- W empik go
Ania z Zielonego Wzgórza - ebook
Ania z Zielonego Wzgórza - ebook
Maryla i Mateusz Cuthbertowie to rodzeństwo - mieszkają w starym domu nazywanym Zielonym Wzgórzem. Nie są już najmłodsi, a praca w gospodarstwie wymaga sił, postanawiają więc przygarnąć do pomocy chłopca z sierocińca. Mateusz jedzie na stację kolejową, gdzie ma na niego czekać chłopiec. Tymczasem zamiast silnego pomocnika widzi czekającą na niego rudowłosą dziewczynkę!
Oto przepiękna opowieść, w której piegowata Ania z Zielonego Wzgórza prowadzi nas do zaczarowanych miejsc na Wyspie Księcia Edwarda w Kanadzie; do Jeziora Lśniących Wód, Alei Zakochanych, Źródła Nimf Leśnych, do Doliny Fiołków, Lasu Duchów i Zacisza Słowika. Razem z Anią oglądamy jej czarodziejski świat pełen obrazów i czujemy zapach balsamicznej żywicy lasów, razem z nią wpadamy w zachwyt nad pięknem przyrody i przeżywamy magię jej wyobraźni.
Cudowna książka wszechczasów o zwariowanej nastolatce, którą każdy pokocha…
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7779-813-3 |
Rozmiar pliku: | 4,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wiele jest ludzi, zarówno w Avonlea, jak i poza jej granicami, którzy lubią zajmować się sprawami swych sąsiadów, a przez to zaniedbują swoje własne. Ale pani Małgorzata Linde należała do tych niezwykle dzielnych osób, które dbając gorliwie o własne dobro, żywią jednocześnie gorące zainteresowanie dla spraw swych bliźnich.
Była wzorową panią domu, pod której okiem gospodarstwo szło jak w zegarku. Ona wiodła rej w Szwalni dla Dziewcząt, ona zajmowała się szkołą niedzielną, była jednym z głównych filarów parafialnego Związku Pomocy i Stowarzyszenia Pomocy dla Misjonarzy nawracających dalekich pogan.
Pomimo to pani Małgorzata miała jeszcze dość wolnego czasu, aby siedząc godzinami przy oknie kuchennym, robić szydełkiem kołdry bawełniane – a zrobiła ich już szesnaście, jak pełnym czci szeptem opowiadały sobie kumoszki z Avonlea – i czujnym okiem przyglądać się gościńcowi, który tutaj właśnie skręcał w dolinę, a potem wił się w górę po stromym wzgórzu.
Wobec tego, że Avonlea zbudowana jest na trójkątnym, małym półwyspie, wcinającym się w Zatokę Świętego Wawrzyńca i z dwóch stron otoczona wodą, każdy, kto podążał do miasta lub z niego powracał, musiał przechodzić drogą prowadzącą ku wzgórzu. Tym sposobem, sam nie wiedząc o tym, mijał ulicę pod okiem wszystkowidzącej pani Małgorzaty.
Pewnego popołudnia, w pierwszych dniach czerwca, siedziała ona na swym zwykłym miejscu. Ciepłe i jasne promienie słońca zaglądały przez okno. Koło dworku roztaczał się cudny sad, strojny teraz w najpiękniejszą szatę weselną z bladoróżowych i białych kwiatów, nad którymi unosiły się, brzęcząc, miriady pszczół.
Tomasz Linde – skromny człowieczek, którego mieszkańcy Avonlea zwykli byli nazywać „mężem Małgorzaty Linde” – siał późną brukiew na pagórku za stodołą. Sąsiad jego, Mateusz Cuthbert, niewątpliwie czynił to samo na wielkim polu nad potokiem, koło Zielonego Wzgórza. Tak myślała pani Małgorzata, słyszała bowiem poprzedniego wieczora w sklepie Williama Bakera, jak Mateusz mówił do Piotra Morrisona, że nazajutrz siać będzie brukiew. Naturalnie, że go Piotr musiał o to zapytać, bo Mateusz Cuthbert nie należał do ludzi, którzy opowiadają cokolwiek niepytani.
A tymczasem, czyż to możliwe? Oto o godzinie pół do czwartej, w jasne popołudnie, i to w dzień powszedni, Mateusz Cuthbert jedzie wolnym truchtem drogą pod górę. Co dziwniejsze, ma na sobie biały kołnierzyk i odświętne ubranie, z czego należy wnosić, iż wyjeżdża z Avonlea. Jedzie kabrioletem zaprzężonym w kasztankę, co wskazuje, że droga jest dość daleka. Dokądże się wybrał i jaki mógł mieć interes?
Nie ulega wątpliwości, że gdyby chodziło o któregokolwiek innego z mieszkańców Avonlea, pani Małgorzata, zastanowiwszy się chwilę, odpowiedziałaby na oba pytania. Ale Mateusz tak rzadko wyjeżdżał z domu, że tylko jakaś nagła i nieoczekiwana sprawa mogła być tego powodem. Z natury bowiem był tak niesłychanie nieśmiały, że wyjazd z domu lub udanie się pomiędzy obcych, z którymi musiałby rozmawiać, uważał za wielką przykrość. Mateusz w białym kołnierzyku, w kabriolecie – było to zjawisko nieczęsto widywane.
Jakkolwiek pani Małgorzata długo biedziła się nad tym, nie potrafiła jednak dojść do żadnego wniosku. Spokój jej został zmącony!
„Nie ma innej rady – postanowiła wreszcie owa szanowna dama. – Po herbacie przejdę się na Zielone Wzgórze i wybadam Marylę, dokąd to Mateusz pojechał i w jakiej sprawie. Przecież nigdy o tej porze roku nie jeździ do miasta i nigdy nie udaje się z wizytą, i to jeszcze w dzień powszedni. Gdyby mu zabrakło brukwi do siania i musiałby po nią jechać, nie ubrałby się odświętnie i nie pojechałby kabrioletem. Nie wybrał się również po doktora, bo jechał zbyt wolno. Musiało zatem od wczorajszego wieczoru zajść u nich coś nieoczekiwanego! Nie mogę tego pojąć! Nie zaznam chwili spokoju, póki się nie dowiem, dlaczego Mateusz Cuthbert wyjechał dziś z Avonlea”.
Zaraz więc po herbacie pani Małgorzata ruszyła w drogę do Zielonego Wzgórza. Niedługą miała wędrówkę. Wielki, rozlegle zbudowany i otoczony sadami dom, w którym mieszkała rodzina Cuthbertów, oddalony był zaledwie o ćwierć mili gościńcem od dworku Linde’ów. Należało jednak przejść jeszcze kawałek boczną drogą. Ojciec Mateusza był równie milczący i nieśmiały jak jego syn i budując swe domostwo, postarał się umieścić je możliwie daleko od sąsiednich domów, nie ukrywając go jednak całkowicie w lesie. Dworek swój postawił na najodleglejszym krańcu polany, gdzie stał on do dzisiaj, widoczny z wielkiego gościńca, wzdłuż którego ustawiły się jakby dla towarzystwa wszystkie pozostałe domki Avonlea. Pani Małgorzata Linde dziwiła się zawsze, jak można było zbudować dom w tym miejscu i jeszcze nazywać go mieszkaniem.
„Ma się dach nad głową, to prawda – mówiła do siebie, krocząc boczną drogą o głębokich koleinach, okoloną krzakami dzikiej róży – ale nic więcej. Cóż dziwnego, że Maryla i Mateusz to trochę dziwacy, żyjąc w takim odosobnieniu? Jeśli drzewa mogą służyć za towarzystwo, mają ich, dzięki Bogu, aż nadto. Jednakże ja wolałabym patrzeć na ludzi. Co prawda, oboje wyglądają na zadowolonych, lecz przypuszczam, że przywykli już do takiego rodzaju życia. »Do wszystkiego można się przyzwyczaić« – rzekł pewien Irlandczyk, którego skazali na powieszenie”.
Tak rozmyślając, pani Małgorzata weszła na wielkie podwórze Zielonego Wzgórza. Całe wśród zieleni, czyste i ładne, z jednej strony otoczone było wysokimi, starymi wierzbami, z drugiej zaś – równo przeciętymi topolami. Ani jeden kamyk, ani jeden niepotrzebny patyk nie leżał na ziemi, nie ulega bowiem wątpliwości, że pani Małgorzata zauważyłaby to natychmiast. W duszy żywiła głębokie przekonanie, że Maryla Cuthbert zamiata to podwórze równie często jak swoje pokoje. Można by śmiało jeść wprost z ziemi bez obawy połknięcia źdźbła brudu.
Pani Linde krótko a mocno zapukała do drzwi kuchni i usłyszawszy „proszę”, weszła. Kuchnia na Zielonym Wzgórzu była niezmiernie wesoła, a raczej byłaby wesoła, gdyby nie owa przeraźliwa czystość, dzięki której miało się wrażenie, iż nikt tutaj nigdy nie bywa. Okna kuchni zwrócone były na wschód i na zachód. Ze strony zachodniej, od podwórza, wdzierał się tu potok łagodnego, czerwcowego światła słonecznego; od wschodu zaś, gdzie rozweselał oczy blask białego kwiecia wiśni z sadu i zieleń lekko kołyszących się smukłych brzóz, pięło się dzikie wino. Tutaj Maryla Cuthbert zwykła była siadywać, jeśli chciała chwilę wypocząć, zawsze nieufnie spoglądając na słońce, które wydawało jej się zbyt wesołe i promienne dla poważnego świata. Tutaj też siedziała w tej właśnie chwili, zajęta robótką. Stół był nakryty do wieczerzy.
Zaledwie Małgorzata zdążyła uchylić drzwi, już doskonale zauważyła wszystko, co stało na stole. Znajdowały się na nim trzy nakrycia; widoczne więc było, że Maryla oczekiwała jakiegoś gościa, który zapewne miał przybyć z Mateuszem. Lecz talerze były codzienne, na salaterce zaś tylko marmolada z jabłek i jeden rodzaj pieczywa. A więc ten oczekiwany gość nie był żadną czcigodną, wysoko cenioną osobą. W takim razie jednak, co znaczył biały kołnierzyk Mateusza i kasztanka? Pani Małgorzata zaczęła się gubić w tej zagadkowej sprawie, jaką odkryła na tak cichym zwykle i bynajmniej nieosłoniętym tajemniczością Zielonym Wzgórzu.
– Dobry wieczór, Marylo! – rzekła, wchodząc.
– Dobry wieczór, Małgorzato! – odrzekła wesoło Maryla. – Śliczny wieczór, prawda? Siadaj, proszę! Jakże się twoi miewają?
Coś, co w braku innego określenia można by nazwać przyjaźnią, istniało zawsze między Marylą Cuthbert a panią Małgorzatą, pomimo – albo może właśnie z powodu kontrastu ich natur.
Maryla była wysoką i szczupłą kobietą o nieco kanciastej budowie. Jej ciemne włosy o niewielu siwych pasmach zwinięte były stale w gruby węzeł, w morderczy sposób przeszyty dwiema metalowymi szpilkami. Czyniła wrażenie osoby o niezbyt szerokim poglądzie na świat i bardzo wymagającej. Jednakże nieznaczny jakiś rys wokół ust, leciutko tylko naznaczony, zdradzał utajone poczucie humoru.
– Czujemy się wszyscy doskonale – odpowiedziała pani Małgorzata. – Lecz kiedy zobaczyłam Mateusza, jadącego gościńcem, przyszło mi na myśl, czy nie zaszło u was coś niepomyślnego. Sądziłam, że jedzie może po doktora.
Ledwie widoczny uśmiech zaigrał na ustach Maryli. Oczekiwała Małgorzaty, wiedziała dobrze, że widok Mateusza, wyjeżdżającego niespodzianie kabrioletem, niewątpliwie rozbudzi ciekawość sąsiadki.
– O nie, czuję się zupełnie dobrze, pomimo że miałam wczoraj ciężką migrenę – odrzekła. – Mateusz pojechał na dworzec. Oczekujemy małego chłopca z Domu Sierot w Nowej Szkocji. Ma on właśnie przyjechać wieczornym pociągiem.
Gdyby Maryla oznajmiła, że Mateusz pojechał na dworzec, aby odebrać kangura przysłanego z Australii, zdumienie pani Małgorzaty pewnie nie byłoby większe. Zdawało się, że oniemiała na kilka sekund. Niepodobieństwem przecież było przypuszczać, że Maryla żartuje z niej... lecz w tej chwili pani Małgorzata gotowa była tak sądzić.
– Czy mówisz serio, Marylo? – spytała, odzyskawszy głos.
– Ależ naturalnie – odpowiedziała zapytana takim tonem, jak gdyby sprowadzanie chłopców z Domu Sierot w Nowej Szkocji stanowiło część zwykłych zajęć wiosennych każdej porządnej fermy w Avonlea.
Pani Małgorzata czuła, że traci swą duchową równowagę. Myślała samymi wykrzyknikami. Chłopiec! Maryla i Mateusz Cuthbertowie adoptują chłopca! Z Domu Sierot! Czyż to nie koniec świata! Chyba potem nic już nie zdoła jej zadziwić! Nic! Nic!
– Skądże wam to przyszło do głowy? – spytała tonem nagany. Ponieważ powzięto postanowienie bez jej rady, należało więc je zganić.
– O, długo rozmyślaliśmy nad tym, właściwie przez całą zimę – odpowiedziała Maryla. – Na kilka dni przed Bożym Narodzeniem była u nas pani Spencer i opowiadała, że na wiosnę ma zamiar przyjąć do siebie dziewczynkę z Domu Sierot w Hopetown, gdzie mieszka jej cioteczny brat; bywając często u niego, miała sposobność poznać ten Dom Sierot jako dobrze prowadzony. Mówiła o kilku chłopcach-sierotach, których tam widywała, a że Mateusz i ja już dawno myśleliśmy o tym, by wziąć do siebie jakiegoś chłopca, postanowiliśmy zrobić to teraz. Mateusz jest już niemłody – wiesz, że skończył sześćdziesiąt lat – i nie taki rześki jak dawniej. Od czasu do czasu serce go niepokoi. A wszakże rozumiesz, jak trudno jest dzisiaj znaleźć obcą pomoc. Nie ma tu innych pracowników prócz tych głupich francuskich wyrostków. Ciężko ich utrzymać, bo zaledwie się ich nieco poduczy i przyzwyczai, wymykają się do fabryk lub wyjeżdżają do Stanów Zjednoczonych. Mateusz początkowo myślał o jakimś chłopcu z Anglii. Ale ja nie chciałam się na to zgodzić. „Być może, iż to bardzo odpowiedni nabytek, nie przeczę – rzekłam – ale nie chcę znać uliczników Londynu. Daj mi przynajmniej tutejsze dziecko. Kogokolwiek weźmiemy, zawsze to sprawa bardzo niepewna. Lecz lżej mi będzie na duszy, spokojniej będę spała, mając w domu dziecko rodem z Kanady” – mówiłam. I wreszcie postanowiliśmy prosić panią Spencer, aby gdy pojedzie po dziewczynkę dla siebie, wybrała dla nas chłopca. Właśnie w zeszłym tygodniu dowiedzieliśmy się, że wyjeżdża w tej sprawie, i natychmiast przez służącego Roberta Spencera posłałam jej pozdrowienie z prośbą, aby się nam wystarała o ładnego, zdrowego dziesięcio- lub jedenastoletniego chłopczyka. Uważamy, że to wiek najodpowiedniejszy – chłopiec jest dość duży do załatwiania drobnych sprawunków, a dość młody, by móc nim pokierować wedle naszej myśli. Znajdzie u nas ciepły rodzinny kąt i odpowiednią opiekę. Dziś właśnie otrzymaliśmy od pani Spencer depeszę – przyniósł ją listonosz – że przyjeżdża pociągiem o pół do szóstej po południu. Dlatego to Mateusz pojechał na stację. Pani Spencer zostawi tam chłopca, bo sama jedzie dalej, do Białych Piasków.
Pani Małgorzata chełpiła się tym, że zawsze bez ogródek wypowiadała swe zdanie. Postanowiła uczynić to i obecnie, mimo że nie odzyskała jeszcze swej zwykłej równowagi.
– Wiesz, Marylo, muszę ci wyznać otwarcie, że wasz zamiar to wielkie szaleństwo, wielkie ryzyko. Nie wiecie, co robicie! Wprowadzacie do waszego domu jakieś obce dziecko, stworzenie, o którym nic nie wiecie, którego charakteru najzupełniej nie znacie, nie macie pojęcia, jacy byli jego rodzice ani też czym ono będzie w przyszłości. Właśnie w zeszłym tygodniu czytałam w gazecie, że jakieś małżeństwo z naszych stron przygarnęło do swego domu sierotę, chłopca z przytułku, a ten potwór podpalił ich dom – umyślnie! – i omal nie zginęli w płomieniach. Słyszałam też o innym wypadku, że taki przygarnięty sierota wypijał wszystkie jajka i gospodarze nie mogli go od tego odzwyczaić. Gdybyś mnie spytała o radę – czego nie uczyniłaś, Marylo – ja zaklinałabym cię na wszystko, byś tego nie robiła. Bezwarunkowo nie!
Ta spóźniona przestroga zdawała się ani nie przerażać, ani nie martwić Maryli. Spokojnie szydełkowała dalej.
– Nie przeczę, że jest trochę słuszności w tym, co mówisz, Małgorzato. Ja sama przez długi czas nie wiedziałam, czy się na to zgodzić. Ale Mateusz bardzo tego pragnął. Widziałam, jak mu na tym zależy, więc ustąpiłam. Mateusz tak rzadko żąda czegoś, że jeśli to już czyni, uważam za swój obowiązek spełnić jego prośbę. Co się tyczy ryzyka, to trudno przewidzieć z góry skutki wielu spraw na świecie. Ci, którzy mają własne dzieci, także nie są pewni, co z nich wyrośnie. Nie zawsze przecież wyrastają na dzielnych ludzi. A Nowa Szkocja toć to prawie część naszej wyspy! Zupełnie co innego, gdybyśmy sprowadzili chłopca z Anglii lub ze Stanów Zjednoczonych. Dziecko naszego kraju nie może się przecież tak bardzo różnić od nas.
– No, cóż! Mam nadzieję, że wszystko ułoży się dobrze – rzekła pani Małgorzata tonem zdradzającym wprost przeciwne przekonanie. – Tylko nie mów później, że cię nie ostrzegałam, jeśli kiedykolwiek chłopiec ten podpali wasz dom lub wrzuci strychninę do studni. Przypominam sobie podobny wypadek w Nowym Brunszwiku, gdzie cała rodzina umarła w najstraszniejszych męczarniach... Tylko że wtedy była to dziewczynka.
– Wszak my nie bierzemy dziewczynki – odpowiedziała Maryla, jak gdyby zatruwanie studzien było wyłącznie kobiecą czynnością i nie należało się tego obawiać ze strony chłopca. – Nigdy nie przyszłoby mi na myśl brać dziewczynkę do domu. Dziwi mnie, że pani Spencer to robi. Ona jednak potrafiłaby wziąć cały Dom Sierot pod swą opiekę, gdyby tylko wpadła na taki pomysł.
Pani Małgorzata chętnie poczekałaby na powrót Mateusza. Ale zważywszy na to, że ma przed sobą jeszcze dwie godziny, postanowiła pójść dalej i wstąpić do Bellów, aby im zanieść tę nowinę. Wyobrażała sobie, jakie tam uczyni wrażenie, a pani Małgorzata bardzo lubiła silne wrażenia. Pożegnała się więc ku wielkiemu zadowoleniu Maryli, której pod wpływem czarnych przeczuć i wróżb pani Małgorzaty z nową mocą nasunęły się dawne wątpliwości i obawy.
– Niesłychane rzeczy! – westchnęła pani Małgorzata, znalazłszy się znowu na gościńcu. – Czy to aby nie sen? No, to pewne, że chłopca żal mi serdecznie. Ani Mateusz, ani Maryla nie mają pojęcia o wychowywaniu dziecka i z pewnością będą żądali od niego, aby był bardziej mądry i doświadczony od swego dziadka – jeśli go kiedykolwiek posiadał, co jest wątpliwe. Nie mogę sobie zupełnie wyobrazić dziecka w domu Cuthbertów. Przecież nigdy tam dziecka nie było, bo Mateusz i Maryla już byli dorośli, kiedy ich ojciec stawiał swój nowy dom – a zresztą, Bóg wie, czy oni w ogóle byli kiedy dziećmi. Za nic w świecie nie chciałabym być w skórze tego biednego chłopca. Naprawdę, żal mi go serdecznie!
W ten sposób wynurzała się pani Małgorzata przed kwitnącymi krzakami głogu. Lecz litość jej bez wątpienia byłaby jeszcze głębsza i serdeczniejsza, gdyby mogła widzieć dziecko, które w tej chwili czekało na dworcu kolejowym w Szerokiej Rzece.Mateusz Cuthbert i jego kasztanka wolnym krokiem przejechali osiem mil dzielących ich od Szerokiej Rzeki. Śliczna była ta droga, wijąca się pomiędzy dwoma szeregami wygodnych domków; miejscami przecinała laski sosnowe o balsamicznym zapachu żywicy lub jakąś dolinkę, gdzie wyciągały swe gałęzie dzikie śliwy osypane puszystym kwieciem. Powietrze nasycone było zapachami niezliczonych sadów jabłkowych, łąki gubiły się w dali na horyzoncie w purpurze i opalu, a ptaszki śpiewały i wyciągały trele z taką radością, jaka się należy pierwszym dniom wiosny.
Mateusz rozkoszował się tą przejażdżką we właściwy sobie sposób. Urok jej psuły mu jedynie chwile, w których musiał się kłaniać spotykanym kobietom. Na Wyspie Księcia Edwarda panuje bowiem zwyczaj kłaniania się każdej spotkanej osobie, czy to znajomej, czy obcej.
Mateusz nie lubił kobiet prócz swej siostry Maryli i pani Małgorzaty. Podejrzewał, że te tajemnicze istoty w duchu śmieją się z niego. Właściwie miał zupełne prawo tak sądzić, gdyż powierzchowność jego była naprawdę dość dziwaczna: niezgrabna figura, długie, popielatosiwe włosy sięgające zgarbionych pleców i gęsta, ciemna broda, którą zapuścił, mając lat dwadzieścia. Prawdę mówiąc, kiedy miał lat dwadzieścia, wyglądał tak samo jak obecnie, gdy doszedł do lat sześćdziesięciu. Tyle tylko, że wtedy nie był siwy.
Przybywszy na stację, nie zastał ani śladu pociągu. Przypuszczając, że przyjechał zbyt wcześnie, uwiązał klacz w podwórzu małego zajazdu i udał się na dworzec. Długi peron był prawie pusty. Jedyną żywą istotą była dziewczynka siedząca trochę dalej na stosie gontów.
Skoro tylko Mateusz zauważył, że to dziewczynka, przemknął obok niej jak najszybciej, nie patrząc nawet w tę stronę. Gdyby się jej przyjrzał, nie uszedłby jego uwagi pełen napięcia i wyczekiwania wyraz, jaki się malował w całej jej postaci. Widocznie czekała tu na kogoś czy też na coś, a że oczekiwanie było w tej chwili jedyną możliwą czynnością, oddawała się jej z całym przejęciem, na jakie się potrafiła zdobyć.
Spotkawszy zawiadowcę stacji, zamykającego właśnie okienko kasy z zamiarem udania się do domu na wieczerzę, Mateusz spytał go, czy pociąg, przybywający o pół do szóstej, prędko nadejdzie.
– Pociąg ten już przybył i odszedł pół godziny temu – odpowiedział zapytany. – Wysiadł zaś jeden tylko pasażer, który miał jechać do was, jakaś mała dziewczynka. Oto siedzi tam, na stosie gontów. Prosiłem, by weszła do poczekalni dla pań, ale odrzekła z powagą, że woli zostać na peronie. Tutaj ma – jak to się ona wyraziła – więcej pola dla swej wyobraźni. Oryginalny dzieciak, powiadam panu!
– Ależ ja nie oczekuję żadnej dziewczynki – odpowiedział Mateusz bezradnie. – Przybyłem po chłopca, którego miałem tu zastać. Pani Spencer przyrzekła sprowadzić go z Nowej Szkocji.
Zawiadowca gwizdnął.
– W takim razie zaszła jakaś pomyłka – rzekł. – Pani Spencer wyszła z wagonu z tą oto dziewczynką, którą mi powierzyła. Powiedziała, że pan i pańska siostra bierzecie ją na wychowanie z Domu Sierot i że pan po nią przyjedzie. Oto wszystko, co mogę powiedzieć w tej sprawie. Więcej dzieci z Domu Sierot nie mam na składzie – dodał żartobliwie.
– Nie pojmuję zupełnie – rzekł z zakłopotaniem Mateusz, żałując, że nie ma tu Maryli do rozwiązania tej sprawy.
– Najlepiej będzie, jeśli pan sam rozmówi się z dziewczynką – radził beztrosko zawiadowca. – Z pewnością wyjaśni panu wszystko, jest bowiem niezwykle rezolutna, mogę pana zapewnić. Być może, że w przytułku nie mieli takiego chłopca, jakiego pan sobie życzył.
Skinął głową i odszedł, gdyż był głodny. Biedny Mateusz pozostał sam. Miał uczynić coś, co uważał za gorsze niż dostanie się do lwiej paszczy. Musiał zwrócić się do dziewczynki – do obcej dziewczynki, do sieroty – z pytaniem, dlaczego nie jest chłopcem. Westchnął ciężko i wolnym krokiem ruszył w jej stronę.
Już w chwili gdy po raz pierwszy przechodził obok niej, utkwiła weń wzrok, teraz Mateusz, zbliżając się, znowu poczuł na sobie jej spojrzenie.
Nie patrzył na nią, ale gdyby nawet to uczynił, nie spostrzegłby zapewne tego, co potrafiłby tu zauważyć zwykły obserwator.
Dziewczynka, około lat jedenastu, ubrana była w bardzo krótką, wąską i brzydką sukienkę z szarożółtej szorstkiej wełny. Na głowie miała wyblakły, brunatny kapelusz marynarski, spod którego opadały na ramiona dwa bardzo grube, czerwone jak ogień warkocze. Twarzyczka jej była drobna, blada, chuda i wielce piegowata, usta szerokie, duże zmieniające barwę oczy, to zielone, to znowu szare. Tyle zauważyłby przeciętny obserwator. Bardziej bystry spostrzegłby, że podbródek dziewczynki był spiczasty i wystający, że wielkie oczy były pełne życia i inteligencji, usta wymowne i pełne słodyczy, czoło zaś szerokie i rozumne. Słowem, bardziej spostrzegawczy obserwator doszedłby do wniosku, że niepospolitą duszyczkę musiała posiadać ta biedna, bezdomna istotka, której nieśmiały Mateusz Cuthbert tak bardzo się przeraził.
Przykrość rozpoczęcia rozmowy została mu jednakże oszczędzona, bo kiedy tylko dziewczynka zrozumiała, że przyjechał po nią, zerwała się z miejsca, jedną chudą rączką chwyciła wytartą, staromodną torbę podróżną, drugą zaś mu podała.
– Domyślam się, że to pan Mateusz Cuthbert z Zielonego Wzgórza – rzekła niezwykle dźwięcznym i miłym głosem. – Cieszę się bardzo, że pana widzę. Zaczęłam się już lękać, że pan po mnie nie przyjedzie, i przemyśliwałam, co właściwie mogło panu przeszkodzić. Postanowiłam więc, jeśliby pan nie przyjechał po mnie dziś wieczór, pójść wzdłuż szyn do tej oto wielkiej dzikiej wiśni, która rośnie tam na zakręcie, i spędzić na niej noc. Wcale bym się nie bała, bo przecież cudnie byłoby przespać noc pośród białego kwiecia dzikiej wiśni, przy świetle księżyca, prawda? Mogłoby mi się zdawać, że mieszkam w marmurowym pałacu, czy nie? A byłabym zupełnie spokojna, że jeśli pan nie przybył po mnie dziś wieczór, z pewnością nadjedzie pan jutro wczesnym rankiem.
Mateusz, nieco zmieszany, uścisnął szczupłą dłoń dziewczynki i w tej chwili postanowił nie mówić temu dziecku o błyszczących oczach, że zaszło tu jakieś nieporozumienie. Zabierze ją do domu i niechaj Maryla jej to powie. Nie mógłby przecież w żadnym razie bez względu na to, jaka zaszła pomyłka, pozostawić dziewczynki na dworcu; więc wszelkie pytania i wyjaśnienia odłoży do chwili, gdy wreszcie szczęśliwie znajdzie się z powrotem w domu, na Zielonym Wzgórzu.
– Żałuję, że się spóźniłem! – rzekł nieśmiało. – Chodź, mała, ze mną! Koń mój czeka tam, na podwórzu! Daj mi swoją torbę!
– Ach, cóż znowu – zaprotestowała wesoło dziewczynka. – Nie jest wcale ciężka. Wprawdzie spoczywa w niej wszystko, co mam i posiadam, ale pomimo to wcale nie jest ciężka. A jeśli nie trzymać jej w pewien odpowiedni sposób, otwiera się z jednej strony. Ja znam ten sposób i dlatego najchętniej sama ją noszę. Jest to niezmiernie stara torba. Ach, jakże się cieszę, że pan przyjechał po mnie, pomimo że cudownie byłoby spać na dzikiej wiśni. Pewnie daleką mamy drogę, prawda? Pani Spencer mówiła mi, że prawie osiem mil? Jestem temu bardzo rada, bo strasznie lubię jechać. Ach, jakże to cudownie, że będę z wami mieszkała i będę do was należała... Nigdy dotąd naprawdę nie należałam do nikogo. Ale Dom Sierot to już było najgorsze. Spędziłam tam tylko cztery miesiące, ale i to wystarcza! Przypuszczam, że pan nigdy nie mieszkał w Domu Sierot, więc nie może pan sobie wyobrazić, jak tam jest. A to chyba najgorsze, co można sobie wyobrazić! Pani Spencer uważa, że to bardzo brzydko, iż ja tak mówię, ale ja przecież nic złego nie mam na myśli. Bardzo łatwo jest zrobić niechcący coś brzydkiego, prawda? Wie pan, opiekunowie w Domu Sierot są dobrzy, ale tam nie ma wcale pola do imaginacji, chyba że dzieci. Bo o dzieciach można sobie rozmaite rzeczy wyobrażać. Na przykład, można sobie pomyśleć, że ta dziewczynka, śpiąca obok, jest może córką jakiegoś księcia, wykradzioną rodzicom we wczesnym dzieciństwie przez niegodziwą niańkę, która umarła, nie zdążywszy wyznać swego czynu. Zwykle nocami starałam się nie spać i zmyślać takie historie, bo w dzień nie miałam na to czasu. Być może, iż dlatego jestem tak strasznie chuda, bo jestem chuda, prawda? Nie mam ani źdźbła mięsa na kościach. Ale chętnie wyobrażam sobie, że jestem pełna i ładna, z dołeczkami na łokciach...
Towarzyszka Mateusza zamilkła po części dlatego, że zabrakło jej tchu, po części zaś dlatego, że właśnie stanęli przy kabriolecie. Nie wyrzekła już ani jednego słowa, gdy opuszczali miasteczko i zjeżdżali ze stromego pagórka. Droga tak głęboko wrzynała się tu w miękki grunt, że kwitnące po obu jej stronach wiśnie i smukłe, białe brzozy wznosiły się zaledwie o kilka stóp nad głowami jadących.
Dziewczynka wyciągnęła dłoń i zerwała gałązkę dzikiej wiśni, która musnęła bok kabrioletu.
– Czyż to nie cudne? Co pan myśli, widząc takie drzewa, osypane śnieżnobiałym kwieciem? Cóż one panu przypominają?
– Nie myślę o tym – rzekł Mateusz.– Ależ pannę młodą, bez wątpienia! Biało ubraną pannę młodą, w białym, koronkowym welonie. Nie widziałam panny młodej, ale mogę sobie wyobrazić, że tak właśnie wygląda! Ja z pewnością nigdy nie będę panną młodą. Bo ze mną nikt się nie zechce ożenić... chyba jakiś obcy misjonarz. Przecież obcy misjonarz nie powinien być wybredny! Ale białą suknię będę może kiedyś miała. Jest to szczyt moich ziemskich pragnień. Uwielbiam piękne suknie! Nigdy w życiu, jak tylko sięgnę pamięcią, nie miałam ładnej sukienki. Tym bardziej tęskni się do czegoś, czego się nie posiadało, prawda? A zresztą potrafię sobie wyobrazić, że jestem pięknie ubrana! Dziś rano, kiedy opuszczałam Dom Sierot, było mi wstyd, że muszę jechać w tej starej, szkaradnej, codziennej sukience. Wszystkie dzieci noszą tam takie. Jakiś kupiec z Hopetown podarował zeszłej zimy naszemu przytułkowi trzysta jardów tej tkaniny. Niektórzy mówili, że zrobił to dlatego, iż nie mógł jej sprzedać, ale ja wolę przypuszczać, że uczynił to z dobrego serca, prawda? Kiedy wsiadłam do wagonu, czułam, że każdy, kto spojrzy na mnie, będzie się nade mną litował. Ale wyobraziłam sobie wtedy, że jestem w najpiękniejszej, bladoniebieskiej, jedwabnej sukni – przecież już jak się coś sobie wyobraża, to się myśli o czymś najpiękniejszym – w wielkim kapeluszu przybranym kwiatami i powiewnymi piórami, mam złoty zegarek, cienkie, skórkowe rękawiczki i pantofelki. Byłam taka szczęśliwa, tak się rozkoszowałam tą podróżą! Na statku nie miałam wcale morskiej choroby. I pani Spencer czuła się dobrze, pomimo że zwykle choruje. Mówiła, że nie miała czasu, bo bezustannie musiała uważać na mnie, bym nie wpadła do wody. Mówiła też, że w życiu nie widziała tak niespokojnego ducha. A przecież jeśli dzięki mnie uniknęła morskiej choroby, to dobrze, że się tak kręciłam, nieprawdaż? Chyba to nic dziwnego, że chciałam obejrzeć wszystko na statku, bo kto wie, kiedy będę miała znowu sposobność ku temu?... Ach, jakże tu wiele kwitnących drzew wiśniowych! Ta wyspa to wspaniały, kwitnący ogród! Już ją kocham i jestem taka szczęśliwa, że będę tu mieszkać. Słyszałam zawsze, że Wyspa Księcia Edwarda to najpiękniejsze miejsce na świecie, i nieraz wyobrażałam sobie, że mieszkam na niej. Lecz nigdy nie sądziłam, że będę tu mieszkać naprawdę. A czyż to nie rozkoszne, jeśli sen się spełnia?... Jakże te czerwone drogi są dziwne! Kiedyśmy wsiadły do wagonu w Charlottetown i te drogi zaczęły przed nami migać, spytałam pani Spencer, dlaczego są takie czerwone. Odpowiedziała, że nie wie i żebym ją, na miłość boską, zwolniła od tych ciągłych pytań... Powiedziała, że pytałam ją na pewno co najmniej tysiąc razy... Być może, ale jakże zrozumieć rozmaite rzeczy, jeśli nie można zadawać pytań? No i dlaczegóż te drogi są czerwone?
– Naprawdę nie wiem – odrzekł Mateusz.
– A więc jest to jeszcze jedno, na co muszę poszukać odpowiedzi. Czy to nie przyjemnie wiedzieć, że jest tak dużo rzeczy, które jeszcze poznamy? To właśnie sprawia, że ja się tak cieszę życiem... Świat jest taki ciekawy... Nie byłby taki ani w połowie, gdybyśmy wszystko o wszystkim wiedzieli, prawda? Ale ja może za wiele mówię? Wszyscy na ogół uważają, że jestem zbyt gadatliwa. Może by pan wolał, abym milczała? Jeśli pan sobie życzy, proszę otwarcie powiedzieć. Potrafię milczeć, gdy zechcę, chociaż to nie jest łatwe.
Mateusz, ku swemu wielkiemu zdziwieniu, czuł się zupełnie dobrze. Jak ludzie milczący w ogóle, lubił osoby gadatliwe, jeśli te rozprawiając, nie wymagały jego współudziału w rozmowie. Lecz nigdy nie przypuszczał, że towarzystwo dziewczynki może być tak przyjemne. Kobiety, jego zdaniem, były pod każdym względem okropne, a cóż dopiero dziewczynki! Nie lubił ich, zwłaszcza gdy cichaczem starały się go minąć, zerkając z dala, jak gdyby spodziewały się, że połknie je, jeśli odważą się wymówić bodaj słówko. Takie bowiem były dobrze wychowane dziewczynki z Avonlea. Ale to piegowate stworzenie było zupełnie inne i chociaż powolnej inteligencji Mateusza trudno było podążyć za żywym biegiem jego myśli, czuł wyraźnie, że ten szczebiot nie jest mu wcale przykry.
– Mów, ile zechcesz. Mnie to nie przeszkadza – rzekł jak zwykle nieśmiało.
– Ach, jakże się cieszę! Przypuszczam, że pan i ja będziemy się zgadzali. Przyjemnie jest mówić, kiedy się ma na to ochotę, a nie być zmuszonym milczeć, dlatego że dorośli są zdania, iż dzieci powinno się widzieć, a nie słyszeć. Mówili mi to z milion razy przynajmniej. I śmieją się ze mnie, że używam takich wzniosłych słów. Ale jeśli ktoś ma wzniosłe myśli, musi przecież używać wzniosłych słów dla wyrażenia ich. Czyż nieprawda?
– Owszem, tak by się wydawało – potwierdził Mateusz.
– Pani Spencer mówi, że mój język musi być przytwierdzony w środku. Ale to nieprawda, bo jest mocno przyrośnięty z jednego końca. Opowiadała mi, że wasza posiadłość nazywa się Zielone Wzgórze. Wypytywałam ją o wszystko. Mówiła, że otoczona jest wokoło drzewami. Jakże szczęśliwa się czułam! Ach, kocham drzewa nade wszystko! W naszym przytułku nie było ich wcale; zaledwie kilka biednych, nędznych drzewek z białymi podpórkami u głównego wejścia. One także wyglądały jak sieroty. Tak mi ich strasznie było żal, że aż się na płacz zbierało. I często mówiłam do nich: „Ach, wy biedaki! Gdybyście rosły w wielkim, szumiącym lesie, w sąsiedztwie innych wielkich drzew, gdzie gęste mchy i konwalijki leśne pokrywałyby wasze korzenie, w pobliżu szemrałby strumyk, a w gałęziach świergotały ptaki, czyżbyście wtedy nie rozrosły się szybko? Tutaj, gdzie jesteście, nie możecie się rozwijać! Doskonale rozumiem, jak wy się tu czujecie, kochane drzewka!”. Przykro mi było dziś rano, kiedy się z nimi żegnałam. Człowiek przywiązuje się do takich rzeczy, wszak prawda? Czy w pobliżu Zielonego Wzgórza jest jaki strumyczek? Zapomniałam spytać o to panią Spencer!
– Pewnie, że jest. Tuż za naszym dworkiem.
– Co za szczęście! Zawsze marzyłam o tym, żeby mieszkać kiedyś nad strumykiem! Ale nie spodziewałam się wcale, że to się ziści. Marzenia rzadko się spełniają, prawda? A dobrze byłoby, gdyby się spełniały! Teraz będę prawie zupełnie szczęśliwa! Bo zupełnie szczęśliwa nigdy być nie mogę, gdyż... jaki to jest kolor?
Ujęła jeden ze swych długich, lśniących warkoczy, opadających na chude plecy i zbliżyła go do oczu Mateusza, który nie przywykł wprawdzie wyrokować o kolorze warkoczy damskich, lecz w tym wypadku nie mógł mieć żadnych wątpliwości.
– Rudy, czy nie? – rzekł.
Dziewczynka odrzuciła warkocz z westchnieniem tak głębokim, iż zdawało się wydobywać niemal z jej stóp i wyrażać smutek wielu wieków.
– Tak, rudy – powiedziała z rezygnacją. – Teraz zrozumiał pan, dlaczego nie mogę być zupełnie szczęśliwa. Nie może nią być osoba, która ma rude włosy! Wszystkim innym: piegami, zielonymi oczami i moją chudością nie martwię się tak bardzo. Potrafię sobie wyobrazić, że jest inaczej. Potrafię sobie wyobrazić, że mam najdelikatniejszą płeć koloru płatka róż i fiołkowe oczy, błyszczące jak gwiazdy. Ale nie mogę sobie wyobrazić, że nie mam tych włosów. Staram się o to, powtarzam sobie: włosy twoje są lśniąco czarne, czarne jak skrzydła krucze. Na próżno! Wiem, że są czerwone jak ogień, i serce mi pęka z bólu. Będzie to tragedia mojego życia. Czytałam pewnego razu o dziewczynce, która miała również tragedię w życiu, lecz nie z powodu czerwonych włosów. Przeciwnie, miała lśniące, złote loki, opadające na alabastrowe czoło. Co znaczy czoło z alabastru? Nigdy nie mogłam się dowiedzieć. Czy pan może mi to objaśnić?
– Nie, obawiam się, że nie potrafię – rzekł Mateusz, któremu już trochę zaczęło się kręcić w głowie. Czuł się jak kiedyś, we wczesnej młodości, gdy na pikniku jakiś chłopiec namówił go na przejażdżkę karuzelą.
– No, w każdym razie musiało to być coś bardzo ładnego, bo była bosko piękna. Czy pan wyobrażał sobie kiedyś, co czuje ktoś, kto jest bosko piękny?
– Nie, nigdy – wyznał Mateusz szczerze.
– Ja robię to często. A gdyby panu kazali wybierać, jakim chciałby pan być: bosko pięknym, oszałamiająco mądrym czy też anielsko dobrym?
– Naprawdę... nie bardzo wiem.
– Ja też nie wiem. Waham się ciągle! Ale mniejsza o to, bo ja przecież nigdy nie będę taka. A już najpewniej nie będę anielsko dobra... Pani Spencer mówi, że... ach, panie Cuthbert! Ach, panie Cuthbert, panie Cuthbert!
Nie były to słowa pani Spencer. Dziewczynka nie wypadła też z kabrioletu ani Mateusz nie uczynił nic niezwykłego. Lecz po prostu kabriolet skręcił i wjechał w Aleję.
„Aleją” nazywali mieszkańcy tych stron czterystu- czy pięćsetjardowy odcinek drogi, nad którym sklepiały się dwa rzędy wielkich, rozrośniętych, w tej chwili białym kwieciem osypanych jabłoni, przed wielu laty zasadzonych tu przez jakiegoś starego dziwaka rolnika. Jechali pod długim sklepieniem śnieżnobiałego pachnącego kwiecia. Panował pod nim łagodny, różowy półcień, daleko zaś w głębi lśniło zabarwione purpurą wieczorne niebo niby wielka rozeta okna zamykająca nawę katedry.
Cudny ten widok na długą chwilę odjął mowę dziewczynce. Przechyliła się w tył siedzenia, chude rączyny splotła na kolanach, a twarzyczkę w niemym zachwycie podniosła ku białej wspaniałości sklepienia. Zachwyconym wzrokiem spoglądała na zachodzące słońce, a przed oczami jej na tle rozpłomienionego nieba przesuwały się wspaniałe wizje. Nawet wtedy, gdy już wyjechali z Alei, jadąc długim zboczem ku Newbridge, dziewczynka siedziała nieruchomo w milczeniu.
Przejechali też w milczeniu Newbridge, gęsto zaludnione miasteczko, gdzie ujadały na nich psy, mali chłopcy witali ich okrzykami, a wiele twarzy ciekawie wychyliło się z okien. Przebyli prawie trzy mile, a dziewczynka jeszcze nie rozpoczęła rozmowy. Prawdopodobnie umiała milczeć równie wytrwale, jak mówić.
– Domyślam się, że czujesz się porządnie zmęczona i głodna – odważył się wreszcie powiedzieć Mateusz, nie mogąc sobie inaczej wytłumaczyć jej milczenia. – Ale jesteśmy już niedaleko domu, o parę mil tylko.
Dziewczynka z głębokim westchnieniem ocknęła się ze swych marzeń i spojrzała na niego jak istota, która dotąd bujała w dalekich, gwiaździstych przestworzach.
– Ach, panie Cuthbert! – szepnęła. – To białe... ta biała droga... co to było takiego?
– Masz pewnie Aleję na myśli – odpowiedział Mateusz po chwili głębokiego namysłu. – Tak, to bardzo ładne miejsce.
– Ładne? O, ładne to niedostateczna nazwa. Ani piękne – to także nie wystarcza. Ono jest cudowne, cudowne! Jest to pierwsza rzecz w moim życiu, której nie mogę sobie wyobrazić cudowniejszej. Tutaj – wskazała ręką piersi – tutaj sprawiło mi to jakiś dziwny ból, ale ból przyjemny. Czy pan doznawał kiedyś takiego bólu, panie Cuthbert?
– Nie, nie pamiętam, abym go czuł kiedykolwiek.
– Ja często go czuję. Zawsze, ilekroć widzę coś cudownie pięknego! Ale dlaczego nazwaliście to królewskie sklepienie Aleją? Przecież ta nazwa nic nie wyraża. Powinno by się to nazywać... zaraz, pomyślę tylko... Białą Drogą Rozkoszy. Czy to nie byłaby śliczna nazwa? Kiedy mi się nie podoba imię jakiejś osoby lub rzeczy, zawsze staram się wymyślić inne i potem już tak ją nazywam. W naszym Domu Sierot była dziewczynka, która nazywała się Hepziba Jenkins, ale ja w myśli zwałam ją zawsze Rozalią de Vere. Niechaj sobie wszyscy ten uroczy korytarz nazywają Aleją. Ja zawsze będę mówiła: Biała Droga Rozkoszy!... Czy naprawdę będziemy niedługo w domu? Martwię się tym i cieszę. Martwię się, bo ta przejażdżka była cudna, a zawsze przykro, kiedy się coś przyjemnego kończy. Wprawdzie potem może się zdarzyć coś jeszcze milszego, ale nigdy nie jest się tego pewnym, a tak często się zdarza, że to coś wcale nie jest przyjemniejsze. Wiem to z doświadczenia. Ale cieszę się, że przyjadę do domu. Widzi pan, nie miałam nigdy prawdziwego domu, odkąd pamiętam. Na tę myśl, że jadę do mego prawdziwego domu, znowu czuję ten przyjemny ból... Ach! czyż to nie śliczne?!
Zjeżdżali właśnie z wierzchołka wzgórza. Niżej ujrzeli staw, wyglądający prawie jak rzeczka, taki był długi i kręty. Pośrodku przecinał go mostek. Poniżej, aż do miejsca, gdzie bursztynowe wydmy piaszczyste odcinały staw od szafirowej zatoki morskiej, woda mieniła się tęczą barw szafranu, szkarłatu, jaśniejszej i ciemniejszej zieleni oraz wieloma odcieniami, na które jeszcze nigdy nie znaleziono właściwej nazwy. Powyżej mostu wślizgiwał się staw między kępy jodeł i klonów, prześwitując ciemną wodą wśród cieni poruszających się gałęzi. Tu i ówdzie ze stromego wybrzeża wychylała się dzika śliwa niby biało ubrane dziewczę, wspinające się na palce, by ujrzeć w wodzie swe własne odbicie. Z bagien w pobliżu stawu rozlegał się dziwny, jasny i melancholijny chór żabich głosów.
Nieco wyżej na wzgórzu spomiędzy białych jabłoni wychylał się niewielki, szary domek, a pomimo że zmierzch nie był jeszcze zupełny, w jednym okienku migotało światło.
– Oto jest staw rodziny Barrych – powiedział Mateusz.
– Fe, jaka szkaradna nazwa! Ja bym to inaczej określiła... niech mi pan pozwoli pomyśleć... Jezioro Lśniących Wód! Tak, to jest odpowiednie. Poznaję to po owym dreszczu, bo jeśli nazwa, którą nadaję, jest naprawdę piękna, to natychmiast przejmuje mnie dreszcz. Czy i pan miewa nieraz taki dreszcz?
Mateusz pomyślał chwilę.
– O, owszem, zdarza się... Dreszcz zawsze mnie przejmuje, ilekroć widzę te szkaradne, białe liszki pełzające po zagonach ogórków. Nie cierpię ich!
– Ach, to jest pewnie zupełnie inny rodzaj dreszczu. Przecież musi być różnica pomiędzy liszkami a jeziorem o lśniącej wodzie. Dlaczego ludzie nazywają go stawem Barrych?
– Pewnie dlatego, że w tym małym domku mieszka pan Barry. Posiadłość jego nazywa się Sosnowe Wzgórze. Gdyby poza nią nie znajdował się ten gęsty gaj, widzielibyśmy już stąd Zielone Wzgórze. Teraz miniemy most, potem dalej pojedziemy drogą. Mamy jeszcze pół mili do domu.
– Czy pan Barry ma córeczki? Nie maleńkie, ale takie w moim wieku?
– Owszem, ma córeczkę jedenastoletnią. Nazywa się Diana.
– Ach! – dziewczynka westchnęła bardzo głęboko. – Cóż za prześliczne imię.
– Nie uważam tak. Brzmi jakoś pogańsko. Ja wolę coś bardziej zwyczajnego, Jankę, Mary... Ale kiedy Diana przyszła na świat, w domu Barrych mieszkał nauczyciel, którego proszono o wybór imienia. On to zaproponował imię Diana.
– Szkoda, że nie było nauczyciela tam, gdzie ja się urodziłam... Ach, oto jesteśmy na moście! Zamykam oczy. Zawsze boję się jechać mostem, bo doznaję uczucia, że kiedy się znajdę pośrodku, most złamie się jak scyzoryk i zapadnie pod nami. Dlatego też przymykam oczy, ale z boku zerkam, gdy przypuszczam, że jesteśmy blisko środka mostu. Bo gdyby się załamał, chciałabym to widzieć... Ach, jak ładnie dudni! Lubię, jak tak dudni. Jak to świetnie, że tyle jest na świecie rzeczy do lubienia. Ale oto przejechaliśmy! Teraz spojrzę poza siebie. Dobranoc, kochane Jezioro Lśniących Wód! Zawsze mawiam „dobranoc” temu wszystkiemu, co lubię, tak samo jak ludziom. Chyba ta woda też to lubi – patrzy na mnie, jakby się uśmiechała.
Kiedy wjechali na przyległy pagórek i droga znowu zmieniła kierunek, Mateusz rzekł:
– Jesteśmy bardzo blisko domu. Zielone Wzgórze...
– Ach, niech pan nie mówi gdzie! – przerwała spiesznie, chwytając jego wyciągnięte ramię i zamknęła oczy, by nie widzieć, co wskazuje. – Proszę pozwolić mi zgadnąć. Jestem pewna, że zgadnę!
Znowu otworzyła oczy i rozejrzała się wokoło. Znajdowali się na szczycie wzgórza. Słońce już zaszło, ale krajobraz tonął jeszcze w świetle. Na zachodzie na złotoczerwonym niebie zarysowywała się ciemna dzwonnica kościółka. Niżej roztaczała się mała dolina, a dalej ciągnęło się długie, łagodne wzgórze, usiane przytulnymi, łagodnymi dworkami.
Oczy dziewczynki błądziły uważnie i żywo od jednego dworku do drugiego. Wreszcie zatrzymały się na jednym z nich. Dość obszerny, stojący z dala od gościńca, otoczony obłokiem kwitnących drzew, odcinał się wyraźnie od przyległych lasów. Ponad tym dworem w południowo-zachodniej stronie czystego nieba błyszczała wielka gwiazda niby kryształowa lampa, wskazująca drogę pełną obietnic.
– To tutaj, prawda? – rzekła, wyciągając rękę w ową stronę.
Mateusz raźnie śmignął klacz.
– W istocie, zgadłaś! – rzekł. – Prawdopodobnie pani Spencer bardzo szczegółowo opisała ci wszystko.
– Nie, wcale nie. To, co mówiła, dałoby się równie dobrze zastosować do innych dworków. Nie wytworzyłam sobie wcale dokładnego pojęcia o Zielonym Wzgórzu. Lecz zaledwie je dojrzałam, uczułam, że tam jest mój dom. Ach, czy to aby nie sen?! Czy pan uwierzy, że moje ramię musi być sine i żółte, tyle razy szczypałam się dziś od rana. Co chwila ogarniało mnie straszne uczucie – bałam się, że to wszystko sen. Szczypałam się wtedy, żeby się przekonać, że to prawda... Lecz potem pomyślałam sobie, że jeśli to nawet jest sen, nie chcę się zbudzić, wolę śnić dłużej, i przestałam się szczypać... Ale to jest przecież rzeczywista prawda i istotnie niedługo będę w domu!
Umilkła z westchnieniem zachwytu. Mateusz kręcił się niespokojnie na swym miejscu. Rad był, że to Maryla, a nie on, powie temu biednemu, bezdomnemu dziecku, że dom, do którego tak tęskniło, nie otworzy dla niego swych drzwi.
Zmierzch był już zupełny, kiedy przejeżdżali obok domu pani Linde. Pomimo to czcigodna niewiasta zdołała ich dojrzeć ze swego okna, gdy skręcali na drogę ku Zielonemu Wzgórzu.
Kiedy wjechali w podwórko. Mateusz zadrżał przed mającym nastąpić wyjaśnieniem z uczuciem, którego nie potrafił sobie wytłumaczyć. Nie myślał ani o sobie, ani o Maryli, ani o kłopocie, jaki ta omyłka mogła im obojgu sprawić, lecz o rozczarowaniu dziewczynki. Gdy wyobrażał sobie, jak zgaśnie w jej oczach zachwyt, doznawał tak bolesnego uczucia, jak gdyby miał pomóc w morderstwie; czuł teraz taką odrazę, jaka go opanowywała zazwyczaj, gdy trzeba było zakłuć jagnię, cielę lub jakiekolwiek inne bezradne stworzenie.
Stanęli przed dworkiem. W podwórzu było już zupełnie ciemno. Liście topoli szeleściły wokoło niczym jedwab.
– Niech pan posłucha, jak drzewa rozmawiają we śnie – szepnęła dziewczynka, kiedy postawił ją na ziemi. – Jakież cudne muszą mieć sny!
Po czym ująwszy mocno torbę zawierającą cały jej dobytek, weszła za Mateuszem do sieni.Gdy Mateusz otworzył drzwi, Maryla wybiegła szybko na jego spotkanie. Lecz kiedy wzrok jej padł na dziwaczne, małe stworzenie w ciasnej, brzydkiej sukience, z długimi, ognistoczerwonymi warkoczami i oczyma błyszczącymi radością, cofnęła się zdumiona.
– Cóż to, Mateuszu? – wybuchnęła. – Gdzież jest chłopiec?
– Nie było tam chłopca – odpowiedział Mateusz nieśmiało. – Była tylko ona.
Wskazał dziewczynkę, przypomniawszy sobie dopiero teraz, że nie zapytał jej nawet o imię.
– Nie było chłopca? Ależ musiał tam być – nalegała Maryla. – Przecież prosiliśmy panią Spencer, by go przywiozła.
– Tak, ale nie uczyniła tego. Przywiozła właśnie tę dziewczynkę. Pytałem zawiadowcy stacji. Musiałem więc zabrać ją do domu. Nie można było zostawić dziecka na pustym dworcu, nawet jeśli zaszła jakaś pomyłka.
– A to paradne! – zawołała Maryla.
Podczas tej rozmowy dziewczynka milczała, a spojrzenie jej krążyło od Maryli do Mateusza. Wyraz radości znikł z jej twarzyczki. Zdawało się, że nagle zrozumiała treść rozmowy. Rzuciwszy swą drogocenną torbę, zrobiła kilka kroków naprzód i załamała ręce.
– Nie chcecie mnie! – krzyknęła. – Nie chcecie mnie dlatego, że nie jestem chłopcem! Powinnam się była tego spodziewać! Nikt mnie nigdy nie chciał! Zawsze tak bywało. Powinnam była rozumieć, że to zbyt piękne, aby mogło się spełnić. Powinnam była wiedzieć, że mnie nigdy nikt nie zechce! Ale cóż ja pocznę? Rozpłynę się chyba we łzach.