wiedzą – podstawą dla zdefiniowania delikwenta mianem „dziwak”.
Mieszkał samotnie i już na samym początku oznajmił publicznie, że nie życzy sobie wizyt żadnych głupich bab w swej posiadłości. Żeńska część Avonlea zemściła się, opowiadając straszliwe historie dotyczące jego sposobu prowadzenia domu i gotowania. Zatrudnił małego Janka Cartera z Białych Piasków i to on rozgłaszał te pogłoski. Wiadomo na pewno, że w domostwie tym nie było stałych pór posiłków. Pan Harrison przekąszał coś, kiedy był głodny. Jeżeli Janek był wtedy w pobliżu, również dla niego znajdowało się coś do jedzenia, w przeciwnym razie musiał czekać na nadejście kolejnej fali głodu pana Harrisona. Janek zapewniał żałośnie, że gdyby nie coniedzielne wyprawy do domu i kosz wałówki, który matka dawała mu na wynos w każdy poniedziałek, na pewno umarłby z głodu.
Jeżeli chodzi o zmywanie naczyń, pan Harrison nigdy nie zawracał sobie tym głowy, chyba że niedziela była deszczowa. Wtedy zabierał się do roboty i mył wszystko w beczce deszczówki, zostawiając na dworze do wyschnięcia.
Dodatkowo pan Harrison był skąpy, Kiedy poproszono go o składkę na wypłatę dla pastora Allana, powiedział, że poczeka i zobaczy, ile dolarów przyniesie mu nauczanie pastora, gdyż nie zwykł kupować kota w worku. A kiedy pani Linde poprosiła o składkę pieniężną na misje, przy okazji oglądając wnętrze domu, stwierdził, że wśród starych plotkarek Avonlea jest więcej poganek niż gdziekolwiek na świecie i że z radością da pieniądze na misję ochrzczenia ich, gdyby taka była organizowana. Pani Małgorzata Linde uniosła się i powiedziała, że to łaska, że biedna pani Robertowa Bell jest bezpieczna w swoim grobie, bo serce pękłoby jej na widok stanu domu, który kiedyś był jej chlubą.
– Ona szorowała podłogę co drugi dzień – wyjaśniała oburzona pani Linde Maryli Cuthbert. – A gdybyś ją teraz zobaczyła! Musiałam zadrzeć do góry suknię, kiedy po niej przechodziłam.
I wreszcie, pan Harrison miał papugę o imieniu Ginger. Nikt w Avonlea nie miał wcześniej papugi, w związku z czym nie uznano tego za przedsięwzięcie godne pochwały. A cóż to była za papuga! Jeżeli wierzyć słowom Janka, był to wyjątkowo bezbożny ptak. Okrutnie przeklinał! Pani Carter natychmiast zabrałaby stamtąd syna, gdyby tylko miała pewność, że znajdzie mu inne miejsce. Ponadto, Ginger wydziobała kawał karku chłopca, kiedy ten znalazł się zbyt blisko klatki! Pani Carter pokazywała wszystkim jego bliznę, kiedy nieszczęsny Janek zjawiał się w domu w niedzielę.
Wszystkie te historie przypomniały się Ani, kiedy stanął przed nią oniemiały ze złości. Nawet kiedy był w dobrym humorze, nie zasługiwał na miano przystojnego. Był niski, gruby i łysy, a teraz jego okrągła twarz poczerwieniała ze złości, a niebieskie wyłupiaste oczy niemal wychodziły z orbit. Ania pomyślała, ze oto najbrzydsza ze znanych jej osób.
Pan Harrison odzyskał głos.
– Nie zamierzam tego dłużej tolerować – wyrzucił z siebie – ani dnia dłużej, słyszy mnie panna?! Bóg mi świadkiem, to już trzeci raz… trzeci raz! Cierpliwość mi się skończyła, panno! Ostrzegałem ciotkę panny, żeby nie pozwoliła, by się to znowu stało… a ona pozwoliła… co ona sobie wyobraża, tylko tyle chcę wiedzieć, w tej sprawie tutaj jestem, moja panno!
– Czy może mi pan wyjaśnić, w czym leży problem? – zapytała Ania najbardziej dostojnie, jak mogła. Ćwiczyła ten sposób ostatnio dość często, by używać go, kiedy zacznie się rok szkolny, jednak na zirytowanym panu Harrisonie nie zrobił on żadnego wrażenia.
– Problem w czym leży?! Bóg mi świadkiem – całkiem duży problem, tak sobie myślę! Problem polega na tym, że znowu znalazłem krowę ciotki panny, Maryli Cuthbert, w moim owsie! Pół godziny temu! Zaznaczam, że to już trzeci raz. Była tam w zeszły wtorek i wczoraj! Przybiegłem tutaj powiedzieć ciotce panny, żeby jej nie pozwalała włazić w mój owies. A ona mimo to jej nie upilnowała! Gdzie jest panny ciotka? Chcę z nią chwilę porozmawiać i powiedzieć, co mi leży na żołądku, to znaczy co leży na żołądku pana Harrisona, moja panno.
– Jeżeli ma pan na myśli pannę Marylę Cuthbert, to nie jest ona moją ciotką i nie ma jej, gdyż pojechała do East Grafton, żeby odwiedzić ciężko chorą daleką krewną – powiedziała Ania, dodając należnej wyniosłości swoim słowom. – Bardzo mi przykro, że moja krowa wdarła się w pański owies. To jest moja krowa, nie panny Cuthbert. Mateusz dał mi ją trzy lata temu, kiedy była małym cielęciem, które kupił od pana Bella.
– Przykro, moja panno?! Przykro nie wystarczy! Proszę lepiej pójść i zobaczyć, jakie szkody wyrządziło to zwierzę w moim owsie. Od środka aż po brzegi wszystko zadeptane, moja panno!
– Bardzo mi przykro – powtórzyła Ania stanowczo – gdyby jednak pana ogrodzenie było w lepszym stanie, Dolly nie dostałaby się na pana pole. To pański płot odgradza pana pole od naszego pastwiska. Przechodząc tamtędy ostatnio, zauważyłam, że nie jest w najlepszym stanie.
– Moje ogrodzenie jest w doskonałym porządku – warknął pan Harrison rozzłoszczony tym atakiem pod jego adresem. – Więzienne ogrodzenie nie utrzymałoby tego demona w krowiej skórze z dala od mojego owsa! I powtarzam ci, rudowłosa wiewiórko, jeżeli faktycznie ta krowa jest, jak mówisz, twoja, to lepiej zajmij się pilnowaniem jej, a nie czytaniem romansów – co mówiąc, popatrzył zjadliwie na niewinną, płową okładkę Wergiliusza leżącego u stóp Ani.
W tym momencie coś jeszcze oprócz Ani włosów, na których punkcie zawsze była wrażliwa, stało się czerwone.
– Wolę mieć czerwone włosy, niż nie mieć ich wcale! Albo tylko kosmyki nad uszami! – rzuciła.
Uwaga trafiła do celu, pan Harrison był również uczulony na punkcie swojej łysej głowy. Zdławiony własną złością mógł tylko niemo patrzeć na Anię, która już odzyskała równowagę i wykorzystywała dalej swą przewagę.
– Mogę panu wybaczyć, panie Harrison, bo mam wyobraźnię i łatwo mogę pojąć, jak bardzo męczące musi być natykanie się na moją krowę w pańskim owsie. Nie będę więc miała panu za złe słów, które wypowiedział pan pod moim adresem. Obiecuję, że Dolly już więcej nie włamie się do pańskiego owsa. Daję panu słowo honoru!
– Dobrze więc, proszę dopilnować, żeby się to więcej nie powtórzyło – wymamrotał pan Harrison cokolwiek przybitym tonem, ale odszedł, tupiąc ze złością, a Ania słyszała, jak warczał do siebie, aż zniknął z pola widzenia.
Poważnie wytrącona z równowagi Ania przemaszerowała przez podwórze i zamknęła niesforne zwierzę w zagrodzie.
Stąd nie powinna się wydostać, chyba że rozerwie ogrodzenie – pomyślała. Teraz wygląda na całkiem spokojną. Pewnie od nadmiaru owsa boli ją brzuch. Szkoda, że nie sprzedałam jej panu Shearerowi, kiedy zaproponował to w zeszłym tygodniu, ale myślałam, że równie dobrze mogę poczekać aż do licytacji inwentarza, kiedy sprzedamy je wszystkie. Sądzę, że pan Harrison jest naprawdę gburem. Z pewnością nie jest on bratnią duszą!
Ania zawsze czujnie wypatrywała bratnich duszy.
Maryla Cuthbert właśnie wjeżdżała na podwórze, kiedy Ania wróciła do domu. Udała się więc przygotować posiłek. Omówiły sprawę przy stole.
– Ucieszę się, kiedy wreszcie skończy się aukcja – powiedziała Maryla. – To za duża odpowiedzialność mieć tyle zwierząt i nikogo, z wyjątkiem nieodpowiedzialnego Martina, do opieki nad nimi. Do tej pory jeszcze nie wrócił, a obiecał przecież być z powrotem wieczorem, jeżeli dam mu dzień wolny na wyjazd na pogrzeb ciotki. Nie wiem właściwie, ile on ma tych ciotek. To już czwarta, odkąd zatrudniliśmy go rok temu. Będę bardzo szczęśliwa, kiedy wreszcie zbiory zostaną zebrane i pan Barry zajmie się gospodarstwem. Dolly pozostanie zamknięta w zagrodzie aż do powrotu Martina, a potem damy ją na pastwisko z tyłu domu i naprawimy ogrodzenie. Naprawdę, nie ma końca kłopotom, jak mówi Małgorzata. Biedna Mary Keith umiera, a co będzie z jej dziećmi? Ma brata, daleko – w brytyjskiej Kolumbii, i mimo że napisała do niego list, nie otrzymała jeszcze odpowiedzi.
– Jakie są jej dzieci? Ile mają lat?
– Trochę więcej niż sześć, to bliźnięta.
– Zawsze byłam szczególnie zainteresowana bliźniętami, zwłaszcza odkąd pani Hammond miała ich tyle – powiedziała Ania gorliwie. – Czy są urodziwe?
– Boże drogi, nie sposób powiedzieć, takie były umorusane. Tadzio był na dworze i bawił się w błocie, a kiedy Tola wyszła po niego, ją również wepchnął w błoto. Kiedy się rozpłakała, wskoczył w sam środek, żeby pokazać jej, że nie ma powodu do płaczu. Mary mówiła, że Tola jest dobrym dzieckiem, a z Tadzia jest niezłe ziółko! Można powiedzieć, że nikt go nigdy nie wychowywał. Jego ojciec umarł, kiedy Tadzio był niemowlakiem, a Mary jest chora właściwie od tamtej pory.
– Bardzo mi zawsze szkoda niewychowanych dzieci – powiedziała Ania statecznie. – Wiesz przecież, że ja również byłam niewychowana, dopóki nie wzięłaś się za mnie. Mam nadzieję, że ich wuj się nimi zaopiekuje. A jak spokrewniona jest z tobą pani Keith?
– Mary? Właściwie wcale! To jej mąż był naszym dalszym kuzynem. A oto pani Linde przechodzi przez podwórze. Myślę, że przyszła dowiedzieć się, co z Mary.
– Nie mów jej, proszę, o panu Harrisonie i krowie – poprosiła Ania.
Maryla obiecała to Ani, ale i tak nie miało to większego znaczenia, bo pani Linde, zanim usiadła, powiedziała:
– Kiedy wracałam z Carmody, widziałam pana Harrisona uganiającego się w owsie za waszą krową. Wyglądał na wściekłego. Narobił hałasu?
Ania i Maryla wymieniły ukradkowe, rozbawione uśmiechy. Niewiele rzeczy w Avonlea udawało się ukryć przed panią Linde. Tego ranka Ania powiedziała:
– Gdybyś wszedł do pokoju o północy, zamknął drzwi na klucz, zasunął zasłony i kichnął, następnego dnia rano pani Linde zapytałaby, gdzie się przeziębiłeś!
– Wydaje mi się, że tak – przyznała Maryla. – Mnie nie było. To z Anią podzielił się swoimi uwagami.
– Sądzę, że jest on bardzo nieprzyjemnym człowiekiem – powiedziała obrażona Ania, potrząsając swą rudą głową.
– Nigdy nie byłaś bliższa prawdy – powiedziała pani Linde poważnie. – Wiedziałam, że będą kłopoty, kiedy Robert Bell sprzedał gospodarstwo człowiekowi z Nowego Brunszwiku, ot co! Nie wiem, co się stanie z Avonlea, gdyż osiedla się tu tylu przyjezdnych. Wkrótce nie będziemy się czuli bezpieczni nawet we własnych łóżkach!
– Skąd taka myśl? Kto jeszcze ma zamiar się tu osiedlić? – zapytała Maryla.
– Nie słyszałaś? No więc jest rodzina Donnellów, to pierwsze. Wynajęli stary dom Petera Sloane’a. Peter wynajął człowieka do prowadzenia młyna. Pochodzą ze wschodu i nikt nic o nich nie wie. Drugie, to rodzina gnuśnego Tymoteusza Cottona przeprowadza się do Białych Piasków, gdzie będą po prostu obciążeniem dla społeczeństwa! On choruje na suchoty i ciągle kradnie, a jego żona to niechlujne stworzenie, które nie jest w stanie niczego przedsięwziąć. Zmywa naczynia na siedząco! Pani George’owa Pye przygarnęła osieroconego siostrzeńca męża, Antosia Pye’a. Będzie chodził do twojej szkoły, więc spodziewaj się kłopotów, ot co. Jaś Irving przyjeżdża ze Stanów zamieszkać ze swoją babką. Pamiętasz, Marylo, jego ojca, Stefana Irvinga, tego, który porzucił Lawendę Lewis z Grafton?
– Nie wydaje mi się, że ją porzucił. Była ponoć kłótnia, sądzę, że wina leży po obu stronach.
– Tak czy inaczej nie poślubił jej i od tamtej pory jest raczej dziwna, tak mówią. Mieszka sama w małym kamiennym domku, który się nazywa Domek Ech. Stefan wyjechał do Stanów, gdzie wspólnie z wujem otworzył interes i poślubił jankeskę. Nigdy nie wrócił w rodzinne strony, chociaż jego matka była go odwiedzić raz czy dwa. Żona odumarła go dwa lata temu, a teraz wysłał syna w odwiedziny do matki na pewien czas. Chłopiec ma dziesięć lat, ale nie wiem, czy jest pożądanym uczniem. Nigdy nic nie wiadomo z tymi jankesami.
Pani Linde patrzyła z góry na wszystkich ludzi, którzy mieli nieszczęście urodzić się albo wychować poza granicami Wyspy Księcia Edwarda. Oczywiście niewykluczone, że byli oni dobrymi ludźmi, jednak bezpieczniej było myśleć coś wręcz przeciwnego. A jankesów darzyła szczególną niechęcią. Jej mąż został kiedyś oszukany na dziesięć dolarów przez pracownika pochodzącego z Bostonu i od tej pory żywiła niezłomne przekonanie, że to wina całych Stanów Zjednoczonych i nikt nie mógł jej tego wyperswadować.
– Szkole w Avonlea przyda się trochę świeżej krwi – powiedziała Maryla sucho. – A jeżeli ten chłopiec jest chociaż trochę podobny do ojca, to wszystko będzie dobrze. Steve Irving był najmilszym chłopcem, jakiego kiedykolwiek wydały na świat te strony, chociaż niektórzy mogliby powiedzieć, ze był dumny. Moim zdaniem, pani Irving powinna być szczęśliwa, że będzie mieć chłopca u siebie. Odkąd jej mąż umarł, jest dość osamotniona.
– Chłopiec może oczywiście być grzeczny, ale na pewno będzie się różnił od innych dzieci z Avonlea – powiedziała pani Linde, jak gdyby to rozstrzygało sprawę. Opinie pani Linde odnośnie osób, miejsc czy rzeczy zawsze były nieodwołalnie uzasadnione. – Cóż to za pogłoski słyszę, Aniu, że chcesz założyć Stowarzyszenie na Rzecz Udoskonalania Wioski?
– Rozmawialiśmy o tym tylko z kilkoma dziewczętami i chłopcami na ostatnim spotkaniu Klubu Dyskusyjnego – powiedziała Ania, rumieniąc się. – Myśleliśmy, że to dość ciekawe, podobnego zdania byli państwo Allan. Podobne istnieją też w okolicznych miejscowościach.
– Cóż, możesz się na tym sparzyć. Lepiej zostawić to w spokoju, Aniu, ot co. Ludzie nie lubią, żeby ich poprawiać!
– Nie mamy zamiaru poprawiać ludzi! Tylko Avonlea. Dużo jest rzeczy, które można by ulepszyć. Na przykład – gdyby tak nakłonić pana Leviego Boultera, żeby zburzył ten okropny dom w górnej części gospodarstwa, to czy nie byłaby to poprawa?
– Z pewnością! Ta ruina już od dawna jest solą w oku całej okolicy. Ale jeżeli wam, członkom Stowarzyszenia, uda się nakłonić Leviego Boultera, żeby zrobił za darmo coś dla społeczności, to chciałabym zobaczyć i usłyszeć to na własne oczy i uszy. Ot co! Nie chcę cię zniechęcać, Aniu, bo być może twój pomysł nie jest najgorszy, mimo że pewnie pochodzi z jakiegoś jankeskiego magazynu, ale ponieważ będziesz bardzo zajęta w szkole, radzę ci jako przyjaciel nie brać sobie na głowę dodatkowego kłopotu, ot co. Ale wiem, że i tak pewnie zrobisz, jak sobie postanowiłaś. Zawsze stawiasz na swoim!
Coś w ułożeniu Ani ust mówiło, że pani Linde nie myli się w swojej ocenie. Ania zdecydowała się na założenie Stowarzyszenia. Gilbert Blythe, który miał uczyć w Białych Piaskach, ale przyjeżdżać do domu co piątek wieczorem, aby zostać do poniedziałku, był równie entuzjastycznie nastawiony do tego projektu, podobnie jak inni młodzi ludzie, dla których oznaczało to co najmniej sporadyczne spotkania i chociaż trochę zabawy. Jeżeli chodzi o „udoskonalenia”, to nikt specjalnie nie zawracał sobie tym głowy z wyjątkiem Ani i Gilberta. Omawiali je w kółko i planowali, aż wreszcie powstał w ich głowach obraz idealnego Avonlea.
Pani Linde miała jeszcze jedną nowinę.
– Szkołę w Carmody dali Priscilli Grant. Aniu, czy nie chodziłaś do szkoły z dziewczyną o tym imieniu?
– Tak, owszem. Priscilla ma uczyć w Carmody?! Jak cudownie się składa! – wykrzyknęła Ania z błyskiem w szarych oczach, dzięki czemu wyglądały jak dwie wieczorne gwiazdy, powodując, że po raz kolejny pani Linde musiała się zastanowić, czy Ania nie jest jednak ładna.ROZDZIAŁ II. CO NAGLE TO PO DIABLE
ROZDZIAŁ II
Co nagle to po diable
Następnego dnia Ania pojechała do Carmody na zakupy. Zabrała ze sobą Dianę Barry, Diana była oczywiście zaprzysiężonym członkiem Stowarzyszenia i obie dziewczyny głównie o nim rozprawiały całą drogę tam i z powrotem.
– Pierwszą rzeczą, którą powinniśmy się zająć, byłoby pomalowanie tej świetlicy! – zaproponowała Diana, kiedy przejeżdżały koło świetlicy Avonlea, ulokowanej w raczej sfatygowanym budynku w małej, zalesionej kotlince zacienionej ze wszystkich stron świerkami. – Wygląd tego miejsca to wstyd i nim powinniśmy się zająć, zanim zaczniemy rozmawiać z panem Levim Boulterem o zburzeniu jego domu. Ojciec mówi, że to się nam nigdy nie uda. Pan Boulter jest zbyt nieużyteczny, żeby chciało mu się poświęcać tyle czasu dla nas.
– Być może zgodzi się, żeby to chłopcy zburzyli dom, jeżeli dodatkowo obiecają, że usuną płyty, a deski porąbią na podpałkę – powiedziała Ania z nadzieją w głosie.
– Musimy się postarać, ale też zdawać sobie sprawę, że na początku może nam iść jak po grudzie. Nie oczekujmy, że wszystko zrobimy naraz! Najpierw trzeba będzie wyrobić świadomość społeczną w mieszkańcach Avonlea.
Diana nie była pewna, co miała oznaczać „świadomość społeczna mieszkańców”, ale brzmiało to nieźle i czuła się bardzo dumna, że należy do grupy o tak szczytnym celu.
– Wymyśliłam wczoraj wieczorem jeszcze jedną rzecz, którą moglibyśmy zrobić, Aniu. Pamiętasz tę trójkątną działkę, gdzie spotykają się drogi prowadzące do Carmody, Newbridge i Białych Piasków? Cała jest porośnięta młodymi świerkami. Czy nie byłoby ładnie, gdyby je usunąć, pozostawiając tylko dwa czy trzy buki?
– Doskonale – zgodziła się Ania wesoło – i można by pod tymi bukami postawić ławeczkę. A wiosną na środku urządzić klomb i zasadzić pelargonie.
– Tak! Trzeba będzie tylko znaleźć sposób, by stara pani Hiramowa Sloane trzymała swoją krowę z dala, gdyż inaczej pożre nasze pelargonie! – Zaśmiała się Diana. – Zaczynam rozumieć, co miałaś na myśli, mówiąc o uświadamianiu społeczności, Aniu. A oto dom pana Boultera. Widziałaś kiedyś taką ruinę? I to przy samej drodze. Stary dom bez okien przywodzi mi na myśl umarłego bez oczu.
– Myślę, że stary opuszczony dom to taki smutny widok – powiedziała Ania łagodnie. – Wydaje się, jakby rozpamiętywał przeszłość i żałował dobrych czasów. Maryla mówi, że kiedyś mieszkała tu duża rodzina i że było to naprawdę ładne miejsce z cudownym ogrodem i pnącymi się różami. Pełne małych dzieci, śmiechu i śpiewu, a teraz opustoszało i nic się w nim nie pojawia z wyjątkiem wiatru. Jak samotne i nieszczęśliwe musi się czuć. A może oni wracają podczas księżycowych nocy, duchy małych dzieci z dawnych czasów, róże, śpiew i przez chwilę mały domek śni, że znowu jest nowy i wesoły.
Diana potrząsnęła głową.
– Nie wyobrażam już sobie takich rzeczy o domach, Aniu. Pamiętasz, jak rozzłoszczone były moja mama i Maryla, kiedy wyobraziłyśmy sobie duchy w Lesie Strachów? Jeszcze dzisiaj przechodzą mnie ciarki, kiedy muszę po zmroku przejść przez te zarośla! Jeżeli zacznę wyobrażać sobie takie historie o starym domu Boulterów, będę równie przerażona, mijając go. Poza tym te dzieci wcale nie umarły. Dorosły, żyją i mają się całkiem dobrze. Jedno z nich jest rzeźnikiem. A kwiaty i piosenki nie mają duchów!
Ania stłumiła lekkie westchnienie. Szczerze kochała Dianę i zawsze były dobrymi koleżankami, ale już dawno przekonała się, że drogę do krainy marzeń musi pokonywać sama. Nawet najbliższa jej osoba nie radziła sobie na zaczarowanej ścieżce.
Kiedy dziewczęta były w Carmody, rozpętała się burza z piorunami. Nie trwała jednak długo i przyjemny był powrót dróżkami połyskującymi od kropel deszczu i przesiąkniętymi korzennym zapachem mokrych paproci. Ale kiedy skręciły w trakt prowadzący do gospodarstwa Cuthbertów, Ania zobaczyła coś, co natychmiast stępiło jej wrażliwość na urodę krajobrazu. Po prawej stronie rozciągały się szerokie, zielonoszare pola owsa pana Harrisona, mokre i bujne, a na samym ich środku, zanurzona aż po szczupłe boki, mrugając spokojnie nad rozpościerającym się przed nią zbożem, stała skromna krowa rasy dżersej!
Ania upuściła wodze i wstała, zaciskając usta, co nie wróżyło nic dobrego czworonożnemu drapichrustowi. Nie powiedziawszy ani słowa, zwinnie przecisnęła się nad kołami i ogrodzeniem, zanim Diana zorientowała się, co się stało!
– Aniu, wracaj! – wykrzyknęła, kiedy tylko odzyskała mowę.
– Zniszczysz sukienkę w tym mokrym zbożu! Zniszczysz! Wcale mnie nie słucha. Przecież nigdy jej się nie uda złapać tej krowy w pojedynkę. Oczywiście muszę jej pomóc.
Ania biegła jak szalona przez mokre zboże. Diana żywo zeskoczyła z powozu, uwiązała konia do słupka, zarzuciła spódnicę swojej ładnej sukienki z kraciastej bawełny na ramiona, wdrapała się na płot, a następnie rzuciła w pogoń za swoją oszalałą z niepokoju koleżanką. Biegła szybciej niż Ania, którą hamowała przylegająca do nóg przemoczona sukienka, i szybko ją dogoniła. Pozostawiły za sobą taki ślad, że gdyby pan Harrison go zobaczył, na pewno pękłoby mu serce.
– Aniu, na litość boską, zatrzymaj się! – wydyszała Diana – nie mogę złapać tchu, a ty jesteś przemoczona do suchej nitki.
– Muszę… złapać… tę krowę… zanim… pan Harrison… ją zobaczy – wysapała Ania. – Nieważne… czy będę… mokra, ważne… żeby… osiągnąć… cel!
Ale krowa rasy dżersej ani myślała opuszczać bujne, smakowite pastwisko. Kiedy dziewczęta bez tchu znalazły się nieopodal, zawróciła i ruszyła jak z procy na przeciwny koniec pola.
– Zatrzymaj ją – krzyczała zdyszana Ania – biegnij, Diano, biegnij!
Więc Diana biegła. Ania też próbowała, a złośliwa krowa okrążała pole jak opętana. Tak między nami mówiąc, takiego zdania o niej była Diana. Straciły dziesięć minut, zanim udało im się ją okrążyć i złapać. Poprowadziły ją przez dziurę w ogrodzeniu na drogę do gospodarstwa Cuthbertów.
Nie można zaprzeczyć, że nastrój Ani nie był wcale anielski. Nie pomogło też wcale, że przy drodze stała dorożka, w której siedział pan Shearer z Carmody ze swoim synem. Obaj z szerokim uśmiechem na twarzy.
– Chyba byłoby lepiej, gdybyś sprzedała mi tę krowę, kiedy proponowałem ci to w zeszłym tygodniu, Aniu – zachichotał pan Shearer.
– Sprzedam ją panu teraz, jeżeli jeszcze ją pan chce – powiedziała zarumieniona i potargana właścicielka. – Może ją pan mieć w tej sekundzie!
– Załatwione! Dam ci za nią dwadzieścia dolarów, tak jak obiecywałem przedtem. Jim może ją odwieźć do Carmody. Pojedzie do miasta razem z resztą bydła dziś wieczorem. Pan Read z Brighton poszukuje właśnie dżersejki.
Pięć minut później Jim Shearer i krowa rasy dżersej maszerowali drogą, a impulsywna Ania jechała dróżką na Zielone Wzgórze z dwudziestoma dolarami w kieszeni.
– Co powie Maryla? – zapytała Diana.
– Nie będzie to miało dla niej żadnego znaczenia. Dolly to moja krowa, a jest mało prawdopodobne, bym dostała za nią na aukcji więcej niż dwadzieścia dolarów. Ale i tak – westchnęła – gdy pan Harrison zobaczy pole, będzie wiedział, kto wlazł w szkodę, a przecież dałam słowo honoru, że się to więcej nie powtórzy! Tak, dostałam nauczkę, żeby nie dawać słowa honoru w przypadku krów! A krowie, która jest w stanie przeskoczyć ogrodzenie albo wyłamać się z zagrody, już na pewno nie można ufać.
Maryla była u pani Linde, a kiedy wróciła, wiedziała wszystko o sprzedaży Dolly, bo pani Linde, widząc zawieranie transakcji ze swojego okna, domyśliła się reszty.
– Właściwie to dobrze, że już jej nie ma. Jednak działasz trochę pochopnie. Nie wiem, jak udało się jej wydostać z zagrody, musiała wyłamać deski.
– Nie pomyślałam, by sprawdzić. Pójdę teraz zobaczyć. Martin jeszcze nie wrócił. Być może znów mu umarła kolejna ciotka. Taka sama historia jak z panem Peterem Sloanem i osiemdziesięciolatkami. Kilka dni temu pani Sloane, czytając gazetę, rzekła do pana Sloane’a: „Och, następny osiemdziesięciolatek umarł”. Zapytała pana Sloane’a, co oznacza słowo „osiemdziesięciolatek”. Pan Sloane powiedział, że nie wie, ale że muszą to być jakieś rzadko występujące chorowite istoty, o których mówi się tylko wtedy, kiedy umierają. Tak samo jest z ciotkami Martina.
– Martin jest taki sam jak inni Francuzi – powiedziała Maryla. – Nie można na nich polegać za grosz.
Maryla przeglądała zakupy, jakie Ania przywiozła ze sobą z Carmody, kiedy usłyszała głośny lament. Minutę później Ania wbiegła do kuchni, załamując ręce.
– Aniu Shirley, co się stało?
– Och, Marylo, co mam teraz zrobić? To straszne i to wszystko moja wina! Czy ja się nigdy nie nauczę, żeby pomyśleć, zanim zrobię coś lekkomyślnego?
– Aniu, jesteś strasznie irytująca! Co takiego zrobiłaś?
– Sprzedałam panu Shearerowi dżersejkę pana Harrisona! Tę, którą kupił od pana Bella! Dolly jest w swojej zagrodzie!
– Aniu Shirley, czy ty śnisz?
– Chciałabym, żeby to był sen. Nie ma w tym nic ze snu, chyba że koszmar to dla ciebie sen. A krowa pana Harrisona już pewnie dojechała do Charlottetown. Och, Marylo! Myślałam, że już skończyły się moje tarapaty i oto proszę! Najgorszy kłopot mego życia! Co mam zrobić?
– Co zrobić? Nie pozostaje nic innego, jak iść do pana Harrisona i wyjaśnić sprawę. Możemy mu zaoferować naszą dżersejkę na wymianę, jeżeli nie będzie chciał wziąć pieniędzy. Nasza jest właściwie równie dobra.
– Pewna jestem, że się wścieknie i nie będzie skłonny do współpracy – wyjęczała Ania.
– Przypuszczam, że tak. Wydaje się dość nerwowy. Jeżeli chcesz, sama to załatwię.
– Och, nie. Nie jestem aż tak podła! – wykrzyknęła Ania. – To wszystko moja wina i na pewno nie pozwolę ci ponieść za mnie kary. Pójdę sama i zrobię to zaraz. Im prędzej się z tym uporam, tym lepiej! To będzie bardzo upokarzające.
Biedna Ania wzięła kapelusz i dwadzieścia dolarów, a przechodząc koło spiżarni, spojrzała na ciasto orzechowe, które upiekła tego ranka. Wyjątkowo apetyczne, polukrowane na różowo i obłożone orzechami włoskimi. Ania zamierzała podać je w piątkowy wieczór, kiedy młodzież z Avonlea miała się spotkać na Zielonym Wzgórzu w sprawach Stowarzyszenia. Ale jak można było porównywać tę okazję z szansą na przeproszenie pana Harrisona, który miał pełne prawo się obrazić?
Ania pomyślała, że ciasto może pomóc załagodzić złość mężczyzny, zwłaszcza takiego, który musi sam gotować, i natychmiast spakowała je do pudełka.
– Oczywiście jeżeli da mi szansę powiedzieć choć słowo – pomyślała żałośnie, wdrapując się na ogrodzenie, żeby przejść skrótem przez pola ozłocone jak marzenie światłem sierpniowego wieczoru. – Teraz wiem, jak czują się ludzie prowadzeni na stracenie.ROZDZIAŁ III. W DOMU PANA HARRISONA
ROZDZIAŁ III
W domu pana Harrisona
Dom pana Harrisona był starodawną, wybieloną budowlą o niskich okapach położoną w gęstym świerkowym zagajniku.
Pan Harrison we własnej osobie siedział w samej koszuli na werandzie zacienionej winoroślą, delektując się wieczorną fajką. Kiedy zdał sobie sprawę z tego, kto nadchodzi drogą, skoczył na równe nogi, wbiegł do domu i zatrzasnął za sobą drzwi. Zachował się tak, nieprzyjemnie zaskoczony i jednocześnie zawstydzony swoim wczorajszym wybuchem. Dla Ani był to jednak cios, który odebrał jej resztkę odwagi.
– Jeżeli jest taki zły już teraz, to co się stanie, kiedy się dowie, co zrobiłam? – myślała smutno, pukając do drzwi.
Ale zażenowany pan Harrison otworzył drzwi uśmiechnięty i zaprosił ją do środka tonem dość łagodnym i przyjaznym, aczkolwiek trochę zdenerwowanym. Odłożył fajkę i założył marynarkę, zaoferował Ani uprzejmie bardzo zakurzone krzesło i przyjęcie jej przebiegłoby wystarczająco przyjemnie, gdyby nie gadająca papuga gapiąca się spomiędzy prętów klatki złymi, złocistymi ślepiami. Kiedy tylko Ania usiadła, wykrzyknęła:
– Na mą duszę, co robi tu ta rudowłosa wiewiórka?
Ciężko byłoby ocenić, czyja twarz bardziej poczerwieniała – pana Harrisona czy Ani.
– Proszę nie przejmować się papugą – pan Harrison, mówiąc, rzucał mordercze spojrzenia w stronę klatki. – Zawsze gada bzdury. Dostałem ją od brata marynarza. Marynarze posługują się dość niewybrednym językiem, a papugi świetnie wszystko powtarzają.
– Tak, słyszałam – powiedziała biedna Ania, a pamięć o jej wyczynie tłumiła niechęć do ptaka. W obecnej sytuacji, w żadnym wypadku, nie mogła zachować się nieuprzejmie w stosunku do pana Harrisona. Jeżeli bezceremonialnie sprzeda się cudzą krowę bez zgody i wiedzy właściciela, nie należy obrażać się z powodu jego papugi, choćby wygadywała najbardziej niepochlebne słowa. W tym wypadku rudowłosa musiała być potulna.
– Przyszłam wyznać coś panu, panie Harrison – powiedziała stanowczo. – Chodzi o krowę rasy dżersej.
– O mój Boże, czyżby znowu dobrała się do mojego owsa? W takim przypadku, cóż, nieważne, jeśli tak się stało. Nie ma to żadnego znaczenia. Wczoraj zachowałem się zbyt porywczo. Naprawdę, nie ma znaczenia!
– Gdyby o to tylko chodziło! – westchnęła Ania – problem jest dziesięć razy gorszy. Nie…
– O nie, czyżby chodziło o pszenicę?
– Nie, nie pszenica, ale…
– W taki razie kapusta? Wpadła w kapustę, którą hoduję na wystawę?
– Nie, nie chodzi o kapustę, panie Harrison. Powiem panu wszystko, znaczy wyjaśnię powód mojej wizyty, ale proszę mi nie przerywać. Bardzo się wtedy denerwuję. Proszę pozwolić mi opowiedzieć całą historię i nic nie mówić, dopóki nie skończę. A w myślach dokończyła: „Wtedy na pewno będzie miał pan wiele do powiedzenia”.
– Nie powiem więcej ani słowa – obiecał pan Harrison i faktycznie milczał. Ale Ginger nie obowiązywała jego obietnica, więc ciągle wtrącała swoje: „rudowłosa wiewiórka”, doprowadzając Anię do furii.
– Wczoraj wieczorem zamknęłam dżersejkę w zagrodzie. Dzisiaj rano pojechałam do Carmody, a w drodze powrotnej zobaczyłam krowę rasy dżersej w pana owsie. Wraz z Dianą wygnałyśmy ją z pola. Nie wyobraża pan sobie, jakie było to trudne. Byłyśmy strasznie zmęczone, przemoczone i poirytowane, a tu nagle pojawił się pan Shearer i zaproponował, że kupi moją krowę. Sprzedałam ją na miejscu za dwadzieścia dolarów. Było to błędem. Powinnam była poczekać i zapytać Marylę o zdanie. Ale, niestety, jestem okropna, jeżeli chodzi o działanie bez zastanowienia. Wszyscy to potwierdzą. Pan Shearer zabrał krowę, żeby wysłać ją na targ wieczornym pociągiem.
– Rudowłosa wiewiórka – powtórzyła Ginger tonem pełnym pogardy.
W tym momencie pan Harrison wstał z wyrazem twarzy, który wzbudziłby przerażenie w każdym ptaku, z wyjątkiem tej papugi, wyniósł jej klatkę do sąsiedniego pokoju i zamknął drzwi. Ginger wrzeszczała, przeklinała i zgodnie ze swoją reputacją zachowywała się okropnie, aż popadła w znamionujące obrazę milczenie.
– Niech panna wybaczy i kontynuuje, proszę – powiedział pan Harrison. – Mój brat marynarz nigdy tego ptaka nie wychował.
– Wróciłam do domu i po kolacji poszłam do zagrody. Panie Harrison… – Ania pochyliła się do przodu, złożyła dłonie tak jak dawniej, gdy była dzieckiem, i utkwiła szare oczy w twarzy pana Harrisona… – moja krowa nigdzie z niej się nie ruszyła! To pana krowę sprzedałam panu Shearerowi!
– O mój Boże! – wykrzyknął pan Harrison zdumiony tym niespodziewanym zakończeniem. – Ależ to niezwykłe!
– Cóż, nie ma nic nadzwyczajnego w tym, że pakuję siebie i innych w tarapaty – powiedziała Ania żałośnie. – Słynę z tego. Można by pomyśleć, że pora z tego wyrosnąć. W marcu skończę przecież siedemnaście lat, ale chyba jednak nie jest łatwo zwalczyć tę cechę. Panie Harrison, wiem, że szanse są marne, ale czy może mi pan wybaczyć? Obawiam się, że już za późno, aby odzyskać pańską krowę, ale proszę, oto są pieniądze z jej sprzedaży albo – gdyby pan wolał – może pan wziąć moją krowę. To świetna krowa. Wprost nie mogę wyrazić, jak bardzo mi przykro z powodu tego wydarzenia.
– Już, już – powiedział pan Harrison żywo. – Niech panna nie mówi już więcej. To nie ma znaczenia. Zupełnie, żadnego znaczenia. Ja sam często działam zbyt pochopnie, bardzo pochopnie. Ale często ciężko mi pohamować mówienie tego, co myślę, i ludzie muszą jakoś to znieść. Gdyby ta krowa wpadła w moją kapustę, ale nieważne, nie była w kapuście, więc to nie ma znaczenia. Myślę, że lepiej wezmę krowę panny na wymianę, skoro i tak chce się jej panna pozbyć.
– Och, dziękuję, panie Harrison. Taka jestem szczęśliwa, że nie rozgniewał się pan. Obawiałam się, że będzie pan wściekły.
– Pewnie umierałaś ze strachu przed przyjściem tutaj po rabanie, którego narobiłem wczoraj? Ale nie powinna się mnie panna bać. Ja tylko robię dużo hałasu, zbyt szybko mówię, co myślę, nawet jeżeli to trochę przykre.
– Och, to tak samo jak pani Linde – powiedziała Ania, zanim zdążyła ugryźć się w język.
– Kto? Pani Linde? Nie chciała chyba panna sugerować, że jestem jak ta stara plotkara – powiedział zdenerwowany pan Harrison. – Nie jestem taki zupełnie. Ani trochę. A co ma panna w tym pudełku?
– Ciasto – odparła Ania figlarnie. Odczuła ogromną ulgę na widok niespodziewanej życzliwości pana Harrisona. – Przyniosłam je dla pana. Pomyślałam, że pewnie nieczęsto jada pan domowe wypieki.
– Co racja, to racja. Bardzo rzadko się to zdarza, a bardzo sobie cenię słodycze. Jestem niebywale wdzięczny. Do tego ciasto wygląda wyjątkowo apetycznie. Mam nadzieję, że okaże się równie smakowite.
– Jestem tego pewna. W swoim czasie robiłam ciasta, które niekoniecznie były smaczne, może pan zapytać panią Allan, ale to akurat się udało. Zrobiłam je na spotkanie Stowarzyszenia, ale dla nich wymyślę później coś innego.
– Zróbmy tak. Proszę pomóc mi je zjeść, panno Aniu! Wstawię wodę i zrobimy sobie po filiżance herbaty. Co panna na to?
– Czy pozwoli pan, żebym to ja zaparzyła herbatę? – zapytała Ania z powątpiewaniem.
Pan Harrison zachichotał.
– Widzę, że nie ma panna zaufania do mojej umiejętności parzenia herbaty. Bardzo się panna myli. Potrafię zaparzyć najlepszą herbatę, jaką panna kiedykolwiek piła! Ale proszę, oczywiście może panna zrobić to sama. Całe szczęście, że padało w zeszłą niedzielę, więc jest pełno czystych naczyń.
Ania wstała żywo i wzięła się do pracy. Najpierw wielokrotnie umyła czajniczek, zanim wsypała do niego herbaty. Potem zamiotła piec i nakryła stół, biorąc naczynia ze spiżarni. Stan tej ostatniej trochę ją przeraził, ale rozsądnie nie skomentowała go ani słowem. Pan Harrison powiedział jej, gdzie znajdzie chleb, masło i słoik brzoskwiń. Ania przystroiła stół bukietem kwiatów z ogrodu i postanowiła przymknąć oczy na plamy na obrusie. Wkrótce herbata była gotowa i Ania, siedząc naprzeciwko pana Harrisona, nalała ją do filiżanek, gawędząc o szkole, przyjaciołach i planach. Z trudem wierzyła własnym oczom i uszom!
Pan Harrison przyniósł Ginger z powrotem, sugerując, ze biedny ptak poczuł się samotny, a Ania, czując, ze mogłaby wybaczyć wszystko i wszystkim, na znak pokoju zaoferowała jej orzecha. Jednakże uczucia Ginger zostały zranione zbyt głęboko, odmówiła więc zaakceptowania jakichkolwiek prób rozejmu. Nastroszywszy pióra, siedziała nachmurzona na swojej grzędzie i wyglądała jak zielonozłota kulka.
– Dlaczego nazywa ją pan Ginger? – zapytała Ania, która lubiła stosowne nazwy i myślała, że rudy wcale nie odpowiada wspaniałemu upierzeniu papugi.
– To mój brat marynarz ją tak nazwał. Może miało to odniesienie do jej charakterku. Bardzo sobie jednak tego ptaka cenię. Byłaby panna zdumiona, wiedząc, jak bardzo. Oczywiście ma wady i kosztowała mnie już niesamowicie dużo w ten czy inny sposób. Wielu ludziom nie odpowiada jej język, ale nie mogę jej oduczyć. Próbowałem sam, próbowali inni. Niektórzy ludzie mają uprzedzenie do papug. Niemądrze, prawda? Ja osobiście bardzo je lubię. Ginger jest moim towarzyszem. Nikt na świecie nie zmusiłby mnie, żebym ją oddał. Nikt!
Ostatnie zdanie pan Harrison prawie wykrzyknął, jakby podejrzewał, że Ania ma tajemny plan przekonania go, by pozbył się Ginger. Jednakże Ania zaczynała lubić dziwnego, grymaśnego, żywego małego człowieczka i zanim posiłek się skończył, stali się dobrymi przyjaciółmi. Pan Harrison dowiedział się o Stowarzyszeniu i był skłonny je zaakceptować.
– Bardzo słusznie. Bierzcie się do dzieła. Mnóstwo rzeczy w Avonlea wymaga ulepszenia, zresztą ludzie także.
– No, nie wiem. – Zarumieniła się Ania. Będąc wśród niektórych przyjaciół, mogłaby z łatwością przyznać, że w Avonlea i u jej mieszkańców znaleźć można pewne drobne, łatwo usuwalne niedoskonałości. Ale usłyszeć coś takiego od kogoś nowego, spoza ich kręgu, jak pan Harrison, to już całkiem inna sprawa. – Sądzę, że Avonlea jest urocze, a mieszkający tu ludzie przemili!
– No tak, wydaje mi się jednak, że ty masz dość pikantne usposobienie – skomentował pan Harrisom, przyglądając się jej zaczerwienionym policzkom i oburzonym oczom. – To typowe dla osób o panny kolorze włosów, jak przypuszczam. Avonlea to przyzwoite miejsce, w przeciwnym razie nie osiedliłbym się tutaj, może panna jednak przyznać, że ma pewne wady?
– Dlatego jeszcze bardziej je lubię! – powiedziała Ania lojalnie. – Nie lubię miejsc i ludzi, którzy nie mają żadnych wad! Sądzę, że prawdziwie doskonała osoba byłaby ogromnie nieciekawa. Pani Miltonowa White mówi, że nigdy nie poznała osobiście nikogo doskonałego, chociaż dosyć często słyszy o takiej jednej. To pierwsza żona jej męża. Nie uważa pan, że musi być dość ciężko zostać poślubioną człowiekowi, którego pierwsza żona była idealna?
– Bardziej niewygodnie byłoby być poślubionym tej idealnej żonie – oświadczył pan Harrison nieoczekiwanie.
Kiedy skończyli podwieczorek, Ania nalegała, żeby pozmywać naczynia, mimo że pan Harrison uznał, że ma tyle czystych, że wystarczy na całe tygodnie. Bardzo chciała pozamiatać podłogę, ale, niestety, nigdzie nie widziała miotły, a wolała nie pytać, by nie dowiedzieć się, że brakuje jej w tym domostwie.
– Gdyby panna miała ochotę, może panna wpaść od czasu do czasu na pogawędkę – zasugerował pan Harrison, kiedy zbierała się do wyjścia. – Nie mamy daleko do siebie, a sąsiedzi powinni się przyjaźnić. Dość ciekawi mnie to panny Stowarzyszenie. Coś mi mówi, że będzie z tym kupa śmiechu. Za kogo najpierw macie zamiar się zabrać?
– Nie mamy zamiaru mieszać się do spraw ludzi, tylko miejsca chcemy udoskonalać – powiedziała Ania dostojnym tonem. Podejrzewała, ze pan Harrison stroi sobie żarty z jej projektu.
Pan Harrison patrzył przez okno na oddalającą się gibką, dziewczęcą sylwetkę podskakującą z lekkim sercem w świetle zachodzącego słońca.
– Taki zrzędliwy, samotny i opryskliwy ze mnie dziad – powiedział do siebie głośno – a jest w tej dziewczynie coś takiego, co powoduje, że znowu czuję się młody. To takie miłe uczucie, że chętnie poczułbym to od czasu do czasu.
– Rudowłosa wiewiórka – zaskrzeczała Ginger prześmiewczo.
Pan Harrison potrząsnął pięścią w stronę ptaka.
– Ty wredne ptaszysko – wymamrotał. – Żałuję, że nie skręciłem ci karku, kiedy mój brat przywiózł cię do domu. Czy nigdy nie przestaniesz pakować mnie w kłopoty?
Beztroska Ania pobiegła opowiedzieć o swojej przygodzie Maryli, która wyglądała przez okno zaniepokojona jej przedłużającą się nieobecnością.
– Mimo wszystko świat jest takim dobrym miejscem, prawda, Marylo? – zakończyła radośnie Ania. – Pani Linde narzekała ostatnio, że świat schodzi na psy i że nawet jeżeli się myśli o czymś miłym, i tak się człowiek rozczaruje, gdyż nic dobrego nie wynika z naszych oczekiwań. Cóż, być może ma rację. Ale ma to swoje dobre strony. Różne złe rzeczy również nie dorastają do naszych oczekiwań i często złe wychodzi na dobre. Kiedy szłam do pana Harrisona, myślałam, że czeka mnie okropne spotkanie, a tymczasem okazał się miły i spędziłam tam całkiem udane popołudnie! Sądzę, że będziemy dobrymi przyjaciółmi, jeżeli oczywiście stać nas będzie na wyrozumiałość dla siebie; wtedy wszystko się ułoży. Niemniej jednak, Marylo, już nigdy nie sprzedam krowy, zanim nie upewnię się, do kogo należy. I nie lubię papug!