Ania z Zielonego Wzgórza (ekskluzywna edycja) - ebook
Ania z Zielonego Wzgórza (ekskluzywna edycja) - ebook
Ekskluzywna edycja oprawiona w delikatną gładką tkaninę o właściwościach jedwabiu.
Pełna ciepła powieść Lucy Maud Montgomery o losach osieroconej Ani Shirley, która trafia pod opiekę rodzeństwa Maryli i Mateusza Cuthbertów w Avonlea. Choć niesforna, rudowłosa, obdarzona nietuzinkową wyobraźnią dziewczynka wprowadza w ich spokojnym i monotonnym życiu wiele zamętu, na Zielonym Wzgórzu wraz z nią pojawia się także prawdziwa przyjaźń, szczere przywiązanie i miłość.
Wielu wydawców początkowo odrzuciło tę powieść, ale w końcu doczekała się publikacji i niemal natychmiast stała się bestsellerem. Nic dziwnego, że Mark Twain po przeczytaniu książki nazwał Anię najukochańszym dzieckiem literackim od czasów Alicji w Krainie Czarów. I pozostaje nim do dziś.
Ania z Zielonego Wzgórza to nie tylko klasyka dzieciństwa, ale i doskonała powieść obyczajowa, która wzrusza, rozśmiesza i oczarowuje. Pozwól, by stała się integralną częścią i twoich wspomnień.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8139-921-0 |
Rozmiar pliku: | 2,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zdziwienie pani Linde
Pani Linde mieszkała właśnie w tym miejscu, w którym główna droga do Avonlea zagłębiała się w małą kotlinkę obramowaną olchami i frędzlami paproci. Przecinał ją potok, który rozpoczynał swój bieg w odległym źródełku, w lesie starego Cuthberta. Mówiono, że na odcinku prowadzącym przez lasy potoczek był nieokiełznany i kręty, a towarzyszyły mu tajemnicze stawy i wodospady. Zanim jednakże dotarł do kotlinki pani Linde, zmieniał się w spokojną, dobrze ułożoną rzeczkę, bowiem nawet potoczek nie ośmieliłby się przemknąć pod drzwiami pani Linde bez zachowania należytych manier i form. Zapewne był świadomy, że pani Linde siedzi przy oknie, wodząc surowym wzrokiem za wszystkim, co się rusza w pobliżu, począwszy od potoczków, a skończywszy na dzieciach. Gdyby dostrzegła coś niezwykłego lub nie na miejscu, nie żałowałaby wysiłków, by dociec kryjącej się za tym tajemnicy.
Jest wielu ludzi w Avonlea i gdzie indziej, którzy pasjami zajmują się sprawami sąsiadów kosztem rozwiązywania swoich własnych problemów. Pani Linde była jedną z tych niezwykłych postaci, które potrafią zarządzać jednocześnie swoimi i cudzymi sprawami. Była nadzwyczajną gospodynią. Dom jej lśnił czystością. Prowadziła kółko krawieckie, pomagała w Szkółce Niedzielnej, była najgorliwszą podporą kościelnego Stowarzyszenia Charytatywnego i Komitetu Pomocy na rzecz Misji Zagranicznych. A do tego wszystkiego pani Linde znajdowała jeszcze dość czasu na wielogodzinne wysiadywanie przy kuchennym oknie, kiedy to robiła kołdry na bawełnianej osnowie; a miała ich już szesnaście na swoim koncie. To osiągnięcie stanowiło dla gospodyń z Avonlea powód do zazdrości, tym bardziej, że pani Linde pracowała z wielką wprawą, nie spuszczając jednocześnie z oka głównego traktu, który przechodził w poprzek kotlinki, a potem wił się pod górę stromego, czerwonego wzgórza wznoszącego się dalej. Ponieważ Avonlea zajmowało mały trójkąt półwyspu, rzuconego w Zatokę Świętego Wawrzyńca, otoczonego z dwóch stron wodą, każdy kto udawał się do Avonlea lub je opuszczał, musiał pokonać tę pagórkowatą drogę i wystawić się na krytyczne spojrzenie wszystkowidzących oczu pani Linde. Siedziała tam także pewnego popołudnia na początku czerwca. Ciepłe, jasne słońce ogrzewało jej okno. Sad na zboczu poniżej domu tonął w spływającym welonie różowo-białych pąków, rozbrzmiewających brzęczeniem rojów pszczół. Tomasz Linde, potulny człowieczek, którego całe Avonlea zwało „mężem pani Linde”, siał późną rzepę na pagórkowatym polu za szopą. Zapewne także Mateusz Cuthbert robił to samo na swoim czerwonym polu w pobliżu strumyka obok Zielonego Wzgórza. Pani Linde była o tym przekonana, gdyż z jego własnych ust usłyszała poprzedniego wieczoru, w sklepie Williama J. Blaira, jak zwierzał się Piotrowi Morrisonowi z zamiaru wysiania rzepy następnego popołudnia. Oczywiście odpowiadał wówczas na pytanie Piotra, jakżeby mogło być inaczej! Przecież nigdy w życiu nie przytrafiło się nikomu usłyszeć czegokolwiek z ust Mateusza Cuthberta z jego własnej nieprzymuszonej woli.
A mimo to, teraz właśnie, o godzinie pół do czwartej w normalny dzień pracy, Mateusz Cuthbert pojawił się na drodze i spokojnie powożąc dwukółką, przejechał kotlinkę i wjechał na wzgórze.
A do tego jeszcze miał na sobie najlepszy garnitur i koszulę z białym kołnierzykiem, co stanowiło niechybny dowód, że wyjeżdża poza miasto. Dodać jeszcze należy, że do pojazdu, którym jechał, zaprzężona była gniada klaczka, no i że wszystko to razem świadczyło o tym, że czeka go dość odległa podróż. Dokąd to udawał się Mateusz Cuthbert i w jakim celu?
Gdyby chodziło o jakiegokolwiek innego mieszkańca Avonlea, pani Linde, błyskotliwie składając razem wszystkie elementy układanki, zdołałaby zgrabnie odgadnąć odpowiedź na oba pytania. Jednakże Mateusz tak rzadko opuszczał swoje domostwo, że tylko jakaś nader pilna i niezwykła przyczyna mogła go zmusić do wyjazdu. Był to wyjątkowo nieśmiały człowiek, któremu nie w smak było przebywanie wśród obcych lub podróżowanie wiążące się z koniecznością częstszego zabierania głosu. Mateusz odświętnie ubrany, z białym kołnierzykiem i w dwukółce, stanowił rzadko spotykany widok. Chociaż pani Linde długo łamała sobie głowę, tym razem nie potrafiła znaleźć żadnego rozwiązania, co całkowicie zepsuło jej radosne, popołudniowe samopoczucie.
– Wpadnę na Zielone Wzgórze po herbacie i dowiem się od Maryli, dokąd i po co pojechał – zdecydowała wreszcie ta zacna niewiasta. – Zazwyczaj nie jeździ o tej porze roku do miasta. Nie ma też zwyczaju składać nikomu wizyt. Gdyby zabrakło mu ziarna siewnego, nie wystroiłby się tak ani też nie brałby dwukółki, żeby jechać go dokupić. A jeżeli miałby przywieźć doktora, nie jechałby tak wolno. Jednakże coś musiało się wydarzyć od ubiegłego wieczoru, coś, co zmusiło go do tego wyjazdu. Jestem bezgranicznie zdziwiona, ot co! Nie zaznam chwili spokoju, dopóki się nie dowiem, co za przyczyna wygnała Mateusza Cuthberta z Avonlea.
No i konsekwentnie, po herbacie, pani Linde wyruszyła. Podróż nie była daleka. Wielki, przysadzisty, umajony sadem dom Cuthbertów stał w niewielkiej odległości, przy drodze pnącej się nad kotlinką pani Linde.
Prawdę mówiąc, długa aleja dojazdowa wpłynęła na znaczne oddalenie domostwa Cuthbertów. Budując je, ojciec Mateusza, równie cichy i nieśmiały jak jego syn, celowo usunął się najdalej jak mógł od swych bliźnich. Cud, że nie zdecydował się na ukrycie Zielonego Wzgórza gdzieś w głębi leśnych chaszczy. Zielone Wzgórze zostało zbudowane na najbardziej oddalonym skrawku wykarczowanej ziemi i stało tam do tej pory, prawie niewidoczne z głównego traktu, wzdłuż którego rozłożyły się, przychylnie nastawione do towarzystwa innych, pozostałe domostwa Avonlea. Pani Linde uważała, że takie miejsce nie zasługuje na nazwę domu.
– Czyż pobyt w takiej głuszy można określić mianem mieszkania – powiedziała do siebie, krocząc po trawie obok alejki dojazdowej, zrytej głębokimi koleinami i porośniętej krzewami dzikiej róży. – Nic dziwnego, że Mateusz i Maryla zdziwaczeli, żyjąc tu samotnie, z dala od innych. Z drzewami trudno się zaprzyjaźnić, choć, gdyby to było możliwe, tym dwojgu nie brakowałoby przyjaciół. Ja zdecydowanie wolę mieć bliski kontakt z ludźmi. Ale, prawdę rzekłszy, wyglądają na zupełnie zadowolonych. Ale to tylko dlatego, że się przyzwyczaili. Człowiek może przyzwyczaić się do wszystkiego, nawet do stryczka, jak rzekł pewien skazaniec pochodzenia irlandzkiego.
W towarzystwie tych myśli pani Linde wkroczyła z podjazdu na podwórko Zielonego Wzgórza. Było ono bardzo schludne i ocienione zielenią. Z jednej strony obsadzono je wielkimi, dziś leciwymi wierzbami, a z drugiej wymuskanymi, czarnymi topolami. Nawet nadzwyczaj wyostrzony wzrok pani Linde nie zdołał dostrzec na podwórku żadnego zbędnego kamyczka czy niepotrzebnego patyka. Zresztą podejrzewała, że Maryla Cuthbert zamiata podwórko równie często, jak ona sama sprząta swój dom. Tu można by jeść prosto z ziemi, nie obawiając się przysłowiowego pyłku kurzu.
Pani Linde zapukała delikatnie w kuchenne drzwi i weszła do środka, słysząc zaproszenie. Kuchnia na Zielonym Wzgórzu była wesołym pomieszczeniem – czy może raczej zasługiwałaby na to miano, gdyby nie było tu tak chorobliwie czysto, przez co sprawiała wrażenie obiektu muzealnego. Okna jej wychodziły na wschód i na zachód. Przez zachodnie okno, z którego widać było podwórko z tyłu domu, wdzierał się potok soczystego czerwcowego słońca. Wschodnie okno było pokryte zielenią obrastającej je winorośli. Stąd wystarczyło rzucić okiem, by dojrzeć po lewej stronie biało kwitnące wiśnie w sadzie, a także smukłe brzózki w dole, w kotlince przy potoczku. Tutaj siadywała Maryla Cuthbert, choć rzadko to jej się zdarzało; zawsze była nieco nieufna wobec promieni słońca, które zdawały się jej nader roztańczone i nieodpowiedzialne i dlatego nie pasowały do tego świata, który, jej zdaniem, powinien być traktowany poważnie. I teraz siedziała tu, robiąc na drutach, a stół za jej plecami nakryty był do kolacji. Zanim pani Linde zamknęła za sobą drzwi, zdążyła już dostrzec wszystko, co znajdowało się na stole. Położono na nim trzy talerze, co oznaczało, że Maryla oczekuje kogoś, kto przyjedzie z Mateuszem. Jednakże na stole stały zwykłe, codzienne naczynia, marmolada z dzikich jabłek i kawałki pokrojonego ciasta, zaledwie jednego rodzaju. Oznaczało to, że nie oczekiwano żadnego nadzwyczajnego gościa. Dlaczego w takim razie Mateusz włożył biały kołnierzyk i zaprzągł gniadą klaczkę? Pani Linde czuła zawrót głowy, nadwerężając swój umysł do rozwiązania tej niezwykłej tajemnicy, otaczającej spokojne, dalekie od niezwykłości Zielone Wzgórze.
– Dobry wieczór, moja droga – powiedziała szybko Maryla. – Wyjątkowo piękny jest ten wieczór, prawda? Siadaj, proszę. Jak się ma twoja rodzina?
Coś, co z braku odpowiedniejszej nazwy można by nazwać przyjaźnią, istniało od zarania ich znajomości, mimo, a może właśnie dlatego, że tak bardzo się różniły.
Maryla była wysoką, szczupłą kobietą, kanciastą i pozbawioną wszelkich okrągłości. Jej ciemne włosy przetkane były siwymi pasmami. Zwijała je zawsze w mały, twardy węzeł z tyłu głowy, z którego wystawały groźnie dwie metalowe szpilki. Wyglądała na kobietę o wąskich horyzontach, surowych zasadach i taką faktycznie była. Jedynie w wyrazie jej ust było coś nietypowego. Gdyby były nieco pełniejsze, można by powiedzieć, że widać w nich ślad skrywanego skrzętnie poczucia humoru.
– Mamy się wszyscy bardzo dobrze – powiedziała pani Linde. – Natomiast przestraszyłam się o ciebie, kiedy zobaczyłam dziś Mateusza wyruszającego w podróż. Przyszło mi do głowy, czy czasem nie jedzie po lekarza.
Usta Maryli skrzywiły się ze zrozumieniem. Spodziewała się pani Linde, wiedząc, że tak nieoczekiwany widok Mateusza, wybierającego się na przejażdżkę, wystawi na zbyt wielką próbę jej niepohamowaną ciekawość.
– Ależ nie. Czuję się świetnie, chociaż wczoraj bardzo bolała mnie głowa – powiedziała. – Mateusz pojechał do Bystrej Rzeki po chłopczyka z sierocińca w Nowej Szkocji. Mały przyjeżdża popołudniowym pociągiem.
Nawet gdyby Maryla powiedziała, że Mateusz udał się do Bystrej Rzeki na spotkanie z przybyłym z Australii kangurem, pani Linde nie doznałaby większego szoku. Na chwilę odebrało jej mowę. Było nie do pomyślenia, żeby Maryla mogła z niej kpić, ale w tej chwili pani Linde była skłonna ją o to podejrzewać.
– Czy mówisz poważnie, Marylo? – spytała, odzyskawszy wreszcie głos.
– Tak. Oczywiście – rzekła Maryla, jak gdyby sprowadzanie chłopców z sierocińca w Nowej Szkocji było częścią normalnej wiosennej pracy na każdej farmie w Avonlea, nie zaś jakimś niewyobrażalnym wręcz odstępstwem od tutejszej codzienności.
Pani Linde zdała sobie sprawę, że jest właśnie w trakcie przechodzenia poważnego wstrząsu. Myśli jej składały się z samych wykrzykników. Chłopiec! Maryla i Mateusz Cuthbert mają adoptować chłopca! Z sierocińca! Bez wątpienia świat staje na głowie! Teraz już na pewno nic jej nie zdziwi! Nic!
– Doprawdy, skąd ten pomysł? – spytała z dezaprobatą. Cała ta sprawa była realizowana bez zasięgnięcia jej rady, a więc oczywiście nie może spotkać się z jej akceptacją.
– Cóż, myśleliśmy o tym od dawna, prawdę rzekłszy, od początku zimy – odparła Maryla. – Tuż przed świętami Bożego Narodzenia pani Spencer, podczas wizyty u nas, opowiedziała nam o planowanym na wiosnę wzięciu dziewczynki z sierocińca w Hopetown. Mieszka tam jej kuzynka i pani Spencer, podczas odwiedzin u niej, dowiedziała się wszystkiego o sierocińcu. Tak to nam zapadło w serce, że od owej chwili ciągle mówiliśmy o tym z Mateuszem. Pomyśleliśmy, że lepiej będzie wziąć chłopca. Mateusz starzeje się. Skończył już sześćdziesiątkę i nie jest już tak żwawy jak kiedyś. Z jego sercem też nie jest najlepiej. Sama wiesz, jak trudno załatwić kogoś do pomocy. Jedyni chętni to ci niewyrośnięci, przygłupi chłopcy francuskiego pochodzenia. Jak nareszcie zdołasz takiego przyuczyć do pracy w polu i dostosować do swoich wymagań, znika, żeby podjąć pracę w fabryce konserw z homarów lub żeby zrobić karierę w Stanach. Na początku Mateusz sugerował, żeby sprowadzić jakiegoś chłopca ze Starego Kraju. Na to mogłam powiedzieć tylko „nie”. Może by się i sprawdził. Nie wykluczam tego, ale nie chcę nawet próbować z jakimś londyńskim ulicznikiem. Powiedziałam mu więc – weźmy przynajmniej chłopca tu urodzonego. Wiem, że obojętnie kogo weźmiemy, zawsze łączy się z tym ryzyko, ale będę spokojniejsza i lepiej będę spała w nocy, jeśli chłopiec będzie naszym krajanem. Tak więc ostatecznie zdecydowaliśmy się poprosić panią Spencer o wybranie dla nas chłopca, kiedy pojedzie po swoją dziewuszkę. W zeszłym tygodniu dotarła do nas wiadomość o jej wyjeździe, więc daliśmy jej znać, wykorzystując w tym celu rodzinę Roberta Spencera w Carmody. Powiadomiliśmy ją, że będziemy oczekiwać dorodnego, mądrego chłopca w wieku dziesięciu lub jedenastu lat. Uznaliśmy, że ten wiek będzie najlepszy. Dziecko będzie wystarczająco duże, żeby wdrożyć je od początku do pewnych prac, a jednocześnie dość małe, żeby nie mieć jakichś fatalnych nawyków. Pomyśleliśmy, że możemy mu stworzyć dobry dom i zapewnić naukę. Dostaliśmy telegram od pani Spencer – listonosz przyniósł go niedawno ze stacji. Wynika z niego, że przyjeżdżają dziś po południu, pociągiem o siedemnastej. Dlatego właśnie Mateusz udał się do Bystrej Rzeki na spotkanie z chłopcem. Pani Spencer dopilnuje, żeby tam wysiadł, bo, jak wiesz sama, jedzie dalej do Białych Piasków.
Pani Linde miała w zwyczaju szczerze mówić wszystko, co myśli – do tego dodać należy, że była z tego swego obyczaju szalenie dumna. Odchrząknęła i postanowiła wyrzucić z siebie wszystko, co ma na wątrobie, ustaliwszy w duchu swoje nastawienie psychiczne do zadziwiających wydarzeń.
– No cóż, Marylo, powiem ci szczerze, że moim zdaniem decydujesz się na lekkomyślny krok – rzecz bardzo ryzykowną, ot co! Skąd możesz wiedzieć, jakie dziecko ci się przytrafi. Sprowadzasz do domu obcego chłopca, nie wiedząc zupełnie nic na jego temat. Nie znasz jego usposobienia, nie wiesz, jacy byli jego rodzice ani na jakiego wyrośnie człowieka. Nie dalej jak w zeszłym tygodniu czytałam w gazecie o pewnym małżeństwie, gdzieś na zachód od nas, które przyjęło chłopaka z sierocińca, a ten podpalił nocą ich dom – umyślnie podpalił, Marylo! Spłonęli w łóżkach prawie na popiół. I znam jeszcze inny przypadek – przypadek adoptowanego chłopca, który miał zwyczaj wysysać surowe jajka. Nie mogli go od tego w żaden sposób odzwyczaić! Gdybyś spytała mnie o radę w tej kwestii, powiedziałabym ci, żebyś opamiętała się, póki można, i nie myślała nawet o czymś takim, ale ty uznałaś oczywiście, że sama wiesz lepiej.
Ta katastroficzna, hiobowa wizja roztoczona przed Marylą nie zdawała się stanowić dla niej ani powodu do obrazy, ani też do przerażenia. Spokojnie kontynuowała robótkę.
– Nie przeczę, że w tym, co mówisz, jest trochę prawdy. Sama także odczuwam pewien niepokój. Ale Mateuszowi bardzo zależało. Widać to było już od pierwszej chwili, więc uległam. Mateusz tak rzadko czegoś pragnie, że kiedy już to się zdarzy, uważam, że nie mam prawa mu odmówić. A co do ryzyka – wiąże się prawie ze wszystkim, co robimy na tym świecie. Zresztą nigdy nie ma pewności, nawet w przypadku własnych dzieci – nie wszystkie z nich wyrastają na porządnych ludzi. A poza tym Nowa Szkocja jest tuż obok Wyspy. Co innego, gdyby miał tu przybyć z Anglii lub ze Stanów. Niemożliwe, żeby ktoś pochodzący z tak bliskiej okolicy bardzo się od nas różnił.
– No cóż, mam nadzieję, że wszystko skończy się dobrze – rzekła pani Linde tonem, który miał dobitnie obrazować jej bolesne wątpliwości. – Tylko żebyś potem nie mówiła, że cię nie przestrzegałam, jeżeli puści z dymem Zielone Wzgórze lub wrzuci trochę strychniny do studni. Słyszałam o takim przypadku w Nowym Brunszwiku, gdzie dziecko z sierocińca zrobiło coś takiego. Cała rodzina zmarła w straszliwych bólach. Tylko wówczas chodziło o dziewczynkę.
– No, przynajmniej to niebezpieczeństwo nas nie dotyczy, bo my nie będziemy wychowywać dziewczynki – rzekła Maryla, jak gdyby zatrute studnie były wyłączną specjalnością niegrzecznych dziewczynek, a więc w przypadku chłopca nie mogły im grozić. – Nigdy nie zgodziłabym się na wzięcie dziewczynki na wychowanie. Dziwię się, dlaczego pani Spencer robi coś takiego. Ale ona najchętniej wzięłaby sobie na głowę cały sierociniec, gdyby tylko mogła.
Pani Linde chętnie pozostałaby do pojawienia się Mateusza wraz ze sprowadzonym, osieroconym chłopcem. Zdała sobie jednak sprawę, że trwałoby to jeszcze co najmniej dwie godziny, więc podjęła decyzję, że pójdzie na farmę Roberta Bella i podzieli się nowiną z sąsiadami. Będzie to bez wątpienia sensacja, której nic nie może się równać. Pani Linde nie odczuwała z niczego tak wielkiej satysfakcji, jak z zadziwiania swoich rozmówców sensacyjnymi wiadomościami. Wyniosła się więc, żegnana z uczuciem ulgi przez Marylę, której wątpliwości i lęki znowu odżyły pod wpływem tych pesymistycznych przestróg.
– Cóż, nigdy bym się tego nie spodziewała! – wykrzyknęła pani Linde, kiedy znalazła się w bezpiecznej odległości. – Chyba śnię, naprawdę mam takie wrażenie. Cóż, szkoda mi tego biednego chłopca, bez wątpienia. Mateusz i Maryla nie mają przecież pojęcia o dzieciach. Na pewno będą domagali się od niego większej mądrości i rozsądku, niż gdyby był własnym dziadkiem. Choć tak naprawdę jest wątpliwe, czy taki chłopiec miał kiedykolwiek w ogóle dziadka. Czuję się jakoś dziwnie, gdy pomyślę, że na Zielonym Wzgórzu pojawi się dziecko. Nigdy dotąd nie mieszkał tam nikt młody. Przecież nawet Mateusz i Maryla byli już dorośli, gdy wybudowano nowy dom, aczkolwiek patrząc dziś na nich, trudno uwierzyć, że w ogóle byli kiedyś dziećmi. Wcale nie chciałabym być na miejscu tego chłopca, ot co! – Tymi słowy odezwała się pani Linde do krzewów dzikiej róży z głębi swego serca. Gdyby jednak mogła zobaczyć dziecko czekające właśnie w tej chwili cierpliwie na stacji Bystra Rzeka, jej współczucie byłoby znacznie większe i głębsze.ROZDZIAŁ III
Zdumienie Maryli Cuthbert
Maryla szybko wyszła im na spotkanie, słysząc, że Mateusz otwiera drzwi. Ale kiedy jej wzrok padł na dziwną małą postać w sztywnej, brzydkiej sukience, z długimi czerwonorudymi warkoczami i płonącymi gorliwością oczami, stanęła jak wryta.
– Mateuszu Cuthbert, kto to jest?! – wykrzyknęła. – Gdzie chłopiec?
– Nie było żadnego chłopca. Nikogo oprócz niej – powiedział niezdarnie Mateusz.
Skinął dziewczynce i w tej samej chwili uzmysłowił sobie, że nie spytał jej nawet o imię.
– Nie było żadnego chłopca! Ależ to niemożliwe. Musiał być chłopiec – upierała się Maryla. – Prosiliśmy przecież panią Spencer, żeby przywiozła nam chłopca.
– Ale nie przywiozła. To ją sprowadziła! Rozmawiałem z zawiadowcą stacji. Musiałem ją zabrać stamtąd. Nie mogłem jej przecież zostawić samej, obojętnie kto popełnił błąd.
– Ładna historia! – wykrzyknęła Maryla.
W czasie tej wymiany zdań dziewczynka milczała, jej oczy przesuwały się z Mateusza na Marylę i z powrotem, a całe ożywienie gasło stopniowo na twarzy. Nagle w pełni pojęła znaczenie tego, co rozgrywało się przed nią. Upuściwszy swoją cenną torbę, podskoczyła krok do przodu i załamała ręce.
– Nie chcecie mnie! – wykrzyknęła. – Nie chcecie mnie, bo nie jestem chłopcem. Mogłam się tego spodziewać. Nikomu nie byłam nigdy potrzebna! Powinnam domyślić się, że to wszystko jest zbyt piękne, żeby było prawdziwe. Powinnam pamiętać, że nikt mnie nigdy nie chciał. Och, co ja teraz pocznę? Zaraz się rozpłaczę.
I rzeczywiście wybuchnęła płaczem. Usiadła na krześle i ukryła twarz w dłoniach, po czym zaczęła głośno łkać. Żadne z nich nie miało pojęcia, co zrobić lub powiedzieć. Wreszcie, nieco niezdarnie, Maryla stawiła czoło sytuacji.
– No już, już nie trzeba tak bardzo rozpaczać.
– Trzeba, trzeba! – Dziewczynka podniosła szybko głowę, odsłaniając twarzyczkę pomazaną łzami i drżące usta. – Pani też by płakała na moim miejscu. Gdyby była pani sierotą przybyłą do wymarzonego domu i dowiedziała się, że nie zagrzeje w nim miejsca, bo nie jest chłopcem. Och, to największe nieszczęście, jakie mnie dotąd spotkało!
Coś zbliżonego do powstrzymywanego uśmiechu, zapomnianego z braku praktyki, złagodziło ostry wyraz twarzy Maryli.
– No, już nie płacz. Dziś wieczorem na pewno cię nie wyrzucimy. Możesz tu pozostać, aż wszystko wyjaśnimy. Jak ci na imię?
Dziewczynka zawahała się przez moment.
– Czy moglibyście, proszę, nazywać mnie Kordelią? – powiedziała ochoczo.
– Nazywać cię Kordelią? Czy tak się nazywasz?
– N…n…nie, nie całkiem, ale tak bardzo chciałabym nazywać się Kordelia. To tak perfekcyjnie wytworne imię.
– Zupełnie nie rozumiem, co chodzi ci po głowie. Jeśli nie nazywasz się Kordelią, podaj nam swoje prawdziwe imię.
– Anna Shirley – niechętnie zająknęła się właścicielka tego nazwiska – ale, och, proszę, mówcie do mnie Kordelia. Przecież to dla was bez znaczenia, jak się do mnie zwracacie, tym bardziej że przecież nie zabawię tu długo. Anna to takie nieromantyczne imię.
– Nieromantyczne? Bzdury! – powiedziała niesympatycznie Maryla. – Anna to doskonałe, sensowne imię. Naprawdę nie ma się czego wstydzić.
– Ja się wcale nie wstydzę – wyjaśniła Ania – ale wolę Kordelię. Zawsze sobie wyobrażałam, że jestem Kordelią, w każdym razie w ostatnich latach. Jak byłam młodsza, moją faworytką była Geraldine, lecz teraz wolę Kordelię. Jeżeli już chcecie, żebym była Anną, proszę, używajcie wersji tego imienia zmiękczonej literką „i” na końcu.
– Zupełnie nie rozumiem, jak może tak ci zależeć na jednej literce – powiedziała Maryla z kolejnym „niezręcznym” uśmiechem, który starała się ukryć, sięgając po czajniczek z herbatą.
– Ależ to bardzo ważne. Wygląda o wiele lepiej. Czy słysząc jakieś imię, widzi je pani wydrukowane w wyobraźni? Coś takiego przytrafia mi się bezustannie. I zapewniam panią, że Anna wygląda rozpaczliwie, natomiast Ania jest o wiele bardziej znośna. Bardzo proszę, jeśli wybierzecie dla mnie Anię z „i” na końcu, spróbuję pocieszyć się po stracie Kordelii.
– No więc dobrze, Aniu, zgadzamy się na twoją prośbę, ale czy możesz nam teraz objaśnić, jak doszło do pomyłki? Prosiliśmy panią Spencer o chłopca. Czy nie miałaś żadnych kolegów w sierocińcu?
– Ależ owszem, jest ich całkiem spora grupa. Lecz pani Spencer powiedziała zupełnie wyraźnie, że chcecie dziewczynkę w wieku około jedenastu lat. A przełożona uznała, że ja będę się świetnie nadawała. Nie macie pojęcia, w jaki wpadłam zachwyt. Z radości nie mogłam zasnąć w ostatnią noc. Dlaczego – dodała z wyrzutem, zwracając się do Mateusza – nie powiedział mi pan na stacji, że jestem tu niepotrzebna? Trzeba mnie było tam zostawić. Gdybym nie zobaczyła Białej Ścieżki Rozkoszy i Jeziora Lśniącej Toni, nie byłoby mi tak ciężko.
– Cóż takiego przychodzi jej do głowy? – spytała Maryla, patrząc ostro na Mateusza.
– Ona, o…n…na nawiązuje do tego, o czym rozmawialiśmy w drodze do domu – wyjaśnił pośpiesznie Mateusz. – Wychodzę wyprząc klaczkę, Marylo. Przygotuj w tym czasie herbatę.
– Czy pani Spencer przywiozła kogoś oprócz ciebie? – kontynuowała Maryla, kiedy Mateusz wyszedł.
– Przywiozła Lilę Jones dla siebie. Lila ma zaledwie pięć lat i nadzwyczajną urodę: brązowoorzechowe włosy – gdybym była taka piękna i miała włosy takiego koloru jak ona, zatrzymalibyście mnie przy sobie, prawda?
– Nie. Jest nam potrzebny chłopiec do pomocy Mateuszowi w pracy na gospodarstwie. Dziewczynka nie przyda się nam do niczego. Zdejmij kapelusik. Położę go wraz z twoją torbą na stoliku w przedsionku.
Ania zdjęła posłusznie kapelusz. Mateusz wrócił i usiedli do kolacji. Ale Ania nie była w stanie niczego przełknąć. Skubała niechętnie chleb z masłem i dżemem z dzikich jabłek, nałożonym do szklanego naczynka, ustawionego obok jej talerza. Jedzenie rosło jej w ustach.
– Ty wcale nie jesz – powiedziała ostro Maryla, przyglądając się dziewczynce, jakby popełniła jakiś okropny czyn.
Ania westchnęła.
– Nie mogę. Jestem pogrążona w rozpaczy. Czy pani byłaby w stanie jeść, cierpiąc męki tak jak ja?
– Nigdy nie byłam pogrążona w rozpaczy, więc nie umiem odpowiedzieć – odparła Maryla.
– Naprawdę? A czy chociaż wyobrażała sobie pani kiedykolwiek głębię rozpaczy?
– Nie, nigdy.
– No to w takim razie nie potrafi pani tego zrozumieć. To bardzo męczące uczucie. Kiedy usiłuje pani coś zjeść, wtedy naraz czuje pani, że ma ściśnięte gardło, przez które nie uda się przełknąć niczego, nawet gdyby serwowano krem karmelowy. Jadłam krem karmelowy – było to mniej więcej dwa lata temu. Ależ był pyszny. Od owego czasu często w snach widzę przed sobą na stole pucharek kremu. Niestety, zawsze budzę się, zanim zacznę go jeść. Mam nadzieję, że mi pani wybaczy brak apetytu. Wszystko na tym stole jest cudowne, ale nie mogę niczego przełknąć.
– Ona chyba jest zmęczona – rzekł Mateusz, który milczał od powrotu ze stajni. – Połóż ją spać, Marylo.
Maryla zastanawiała się, gdzie położyć dziewczynkę spać. Wcześniej w izbie przy kuchni przygotowała kanapę dla oczekiwanego chłopca. Jednakże, chociaż było tam czysto i przytulnie, miejsce to w jakiś sposób nie wydawało się odpowiednie dla dziewczynki. Pokój gościnny był wykluczony dla tego zagubionego stworzenia, tak więc jedynym ewentualnym pomieszczeniem był pokoik na poddaszu w wychodzącej na wschód części domu. Maryla zapaliła świeczkę i kazała Ani iść za sobą. Ania pośpiesznie zerwała się, żeby wykonać polecenie, biorąc po drodze kapelusik i torbę ze stolika w przedsionku. Cała sień była tak czysta, że przejmowała lękiem. Mała izdebka na poddaszu wydawała się jeszcze bardziej, wręcz nieskazitelnie, schludna. Maryla postawiła świeczkę na trójkątnym stoliku na trzech nóżkach i odsłoniła pościel.
– Przypuszczam, że masz koszulę nocną? – spytała.
Ania skinęła głową.
– Tak, mam nawet dwie. Przełożona mi je uszyła. Są straszliwie kuse. W sierocińcu nigdy niczego nie wystarcza, więc ubrania są zawsze zbyt małe. Nie znoszę przykrótkich koszul. Ale nawet w takich można marzyć i śnić zupełnie tak samo, jakby były długie, do samej ziemi, z falbankami przy szyi. Zawsze to jakaś pociecha.
– No, to teraz szybko rozbierz się i do łóżka. Przyjdę za kilka minut po świeczkę. Nie mogę powierzyć ci jej zgaszenia, bo mogłabyś spalić cały dom.
Po wyjściu Maryli Ania rozejrzała się z zadumą dookoła. Wybielone ściany tak rzucały się w oczy swą bolesną nagością, że Ani przyszło do głowy, iż z pewnością czują ból z powodu własnego chłodu. Podłoga była także odsłonięta, a jedynym wyjątkiem była mała, okrągła, pleciona mata na środku pokoju, z gatunku, z jakim Ania nigdy się nie zetknęła. W rogu stało wysokie, staromodne łóżko, z czterema ciemnymi słupkami, które niegdyś podtrzymywały baldachim, a dziś były znacznie skrócone. W drugim rogu stał wspomniany trójkątny stoliczek ozdobiony grubą poduszką do szpilek, z czerwonego pluszu tak twardego, że niewiele szpilek udałoby się w nią wetknąć bez ułamania ich czubków. Nad stolikiem wisiało niewielkie lusterko. Pomiędzy stolikiem i łóżkiem znajdowało się okno, które częściowo przysłaniały muślinowe zasłonki, a po drugiej stronie pokoju stała umywalka. Całe pomieszczenie cechowała trudna do opisania surowość, która przejęła Anię do szpiku kości lodowatym dreszczem. Łkając, zrzuciła pośpiesznie ubranko, przebrała się w kusą koszulinę i wskoczyła do łóżka, gdzie zanurzyła całą twarz w poduszkę, naciągnąwszy kołdrę na głowę.
Kiedy Maryla przyszła po świeczkę, jedynymi oznakami istnienia w pokoju kogoś oprócz niej samej były walające się w nieładzie po podłodze drobne elementy garderoby oraz nieco zmierzwiony wygląd łóżka. Podniosła z zadumą ubranie Ani, ułożyła je starannie na żółtym, sztywnym krześle, a potem ze świecą w ręku podeszła do łóżka.
– Dobranoc – powiedziała trochę niezręcznie, lecz życzliwie.
Spod kołdry gwałtownie ukazała się blada twarzyczka Ani i jej wielkie oczy.
– Jak może pani nazywać tę noc dobrą, wiedząc, że to najgorsza noc w moim życiu? – powiedziała Ania z wyrzutem i ponownie zanurkowała pod kołdrę.
Maryla zeszła powoli na dół, do kuchni, gdzie zaczęła zmywać naczynia. Mateusz palił – co było widomym objawem zaniepokojenia. Rzadko zdarzało mu się sięgać po fajkę, gdyż Maryla minami dawała mu do zrozumienia, że to obrzydliwy nawyk. Jednakże, w pewnych okolicznościach i sytuacjach czuł, że nie zdoła się pohamować, a wtedy Maryla zżymała się na ten widok, choć czuła, że czasami mężczyzna musi znaleźć jakieś ujście dla swoich emocji.
– Ależ nawarzyliśmy sobie piwa – rzekła gniewnie. – Przez posłów wilk niesyty. Rodzina Roberta Spencera w jakiś sposób przekręciła naszą prośbę. Ktoś będzie musiał pojechać do pani Spencer. To konieczne. Trzeba odesłać dziewczynkę z powrotem do sierocińca.
– Tak, chyba tak – potwierdził niechętnie Mateusz.
– Chyba tak?! Nie jesteś tego pewny?
– Ach, wiesz, Marylo, to taka miła dziewczynka. Jakoś szkoda odsyłać ją, kiedy tak jej zależy, żeby tu zostać.
– Mateuszu Cuthbert, chyba nie masz zamiaru sugerować, że powinniśmy ją zostawić w naszym domu?!
Zdziwienie Maryli nie byłoby większe, gdyby Mateusz wyraził nagle zamiar stanięcia na głowie.
– No, no wiesz, nie całkiem – wyjąkał Mateusz, zapędzony w kozi róg koniecznością dokładnego wyrażenia myśli. – Myślę, że nikt nie mógłby żądać od nas, żebyśmy pozwolili jej tu zostać.
– Oczywiście, że nie. Jaką korzyść moglibyśmy odnieść z jej towarzystwa?
– To ona mogłaby odnieść korzyść – Mateusz odezwał się nagle i niespodziewanie.
– Mateuszu Cuthbert, to dziecko musiało cię zaczarować! Widzę wyraźnie, że chcesz, żeby z nami została.
– Widzisz, to takie interesujące stworzonko – nalegał Mateusz. – Powinnaś usłyszeć całą jej paplaninę w drodze ze stacji.
– Rzeczywiście gada jak najęta. Od razu to spostrzegłam. Ale to wcale dobrze o niej nie świadczy. Nie lubię dzieci, które mają tyle do powiedzenia. Nie chcę tu żadnej sierotki, a gdybym nawet chciała, to nie wybrałabym nikogo takiego jak ona. Jest w niej coś niezrozumiałego. Nie, zdecydowanie należy ją odesłać natychmiast tam, skąd przyjechała.
– Mógłbym wynająć parobka do pomocy – rzekł Mateusz – a ona umilałaby ci życie swoim towarzystwem.
– Nie cierpię z powodu braku towarzystwa – powiedziała cierpko Maryla. – Nie mam zamiaru trzymać jej tutaj.
– Oczywiście, Marylo, masz rację – rzekł Mateusz, wstając i odkładając fajkę. – Idę do łóżka.
Mateusz udał się na spoczynek. To samo z niezadowoloną miną zrobiła Maryla, uprzątnąwszy naczynia w kuchni.
A u góry, we wschodniej części poddasza, samotna, pozbawiona przyjaciół i spragniona miłości dziewczynka usnęła, łkając.ROZDZIAŁ IV
Ranek na Zielonym Wzgórzu
Słońce stało już wysoko, gdy Ania obudziła się i usiadła na łóżku, patrząc zaspanymi oczami w okno, przez które wpadały radosne promienie, przesiane przez coś bielącego się i falującego na tle błękitnego nieba na zewnątrz.
Przez chwilę nie umiała sobie przypomnieć, gdzie jest. Najpierw poczuła rozkoszny dreszczyk, tak jakby na myśl o czymś miłym, a potem runęło na nią straszne wspomnienie. Przybyła na Zielone Wzgórze i nikt jej tu nie chce, bo nie jest chłopcem!
Ale nadszedł poranek, a pod jej oknem rosła wiśnia w pełni rozkwitu. Wyskoczyła z łóżka i podbiegła do okna. Pchnęła je – otworzyło się z trudem i trzaskiem, jakby dawno nieużywane, co było prawdą. Miało przy tym tak zardzewiałe zawiasy, że nie potrzeba było haczyka, żeby je przytrzymać w miejscu.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki