Ania z Zielonego Wzgórza - ebook
Ania z Zielonego Wzgórza - ebook
Ania z Zielonego Wzgórza to powieść przede wszystkim skierowana do dziewcząt, która wzrusza, bawi i wzbudza wiele pozytywnych emocji. O jej licznych zaletach świadczy to, że czytelniczki chętnie sięgają po nią wiele razy, na nowo odkrywając świat rudowłosej dziewczynki, której największym pragnieniem było posiadanie prawdziwego domu. Dziewczynki, której radość udziela się każdemu, kto tylko zechce być jej bratnią duszą!
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-11-15943-3 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Tam, gdzie szeroki trakt biegnący do Avonlea wpadał do porośniętej olchami i paprociami doliny, stał dom pani Małgorzaty Linde. Nieopodal szumiał strumień, zaczynający swój bieg gdzieś daleko, w lasach otulających posiadłość starego Cuthberta. Ten strumyk, żwawy i nieusłuszny, gdy sobie płynął przez las, w pobliżu ogrodu państwa Linde zmieniał się w spokojny i grzeczny potok; jakby czuł, że tu trzeba przestrzegać dobrych manier. Pewnie wiedział, że pani Małgorzata ze swojego okna uważnie przygląda się wszystkiemu, co stamtąd da się zauważyć, dzieci i strumyków nie wyłączając. A gdy stwierdzi, że w zasięgu jej wzroku dzieje się coś nadzwyczajnego, tak długo rzecz całą będzie badała, aż odkryje jej powód i cel.
W Avonlea, tak jak wszędzie, nie brakuje ludzi, których sprawy sąsiadów zajmują bardziej niż własne, toteż te swoje często w związku z tym zaniedbują. Pani Małgorzata należała do tych wyjątków, którzy własnych interesów pilnują jak trzeba, ale i cudze leżą im mocno na sercu.
Jak przystało na perfekcyjną panią domu, pilnowała, by jej gospodarstwo funkcjonowało jak szwajcarski zegarek. Mało że sprawnie i niepodzielnie rządziła pracownią krawiecką dla dziewcząt i sprawowała pieczę nad niedzielną katechezą dla dzieci, to jeszcze wzięła na siebie większość obowiązków w parafialnym stowarzyszeniu, które wspierało misjonarzy nawracających pogańskie plemiona gdzieś w dzikim świecie.
I choć nieustannie zajęta, miała jednak zacna pani Małgorzata czas na robienie szydełkiem patchworkowych kołder, których jak dotąd – nie opuszczając swojego posterunku przy kuchennym oknie – zrobiła już szesnaście, co potwierdzały z nabożną czcią jej sąsiadki z Avonlea. A przez cały ten czas bacznie obserwowała ów trakt, który koło jej domu skręcał w dolinę, a potem piął się po stromym zboczu dalej.
Avonlea leży na niewielkim półwyspie w kształcie trójkąta, jak ostrze noża wbitym w Zatokę św. Wawrzyńca. Z obu stron oblewa je woda, więc jedyna droga do miasta to ten trakt, przez dolinę biegnący ku wzgórzu. Każdy zatem, kto się na nim znalazł, wkraczał w zasięg wzroku mającej wszystko pod kontrolą pani Małgorzaty, choć sam, biedny, nie miał o tym zielonego pojęcia.
Było czerwcowe popołudnie, ciepłe i słoneczne, gdy Małgorzata zasiadła jak zwykle w swoim oknie. Widać było z niego piękny sad, obsypany w tej chwili białymi i jasnoróżowymi kwiatami, nad którymi unosiły się brzękliwie roje pracowitych pszczół.
Tomasz Linde – skromny, niewysoki mężczyzna, znany w Avonlea jako „mąż Małgorzaty Linde” – zajęty był sadzeniem późnych buraków na skrawku pola za stodołą. Wiele wskazywało na to – zdaniem Małgorzaty – że jego sąsiad, Mateusz Cuthbert, robił to samo na swojej działce, przylegającej do strumienia, nieopodal Zielonego Wzgórza. Nie dalej jak wczoraj słyszała przecież, będąc w sklepie u Williama Bakera, jak Mateusz opowiadał Piotrowi Morrisonowi, że zamierza jutro siać buraki. A że Mateusz Cuthbert nie należał do ludzi, którzy odzywają się niepytani, bez wątpienia Piotr sam musiał go zagadnąć o plany.
I nagle… czyżby ją wzrok mylił? Oto widzi jak w biały dzień, i to powszedni, choć jeszcze nawet czwartej nie ma, Mateusz Cuthbert jedzie sobie niespiesznie pod górkę. Jak by tego było mało, ubrany jest świątecznie, w koszulę z białym kołnierzykiem, co oznacza, że nie jedzie do wsi, tylko dalej. Do miasta. I to bryczką zaprzężoną w kasztankę, czyli jechać musi całkiem daleko. A to dopiero! Cóż to za sprawa kazała mu się wybrać w podróż i dokąd?
Gdyby w tej bryczce siedział każdy inny mieszkaniec Avonlea, pani Małgorzata po chwili namysłu odgadłaby, w czym rzecz. Jednak w przypadku Mateusza powód musiał być naprawdę nieoczekiwany i ważny, w przeciwnym razie nie wyjechałby z domu o tej porze. Jako człowiek chorobliwie wręcz nieśmiały, kontakty z innymi ludźmi, zwłaszcza obcymi, uważał za dużą nieprzyjemność. Widok Mateusza w bryczce i w koszuli z białym kołnierzykiem był doprawdy niecodzienny.
Długotrwałe próby rozwikłania tej zagadki nic nie dały i pani Małgorzata nic nie wymyśliła. A że sprawa ta nie dawała jej spokoju, postanowiła, że zaraz po herbacie wybierze się osobiście na Zielone Wzgórze i na miejscu wypyta Marylę, dokąd to się wybrał Mateusz i po co. „Któż to w takim gorącym czasie jeździ z wizytami, do miasta w dodatku i to nie w niedzielę?!” – zastanawiała się zacna niewiasta. – „Chyba mu nie zabrakło buraków do wysiewu, bo przecież nie jechałby po nie taki wystrojony i to bryczką? Do lekarza też nie zmierzałby tak powoli. Coś niezwykłego musiało się tam wydarzyć. Nie wiem co, ale nie wytrzymam tej niepewności. Muszę się dowiedzieć, dokąd wybrał się dzisiaj Mateusz Cuthbert z Avonlea”.
Zaraz po podwieczorku pani Małgorzata pomaszerowała więc na Zielone Wzgórze. Spacer nie był długi, bo duży, rozłożysty i otoczony drzewami owocowymi dom Cuthbertów leżał zaledwie o kilkaset metrów od gospodarstwa państwa Linde. Najpierw szło się tą główną drogą, ale potem trzeba było skręcić i podejść jeszcze kawałek boczną ścieżką. Dworek wybudował kiedyś ojciec Mateusza, a że był takim samym odludkiem jak on, więc postanowił swoje siedlisko założyć z dala od sąsiadów, ale też nie całkiem w lesie. Dom postawił na samym skraju polany, jednak tak zmyślnie, że go widać było z tej głównej drogi, przy której przycupnęły – jakby dla kompanii – wszystkie inne okoliczne domy. Panią Małgorzatę nieodmiennie zdumiewało, że w takim miejscu można było sobie coś zbudować i w dodatku tam zamieszkać.
„Niby mają dach nad głową” – kiwała głową sama do siebie, zszedłszy w końcu na tę boczną ścieżkę, zrytą głębokimi koleinami, choć zarośniętą malowniczo krzewami dzikiej róży. – „Ale cóż z tego? Nic dziwnego, że takie z nich trochę dziwolągi; kto by nie był, żyjąc na takim odludziu. Jeśli to drzewa mają im dotrzymywać towarzystwa, chwała Bogu, mają ich tu pod dostatkiem. Ja jednak wolę mieć obok siebie ludzi. Wprawdzie nie sprawiają wrażenia nieszczęśliwych, ale to pewnie z przyzwyczajenia. Jak zauważył pewien Irlandczyk, gdy mu założyli stryczek: «Do wszystkiego można przywyknąć»”.
Zaaferowana takimi myślami, pani Małgorzata wkroczyła na rozległe podwórko Zielonego Wzgórza. Ładnie utrzymane, czyste i bardzo zielone, było otoczone starymi drzewami: z jednego boku wierzbami, a z drugiego – przyciętymi jak należy topolami. Żadnego kamyczka ani patyczka na ziemi, bo przecież coś takiego nie umknęłoby czujnemu oku pani Małgorzaty. Prywatnie podejrzewała ona, że Maryla Cuthbert odwiedza swoje podwórko z miotłą za każdym razem, gdy zamiata pokoje. Poczęstowany jedzeniem wprost z ziemi, mógłbyś skonsumować je śmiało, bez obawy, że coś ci zaszkodzi.
Pani Linde zdecydowanym stuknięciem w drzwi kuchni zaanonsowała swoje przybycie i zaproszona weszła do środka. Kuchnia na Zielonym Wzgórzu robiła miłe wrażenie, a raczej byłoby w niej naprawdę miło, gdyby nie panująca tu sterylna czystość. Pomieszczenie to wyglądało tak nieskazitelnie, iż trudno było uwierzyć, że ktoś w nim w ogóle bywa. Przez jedno z okien, to zachodnie, wlewało się miękkie, ciepłe światło chowającego się już, czerwcowego słońca; w drugim, tym wychodzącym na wschód, cieszył oczy widok kwitnącej na biało wiśni i zielonkawa poświata gałęzi młodych brzóz; framugę oplątało pnącze dzikiej winorośli. Maryla Cuthbert lubiła tu przysiadać na chwilę, by odpocząć, choć to słońce zawsze zdawało się jej jakieś takie podejrzane, jakby nazbyt promienne wobec powagi życia. Teraz też tu siedziała, coś tam dziergając niespiesznie. Stół był nakryty do kolacji.
Małgorzata jeszcze nie uchyliła dobrze drzwi, a już zdążyła zauważyć wszystko, co znajdowało się na stole. Były tam trzy nakrycia, co oznaczało, że Maryla spodziewała się jakiegoś gościa, po którego pojechał Mateusz. Tyle że talerze były zwyczajne, nie świąteczne, a w koszyczku tylko jeden gatunek chleba i dżem jabłkowy w miseczce. Gość więc też musiał być zwyczajny, żadna szczególna persona. Zaraz, zaraz… co zatem oznaczała ta koszula Mateusza z białym kołnierzykiem? I ta bryczka z kasztanką? Pani Małgorzata poczuła, że w spokojnym zwykle i niespecjalnie tajemniczym Avonlea dzieją się rzeczy zagadkowe, w których ona nie może się rozeznać.
– Dobry wieczór, Marylo! – przywitała się, wchodząc do kuchni.
– Dobry wieczór, Małgorzato! – odpowiedziała jej pogodnie Maryla. – Piękne mamy popołudnie, prawda? Usiądź, proszę. Co tam u was słychać?
Pomimo, a może właśnie ze względu na odmienność charakterów Maryli Cuthbert i Małgorzaty, zawsze łączyło je coś na kształt przyjaźni.
Maryla była wysoka i szczupła, a nawet trochę koścista. Swoje ciemne włosy z nielicznymi srebrzystymi nitkami upinała w ciasny kok, utrzymywany w ryzach przez dwie metalowe szpilki. Sprawiała wrażenie osoby, która choć na świat nie spogląda szeroko, ma wobec niego bardzo kategoryczne wymagania. I tylko leciutko drgający kącik jej ust świadczył o ukrytym i kontrolowanym poczuciu humoru.
– Dziękuję, wszyscy mamy się świetnie – odparła pani Małgorzata. – Ale gdy zobaczyłam Mateusza w bryczce, zaniepokoiłam się, czy u was nie stało się coś złego. Pomyślałam, że może musiał pojechać po lekarza.
Maryla uśmiechnęła się niemal niedostrzegalnie; spodziewała się wizyty sąsiadki. Wiedziała, że Mateusz wyjeżdżający bryczką nie umknie jej uwagi i wzbudzi zaciekawienie.
– Nie, u nas też wszystko dobrze, choć wczoraj dopadła mnie ciężka migrena – wyjaśniła. – A Mateusz pojechał na stację. Czekamy na gościa – chłopczyka z sierocińca w Nowej Szkocji. Ma przyjechać dziś wieczorem pociągiem.
Gdyby Maryla powiedziała, że Mateusz wybrał się na dworzec po odbiór przysłanego z Australii kangura, pani Małgorzata nie byłaby pewnie bardziej zaszokowana. Na parę chwil zdumienie wprost odjęło jej mowę. Nic nie wskazywało na to, że Maryla stroi sobie z niej żarty, ale w tym momencie Małgorzata tak właśnie sądziła.
– Mó… mówisz poważnie, Ma… Marylo…? – wyjąkała wreszcie, gdy tylko odzyskała zdolność mówienia.
– Oczywiście – odpowiedziała jej przyjaciółka tonem tak zwyczajnym, jakby sprowadzanie na wiosnę chłopców z sierocińców było normalną praktyką na każdej szanującej się farmie w Avonlea.
Małgorzata poczuła się tak, jakby grunt zaczął usuwać się jej spod stóp. Do głowy przychodziły jej same wykrzykniki: Chłopiec! Cuthbertowie postanowili wziąć chłopca! Z domu dziecka! Po prostu koniec świata! Nic nie jest w stanie jej już zadziwić! Absolutnie nic!
– Ale… skąd ten pomysł? – jęknęła i była w tym jęku totalna dezaprobata. Podjęli decyzję bez konsultacji z nią, więc ta decyzja musiała być zła.
– Wiesz, długo się nad tym zastanawialiśmy – zaczęła Maryla. – Jakoś tak przed Bożym Narodzeniem odwiedziła nas pani Spencer i mówiła, że wiosną zamierza wziąć sobie dziewczynkę z sierocińca w Hopetown. Mieszka tam jej kuzyn, a ona, odwiedzając go, miała okazję poznać tę placówkę. Uznała, że jest właściwie prowadzona. Opowiadała też o kilku osieroconych chłopcach, których tam widziała. Mateusz i ja już dawno mieliśmy zamiar przyjąć do domu jakiegoś chłopca i pomyśleliśmy, że można to zrobić właśnie teraz. Wiesz, Mateusz nie jest już młody; niedawno, jak pamiętasz, skończył sześćdziesiąt lat. Nie ma już tyle energii, co kiedyś… Od jakiegoś czasu zaczął też narzekać na serce… A sama wiesz, jak trudno dziś znaleźć kogoś odpowiedniego do pomocy. Oprócz tych francuskich emigrantów, co to mają pstro w głowie, nie ma tu innych ludzi, których można by nająć do pracy. W dodatku nie bardzo się to opłaca, bo jak się ich już trochę poduczy i przysposobi, oni zaraz uciekają do miasta, do fabryki, albo w ogóle wyjeżdżają do USA. Mateusz początkowo myślał o jakimś chłopcu z Anglii, ale mnie się ten pomysł nie podobał. „Może i byłby to właściwy nabytek” – powiedziałam mu – „ale ja nie potrzebuję tu małych chuliganów z Londynu. Chcę mieć tutejsze dziecko. Wiem, że kogo byśmy nie wzięli, pewności żadnej mieć nie będziemy, ale ja będę się lepiej czuła i spokojniej spała, wiedząc, że pod moim dachem mieszka kanadyjskie dziecko”. Tak mu tłumaczyłam. I wreszcie zdecydowaliśmy się poprosić panią Spencer, aby – jadąc po dziewczynkę dla siebie – wzięła dla nas chłopczyka. No i właśnie w ubiegłym tygodniu okazało się, że ona jedzie tam w tej sprawie, więc od razu, za pośrednictwem służącego Roberta Spencera, poprosiłam ją, żeby wybrała dla nas ładnego, zdrowego, dziesięcio- albo jedenastoletniego chłopca. Taki wiek wydał się nam najodpowiedniejszy – będzie wystarczająco duży, żeby mu powierzyć wykonywanie jakichś drobnych prac, ale dość mały, byśmy go mogli wychować po swojemu. Znajdzie u nas ciepły dom i właściwą opiekę. A że dziś dostaliśmy przez listonosza depeszę od pani Spencer, że chłopiec przyjedzie pociągiem o wpół do szóstej po południu, Mateusz pojechał po niego na stację. Pani Spencer zostawi go tam na peronie, bo sama wraca do siebie, do Białych Piasków…
Pani Małgorzata lubiła podkreślać, że zawsze ma swoje zdanie i nie krępuje się go wygłaszać. I choć nadal nie wróciła do równowagi, teraz też postanowiła powiedzieć, co myśli.
– Wiesz, Marylo, powiem ci otwarcie, że ten wasz pomysł to czyste szaleństwo! I okropne ryzyko! Wy chyba nie wiecie, co zamierzacie zrobić! Chcecie wpuścić do własnego domu jakieś obce dziecko, sierotę, o której nic nie wiecie, nie znacie jej charakteru, nie macie pojęcia, skąd pochodzi, kim byli jego rodzice i na kogo on sam wyrośnie. A ja nie dalej jak w zeszłym tygodniu przeczytałam w gazecie o jakiejś rodzinie, która przyjęła pod swój dach takiego chłopaka, sierotę z jakiegoś przytułku, a on, ten łobuz, podpalił ich dom! Specjalnie! I oni omal nie zginęli w płomieniach! Słyszałam też o innym przypadku… gdy taki sierota podbierał kurom jajka i wypijał je… a oni nijak nie mogli go tego oduczyć! Och, Marylo! Gdybyś się mnie wcześniej poradziła – szkoda, że tego nie zrobiłaś! – powiedziałabym ci… błagałabym cię, żebyś tego nie robiła… Za nic!
Wydawało się, że to wygłoszone z opóźnieniem ostrzeżenie ani nie zmartwiło Maryli, ani jej nie przeraziło.
– Cóż, pewnie jest w tym, co mówisz, Małgorzato, trochę racji. Sama miałam długo wątpliwości, wahałam się, czy powinnam to zrobić. Ale widziałam, jak bardzo na tym zależy Mateuszowi, więc zgodziłam się. Mateusz tak rzadko prosi mnie o cokolwiek, że jeśli już to robi, uważam, że powinnam spełnić jego prośbę. A co do ryzyka… Wiesz, wiele jest spraw w naszym życiu, których skutki trudno przewidzieć… Naturalni rodzice też przecież nie wiedzą, kto wyrośnie z ich dzieci; nie zawsze będą to porządni ludzie. Poza tym ta Nowa Szkocja to właściwie część naszej wyspy. Rozumiem, gdybyśmy sobie wzięli chłopca z Anglii albo z USA. Myślę, że maluch, który się urodził w naszym kraju, nie może być kompletnie inny niż my.
– Co mam ci powiedzieć? Wierzę, że wszystko ułoży się po waszej myśli – powiedziała Małgorzata tonem, który zdradzał, że jej zdaniem będzie dokładnie odwrotnie. – Pamiętaj jednak, że cię ostrzegałam, jeśli kiedyś się okaże, że ten chłopak puści was z dymem albo dosypie wam trutki na szczury do kompotu. Słyszałam o podobnej historii, chyba w Nowym Brunszwiku… Cała rodzina umierała w okropnych cierpieniach … Tak, tylko że tam chodziło o dziewczynkę.
– Ale my nie bierzemy dziewczynki – wykrzyknęła Maryla, jakby tendencje trucicielskie były domeną wyłącznie kobiet i mordercze skłonności nijak nie groziły nikomu ze strony osobnika płci męskiej. – W życiu nie pomyślałabym o wzięciu do domu dziewczynki! Nie mam pojęcia, dlaczego pani Spencer to robi. No, ale ona byłaby w stanie przysposobić cały sierociniec, gdyby taka myśl zaświtała jej w głowie.
Pani Małgorzata z przyjemnością poczekałaby na powrót Mateusza ze stacji, ale że miała jeszcze dwie godzinki wolnego czasu, postanowiła wrócić do domu, a w drodze powrotnej wstąpić do Bellów, by podzielić się z nimi tą niesłychaną historią. Oczami wyobraźni już widziała, jakie to zrobi na nich wrażenie, a robić na ludziach wrażenie lubiła ponad wszystko. Pożegnała się więc z Marylą, która jej wyjście przyjęła z pewną ulgą. Czarne perspektywy, jakie nakreśliła przed nią sąsiadka, przywołały na nowo towarzyszące jej od paru dni obawy i spotęgowały niepokój.
– Kto by pomyślał! – dumała tymczasem pani Małgorzata, opuściwszy Zielone Wzgórze. – Czy ja śnię? No, ale temu chłopcu to ja szczerze współczuję. Oni oboje ani trochę nie znają się na wychowywaniu dzieci, a od tego małego będą oczekiwali, że będzie mądrzejszy od własnego dziadka, którego pewnie nigdy nie miał. Dziecko w domu Cuthbertów – nie do pomyślenia! Przecież tam dzieci nigdy nie było, bo i Maryla, i Mateusz byli już dorosłymi ludźmi, gdy stary Cuthbert wybudował swój nowy dom. Kto ich tam zresztą wie, czy oni sami w ogóle byli kiedyś dziećmi. W życiu nie chciałabym się znaleźć na miejscu tego nieszczęsnego chłopczyka. I żal mi go okropnie!
Z takimi myślami w głowie minęła pani Małgorzata obsypane kwiatami krzaki głogu, nieświadoma, że jej współczucie dla małego przybysza byłoby jeszcze większe, gdyby zobaczyła dziecko siedzące w tej chwili na peronie stacji w Szerokiej Rzece.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.