Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Ania z Zielonego Wzgórza. Anne of Green Gables - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 sierpnia 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ania z Zielonego Wzgórza. Anne of Green Gables - ebook

Ania z Zielonego Wzgórza, również Anne z Zielonych Szczytów (ang.: Anne of Green Gables) – powieść autorstwa kanadyjskiej pisarki Lucy Maud Montgomery, pierwsza część cyklu powieściowego Ania z Zielonego Wzgórza. Akcja dzieje się w Kanadzie na Wyspie Księcia Edwarda w fikcyjnej miejscowości Avonlea, Carmody, Charlottetown oraz w Białych Piaskach. Fabuła rozgrywa się w latach 70. i na początku lat 80. XIX wieku (od czerwca 1877 do wakacji 1882). Główną bohaterką powieści jest Anna Shirley – obdarzona bujną wyobraźnią i szalenie gadatliwa 11-letnia rudowłosa dziewczynka z sierocińca, która zostaje przygarnięta przez mieszkające na Zielonym Wzgórzu niezamężne rodzeństwo Cuthbertów – Mateusza i Marylę. Cuthbertowie zamierzali zaadoptować chłopca, by mógł pomagać Mateuszowi w gospodarstwie, ale na skutek pomyłki zamiast chłopca zostaje wysłana do nich dziewczynka. Maryla zamierza odesłać ją z powrotem do sierocińca albo oddać pod opiekę innej rodzinie. Przejęta wzruszającą i smutną historią jej życia Maryla postanawia zatrzymać Anię, ku radości Mateusza, który, choć nieśmiały wobec płci przeciwnej, zapałał sympatią do gadatliwego dziecka. Anne of Green Gables is a 1908 novel by Canadian author Lucy Maud Montgomery (published as L. M. Montgomery). Written for all ages, it has been considered a classic children's novel since the mid-20th century. Set in the late 19th century, the novel recounts the adventures of Anne Shirley, an 11-year-old orphan girl, who is sent by mistake to two middle-aged siblings, Matthew and Marilla Cuthbert, who had originally intended to adopt a boy to help them on their farm in the fictional town of Avonlea in Prince Edward Island, Canada. The novel recounts how Anne makes her way through life with the Cuthberts, in school, and within the town. (za Wikipedią). Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i angielskiej. A dual Polish-English language edition.

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7639-354-4
Rozmiar pliku: 585 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ANIA Z ZIELONEGO WZGÓRZA

CZĘŚĆ PIERWSZA.

ROZDZIAŁ I. ZDUMIENIE PANI MAŁGORZATY LINDE.

Dworek pani Małgorzaty Linde stał w tem właśnie miejscu, gdzie wielki gościniec, prowadzący do Avonlei, skręcał w dolinę, otoczoną olchami i porosłą paprociami, poprzez którą przerzynał się strumyk, mający swe źródło het, daleko, w lasach, po drugiej stronie starego dworu Cutbertów. Na początku swej wędrówki przez lasy, pełne kaskad szumiących, zasilających wody tego strumyka, był on bardzo kapryśnym i swawolnym, lecz, zbliżając się do doliny Lindów, stawał się coraz spokojniejszym i dobrze ułożonym potokiem, bo nawet, przemykając się w pobliżu ogrodu pani Małgorzaty Linde, winien był pamiętać „co wypada, a co nie wypada”.

Przyczyną tego była prawdopodobnie okoliczność, że pani Małgorzata, siedząc u okna, stale czujnym wzrokiem baczyła nie tylko na to, co się działo na gościńcu, ale interesowała się też strumykami zarówno jak i dziećmi, przechodzącemi lub bawiącemi się opodal, a jeśli zauważyła coś niezwykłego, nie zaznała spokoju, dopóki nie potrafiła wyszperać przyczyny i celu tej rzeczy.

Wielu jest ludzi, zarówno w Avonlei jak i poza jej granicami, lubiących zajmować się sprawami swych sąsiadów dlatego najczęściej, że zaniedbują swe własne. Ale pani Małgorzata Linde należała do tych niezwykle dzielnych osób, które gorliwie dbając o własne dobro, żywią jednocześnie gorące zainteresowanie się sprawami swych bliźnich.

Była ona wzorową panią domu, pod okiem której gospodarstwo szło jak w zegarku, ona „rej wiodła” w Szwalni dla dziewcząt, ona zajmowała się szkołą niedzielną, była jednym z głównych filarów Związku Kościoła i Stowarzyszenia misjonarzy, nawracających dalekich pogan.

Pomimo to, pani Małgorzata miała jeszcze dość wolnego czasu, aby, siedząc godzinami u okna kuchni, robić szydełkiem kołdry bawełniane — a zrobiła ich już sześćdziesiąt, jak szeptem opowiadały sobie kumoszki z Avonlei, i czujnem okiem przyglądać się gościńcowi, który tutaj właśnie skręcał w dolinę, a potem wił się w górę, po stromem wzgórzu.

Wobec tego, że Avonlea zbudowana jest na trójkątnym małym półwyspie, wynurzającym się z zatoki Św. Wawrzyńca, i z dwu stron otoczona wodą, każdy dążący do miasta lub powracający musiał przechodzić drogą ku wzgórzu, i w ten sposób mijał ulicę, sam nie wiedząc o tem, pod okiem wszystko widzącej pani Małgorzaty.

Pewnego popołudnia w pierwszych dniach czerwca siedziała ona na swem zwykłem miejscu. Ciepłe i jasne promienie słońca zaglądały do niej przez okno. Przed dworkiem roztaczał się cudny sad, strojny teraz w najpiękniejszą szatę weselną z bladoróżowych i białych kwiatów, nad któremi unosiły się, brzęcząc, mirjady pszczół.

Tomasz Linde — skromny człowieczek, którego mieszkańcy Avonlei zwykli byli nazywać mężem Małgorzaty Linde — sadził marchew u podnórza pagórka, poza stodołą. Sąsiad jego Mateusz Cutbert niewątpliwie czynił to samo na wielkiej nowinie w pobliżu Zielonego Wzgórza. Tak myślała pani Małgorzata, słyszała bowiem poprzedniego wieczoru, w sklepie Wilhelma Bakera, jak mówił do Piotra Morisona, że nazajutrz sadzić będzie marchew.

Naturalnie, ze go Piotr musiał o to zapytać, bo Mateusz Cutbert nie należał do ludzi, którzy niepytani odpowiadają cokolwiek.

A tymczasem, czyż to możliwe? Oto o godzinie pół do czwartej, w jasne popołudnie, i to w dzień powszedni, Mateusz Cutbert jedzie wolnym truchtem, w górę wzgórza. Co dziwniejsza, ma na sobie biały kołnierzyk i odświętne ubranie, więc nie ulega wątpliwości, że wyjeżdża z Avonlei. Jedzie zaś kabrjoletem, zaprzężonym w brunatną klacz, co wskazuje, że droga jest dość daleka. Dokądże się wybrał i jaki mógł mieć interes?

Nie ulega wątpliwości, że gdyby chodziło o którego innego z mieszkańców Avonlei, pani Małgorzata, ze swą rzadką zdolnością domyślania się, odpowiedziałaby na oba pytania. Ale Mateusz tak rzadko wyjeżdżał z domu, iż tylko jakaś nagła i nieoczekiwana sprawa mogła być tego powodem. Z natury bowiem był tak niesłychanie wstydliwy i nieśmiały, że wyjazd z domu lub udanie się pomiędzy obcych, z którymi musiałby rozmawiać, uważał za wielką przykrość. Mateusz w białym kołnierzyku, w kabrjolecie, było to zjawisko, nie często widywane!

Jakkolwiek pani Małgorzata długo biedziła się nad domysłami, nie potrafiła jednak dojść do żadnego wniosku. Spokój jej został zmącony!

— Niema innej rady! — postanowiła wreszcie. — Po herbacie przejdę na Zielone Wzgórze i wybadam Marylę, dokąd to on pojechał i w jakiej sprawie? Wszakże nigdy w tej porze roku nie jeździ do miasta i nigdy nie wdaje się w żadne odwiedziny, i to jeszcze w dzień powszedni! Gdyby mu zabrakło marchwi do sadzenia i musiał po nią jechać, nie ubrałby się przecież odświętnie i nie pojechałby kabrjoletem. Również nie udawał się po doktora, bo jechał zbyt wolno. Musiało tedy wczoraj wieczorem zajść u nich coś nieoczekiwanego! Nie mogę tego pojąć! Nie będę spokojna, póki się nie dowiem, dlaczego Mateusz Cutbert dziś wyjechał z Avonlei!

Zaraz przeto po herbacie pani Małgorzata ruszyła w drogę do Zielonego Wzgórza. Niedługą miała wędrówkę. Wielki, rozlegle zbudowany i otoczony sadami dwór, w którym mieszkała rodzina Cutbertów, oddalony był zaledwie o ćwierć mili gościńcem od dworku Lindów. Należało jednak przejść jeszcze kawałek boczną drogą. Ojciec Mateusza był równie milczący i nieśmiały jak jego syn, i, budując swe domostwo, postarał się wystawić je możliwie daleko od sąsiednich domów, nie ukrywając go jednakże w lesie. Dwór swój postawił tedy na ostatecznym krańcu polany, gdzie był widoczny z wielkiego gościńca, wzdłuż którego wszystkie inne domki Avonlei stały obok siebie w jednym szeregu.

Pani Małgorzata Linde dziwiła się zawsze, jak można było stawiać dom w tem miejscu i jeszcze nazywać go mieszkaniem.

— Ma się dach ponad głową, to prawda — mówiła, krocząc boczną drogą, okoloną krzakami dzikiej róży — ale jest to odludzie, bez sąsiadów. — Cóż dziwnego, że Maryla i Mateusz są trochę dziwacy, żyjąc w takiem odosobnieniu. Jeśli drzewa mogą służyć za towarzystwo, to mają ich, dzięki Bogu, aż nadto. Jednakże ja wołałabym patrzeć na ludzi. Co prawda, oboje wyglądają na zadowolonych, lecz przypuszczam, że przywykli już do takiego rodzaju życia. „Można się do wszystkiego przyzwyczaić”, rzekł pewien Irlandczyk, którego skazali na powieszenie.

Z temi słowy pani Małgorzata weszła w wielkie podwórze Zielonego Wzgórza. Całe wśród Zieleni, czyste i znakomicie utrzymane, z jednej strony otoczone było wysokiemi staremi wierzbami, z drugiej zaś równo przyciętemi topolami. Ani jeden kamyk, ani jedna zużyta zapałka nie leżały na drodze; nie ulega bowiem wątpliwości, że pani Małgorzata zauważyłaby to natychmiast. W duszy żywiła głębokie przekonanie, że Maryla Cutbert zamiatała to podwórze równie często jak swe pokoje. Możnaby śmiało jeść wprost z ziemi bez obawy połknięcia źdźbła brudu.

Pani Linde krótko a mocno zapukała do drzwi kuchni i, usłyszawszy „proszę”, weszła. Kuchnia na Zielonem Wzgórzu była niezmiernie wesoła, a tak czysta, iż czyniła wrażenie nigdy nieużywanej sali. Okna jej zwrócone były na wschód i na zachód. Ze strony wschodniej, od podwórza, wdzierał się tu cały potok łagodnego czerwcowego słońca; od zachodu zaś, skąd rozweselał oczy blask białego kwiecia wiśni z sadu i zieleń lekko kołyszących się smukłych brzóz, pięło się dzikie wino.

Tutaj Maryla Cutbert zwykła była siadywać, o ile chciała chwilę wypocząć, zawsze nieufnie spoglądając na słońce, które wydawało jej się zbyt wesoło świecące dla poważnego świata. Tutaj też siedziała w tej chwili właśnie, zajęta haftem. Stół był nakryty do wieczerzy.

Zaledwie Małgorzata zdążyła uchylić drzwi, już doskonale zauważyła wszystko, co stało na owym stole. Znajdowały się na nim trzy nakrycia; widocznem więc było, że Maryla oczekiwała jakiegoś gościa, mającego przybyć z Mateuszem. Lecz talerze były codzienne, zaś na salaterce tylko powidła z jabłek i jeden rodzaj pieczywa. A więc ten oczekiwany gość nie był żadną czcigodną, wysoko urodzoną osobą.

W takim razie jednak co znaczył biały kołnierzyk Mateusza i gniada klacz? Pani Małgorzata zaczęła gubić się w tej zagadkowej sprawie na zwykle tak cichem, bynajmniej nieosłoniętem tajemniczością, Zielonem Wzgórzu.

— Dobry wieczór, Marylo — rzekła, wchodząc.

— Dobry wieczór, Małgorzato — odrzekła wesoło Maryla. — Śliczny wieczór, prawda? Siadaj, proszę! Jakże się twoi miewają?

Coś, co w braku innego określenia możnaby nazwać przyjaźnią, istniało zawsze pomiędzy Marylą Cutbert a panią Małgorzatą, pomimo — albo może właśnie z powodu kontrastu ich natur.

Maryla była to wysoka i szczupła kobieta o ostrych konturach członków. Jej ciemne włosy o niewielu siwych pasmach zwinięte były stale w gruby węzeł, w morderczy sposób przeszyty dwiema metalowemi szpilkami. Czyniła wrażenie osoby o ciasnym poglądzie na świat i bardzo wymagającej. Jednakże nieznaczny jakiś rys wokoło ust, leciutko tylko naznaczony, wskazywał, że gdyby był cokolwiek bardziej rozwinięty, zdradzałby niewątpliwie skłonność do wesołej ironji.

— My mamy się wszyscy doskonale — odpowiedziała pani Małgorzata. — Lecz kiedym zobaczyła Mateusza, jadącego gościńcem, przyszło mi na myśl, czy nie zaszło u was coś niepomyślnego. Sądziłam, że jedzie może po doktora.

Jakiś niewidoczny prawie uśmiech zaigrał na ustach Maryli. Oczekiwała Małgorzatę; wiedziała dobrze, że widok Mateusza, wyjeżdżającego niespodzianie kabrjoletem, rozbudzi bez wątpienia ciekawość sąsiadki.

— O nie, czuję się zupełnie dobrze, pomimo żem miała wczoraj ciężką migrenę — odrzekła. — Mateusz pojechał na dworzec. Oczekujemy małego chłopca z Domu Sierot, w Nowej Szkocji. Ma on właśnie przyjechać wieczornym pociągiem.

Gdyby Maryla była oznajmiła, że Mateusz pojechał na dworzec dla odebrania kangura, przysłanego z Australji, zdumienie pani Małgorzaty pewnie nie byłoby większe. Zdawało się, że oniemiała na parę sekund. Niepodobieństwem przecież było przypuszczać, że Maryla żartuje z niej... lecz w tej chwili pani Małgorzata gotowa była tak sądzić.

— Czy mówisz serjo, Marylo? — spytała, odzyskawszy głos.

— Ależ, naturalnie — odpowiedziała zapytana takim tonem, jak gdyby sprowadzanie chłopców z Domu Sierot, w Nowej Szkocji, stanowiło część zwykłych zajęć wiosennych każdej porządnej fermy w Avonlei, nie zaś aby było faktem całkiem tu niesłychanym.

Pani Małgorzata czuła, że traci swą duchową równowagę. Myślała samemi wykrzyknikami. Chłopiec! Maryla i Mateusz Cutbertowie adoptują chłopca! Z Domu Sierot! Czyż to nie koniec świata! Chybaż po tem nic ją już nie będzie w stanie zadziwić! Nic! Nic!...

— Skądże taka myśl wam przyszła? — spytała tonem nagany.

Ponieważ powzięto postanowienie bez jej rady, należało więc je zganić.

— O, długo rozmyślaliśmy nad tem, — właściwie przez całą zimę, — odpowiedziała Maryla. — Na kilka dni przed Bożem Narodzeniem była u nas pani Spencer i opowiadała, że na wiosnę przyjmie do siebie dziewczynkę z Domu Sierot w Hopetown, gdzie mieszka jej cioteczny brat; często bywając u niego, miała sposobność poznać ten Dom Sierot, jako dobrze prowadzony. Mówiła o kilku chłopcach sierotach, których tam widywała, a że Mateusz i ja już dawno myśleliśmy o tem, więc postanowiliśmy wziąć do siebie owego chłopca. Mateusz jest już niemłody, — wiesz, że skończył sześćdziesiąt lat — i nie taki rzeźki, jak dawniej. Od czasu do czasu serce go niepokoi. A pani wszakże rozumie, co to znaczy najmować obcą pomoc! Niema tu innych najemników, jak te głupie wyrostki francuskie. Trudno ich utrzymać, bo zaledwie się ich nieco poduczy i przyzwyczai, wymykają się do fabryk lub wyjeżdżają do Stanów Zjednoczonych.

Początkowo myślał Mateusz o chłopcu z Barnado. Ale ja nie chciałam się na to zgodzić. — Być może, iż to bardzo odpowiedni nabytek, nie twierdzę przeciwnie — rzekłam — ale nie chcę znać uliczników Londynu. Daj mi przynajmniej tutaj dziecko. Kogokolwiekbądź weźmiemy, zawsze to bardzo sprawa niepewna. Lecz lżej mi będzie na duszy, spokojniej będę spała, mając w domu dziecko, rodem z Kanady — mówiłam.

I wreszcie postanowiliśmy prosić panią Spencer, aby gdy pojedzie po dziewczynkę dla siebie, wybrała dla nas chłopca. Właśnie w zeszłym tygodniu dowiedzieliśmy się, że wyjeżdża w tej sprawie i natychmiast przez służącego Roberta Spencera posłałam jej pozdrowienie z prośbą, aby się nam wystarała o ładnego, zdrowego dziesięcio lub jedenastoletniego chłopczyka. Uważamy, że to wiek najodpowiedniejszy; — chłopiec jest dość duży dla załatwiania drobnych sprawunków, a dość młody, by móc nim pokierować wedle naszej myśli. Znajdzie u nas ciepły rodzinny kąt i odpowiednią opiekę. Dziś właśnie otrzymaliśmy od pani Spencer depeszę — listonosz przyniósł ją, — że przyjeżdża pociągiem o pół do szóstej po południu. Dlatego to Mateusz pojechał na stację. Pani Spencer zostawi tam chłopca, bo sama jedzie dalej do Białych Piasków.

Pani Małgorzata dumna była z tego, że zawsze bez ogródek wypowiadała swe zdanie. Postanowiła uczynić to i obecnie, pomimo że nie odzyskała jeszcze swej zwykłej równowagi.

— Wiesz, Marylo, muszę ci wyznać otwarcie, że macie zamiar popełnić wielkie szaleństwo. Nie wiecie, co robicie! Wprowadzacie do waszego domu jakieś obce dziecko, stworzenie, o którem nic nie wiecie, którego charakteru najzupełniej nie znacie, nie macie pojęcia, jacy byli jego rodzice, ani też, czem ono będzie w przyszłości. Właśnie w zeszłym tygodniu czytałam w gazecie, że jakieś małżeństwo z naszych stron przygarnęło do domu swego sierotę, chłopca z przytułku, a ten potwór podpalił ich dom — umyślnie, — i omal nie zginęli w ogniu. Słyszałam też o innym wypadku, że taki przygarnięty sierota wypijał im wszystkie jajka i nie mogli go od tego odzwyczaić. Gdybyś się była mnie spytała o radę — czegoś nie uczyniła, Marylo, — ja zaklinałabym cię na wszystko, byś tego nie zrobiła. Bezwarunkowo nie!

Ta spóźniona przestroga zdawała się ani przerażać, ani martwić Marylę. Spokojnie w dalszym ciągu kończyła swą robotę.

— Nie przeczę, że jest trochę słuszności w tem, co mówisz, Małgorzato. Ja sama długi czas nie wiedziałam, na co się zgodzić. Ale Mateusz bardzo pragnął tego. Widziałam, jak mu na tem zależy, więc ustąpiłam. Mateusz tak rzadko żąda czegoś, że jeśli kiedy to uczyni, uważam za swój obowiązek spełnić jego żądanie. Co się tyczy ryzyka, toć trudno obliczyć naprzód skutki czegokolwiek na świecie. Ludzie, mający własne dzieci, także nie są pewni, jak się one pokierują. Nie zawsze przecież wyrastają na dzielne jednostki. A Nowa Szkocja toć to prawie część naszej wyspy! Zupełnie co innego, gdybyśmy je sprowadzali z Anglji lub ze Stanów Zjednoczonych. Dziecko naszego kraju nie może się wszakże tak bardzo różnić od nas.

— Owszem, mam nadzieję, że wszystko dobrze pójdzie — rzekła pani Małgorzata tonem, zdradzającym wprost przeciwne przekonanie. — Tylko nie powiedz, żem cię nie ostrzegała, jeśli kiedykolwiek chłopiec ten podpali wasz dom lub wrzuci strychninę do studni. Przypominam sobie podobny wypadek w Nowym Brunświku, gdzie cała rodzina umarła w najstraszniejszych męczarniach... Tylko, że wtedy była to dziewczynka.

— Wszakże my nie bierzemy dziewczynki — odpowiedziała Maryla, jak gdyby zatruwanie studzien było wyłącznie kobiecą czynnością i nie należało się go obawiać ze strony chłopca. — Nigdy nie przyszłoby mi na myśl wziąć dziewczynkę do domu. Dziwi mnie, że pani Spencer to robi. Ona jednak potrafiłaby wziąć cały Dom Sierot pod swą opiekę, gdyby na taki pomysł wpadła.

Pani Małgorzata chętnie poczekałaby na powrót Mateusza. Ale zważywszy, że ma jeszcze całe dwie godziny przed sobą, postanowiła pójść dalej i wstąpić do Bellów, aby im zanieść tę nowinę. Wyobrażała sobie, jakie tam uczyni wrażenie, a pani Małgorzata lubiła bardzo silne wrażenia.

Pożegnała się więc ku wielkiemu zadowoleniu Maryli, której pod wpływem czarnych przeczuć i wróżb pani Małgorzaty z nową mocą nasunęły się dawne obawy i wątpliwości.

— Niesłychane rzeczy! — westchnęła pani Małgorzata, znalazłszy się znowu na gościńcu. — Czyż to nie sen aby? No, to pewna, że chłopca żal mi serdecznie. Mateusz, zarówno jak Maryla, nie mają pojęcia o wychowaniu dziecka i z pewnością będą żądali odeń, aby był mędrszy i doświadczeńszy od swego dziadka — jeśli go kiedykolwiek posiadał, co jest bardzo wątpliwe. Nie umiem sobie wcale wyobrazić dziecka w domu Cutbertów. Przecież nigdy tam dziecka nie było, bo Mateusz i Maryla byli też już dorośli, kiedy ojciec ich stawiał nowy dom, — a zresztą, Bóg wie, czy oni wogóle byli kiedy dziećmi. Za nic w świecie nie chciałabym być w skórze tego biednego chłopca. Naprawdę, żal mi go serdecznie!

W ten sposób wywnętrzała się pani Małgorzata przed kwitnącemi krzakami głogu.

Lecz litość jej bez wątpienia byłaby jeszcze głębsza i serdeczniejsza, gdyby mogła widzieć dziecko, które w tej chwili czekało na dworcu kolei żelaznej w Szerokiej Rzece.ROZDZIAŁ II. ZDUMIENIE MATEUSZA.

Mateusz Cutbert wolnym krokiem przejechał osiem mil, dzielących go od Szerokiej Rzeki. Śliczną była owa droga, wijąca się pomiędzy dwoma szeregami wygodnych dworków, miejscami przerzynana skrawkiem lasu sosnowego o balsamicznym zapachu żywicy lub jakąś dolinką, gdzie dzikie śliwy wyciągały swe gałęzie, osypane puszystym kwieciem. Powietrze nasycone było zapachami niezliczonych sadów jabłkowych, łąki gubiły się w dali na horyzoncie w purpurze i opalu, a ptaszki śpiewały i wyciągały trele z taką radością, jaka się należy pierwszym dniom wiosny.

Mateusz rozkoszował się tą przejażdżką we właściwy sobie sposób. Urok psuły mu jedynie chwile, w których musiał się kłaniać spotykanym kobietom. Na wyspie księcia Edwarda panuje bowiem zwyczaj kłaniania się każdej spotykanej osobie, czy to znajomej, czy obcej.

Mateusz nie lubił kobiet, prócz swej siostry Maryli i pani Małgorzaty. Podejrzywał te tajemnicze istoty, że w duchu śmieją się zeń. Właściwie miał zupełne prawo tak sądzić, gdyż powierzchowność jego była naprawdę dość śmieszna; niezgrabna figura, długie popielato-siwe włosy, sięgające zgarbionych pleców, i gęsta, ciemna broda, którą zapuścił, mając lat dwadzieścia. Prawdę mówiąc, kiedy miał lat dwadzieścia, wyglądał tak samo, jak obecnie. Tyle tylko, że nie był siwy.

Przybywszy na stację, nie zastał ani znaku pociągu. Przypuszczając, że zajechał zbyt wcześnie, uwiązał klacz w podwórzu małego zajazdu i udał się na dworzec. Długi peron był prawie pusty. Jedyną żywą istotą była dziewczynka, siedząca na stosie dachówek.

Mateusz, zauważywszy, że to dziewczynka, przemknął się obok, nie patrząc na nią nawet. Gdyby się jej był przyjrzał, nie uszedłby jego uwadze wyraz pełen niepokoju i wyczekiwania, jaki się na całej tej małej postaci malował. Widocznie czekała tu na kogoś czy też na coś, a że oczekiwanie było w tej chwili jej jedyną czynnością, oddawała jej się z całem przejęciem, na jakie się zdobyć potrafiła.

Spotkawszy zawiadowcę stacji, zamykającego właśnie okienko kasy, z zamiarem udania się do domu na wieczerzę, Mateusz zapytał go, czy pociąg, przybywający o pół do szóstej, nieprędko nadejdzie?

— Pociąg ten już był przybył i odszedł pół godziny temu — odpowiedział zapytany. — Wysiadł zaś jeden tylko pasażer, mający jechać do was — jakaś mała dziewczynka. Oto siedzi tam, na tym stosie dachówek. Prosiłem, by weszła do poczekalni dla pań, ale odrzekła, że woli zostać na peronie. Tutaj ma — jakto się ona wyraziła? — więcej pola dla swej wyobraźni. Oryginalny dzieciak, powiadam panu!

— Ależ ja nie oczekuję żadnej dziewczynki — odpowiedział Mateusz bezradnie. — Przybyłem po chłopca, którego miałem tu zastać. Pani Spencer przyrzekła sprowadzić go z Nowej Szkocji.

Zawiadowca uśmiechnął się.

— W takim razie zaszła jakaś pomyłka — rzekł. — Pani Spencer wyszła z wagonu z tą oto dziewczynką, którą mi powierzyła. Opowiedziała, że pan i pańska siostra bierzecie ją na wychowanie z Domu Sierot i że pan po nią przyjedzie. Oto wszystko, co mogę powiedzieć w tej sprawie. Więcej dzieci z Domu Sierot nie mam na składzie — dodał żartobliwie.

— Nie pojmuję zupełnie — rzekł z zakłopotaniem Mateusz, żałując, że tu niema Maryli dla rozwiązania tej sprawy.

— Najlepiej będzie, jeśli pan sam rozmówi się z dziewczynką — radził zawiadowca. — Z pewnością ona wyjaśni wszystko; jest bowiem niezwykle rezolutna, mogę pana zapewnić. Być może, że w przytułku nie mieli takiego chłopca, jakiego pan sobie życzył.

Skinął głową i odszedł, gdyż był głodny. Biedny Mateusz pozostał sam. Miał uczynić coś, co uważał za gorsze, niż dostanie się do lwiej paszczy. Musiał zwrócić się z pytaniem do dziewczynki — do obcej dziewczynki — do sieroty — z pytaniem, dlaczego nie jest ona chłopcem? Mateusz westchnął ciężko i wolnym krokiem ruszył w stronę, gdzie dziewczynka siedziała.

Już gdy po raz pierwszy przechodził tędy, utkwiła ona weń wzrok, teraz znowu oczy jej spoczęły na nim.

Mateusz nie patrzał na nią, ale gdyby nawet był patrzał, nie spostrzegłby tego, co zwykły obserwator potrafiłby tu zauważyć.

Dziewczynka około lat jedenastu ubrana była w bardzo krótką, bardzo wąską i bardzo brzydką sukienkę z szarożółtawej, domowego wyrobu wełny. Na głowie miała wyblakły, brunatny kapelusz marynarski, z pod którego opadały na ramiona dwa bardzo grube, czerwone, jak ogień, warkocze. Twarzyczka była drobna, blada, chuda i bardzo piegowata, usta duże, oczy takież, przyczem zmieniające barwę, to zielone, to znowu szare.

Tyle widziałby przeciętny obserwator. Bardziej bystry spostrzegacz zauważyłby, że podbródek był szpiczasty i wystający, że wielkie oczy były pełne życia i inteligencji, usta słodkie i wymowne, zaś czoło szerokie i rozumne. Jednem słowem, bardziej spostrzegawczy widz doszedłby do wniosku, że niepospolitą duszyczkę musiała posiadać ta biedna bezdomna istotka, której nieśmiały Mateusz Cutbert tak bardzo się przeraził.

Przykrość rozpoczęcia rozmowy została mu jednakże oszczędzona, bo zaledwie dziewczynka zrozumiała, że prawdopodobnie po nią przyjechał, zerwała się z miejsca, jedną chudą, brunatną rączką chwyciła wytartą, staromodną torbę podróżną, drugą zaś jemu podała.

— Domyślam się, że to pan Mateusz Cutbert z Zielonego Wzgórza — rzekła niezwykle jasnym i miłym głosem. — Cieszę się bardzo, że pana widzę. Zaczęłam się już lękać, że pan po mnie nie przyjedzie i przemyśliwałam, co właściwie mogło panu przeszkodzić. Postanowiłam więc, o ileby pan nie przyjechał po mnie dziś wieczór, wdrapać się po drabinie na szczyt tej oto wielkiej dzikiej wiśni i tam przepędzić noc. Wcalebym się nie bała, bo przecież cudnie byłoby przespać noc pośród białego kwiecia dzikiej wiśni, przy świetle księżyca, prawda? Zdawaćby się mogło, że mieszkam w marmurowym pałacu, czy nie? A byłabym zupełnie spokojna, że jeśli pan nie przybył po mnie dziś wieczór, z pewnością nadjedzie pan jutro wczesnym rankiem.

Mateusz, nieco zmieszany, uścisnął szczupłą dłoń dziewczynki, a jednocześnie stanowczo postanowił nie mówić temu dziecku o błyszczących oczach, że tu zaszło jakieś nieporozumienie. Zabierze ją do domu i niechaj Maryla rozwikła tę sprawę. Nie mógłby jej wszak w żadnym razie, nawet w razie pomyłki, pozostawić na dworcu; więc wszelkie pytania i wyjaśnienia pozostawi do chwili, gdy wreszcie szczęśliwie znajdzie się z powrotem w domu, na Zielonem Wzgórzu.

— Żałuję, żem się spóźnił — rzekł nieśmiało. — Chodź, mała, ze mną! Koń mój czeka dalej. Daj mi twoją torbę!

— Ach, cóż znowu! — zaprotestowała wesoło dziewczynka. — Nie jest ona wcale ciężka. Wprawdzie wszystko, co mam i posiadam, spoczywa w niej, ale pomimo to nie jest ona wcale ciężka. A jeśli nie trzymać jej w pewien odpowiedni sposób, otwiera się z jednej strony. Ja znam ten sposób i dlatego najchętniej sama ją niosę. Jest to niezmiernie stara torba... Ach, jakże się cieszę, że pan przyjechał po mnie, pomimo że cudownie byłoby spać na dzikiej wiśni. Pewnie daleką mamy drogę, prawda? Pani Spencer mówiła mi, że prawie osiem mil. Jestem temu bardzo rada, bo strasznie lubię jechać. Ach, jakże to doskonale, że będę z wami mieszkała i będę do was należała... Nigdy dotąd nie należałam do kogoś. Ale Dom Sierot to już było najgorsze. Przeżyłam tam tylko cztery miesiące, jednak to wystarcza! Przypuszczam, że pan nigdy nie był w Domu Sierot, więc nie może pan sobie wyobrazić, jak tam jest. To chyba najgorsze, co sobie można przedstawić! Pani Spencer uważa, że to bardzo brzydko, iż ja tak mówię, ale ja przecież nic złego nie mam na myśli. Bardzo łatwo jest uczynić nieświadomie coś brzydkiego, prawda? Opiekunowie w Domu Sierot są dobrzy — to pewna. Ale tam niema wcale pola dla imaginacji! Wszystko jest tak jednostajne, takie do siebie podobne... — prócz dzieci, rozumie się. Bo o dzieciach można sobie rozmaite rzeczy wyobrażać. Naprzykład pomyśleć sobie, że ta dziewczynka, obok śpiąca, jest może córką jakiegoś księcia, wykradzioną rodzicom we wczesnem dzieciństwie przez niegodziwą niańkę, która umarła, nie zdążywszy wyznać swego czynu. Zwykle nocami starałam się nie spać i zmyślać takie historje, bo w dzień nie miałam na to czasu. Być może, iż dlatego jestem tak strasznie chuda, bo jestem chuda, czy pan nie uważa tego? Nie mam ani źdźbła mięsa na kościach. Ale chętnie wyobrażam sobie, że jestem pełna i ładna, z dołeczkami na łokciach...

Towarzyszka Mateusza zamilkła, po części dlatego, że zabrakło jej tchu, po części zaś, że właśnie stanęli przy kabrjolecie. Nie wyrzekła już ani jednego słowa, gdy opuszczali miasteczko i wyjechali na stromy pagórek. Droga wrzynała się tu głęboko w soczysty grunt. Po obu jej stronach rosły kwitnące wiśnie i smukłe topole, tworząc niby dach tunelu nad głowami jadących.

Dziewczynka wyciągnęła dłoń i zerwała gałązkę dzikiej śliwy, która musnęła bok kabrjoletu.

— Czyż to nie cudne? Co pan myśli, widząc takie drzewa, osypane śnieżno-białym kwieciem? Cóż one panu przypominają?

— Nie myślę o tem — rzekł Mateusz.

— Ależ pannę młodą, bez wątpienia! Biało ubraną pannę młodą, w białym koronkowym welonie. Nie widziałam panny młodej, ale mogę sobie wyobrazić, że tak właśnie wygląda! Ja z pewnością nigdy nie będę panną młodą. Bo ze mną nikt nie zechce się ożenić... może wreszcie jaki misjonarz, tępiący pogaństwo. Przecież misjonarz nie powinien być wybredny! Ale białą suknię będę może kiedy posiadała. Jest to szczyt moich pragnień ziemskich. Uwielbiam piękne suknie! Nigdy w życiu, jak tylko mogę zapamiętać, nie miałam strojnego ubrania. Tem bardziej tęskni się do czegoś, czego się nie posiadało, czyż nie? A zresztą potrafię sobie wyobrazić, że jestem pięknie ubrana! Dziś rano, kiedym opuszczała Dom Sierot, było mi tak przykro, że musiałam wyjść w tej starej, szkaradnej, codziennej sukni. Wszystkie dzieci noszą tam takie. Jakiś kupiec podarował zeszłej zimy naszemu przytułkowi trzysta metrów tej tkaniny. Niektórzy mówili, że zrobił to dlatego, iż nie mógł rozprzedać tej sztuki, ale ja wolę przypuszczać, że uczynił to z dobrego serca, prawda? Kiedy wsiadłam do wagonu, czułam, że każdy, kto spojrzy na mnie, będzie się nademną litował. Ale ja sama wyobrażałam sobie wtedy, że jestem w bladoniebieskiej jedwabnej sukni — wszakże wyobrażać sobie można i coś najpiękniejszego — w wielkim kapeluszu, przybranym kwiatami i powiewnemi piórami, mam złoty zegarek, cienkie skórkowe rękawiczki i bronzowe trzewiki, zapinane z boku. Byłam taka szczęśliwa, tak się rozkoszowałam tą podróżą! Na statku nie miałam wcale morskiej choroby. I pani Spencer czuła się dobrze, pomimo, że zwykle choruje. Mówiła, że nie miała czasu, bo bezustannie musiała uważać na mnie, bym nie wpadła do wody. Mówiła też, że w życiu nie widziała tak niespokojnego ducha. A przecież, jeśli dzięki mnie uniknęła morskiej choroby, nie powinna była się skarżyć, czy nie? Wszakże nic dziwnego, że chciałam obejrzeć wszystko na statku, bo kto wie, kiedy będę miała znowu sposobność ku temu?... Ach, jakże tu wiele kwitnących drzew wiśniowych! Ta wyspa to wspaniały ogród kwitnący! Już ją kocham i jestem tak bardzo szczęśliwa, że będę tu mieszkała. Słyszałam zawsze, że wyspa księcia Edwarda to najpiękniejsze miejsce na świecie i nieraz wyobrażałam sobie, że mieszkam na niej. Lecz nigdy nie odważyłam się pomyśleć, że rzeczywiście tu zamieszkam. A czyż to nie rozkosznie, jeśli sen się spełnia?... Jakże te czerwone drogi są dziwne! Kiedyśmy wsiadły do wagonu w Charlotte Town i te drogi zaczęły przed nami migać, spytałam panią Spencer, co czyni je czerwonemi? Odpowiedziała, że nie wie i żebym ją, na miłość Boską, zwolniła od tych ciągłych pytań... Powiedziała, żem ją z pewnością pytała przynajmniej sto razy... Być może, ale jakże zrozumieć rozmaite rzeczy, jeśli nie można zadawać pytań? No, i od czegóż są te drogi czerwone?

— Naprawdę, że nie wiem — odrzekł Mateusz.

— A więc jest to jeszcze jedno, na co muszę poszukać wyjaśnienia. Czyż to nie bardzo przyjemnie wiedzieć, że jest tak dużo rzeczy, które jeszcze poznamy? To właśnie sprawia, że ja się tak życiem cieszę... świat jest taki ciekawy... Nie byłby nim ani w połowie, gdybyśmy wszystko wiedzieli już zawczasu, czy nie? Ale ja może za wiele mówię? Zawsze uważają, że jestem zbyt gadatliwa. Możeby pan wołał, ażebym milczała? Jeśli pan sobie życzy, proszę otwarcie powiedzieć. Potrafię milczeć, gdy zechcę. Chociaż to nie jest łatwe.

Mateusz, ku wielkiemu swemu zdziwieniu, czuł się wcale dobrze. Jak ludzie milczący wogóle, lubił osoby gadatliwe, o ile te, rozprawiając, nie wymagały jego współudziału w rozmowie. Lecz nigdy nie przypuszczał, że towarzystwo dziewczynki może być przyjemne. Kobiety były, zdaniem jego, nudne, a cóż dopiero dziewczynki! Nie lubił ich, gdy cichaczem starały się minąć go, zerkając zdala, jak gdyby się lękały, że połknie je jednym tchem, jeśli odważą się wymówić bodaj słówko. Takiemi bowiem były dobrze wychowane dziewczynki z Avonlei. Ale to piegowate, jasnookie stworzonko było zupełnie inne i pomimo, że powolnej inteligencji Mateusza trudno było podążyć za jego żywym biegiem myśli, czuł wyraźnie, że ten szczebiot nie był mu wcale przykrym.

— Mów, ile chcesz. Mnie to nie przeszkadza — rzekł życzliwie.

— Ach, jakże się cieszę! Przeczuwam, że pan i ja będziemy się zgadzali. Przyjemnie jest mówić do syta, a nie być zmuszonym milczeć, dlatego, że dorośli są zdania, iż dzieci powinno się widzieć, a nie słyszeć. Mówili mi to z miljon razy przynajmniej. I śmieją się ze mnie, że używam obrazowych wyrażeń. Ale jeśli ktoś ma piękne myśli, musi wszakże używać pięknych wyrażeń dla określenia ich. Czy nie prawda?

— Owszem, tak się zdaje — potwierdzał Mateusz.

— Pani Spencer mówi, że mój język musi być zawieszony przez środek. Ale to nieprawda, bo jest mocno przytwierdzony z jednego końca. Opowiadała mi, że wasza posiadłość nazywa się Zielone Wzgórze. Wypytywałam ją o wszystko. Mówiła, że otoczona jest wokoło drzewami. Jakże szczęśliwą się uczułam! Ach, kocham drzewa nadewszystko! W naszym przytułku nie było ich wcale; zaledwie kilka biednych, nędznych drzewek u głównego wejścia. One także wyglądały jak sieroty. Tak mi ich strasznie żal było! I często mówiłam do nich: Ach, wy biedne maleństwa! Gdybyście rosły w wielkim szumiącym lesie, w sąsiedztwie innych wielkich drzew, gdzieby drobne mchy i konwalijki leśne pokrywały wasze korzenie, w pobliżu szemrałby strumyk, a w gałęziach świegotały ptaki, czyżbyście wtedy nie rozrosły się szybko? Tutaj, gdzie jesteście, nie możecie się rozwijać! Doskonale rozumiem, jak wy się tu czujecie, kochane drzewka! Przykro mi było dziś rano, kiedym się z niemi żegnała. Człowiek przywiązuje się do niektórych rzeczy, wszak prawda? Czy w pobliżu Zielonego Wzgórza jest jaki strumyczek? Zapomniałam spytać o to panią Spencer!

— Pewnie, że jest, tuż za naszym dworkiem.

— Co za szczęście! Zawsze marzyłam o tem, żeby mieszkać kiedy nad strumykiem! Ale nie spodziewałam się wcale, że to się ziści. Marzenia nie zawsze się spełniają, prawda? Teraz będę prawie zupełnie szczęśliwa! Bo zupełnie szczęśliwą nigdy być nie mogę, gdyż... jaki to jest kolor?

Ujęła jeden ze swych długich, lśniących warkoczy, opadających na chude plecy, i zbliżyła go do oczu Mateusza, który nie przywykł wprawdzie wyrokować o kolorze warkoczy damskich, lecz w tym wypadku nie mógł mieć żadnych wątpliwości.

— Czerwony, czy nie? — rzekł.

Dziewczynka odrzuciła warkocz z westchnieniem tak głębokiem, iż zdawało się wydobywać niemal z jej stóp i wyrażać smutek wielu wieków.

— Tak, czerwony — potwierdziła z rezygnacją. — Teraz zrozumiał pan, dlaczego nie mogę być zupełnie szczęśliwą. Nie może nią być osoba, posiadająca czerwone włosy! Wszystkiem innem: piegami, zielonemi oczami i moją chudością nie martwię się tyle. Potrafię sobie wyobrazić, że jest inaczej. Potrafię sobie wyobrazić, że mam najdelikatniejszą płeć koloru różowego płatka róży i fiołkowe oczy, błyszczące jak gwiazdy. Ale nie mogę sobie wyobrazić, że nie mam tych włosów. Staram się o to, powtarzam sobie: włosy twoje są lśniąco czarne, czarne jak skrzydła krucze. Napróżno! Wiem, że są czerwone, jak ogień, i serce mi pęka z bólu. Będzie to zmartwienie całego mego życia. Czytałam pewnego razu o dziewczynce, która miała troskę przez całe życie, lecz nie o czerwone włosy. Przeciwnie, miała lśniące złote loki, opadające na alabastrowe czoło. Co to znaczy czoło z alabastru? Nigdy nie mogłam się dowiedzieć. Czy pan może mi to objaśnić?

— Nie, obawiam się, że nie potrafię — odrzekł Mateusz.

— No, w każdym razie musiało to być coś bardzo pięknego, bo była bosko piękna. Czy pan może sobie wyobrazić, jak się czuje ktoś, co jest bosko piękny?

— Nie, nie mogę — wyznawał Mateusz skromnie.

— Ja mogę. A gdyby panu kazali wybierać, jakim chciałby pan być, bosko pięknym, tryskającym zdrowiem, czy anielsko dobrym?

— Naprawdę... nie wiem dokładnie.

— Ja też nie wiem. Jestem w nieustannej niepewności! Ale mniejsza o to, bo ja przecież nigdy nie będę taką. A już najpewniej nie będę anielsko dobrą... Pani Spencer mówi, że... ach, panie Cutbert! Ach panie Cutbert, panie Cutbert!

Nie były to słowa pani Spencer. Dziewczynka nie wypadła też z kabrjoletu, ani Mateusz nie uczynił nic niezwykłego. Lecz poprostu skręcili z gościńca i wjechali w Aleję.

„Aleją” nazywali mieszkańcy tych stron długą cztero- czy pięćsetjardową drogę, nad którą sklepiały się dwa rzędy wielkich, w tej chwili białem kwieciem osypanych jabłoni, przed wielu laty zasadzonych tu przez jakiegoś starego rolnika „dziwaka”. Jechali pod długiem sklepieniem śnieżnobiałego, pachnącego kwiecia. Panował pod niem łagodny półcień, daleko zaś w głębi lśniło fioletem i purpurą zabarwione wieczorne niebo, niby wielkie różowe okno świątyni.

Cudny ten widok chwilowo odjął mowę dziewczynce. Przechyliła się w tył siedzenia, chude rączyny splotła na kolanach, a twarzyczkę w niemym zachwycie podniosła ku wspaniałemu sklepieniu. Wtedy nawet, gdy już wyjechali z alei, dziewczynka pozostała jeszcze milcząca, bez ruchu.

Przejechali w milczeniu Newbridge, gęsto zaludnione miasteczko, gdzie psy, ujadając, rzuciły się na nich, mali chłopcy witali ich podrzucaniem czapek w górę, a wiele twarzy ciekawie wychyliło się z okien. Przebyli prawie ze trzy mile, a dziewczynka wciąż jeszcze nie zaczynała rozmowy. Prawdopodobnie umiała milczeć równie wytrwale, jak i mówić.

— Domyślam się, że jesteś porządnie zmęczona i głodna — rzekł wreszcie Mateusz, nie mogąc inaczej wytłumaczyć sobie jej milczenia. — Ale znajdujemy się już niedaleko domu, o parę mil tylko.

Z głębokiem westchnieniem ocknęła się ze swych marzeń i spojrzała nań, jak istota, która dotąd bujała w dalekich, gwiaździstych przestworzach.

— Ach, panie Cutbert — szepnęła — to białe... ta biała droga... co to było takiego?

— Masz pewnie Aleję na myśli — odpowiedział Mateusz po chwili namysłu. — Tak, to bardzo ładne miejsce.

— Ładne? O, ładne to wcale niedostateczna nazwa. Ani piękna, to także nie wystarcza. Ono jest cudowne, cudowne! Jest to pierwsza rzecz, którą widziałam w życiu, a której nie możnaby sobie wyobrazić cudowniejszą. Tutaj — wskazała ręką piersi — tutaj sprawiło mi to ból nawet, ale ból przyjemny. Czy pan doznawał kiedy takiego bólu, panie Cutbert?

— Nie, nie pamiętam, abym go miał kiedykolwiek.

— Ja często go doznaję. Zawsze, ilekroć widzę coś cudownie pięknego? Ale dlaczego nazwaliście to królewskie sklepienie Aleją? Przecież ta nazwa nic nie wyraża! Powinnoby to się nazywać... zaraz, pomyślę tylko... Białą drogą rozkoszy. Czy to nie byłaby śliczna nazwa? Kiedy mi się imię jakiejś osoby lub rzeczy nie podoba, zawsze staram się wymyślić inne. W naszym Domu Sierot była dziewczynka, imieniem Hepziba Jenkins, ale ja w myśli zwałam ją zawsze Rozalją de Vere. Niechaj sobie wszyscy ten sklepiony kurytarz nazywają Aleją. Ja zawsze będę mówiła „Biała droga rozkoszy!...” Czy naprawdę będziemy niedługo w domu? Martwię się tem i cieszę. Martwię się, bo ta przejażdżka była tak cudna, a zawsze przykro, kiedy się coś przyjemnego kończy. Przecież i potem może się zdarzyć coś miłego, ale nigdy nie jest się tego pewnym. Wiem to z doświadczenia. A cieszę się, że przyjadę do domu. Widzi pan, od czasu jak zapamiętam, nie miałam nigdy prawdziwego domu. Teraz znowu doznaję tego przyjemnego bólu... Ach, czyż to nie śliczne!

Zjeżdżali właśnie z wierzchołka wzgórza. W dole ujrzeli staw, wyglądający prawie jak rzeczka, taki był długi i kręty. Pośrodku przerzynał go mostek, poniżej którego, odcięta od szafirowej zatoki morskiej łańcuchem piasczystych polanek, mieniła się woda stawu tęczą barw szafranu, szkarłatu oraz jaśniejszej i ciemniejszej zieleni z tysiącem łagodnych półtonów, dla których nie znaleziono jeszcze nazw. Powyżej mostu prześlizgiwał się ów staw pomiędzy gęstemi gajami jodeł i klonów i rozpościerał się ciemno-lśniący w ich cieniu. Tu i owdzie ze stromego wybrzeża wychylała się dzika śliwa, niby zalotne dziewczę, wspinające się na palce, by ujrzeć w wodzie swe własne odbicie. Z bagien w pobliżu stawu rozlegał się dziwnie jasny i melancholijny chór głosów żabich.

Z pomiędzy białych jabłoni, nieco wyżej na wzgórzu, wychylał się niewielki szary domek, a pomimo że zmierzch nie był jeszcze zupełny, z jednego okienka migotało światło.

— Oto jest staw rodziny Barrych — rzekł Mateusz.

— Fe, jaka szkaradna nazwa! Jabym to inaczej określiła... pozwól mi pan pomyśleć... Jezioro lśniącej wody! Tak, to jest odpowiednie. Poznaję to po owym dreszczu, bo jeśli nazwa, którą nadaję, jest naprawdę piękna, to natychmiast dreszcz mnie przejmuje. Czy i pan miewa nieraz dreszcz?

Mateusz pomyślał chwilę.

— O, owszem, zdarza się... Dreszcz zawsze mnie przejmuje, ilekroć widzę te szkaradne białe liszki, pełzające po zagonach ogórków. Niecierpię ich!

— Ach, to jest pewnie zupełnie inny rodzaj dreszczu. Przecież musi być ogromna różnica pomiędzy liszkami a jeziorem o ciemnych, źwierciedlanych falach. Dlaczego ludzie nazywają je stawem Barrych?

— Pewnie dlatego, że w tym małym domku mieszka pan Barry. Posiadłość jego nazywa się Sosnowe Wzgórze.

— Gdyby poza nią nie znajdował się ten gęsty gaj, widzianoby już stąd Zielone Wzgórze. Teraz przejedziemy most, droga skręci na lewo i będziemy o pól mili od domu.

— Czy Pan Barry ma córeczki? Nie maleńkie, ale takie w moim wieku?

— Owszem, ma dziewczynkę jedenastoletnią. Nazywa się Djana.

— Ach! — Ania westchnęła bardzo głęboko. — Cóż za prześliczne imię!

— Nie uważam tego. Brzmi jakoś pogańsko. Ja wolę Jankę, Marynię lub coś podobnego. Ale kiedy Djana przyszła na świat, w domu Barrych był nauczyciel, którego prosili o wybór imienia. On to zaproponował imię Djany.

— Szkoda, że nie było nauczyciela tam, gdzie ja się urodziłam... Ach, oto jesteśmy na moście. Zamykam oczy. Zawsze boję się mostem jechać, bo doznaję uczucia, że kiedy się znajdę pośrodku, most załamie się, jak scyzoryk, i zapadnie pod nami. Dlatego przymykam oczy, ale z boku zerkam, gdy przypuszczam, żeśmy minęli środek mostu. Bo, na wypadek, gdyby się załamał, chciałabym to widzieć... Ach, jakże dudni! Ale oto przejechaliśmy! Teraz spojrzę poza siebie. Dobranoc, kochane „Jezioro lśniącej wody!” Zawsze mawiam dobranoc temu wszystkiemu, co lubię, tak samo jak ludziom. Ta woda patrzy na mnie, jakby się uśmiechała.

Kiedy wjechali na przyległy pagórek i droga znowu zmieniła kierunek, Mateusz rzekł:

— Jesteśmy bardzo blisko domu. Zielone Wzgórze...

— Ach, nie mów pan, gdzie! — przerwała śpiesznie, chwytając jego wyciągnięte ramię, i zamknęła oczy, by nie widzieć, co wskazuje. — Pozwól mi zgadnąć. Jestem pewna, że zgadnę!

Znowu otworzyła oczy i rozejrzała się wokoło. Znajdowali się na szczycie wzgórza. Słońce było już zaszło, ale krajobraz tonął jeszcze w świetle. Na wschodzie ciemna dzwonnica kościółka zarysowywała się na złoto-czerwonawym obłoku. Niżej roztaczała się mała dolina, a po drugiej stronie długi, nieco stromy łańcuch wzgórz, usianych ładnemi dworkami.

Oczy dziewczynki błądziły uważnie i żywo od jednego dworku do drugiego. Wreszcie zatrzymały się na dość obszernym, co stał trochę na lewo, bardzo daleko od gościńca, otoczony kwitnącym sadem, wyraźnie odcinającym się od przyległych lasów. Ponad tym dworem w południowo-wschodniej stronie czystego, wolnego od obłoków nieba, błyszczała wielka gwiazda, niby kryształowa lampa, wskazująca drogę, pełna obietnic.

— To tutaj, prawda? — rzekła, wyciągając rękę w ową stronę.

Mateusz wesoło śmignął klacz.

— Wistocie, zgadłaś! — rzekł — prawdopodobnie pani Spencer bardzo szczegółowo opisała ci wszystko.

— Nie, wcale nie. To, co mówiła, dałoby się równie dobrze zastosować do innych dworków. Nie wytworzyłam sobie wcale dokładnego pojęcia o waszym domu. Lecz zaledwie go dojrzałam, uczułam, że tam znajduje się moja nowa ojczyzna. Ach, czy to aby nie jest sen! Czy pan uwierzy, że moje ramię musi być sine i żółte, tyle razy szczypałam się dziś od rana. Bo chciałam się przebudzić, gdyby to był tylko sen! Szczypałam się, żeby się przekonać, że to prawda... lecz nagle przypomniałam sobie, że jeśli to sen, nie chcę się zbudzić, wolę śnić dłużej i przerwałam szczypanie... Ale to jest przecież rzeczywista prawda i istotnie niedługo będę w domu!

Umilkła z westchnieniem ulgi. Mateusz niespokojnie kręcił się na swem miejscu. Rad był, że to Maryla, a nie on, powie temu biednemu, bezdomnemu dziecku, że dom, do którego tak tęskniła, swych drzwi dla niego nie otworzy.

Zmierzch był już zupełny, kiedy przejeżdżali obok mieszkania pani Linde. Pomimo to czcigodna niewiasta z okna swego potrafiła dojrzeć ich, gdy skręcali na drogę ku Zielonemu Wzgórzu.

Kiedy zajechali w podwórze, Mateusz drżał przed mającem nastąpić wyjaśnieniem, z uczuciem, którego nie potrafił sobie wytłumaczyć. Nie myślał o przykrości, jaką ta omyłka sprawić może jemu lub Maryli, lecz o rozczarowaniu dziecka. Gdy wyobrażał sobie, jak zachwyt zgaśnie w jego oczach, doznawał równie bolesnego uczucia, jak gdyby miał pomóc w torturowaniu kogoś; doznawał takiego wstrętu, jaki go opanowywał, kiedy trzeba było zakłuć prosię, cielę lub inne niewinne stworzenie.

Stanęli przed dworkiem. W podwórzu było już zupełnie ciemno. Liście topoli poruszały się na gałęziach z szelestem jedwabiu.

— Posłuchaj pan, jak drzewa rozmawiają we śnie — szepnęła, stając na ziemi. — Jakież cudne muszą mieć sny!

Poczem, ująwszy mocno torbę, zawierającą całą jej chudobę, weszła za Mateuszem do sieni.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: