Ania z Szumiących Topoli - ebook
Ania z Szumiących Topoli - ebook
Słynna powieść autorstwa Lucy Maud Montgomery, chronologicznie czwarta część z serii o Ani z Zielonego Wzgórza. Ania Shirley, magister nauk humanistycznych, dostaje posadę kierowniczki wyższej szkoły w Summerside. Jest zaręczona z Gilbertem, który studiuje medycynę. Ania zdobywa w nowym miejscu wielu przyjaciół. W powieści opisane są perypetie jej uczniów, a także częste przyjazdy na Zielone Wzgórze. Tam zawsze czekają na nią Maryla, pani Linde, Tadzio, Tola oraz Diana i wiele niezapomnianych chwil.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-11-15944-0 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1
List Ani Shirley, absolwentki studiów humanistycznych, pani magister, a zarazem dyrektorki liceum w Summerside, do Gilberta Blythe’a, studenta medycyny na Uniwersytecie Redmond w Kingsport.
Wyspa Księcia Edwarda,
12 września, poniedziałek,
Summerside, Aleja Duchów,
Szumiące Topole
Kochany,
zauważyłeś, skąd ja do Ciebie piszę? Widziałeś kiedykolwiek równie urokliwy adres? Mieszkam teraz w domu, który się nazywa „Szumiące Topole” i uważam, że brzmi to równie pociągająco, jak „Aleja Duchów” w nazwie ulicy. Oczywiście, tak się o niej mówi potocznie, bo naprawdę jest to ulica Trydencka, ale jest tak nazywana tylko w oficjalnych dokumentach, na przykład w artykułach zamieszczanych w tutejszym „Kurierze Tygodniowym”. Nawet rdzennym mieszkańcom Summerside z trudem udaje się wtedy przypomnieć sobie, o jakim miejscu mowa.
A co do Alei Duchów, to nie mam pojęcia, kto ją tak nazwał! Zasięgnęłam języka u Rebeki Dew, ale niewiele się dowiedziałam: ona twierdzi, że tak ją nazywano od początku świata, a wśród mieszkańców krążyły jakieś opowieści o zjawach i duchach, które tu rezydowały i napędzały stracha poczciwym ludziom. Rebeka zapewniła mnie też, że ona sama ducha na oczy nie widziała, no, chyba że czasami, gdy zerka w lustro.
No tak, ale Ty przecież nie wiesz, kto to jest Rebeka Dew. Nie szkodzi. Jestem pewna, że wkrótce będziesz ją dobrze znał z moich listów, bo czuję, że będzie ona ważnym ich tematem.
Zmierzcha powoli… (zgodzisz się ze mną, że „zmierzch” to znacznie ładniejsze słowo niż „zmrok”? Takie miękkie, łagodne… Aż chciałoby się w nie wtulić i wdychać wszystkie te zapach odchodzącego dnia…). Dzień mnie nakręca i popędza, staram się go, jak wszyscy, dogonić, ale noc jest dla moich marzeń i snów… I dla Ciebie… Będę o tej porze pisała listy do Ciebie. Nie spodziewaj się raczej, że to będą listy miłosne, bo takie trzeba pisać dobrym piórem, a ja tu takiego nie mam. Poszukuję go jednak i gdy tylko znajdę, zacznę pisać i takie. Teraz jednak pozwól, że opiszę Ci mój nowy dom i ludzi, który w nim mieszkają. Nie masz pojęcia, jacy są cudni, a właściwie: cudne!
Przyjechałam tu już wczoraj z panią Linde, która niby to musiała zrobić jakieś małe zakupy, ale w gruncie rzeczy chodziło jej o dopilnowanie, żebym znalazła sobie odpowiednie mieszkanie. Jakże miałabym sobie poradzić z takim problemem sama? To że skończyłam studia, nie oznacza przecież, że jestem dorosła i umiem sobie radzić w życiu, prawda?
Prawdę mówiąc, kłopotów nie przewidywałam, bo osoby kierujące szkołą w Summerside od zawsze mieszkały u niejakiej pani Pringle. Tymczasem ona, ni stąd, ni zowąd, oznajmiła, że już się dosyć „nawynajmowała” i chce sobie od lokatorów zwyczajnie odpocząć. I że nic mi nie wynajmie. Równie uprzejmie odmówili mi właściciele paru kolejnych domów, do których zapukałyśmy; odwiedziłyśmy też takie miejsca, które mi się nie podobały. I tak sobie chodziłyśmy po mieście przez całe popołudnie, aż poczułyśmy, że od tego dreptania, upału i zdenerwowania nóg nie czujemy, a mnie w dodatku rozbolała głowa. Byłam tak zmęczona i zdesperowana, że miałam zamiar po prostu dać sobie spokój i wrócić do domu, gdy nagle… w moim życiu pojawiła się Aleja Duchów. A było tak: wstąpiłyśmy po drodze do jednej z przyjaciółek pani Linde, pani Braddock, i ona, słysząc o naszych daremnych poszukiwaniach lokum dla mnie, zasugerowała, że może powinnam zajrzeć do „wdów”.
– Podobno rozglądają się za jakimś lokatorem, bo przyda się im trochę dodatkowych pieniędzy; choćby po to, żeby zapłacić Rebece Dew. Jak jej nie zaczną wreszcie płacić, to Rebeka pomacha im na pożegnanie i zostawi je razem z tą ich czerwoną, niewydojoną krową – mówiąc to pani Braddock popatrzyła na mnie tak znacząco, jakby uważała, że w tej sytuacji obowiązek dojenia czerwonej krowy spadnie na mnie. Mało brakowało, a zaczęłabym ją zapewniać, że tak, oczywiście, będę tę nieszczęsną krowinę doiła.
– O kim ty mówisz? – dopytywała tymczasem pani Linde, równie jak ja niezorientowana.
– Jak to o kim? – odparła pani Braddock, poirytowana faktem, że kto jak kto, ale magister nauk humanistycznych powinien takie rzeczy chwytać w lot. – Mówię o ciotkach Kasi i Misi! Ciocia Kasia – łypnęła okiem tym razem na mnie – wdowa po kapitanie MacComberze, a ciocia Misia to żona zmarłego Lincolna MacLeana. Wdowy, znaczy. Mówimy tu o nich: ciocie. Mieszkają tam, na samym końcu Alei Duchów.
Gdy tylko usłyszałam tę nazwę: Aleja Duchów – wiedziałam, że muszę tam zamieszkać. Choćby i z dwiema wdowami.
– Nie zwlekajmy! – poprosiłam panią Małgorzatę. – Chodźmy tam od razu. Już, teraz… – ogarnął mnie niepokój, że jeśli nie pobiegniemy tam natychmiast, to magiczne miejsce zniknie z powierzchni świata…
– W rzeczy samej: iść możecie – uprzedziła nas pani Braddock. – Ale o tym, czy wynajmą pani pokój, nie one będą decydowały, tylko Rebeka Dew. Bo to ona tam rządzi, w tych Szumiących Topolach, nie ma co do tego żadnych wątpliwości.
Boże, Szumiące Topole… To nie mogła być prawda! Byłam zauroczona tą nazwą w przeciwieństwie do pani Linde, która uznała, że to głupie tak nazwać swój dom.
– To pomysł kapitana MacCombera – wyjaśniła pani Braddock. –To był jego ukochany dom. Sam obsadził go tymi topolami i cieszył się nimi, choć zwykle gdzieś go nosiło po świecie. Ciocia Kasia wspominała, że to nie było przyjemne, ale nie wiem, o co jej naprawdę chodziło: czy to, że w domu bywał rzadko, czy właśnie ten czas, który spędzał z rodziną. Moim zdaniem, one wynajmą pani ten pokój, panno Shirley. Rebeka Dew świetnie gotuje, a jej sałatka ziemniaczana to jest po prostu mistrzostwo świata. Najważniejsze, żeby jej się pani spodobała; jeśli tak się stanie, to będzie tam pani jak w raju. Ale jeśli nie… to nie ma zmiłuj! Nie da się z tym nic zrobić. Choć słyszałam, że ten człowiek, który ma pracować w naszym banku, szuka mieszkania, więc może jego wybiorą. Nie wiem. Osobiście uważam, że to dziwactwo, iż żona Tomasza Pringle nie wynajęła pani pokoju. Trzeba pani wiedzieć, że tu, w Summerside, roi się od Pringle’ów: tych pełnokrwistych i różnych ich pociotków. Mówią o nich, że to Dynastia Miłościwie Nam Panująca. Nie ma rady: musi pani pozyskać ich względy, bo bez nich trudno będzie pani kierować szkołą. Oni są przyzwyczajeni, że wszystko tu odbywa się za ich wiedzą i zgodą. Rządzą od zawsze. Mamy tu nawet ulicę imienia kapitana Abrahama Pringle’a. W każdym razie proszę pamiętać, że Pringle’owie to istny klan, dowodzony przez te dwie matrony z Klonowego Wzgórza. A słyszałam, że nie bardzo przypadła im pani do gustu…
– Jak to: nie przypadłam im do gustu? – zdumiałam się. – Przecież one mnie na oczy widziały!
– O tę posadę, którą pani dostała, ubiegał się jeden z ich kuzynów; wprawdzie jakaś dziesiąta woda po kisielu, ale one uważają, że to on powinien zostać dyrektorem szkoły. Wszyscy Pringle’owie zgrzytali zębami, gdy okazało się, że to panią wybrano. Tacy są ci ludzie i nic pani na to nie poradzi. Musi być pani przygotowana na to, że choć będą się do pani słodko uśmiechać, za pani plecami będą robić wszystko, by pani zaszkodzić. Nie straszę pani, tylko uprzedzam: niech się pani szykuje na ciężki bój z tą familią. Wierzę, że zdoła im pani utrzeć nosa. A wracając do Rebeki Dew: nie będzie pani chyba przeszkadzało, że ona zasiada tam z nimi do stołu? Trzeba pani wiedzieć, że ona nie jest zwyczajną służącą. Jest jakąś daleką kuzynką kapitana. Oczywiście, przy gościach do stołu nie siada, ale wynajmując u nich pokój, będzie pani stołownikiem, a nie gościem.
Uspokoiłam panią Braddock, że towarzystwo Rebeki Dew przy stole absolutnie mi nie przeszkadza i dałam znak pani Linde, żebyśmy zbierały się do wyjścia. Zdałam sobie sprawę, że powinnam zjawić się w Szumiących Topolach przed panem z bankowego okienka. Pani Braddock towarzyszyła nam w drodze do drzwi.
– I jeszcze jedno: proszę mieć na względzie, że ciocia Misia to bardzo wrażliwa osoba. Bardzo łatwo ją zranić. Jest znacznie skromniej sytuowana niż ciocia Kasia, choć i tamta nie opływa w dostatki. Co więcej, różni je to, że ciocia Kasia była naprawdę przywiązana do swojego męża, a ciocia Misia do swojego nieszczególnie. Bywa, prawda? Z Lincolna MacLeana było rzeczywiście prawdziwe dziwadło, ale Misia zawsze go broniła i twierdziła, że ludzie się na niego uwzięli po to, by jej dokuczyć. No! Bogu dzięki, dziś sobota, bo gdyby to był piątek, nie miałaby pani po co tam chodzić. Misia jest bardzo przesądna, choć prędzej takiej wiary w zabobony można by się spodziewać po Kasi: w końcu to ona jest wdową po marynarzu, prawda? A mąż Misi był raptem zwykłym cieślą! A ona wtedy była skończoną pięknością. Biedulka! – zakończyła współczująco nasza gospodyni.
Pośpiesznie zapewniłam ją, że skąd… że nigdy w życiu nie ośmieliłabym się zranić czyichkolwiek uczuć, a cioci Misi szczególnie, ale to tylko zachęciło panią Braddock do podjęcia przerwanego na chwilę wątku.
– Niech pani nie korzysta z frontowych drzwi, bo one używają ich tylko przy szczególnych okazjach. Przypuszczam, że nie otwierano ich od śmierci Amazego, to znaczy od jego pogrzebu. Dlatego proszę wejść tylnymi drzwiami, tymi kuchennymi. Nawet jeśli nikogo nie będzie, klucz pani znajdzie w doniczce stojącej na parapecie. Niech pani wejdzie do środka i tam na nie poczeka. Aha, i jeszcze jedno: proszę w żadnym wypadku nie chwalić ani nie podziwiać tego ich kota, bo Rebeka Dew go nie cierpi!
Przyrzekłam, że kota potraktuję obojętnie, i w końcu opuściłyśmy dom pani Braddock. Po kwadransie dotarłyśmy do Alei Duchów. To mała, peryferyjna uliczka; za nią są już pola, a na jej końcu majaczy niebieskawo jakieś wzniesienie. Po prawej stronie jest pusto, nie ma żadnych budynków, tylko łąki, opadające łagodnie do przystani. Za to po drugiej stronie są domy, aż trzy. Pierwszy jest zwyczajny. Drugi – robi wrażenie zwalistą, nieco przygnębiającą bryłą – wzniesiony z czerwonej cegły, ma nawet poddasze, chyba zamieszkane, a wieńczy go stromy dach, okolony metalową balustradą. Otaczają go jodły i świerki, tak gęste, że spoza nich mało co widać. Wyobrażam sobie, jak z racji ich sąsiedztwa musi być ciemno w środku. A trzeci, ostatni dom to właśnie Szumiące Topole. Jest narożny, bo prostopadle do ulicy biegnie najprawdziwsza wiejska droga, wyznaczona przez szpaler rosnących po obu stronach wysokich drzew.
Znasz mnie: od razu zakochałam się w tym miejscu! Są takie domy: popatrzysz i oczu ani myśli od nich oderwać nie możesz! Potrafią zawładnąć Tobą od pierwszego wrażenia. Takim domem są Szumiące Topole. Spróbuję Ci je opisać: to niewielki budyneczek, otynkowany na biało; tę jego białość pogłębiają jeszcze mocno zielone okiennice. Ma niewielką wieżyczkę w jednym rogu i… poddasze z jednym, zielonym oknem. Nie ma parkanu, tylko niewysoki murek z kamienia, który oddziela posesję od ulicy. Oczywiście są i topole. Smukłe, strzeliste, otaczają całość równym, regularnym rzędem. A z tyłu, za domem, jest ogród z wydzielonym warzywnikiem: i kwiaty, i warzywa rzucają na kolana prawdziwą feerię kolorów i wszystkich możliwych odcieni. To bez wątpienia dom z własną osobowością, a przy tym jest w nim coś szczególnego, co bardzo przypomina mi Zielone Wzgórze.
– Tak, to jest miejsce dla mnie – oznajmiłam spontanicznie. – Musiałam tu trafić, bo ten dom jest przeznaczony właśnie dla mnie.
Pani Linde popatrzyła na mnie sceptycznie; najwyraźniej wiara w przeznaczenie nie była jej mocną stroną.
– To kawał drogi do twojej szkoły – próbowała ostudzić mój zapał.
– I dobrze – nie pozwoliłam się zniechęcić. – Wyjdzie mi na zdrowie, jak się trochę poruszam. Widzi pani te klony przy drodze. Cudo!
Pani Linde łypnęła na zagajnik niechętnie.
– Może tu być dużo komarów – znowu dodała mi otuchy.
– Mam nadzieję, że nie. Nie cierpię komarów – wzdrygnęłam się. – Wystarczy jeden bzykający natręt, żebym nie przespała w nocy ani minuty. Przeszkadzają w spaniu bardziej niż wyrzuty sumienia.
Obeszłyśmy dom, pamiętając, by nie wchodzić frontowymi drzwiami, co przyjęłam z ulgą, bo wcale nie zachęcały swoim widokiem: ogromne dwa skrzydła, upstrzone czerwonymi, szklanymi płytkami. Jak z innej bajki! Za to z tyłu, po przejściu wąską dróżką, ładnie wyłożoną kamyczkami, znalazłyśmy malutkie drzwi, zielone jak okiennice. Ta dróżka biegnie wśród schludnie utrzymanych trawników i klombów; w gęstwie zieleni rozpoznałam pachnący groszek, lwie paszcze, śnieżnobiałe lilie, różowe stokrotki i jeszcze jakieś kolorowe, nieznane mi krzewy, nazwane przez panią Linde „piniami”. Nie wszystkie teraz kwitną, rzecz jasna, ale umiem sobie wyobrazić, jak wtedy bajecznie wyglądają.
Wzniesiony z cegieł mur dzieli ten ogród od mrocznego obejścia sąsiadów; zadomowiły się pod nimi krzaki różane, a ceglana ściana porośnięta jest gęsto bluszczem. Z trudem można w tym poszyciu zauważyć zielone drzwi: stare, pordzewiałe i najwyraźniej od dawna już nieużywane. Przez drewnianą, zakurzoną kratkę na ich szczycie można dostrzec zapuszczony jak dziki gaj ogród sąsiedniej posesji.
Ale wiesz, co znalazłam zaraz obok furtki, w kępie koniczyny? Trzy czterolistne koniczynki! I co Ty na to? To musi być dobry znak, wobec którego nawet Pringle’owie będą musieli skapitulować, a pan z banku znalazł się na straconej pozycji.
Uchylone drzwi do kuchni świadczyły o tym, że ktoś był w domu, więc nie zaglądając pod doniczkę, zapukałam w futrynę. Drzwi uchyliły się szerzej i zobaczyłam w nich… Rebekę Dew. Nie miałam wątpliwości, że to ona, bo tylko ona mogła tak wyglądać. A wyglądała… po prostu jak Rebeka Dew. Miała na oko ze czterdzieści lat, a jej okrągła twarz troszkę przypominała rumianego pomidora, tyle że wzbogaconego o czarne włosy, błyszczące jak czarne koraliki oczy, lekko perkaty nos i wąziutkie jak szparka usta. Ma się wrażenie, że ktoś, kto ją stworzył, trochę pożałował materii albo mu jej zabrakło. Rebeka cała jest za „krótka” i wszystko w niej jest niewyrośnięte jak należy: ręce i nogi, nos i szyja. Jednego ma tylko właśnie tyle, ile trzeba, a nawet więcej: uśmiechu. Gdy się uśmiecha, jej wąskie wargi rozciągają się tak szeroko, że jedyną naturalną dla tego uśmiechu przeszkodę zdają się stanowić uszy. Tyle że tego dowiedziałam się później, bo wtedy, w tamtej chwili, wcale się nie uśmiechała. Ani trochę. Twarz miała ponurą, a malująca się na niej nieżyczliwość pogłębiła się, gdy zapytałam ją o panią MacComber.
– Chodzi o wdowę po kapitanie MacComberze? – upewniła się, spoglądając na mnie z politowaniem, jakbym trafiła do domu zamieszkiwanego przez cała armię pań MacComber.
– Tak jest – zapewniłam ją skwapliwie, zaznaczając gotowość do pełnej współpracy.
Poprowadziła nas do salonu i zniknęła, a ja zaczęłam się rozglądać po pokoju, w którym nas zostawiła. Wydał mi się przytulny i ładnie urządzony, choć bez szkody dla jego urody można by było usunąć z mebli parę niepotrzebnych tam narzut i kap. W każdym razie wnętrze emanowało ciepłym, kojącym spokojem, a ja takie klimaty bardzo lubię. Meble były stare; robiły wrażenie bardzo zadomowionych i od lat związanych z tym miejscem, a przy tym wyglądały rewelacyjnie: musiał ktoś o nie troskliwie dbać i bardzo starannie polerować. Wszystko wskazywało na to, że jest to rezultat wysiłku Rebeki Dew. W postawionej na kominku butelce kołysał się na wodzie miniaturowy stateczek z rozwianymi żaglami. Pani Linde, która się nim zainteresowała, próbowała przez chwilę dociec, kto i jak go tam zdołał umieścić, dała jednak za wygraną i po prostu uznała, że to wybitnie marynarski eksponat.
Nadeszły obie gospodynie i… od razu je polubiłam. Ciocia Kasia przypomina trochę Marylę; też jest wysoka, siwa i równie nieskora do uśmiechu. Ciocia Misia jest natomiast jej przeciwieństwem: niziutka, ze śladami dawnej urody, której żywym dowodem są jej piękne oczy: duże, brązowe i łagodne. Wygląda na marzycielkę.
Powiedziałam, o co mi chodzi, a właścicielki spojrzały na siebie porozumiewawczo.
– Trzeba zasięgnąć opinii Rebeki – zauważyła ciocia Misia.
– Bezdyskusyjnie – poparła tę inicjatywę ciocia Kasia.
Zawołano na Rebekę, która zjawiła się po chwili w towarzystwie pięknie umaszczonego, okazałego kota maltańskiego, z szyją i piersią porośniętą gęstym, białym futrem. Chciałam poczochrać mu łepek, ale w porę przypomniawszy sobie przestrogę pani Braddock, udałam, że go nie widzę. Rebeka posłała mi uważne spojrzenie, ale się nie uśmiechnęła.
– Rebeko – oznajmiła ciocia Kasia, nie bawiąc się w żadne wstępy. – Panna Shirley chciałaby u nas zamieszkać na jakiś czas, ale nie wydaje nam się, żeby to był dobry pomysł.
– Bo? – odpowiedziała pytaniem Rebeka.
– Bo to byłoby dla ciebie nazbyt uciążliwe… – wyjaśniła ciocia Kasia.
– Uciążliwości to dla mnie nie nowina – przerwała jej Rebeka Dew.
Wiem, pewnie się dziwisz, że mówię o niej imieniem i nazwiskiem, ale – uwierz mi! – nie potrafię powiedzieć po prostu: „Rebeka”. Wdowy potrafią, a ja nie. Dziwne to jakieś.
– Mamy za dużo lat, żeby wytrzymać w domu, po którym kręci się wielu młodych ludzi – obstawała przy swoim ciocia Misia.
– Kto ma, ten ma – zaprotestowała Rebeka Dew. – Ja tam nie mam za dużo, tylko w sam raz: czterdzieści pięć, a przy tym jestem zdrowa na ciele i przytomna na umyśle. I uważam, że całkiem dobrze by się stało, gdyby ktoś młody w tym domu zamieszkał. Najlepiej dziewczyna, nie chłopak. Chłopaki palą papierosy od rana do nocy; jeszcze by nas tu spalił. Jeśli już macie wynajmować komuś pokój, to lepiej jej. Tak myślę. A wy zrobicie, jak uważacie, bo to w końcu wasz dom.
„To rzekłszy poszła i nikt jej nie widział” – to chyba Homer tak pisał. Cieszyłam się, bo wiedziałam, że otrzymałam zgodę na wynajęcie pokoju, choć ciocia Misia zaproponowała, żebym go sobie jeszcze obejrzała i oceniła, czy się nadaje.
– Dostanie pani ten pokój na wieży, moja droga. Jest trochę ciasny, ale za to ma piec, który można będzie podłączyć zimą. No i widok z okna ma ładny: na cmentarz.
Pokój rzeczywiście był niewielki, choć nie taki ciasny jak ten, w którym mieszkałam w Kingsport, gdy byłam na pierwszym roku studiów. Wchodzi się do niego po schodkach, bo znajduje się… w wieży. Ma trzy okna: zachodnie i północne; trzecie umieszczono na ścianie narożnej wieży. Pod oknem ustawiono półki na książki. Podłogę ociepla luźno tkany dywan. Bardzo szczególne jest łóżko: narzuta, która je pokrywa, jest tak gładka, że aż strach tę doskonałość zburzyć i się na nim położyć. Co więcej, wyobraź sobie, że to łoże ma … baldachim! I stoi na takim podwyższeniu, więc trzeba na nie wejść po specjalnych schodkach, które potem wsuwa się pod łóżko. Przypuszczam, że całą tę konstrukcję sprowadził sobie kapitan MacComber z jakiegoś egzotycznego kraju.
W rogu pokoju stoi zdobna papierowymi koronkami serwantka, na której drzwiczkach wymalowano pęki jakiegoś kwiecia. Nieopodal okna ułożono na podłodze, w charakterze siedziska, pękatą, błękitną poduszkę z zachęcającym wgłębieniem na środku. Trochę dalej stoi zgrabna toaletka z różnymi akcesoriami do mycia i porcelanową damą, wytworną i elegancką, która ma pewnie zachęcać do tego, by pójść w jej ślady i utrzymywać ciało w czystości. W szufladzie znalazłam dużo różnokolorowych ręczników.
W oknach wiszą zasłony w kolorze starego złota, więc gdy weszłyśmy do pokoju, po ścianach fruwały cienie wywołane ruchem wlewającego się do wnętrza późnopopołudniowego światła. Robiło to wrażenie przepięknej, ruchomej tapety, migocącej i zmiennej. Wszystko to składało się na tak niezwykły klimat tego pomieszczenia, że uznałam, iż jestem prawdziwą szczęściarą.
− Wygląda na to, że będzie ci się tu dobrze mieszkało – uśmiechnęła się do mnie pani Linde, gdy wyszłyśmy z pokoju.
− A ja myślę, że po wolności, jaką miałam w „Ustroniu Patty”, wszędzie indziej będę się czuła skrępowana – pokręciłam głową z lekka prowokacyjnie.
− Wolność! – prychnęła pani Małgorzata zgorszona. – Mówisz całkiem jak Jankeska!
Dzisiaj przywiozłam już tu swoje rzeczy. Szkoda mi było, jak zwykle, wyjeżdżać z Zielonego Wzgórza, ale wiem, że dokąd bym nie pojechała, gdy przychodzi lato i wracam do domu, czuję się tak, jakbym ani na chwilę go nie opuszczała. Najbardziej tęsknię oczywiście za ludźmi, tymi najbliższymi, przyjaciółmi i znajomymi, ale zdążyłam już polubić Szumiące Topole i mam takie wrażenie, że z wzajemnością. A wiesz, że zawsze potrafię to rozpoznać.
Podoba mi się to, co widzę ze swoich okien. Naprawdę, nawet ten cmentarz, schowany wśród starych jodeł. A z tego zachodniego okna mogę sobie patrzeć na zatokę i nawet widzę w zamglonej dali portowe wybrzeże, z kołyszącymi się na wodzie żaglówkami. Okno północne wychodzi na mały lasek klonowo-brzozowy, znajdujący się tuż przy drodze, a nie ulega wątpliwości, że drzewa mają na mnie hipnotyczny wpływ. Pamiętasz, jak w Redmond omawialiśmy twórczość Tennysona? Płakałam razem z Enoną nad jej utraconymi sosnami…
Przestrzeń pomiędzy tym laskiem a cmentarzem zajmuje dolina, rozcięta na pół rudoczerwoną drogą, przy której wyrosły niewielkie, białe domy. A jak popatrzeć dalej, można dostrzec na horyzoncie to samo niebieskawe wzniesienie, które widziałam pierwszego dnia, stojąc w Alei Duchów. Postanowiłam je nazwać Władcą Burz. Wiesz, że uwielbiam nazywać wszystko po swojemu.
Już się cieszę na spokojne, samotne chwile w tym pokoju. To dobrze móc czasami pobyć samej ze sobą. Będę sobie siedziała tu, w tej mojej wieży z kości słoniowej, niby zaczarowana księżniczka. I będę rozmyślała o naszym Wymarzonym Domu. Ciekawa jestem, gdzie on jest, bo jest już, prawda? Musi już gdzieś być to miejsce, które stanie się kiedyś nasze, gdzie będziemy mieszkać, pracować… Mam nadzieję, że przeżyjemy tam również wiele zabawnych chwil; takich, które na starość wspomina się z rozrzewnieniem i rozbawieniem. Słyszysz to słowo: starość?! Myślisz, że my też się kiedyś zestarzejemy, Gilbercie? W głowie się nie mieści!
Gdy wyjrzę przez okno po lewej stronie, widzę miasteczko, w którym spędzę pewnie najbliższy rok. W tych domach, których dachy stąd widać, mieszkają jacyś nieznani mi na razie ludzie, z których jedni mnie polubią, a inni odrzucą. Sam wiesz, że wszędzie na świecie można spotkać jakichś Pye’ów… choć oczywiście żyją tam pod różnymi nazwiskami. Coś mi się zdaje, że ci tutaj nazywają się Pringle. Jako że jutro zaczynają się lekcje, a ja, oprócz kierowania szkołą, będę uczyła geometrii, modlę się do wszystkich świętych, by żaden tutejszy geniusz matematyczny nie nazywał się Pringle.
No i popatrz, jestem tu zaledwie od paru godzin, ale gdy spoglądam na obie ciocie, wdowy, i Rebekę Dew, wydaje mi się, że znam je wszystkie przez całe swoje życie. Jako że pozwoliły mi mówić do siebie „ciociu”, poprosiłam, by zwracały się do mnie po imieniu. Do Rebeki raz powiedziałam „panno Dew”. A właściwie dwa razy: pierwszy i ostatni. Spojrzała na mnie bacznie.
– Co proszę? – zapytała ze zmarszczonymi brwiami. – Panno jak?
– Panno Dew – powtórzyłam, onieśmielona surowością jej spojrzenia. – Tak się przecież pani nazywa, prawda?
– W rzeczy samej – potwierdziła. – Ale od stu lat nikt tak do mnie nie mówił, to i w pierwszej chwili nie wiedziałam, do kogo pani się zwraca. Nie nawykłam do „pannowania”, więc niech pani tego nie robi, panno Shirley.
– Postaram się, Rebeko… Dew – obiecałam jej, skupiając się z całej mocy, by poprzestać na powiedzeniu jej imienia. Nie wyszło.
Szybko przekonałam się, że w słowach pani Braddock, iż ciocia Misia jest bardzo delikatną osobą, nie ma ani odrobiny przesady. W czasie kolacji ciocia Kasia napomknęła coś o sześćdziesiątych szóstych urodzinach Misi, na co ona… rozpłakała się żałośnie; łzy w jej dużych, pięknych oczach pojawiły się tak szybko, jakby czekały tam w pogotowiu, by uruchomiło je jakieś nieopatrzne słowo.
– A dlaczegóż ty znowu płaczesz?! – zapytała ciocia Kasia poirytowanym tonem.
– Bo to były moje sześćdziesiąte piąte urodziny – wyznała zduszonym głosem Misia.
– No przecież! – zgodziła się Kasia. – Wybacz mi, proszę! – udobruchała ją i wszystko się wyjaśniło.
Aha, kot. To piękny maltańczyk, z futrem umaszczonym i pręgowanym jak należy, o oczach w kolorze płynnego złota. Obie właścicielki nazywają go Marcinem, podczas gdy Rebeka Dew mówi o nim krótko „kot” i w tym określeniu mieści się cała jej niechęć i dezaprobata dla zwierzaka. Nie znosi tego kota, bo to jemu musi każdego dnia, rano i wieczorem, szykować posiłek złożony z odpowiednio przygotowanej wątróbki, to po nim czyści fotele w salonie z kociej sierści i to jego nawołuje wieczorami, gdy ten powsinoga nie wraca długo do domu.
– Ona nigdy nie lubiła kotów – opowiadała mi ciocia Misia – ale naszego Marcina wprost nie cierpi. Kota przyniósł do nas w zębach stary pies pani Campbell, ze dwa lata temu. Mądre psisko; wiedziało, że nie ma po co nieść go do swojego domu. Kociak był brudny, przemoknięty i wychudzony jak sto nieszczęść; litość brała, jak się na niego patrzyło. Trzeba by mieć serce z kamienia, żeby się nie wzruszyć na jego widok. A że my z Kasią nie mamy, wzięłyśmy go do domu, co się Rebece wielce nie spodobało. Jej zdaniem, należało się tej kociej sieroty z domu pozbyć… A czy ty widzisz – ciocia Misia zniżyła głos, upewniając się, czy w drzwiach nie majaczy postać Rebeki – jak my dyplomatycznie postępujemy z Rebeką?
Pokiwałam głową.
– Wszystkim w Summerside i jej samej wydaje się, że to ona rządzi w tym domu, ale my wiemy swoje. Nie zamierzałyśmy w ogóle wynajmować pokoju temu urzędnikowi z banku. Skąd! Młody mężczyzna w domu pełnym samotnych kobiet to nie byłby dobry pomysł. Ale Rebece oznajmiłyśmy, że owszem, że to on będzie naszym lokatorem. Nie życzyła sobie tego i proszę – postawiła na swoim! – ciocia Misia mrugnęła do mnie porozumiewawczo. – Ja tam jestem zadowolona, że to ty u nas zamieszkałaś. Z przyjemnością będę dla ciebie gotowała. I myślę, że dobrze będzie ci z nami, że nas polubisz. Rebekę też, bo dobra z niej kobieta. Nie zawsze była taka poukładana jak teraz, o nie. Gdy do nas trafiła, z piętnaście lat temu, było i tak, że aby jej pokazać, jakie brudne jest lustro na dole, w salonie, Kasia napisała na nim jej imię. Tylko raz to zrobiła i więcej nie musiała. Rebeka potrafi odczytywać takie sygnały. A twój pokój podoba ci się? To dobrze. Okno możesz sobie na noc otwierać. Kasia nie lubi takiego nocnego chłodu, ale lokatorzy to co innego; swoje prawa mają. Ona i ja śpimy w tym samym pokoju, więc jednej nocy okno zamykamy, tak jak ona chce, a drugiej otwieramy, bo ja lubię, gdy w sypialni jest świeże powietrze. Tak to pogodziłyśmy, bo uważamy, że małe problemy, takie jak ten, da się spokojnie rozwiązać. Wystarczy odrobina dobrej woli, prawda? Nie przeraź się, gdy usłyszysz, że w nocy ktoś spaceruje po domu. To Rebeka często chodzi i sprawdza, czy wszystko w porządku, bo jej się zdaje, że słyszy jakieś odgłosy. Dlatego tak się bała tego urzędnika, co to miał u nas zamieszkać; pewnie sobie wyobrażała, jak wpada na niego w nocnej koszuli – Misia zachichotała. – Nie przejmuj się tym, że Kasia jest taka mrukliwa. Tak ma i już. A mogłaby tyle naopowiadać; pomyśleć tylko, że po ślubie objechała z Amazym cały świat! Gdybym to ja była na jej miejscu, gadałabym od rana wieczora. Ale ja – westchnęła – nie wyściubiłam nosa poza Wyspę Księcia Edwarda. Popatrz, jak to dziwnie się układa: ja mogę gadać cały dzień, ale nie mam o czym. A Kasia ma opowieści bez liku, tylko opowiadać nie lubi. Dlaczego tak? Pan Bóg jeden to wie, ale On pewnie nie bez powodu wszystko tak, a nie inaczej urządził.
Choć Misi usta się nie zamykały, udawało mi się od czasu do czasu wtrącić słowo, ale ona i tak go nie słyszała.
W gospodarstwie Kasi i Misi jest krowa, wypasana na łące sąsiada, pana Hamiltona. Na tę łąkę chodzi Rebeka Dew, by krowę wydoić. Dzięki temu mamy świeżą śmietankę, a ponadto dwa razy dziennie, rano i wieczorem, szklanka mleka wędruje przez furtkę w murze do ogrodu sąsiadów. Tam przejmuje ją niejaka „Kobieta”, a świeże mleczko trafia do Elżbietki. Kim jest owa kobieta i ta mała Elżbietka – nie mam pojęcia; wiem tylko, że to wnuczka pani Campbell, właścicielki tego tajemniczego domu o równie tajemniczej nazwie „Wieczna Zieleń”.
Nie wiem, jak uda mi się zasnąć dzisiejszej nocy w moim niezwykłym łożu; mnie, która zawsze mam kłopot z zasypianiem w obcym miejscu. Nie przejmuję się tym jednak; najwyżej sobie porozmyślam o swoim życiu. O tym, które było, tym, które jest i – co najważniejsze – o tym, które mnie czeka w przyszłości.
Wybaczysz mi ten straaasznie długi list? Znęcam się nad Tobą, wiem, ale chciałam Ci wszystko dokładnie opisać, żebyś wiedział, jak wygląda miejsce, w którym się znalazłam.
Kończę, bo muszę jeszcze napisać parę słów do Maryli. Wiem, jak to będzie. Pojutrze, gdy mój list dotrze na Zielone Wzgórze, Tadzio przyniesie go z poczty, a potem będzie asystował Maryli, gdy ona będzie go na głos czytała. Pani Linde też będzie nasłuchiwała…
No, tak, zaraz się rozczulę nad sobą i swoją tęsknotą za domem.
Dobranoc, Kochanie!
Ania
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
1 Sir Alfred Tennyson (1809–1892) − największy poeta postromantyzmu wiktoriańskiego, jako pierwszy w historii poeta został uhonorowany przez królową Wiktorię tytułem szlacheckim.