- W empik go
Ania z Zielonego Wzgórza - ebook
Ania z Zielonego Wzgórza - ebook
Powieść należąca do klasyki literatury dziecięcej i młodzieżowej, ponadczasowy utwór, wielokrotnie przenoszony na deski teatru oraz ekrany. Jedenastoletnia sierota, Ania Shirley, przybywa na Zielone Wzgórze, farmę położoną w malowniczym Avonlea na Wyspie Księcia Edwarda. Samotna, wrażliwa dziewczynka wierzy, że po latach tułaczki i cierpienia znajdzie swą przystań w domu rodzeństwa Cuthbertów. Nie wie jednak, że doszło do pomyłki, gdyż chcieli oni zaadoptować chłopca. Surowa Maryla pragnie natychmiast odesłać Anię, jednak łagodny Mateusz zdaje się mieć inne zdanie niż siostra.
„Ania z Zielonego Wzgórza" jest pierwszą z serii książką o przygodach rudowłosej Ani Shirley. Seria „Ania z Zielonego Wzgórza" stała się inspiracją dla wielu produkcji filmowych, w tym także także najnowszego serialu Netflixa „Ania, nie Anna".
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-281-7274-2 |
Rozmiar pliku: | 607 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zdziwienie pani Linde
Pani Linde mieszkała właśnie w tym miejscu, w którym główna droga do Avonlea zagłębiała się w małą kotlinkę obramowaną olchami i frędzlami paproci. Przecinał ją potok, który rozpoczynał swój bieg w odległym źródełku, w lesie starego Cuthberta. Mówiono, że na odcinku prowadzącym przez lasy potoczek był nieokiełznany i kręty, a towarzyszyły mu tajemnicze stawy i wodospady. Zanim jednakże dotarł do kotlinki pani Linde, zmieniał się w spokojną, dobrze ułożoną rzeczkę, bowiem nawet potoczek nie ośmieliłby się przemknąć pod drzwiami pani Linde bez zachowania należytych manier i form. Zapewne był świadomy, że pani Linde siedzi przy oknie, wodząc surowym wzrokiem za wszystkim, co się rusza w pobliżu, począwszy od potoczków, a skończywszy na dzieciach. Gdyby dostrzegła coś niezwykłego lub nie na miejscu, nie żałowałaby wysiłków, by dociec kryjącej się za tym tajemnicy.
Jest wielu ludzi w Avonlea i gdzie indziej, którzy pasjami zajmują się sprawami sąsiadów kosztem rozwiązywania swoich własnych problemów. Pani Linde była jedną z tych niezwykłych postaci, które potrafią zarządzać jednocześnie swoimi i cudzymi sprawami. Była nadzwyczajną gospodynią. Dom jej lśnił czystością. Prowadziła kółko krawieckie, pomagała w Szkółce Niedzielnej, była najgorliwszą podporą kościelnego Stowarzyszenia Charytatywnego i Komitetu Pomocy na rzecz Misji Zagranicznych. A do tego wszystkiego pani Linde znajdowała jeszcze dość czasu na wielogodzinne wysiadywanie przy kuchennym oknie, kiedy to robiła kołdry na bawełnianej osnowie; a miała ich już szesnaście na swoim koncie. To osiągnięcie stanowiło dla gospodyń z Avonlea powód do zazdrości, tym bardziej, że pani Linde pracowała z wielką wprawą, nie spuszczając jednocześnie z oka głównego traktu, który przechodził w poprzek kotlinki, a potem wił się pod górę stromego, czerwonego wzgórza wznoszącego się dalej. Ponieważ Avonlea zajmowało mały trójkąt półwyspu, rzuconego w Zatokę Świętego Wawrzyńca, otoczonego z dwóch stron wodą, każdy kto udawał się do Avonlea lub je opuszczał, musiał pokonać tę pagórkowatą drogę i wystawić się na krytyczne spojrzenie wszystkowidzących oczu pani Linde. Siedziała tam także pewnego popołudnia na początku czerwca. Ciepłe, jasne słońce ogrzewało jej okno. Sad na zboczu poniżej domu tonął w spływającym welonie różowo-białych pąków, rozbrzmiewających brzęczeniem rojów pszczół. Tomasz Linde, potulny człowieczek, którego całe Avonlea zwało „mężem pani Linde”, siał późną rzepę na pagórkowatym polu za szopą. Podobnie zapewne także Mateusz Cuthbert robił to samo na swoim czerwonym polu w pobliżu strumyka obok Zielonego Wzgórza. Pani Linde była o tym przekonana, gdyż z jego własnych ust usłyszała poprzedniego wieczoru, w sklepie Williama J. Blaira, jak zwierzał się Piotrowi Morrisonowi z zamiaru wysiania rzepy następnego popołudnia. Oczywiście odpowiadał wówczas na pytanie Piotra, jakżeby mogło być inaczej! Przecież nigdy w życiu nie przytrafiło się nikomu usłyszeć czegokolwiek z ust Mateusza Cuthberta z jego własnej nieprzymuszonej woli.
A mimo to, teraz właśnie, o godzinie pół do czwartej w normalny dzień pracy, Mateusz Cuthbert pojawił się na drodze i spokojnie powożąc dwukółką, przejechał kotlinkę i wjechał na wzgórze.
A do tego jeszcze miał na sokie najlepszy garnitur i koszulę z białym kołnierzykiem, co stanowiło niechybny dowód, że wyjeżdża poza miasto. Dodać jeszcze należy, że do pojazdu, którym jechał, zaprzężona była gniada klaczka, no i że wszystko to razem świadczyło o tym, że czeka go dość odległa podróż. Dokąd to udawał się Mateusz Cuthbert i w jakim celu?
Gdyby chodziło o jakiegokolwiek innego mieszkańca Avonlea, pani Linde, błyskotliwie składając razem wszystkie elementy układanki, zdołałaby zgrabnie odgadnąć odpowiedź na oba pytania. Jednakże Mateusz tak rzadko opuszczał swoje domostwo, że tylko jakaś nader pilna i niezwykła przyczyna mogła go zmusić do wyjazdu. Był to wyjątkowo nieśmiały człowiek, któremu nie w smak było przebywanie wśród obcych lub podróżowanie wiążące się z koniecznością częstszego zabierania głosu. Mateusz odświętnie wystrojony, z białym kołnierzykiem i w dwukółce, stanowił rzadko spotykany widok. Chociaż pani Linde długo łamała sobie głowę, tym razem nie potrafiła znaleźć żadnego rozwiązania, co całkowicie zepsuło jej radosne, popołudniowe samopoczucie.
– Wpadnę na Zielone Wzgórze po herbacie i dowiem się od Maryli, dokąd i po co pojechał – zdecydowała wreszcie ta zacna niewiasta. – Zazwyczaj nie jeździ o tej porze roku do miasta. Nie ma też zwyczaju składać nikomu wizyt. Gdyby zabrakło mu ziarna siewnego, nie wystroiłby się tak odświętnie ani też nie brałby dwukółki, żeby jechać go dokupić. A znowu gdyby miał przywieźć doktora, nie jechałby tak wolno. Jednakże coś musiało się wydarzyć od ukiegłego wieczoru, coś, co zmusiło go do tego wyjazdu. Jestem bezgranicznie zdziwiona, ot co! Nie zaznam chwili spokoju, dopóki się nie dowiem, co za przyczyna wygnała Mateusza Cuthberta z Avonlea.
No i konsekwentnie, po herbacie, pani Linde wyruszyła. Podróż nie była daleka. Wielki, przysadzisty, umajony sadem dom Cuthbertów stał w niewielkiej odległości, przy drodze pnącej się nad kotlinką pani Linde.
Prawdę mówiąc, długa aleja dojazdowa wpłynęła na znaczne oddalenie domostwa Cuthbertów. Budując je, ojciec Mateusza, równie cichy i nieśmiały jak jego syn, celowo usunął się najdalej jak mógł od swych bliźnich. Cud, że nie zdecydował się na ukrycie Zielonego Wzgórza gdzieś w głębi leśnych chaszczy. Zielone Wzgórze zostało zbudowane na najbardziej oddalonym skrawku wykarczowanej ziemi i stało tam do tej pory, prawie niewidoczne z głównego traktu, wzdłuż którego rozłożyły się, przychylnie nastawione do towarzystwa innych, pozostałe domostwa Avonlea. Pani Linde uważała, że takie miejsce nie zasługuje na nazwę domu.
– Czyż pobyt w takiej głuszy można określić mianem mieszkania – powiedziała do siebie, krocząc po trawie obok alejki dojazdowej, zrytej głębokimi koleinami i porośniętej krzewami dzikiej róży. – Nic dziwnego, że Mateusz i Maryla zdziwaczeli, żyjąc tu samotnie, z dala od innych. Z drzewami trudno się zaprzyjaźnić, choć, gdyby to było możliwe, tym dwojgu nie brakowałoby przyjaciół. Ja zdecydowanie wolę mieć bliski kontakt z ludźmi. Ale, prawdę rzekłszy, wyglądają na zupełnie zadowolonych. Ale to tylko dlatego, że się przyzwyczaili. Człowiek może przyzwyczaić się do wszystkiego, nawet do stryczka, jak rzekł pewien skazaniec pochodzenia irlandzkiego.
W towarzystwie tych myśli pani Linde wkroczyła z podjazdu na podwórko Zielonego Wzgórza. Było ono bardzo schludne i ocienione zielenią. Z jednej strony obsadzono je wielkimi, dziś leciwymi wierzbami, a z drugiej wymuskanymi, czarnymi topolami. Nawet nadzwyczaj wyostrzony wzrok pani Linde nie z dolał dostrzec na podwórku żadnego zbędnego kamyczka czy niepotrzebnego patyka. Zresztą podejrzewała, że Maryla Cuthbert zamiata podwórko równie często, jak ona sama sprząta swój dom. Tu można by jeść prosto z ziemi, nie obawiając się przysłowiowego pyłku kurzu.
Pani Linde zapukała delikatnie w kuchenne drzwi i weszła do środka, słysząc zaproszenie. Kuchnia na Zielonym Wzgórzu była wesołym pomieszczeniem – czy może raczej zasługiwałaby na to miano, gdyby nie było tu tak chorobliwie czysto, przez co sprawiała wrażenie obiektu muzealnego. Okna jej wychodziły na wschód i na zachód. Przez zachodnie okno, z którego widać było podwórko z tyłu domu, wdzierał się potok soczystego czerwcowego słońca. Wschodnie okno było pokryte zielenią obrastającej je winorośli. Stąd wystarczyło rzucić okiem, by dojrzeć po lewej stronie biało kwitnące wiśnie w sadzie, a także smukłe brzózki w dole, w kotlince przy potoczku. Tutaj siadywała Maryla Cuthbert, choć rzadko to jej się zdarzało; zawsze była nieco nieufna wobec promieni słońca, które zdawały się jej nader roztańczone i nieodpowiedzialne i dlatego nie pasowały do tego świata, który, jej zdaniem, powinien być traktowany poważnie. I teraz siedziała tu, robiąc na drutach, a stół za jej plecami nakryty był do kolacji. Zanim pani Linde zamknęła za sobą drzwi, zdążyła już dostrzec wszystko, co znajdowało się na stole. Położono na nim trzy talerze, co oznaczało, że Maryla oczekuje kogoś, kto przyjedzie z Mateuszem. Jednakże na stole stały zwykłe, codzienne naczynia, marmolada z dzikich jabłek i kawałki pokrojonego ciasta, zaledwie jednego rodzaju. Oznaczało to, że nie oczekiwano żadnego nadzwyczajnego gościa. Dlaczego w takim razie Mateusz włożył biały kołnierzyk i zaprzągł gniadą klaczkę? Pani Linde czuła zawrót głowy, nadwerężając swój umysł dla rozwiązania tej niezwykłej tajemnicy, otaczającej spokojne, dalekie od niezwykłości Zielone Wzgórze.
– Dobry wieczór, moja droga – powiedziała szybko Maryla. – Wyjątkowo piękny jest ten wieczór, prawda? Siadaj, proszę. Jak się ma twoja rodzina?
Coś, co z braku odpowiedniejszej nazwy można by nazwać przyjaźnią, istniało od zarania ich znajomości, mimo, a może właśnie dlatego, że tak bardzo się różniły.
Maryla była wysoką, szczupłą kobietą, kanciastą i pozbawioną wszelkich okrągłości. Jej ciemne włosy przetkane były siwymi pasmami. Zwijała je zawsze w mały, twardy węzeł z tyłu głowy, z którego wystawały groźnie dwie metalowe szpilki. Wyglądała na kobietę o wąskich horyzontach, surowych zasadach i taką faktycznie była. Jedynie w wyrazie jej ust było coś nietypowego. Gdyby były nieco pełniejsze, można by powiedzieć, że widać w nich ślad skrywanego skrzętnie poczucia humoru.
– Mamy się wszyscy bardzo dobrze – powiedziała pani Linde. – Natomiast przestraszyłam się o ciebie, kiedy zobaczyłam dziś Mateusza wyruszającego w podróż. Przyszło mi do głowy, czy czasem nie jedzie po lekarza.
Usta Maryli skrzywiły się ze zrozumieniem. Spodziewała się pani Linde, wiedząc, że tak nieoczekiwany widok Mateusza, wybierającego się na przejażdżkę, wystawi na zbyt wielką próbę jej niepohamowaną ciekawość.
– Ależ nie. Czuję się świetnie, chociaż wczoraj bardzo bolała mnie głowa – powiedziała. – Mateusz pojechał do Bystrej Rzeki po chłopczyka z sierocińca w Nowej Szkocji. Mały przyjeżdża popołudniowym pociągiem.
Nawet gdyby Maryla powiedziała, że Mateusz udał się do Bystrej Rzeki na spotkanie z przybyłym z Australii kangurem, pani Linde nie doznałaby większego szoku. Na chwilę odebrało jej mowę. Było nie do pomyślenia, żeby Maryla mogła z niej kpić, ale w tej chwili pani Linde była skłonna ją o to podejrzewać.
– Czy mówisz poważnie, Marylo? – spytała, odzyskawszy wreszcie głos.
– Tak. Oczywiście – rzekła Maryla, jak gdyby sprowadzanie chłopców z sierocińca w Nowej Szkocji było częścią normalnej wiosennej pracy na każdej farmie w Avonlea, nie zaś jakimś niewyobrażalnym wręcz odstępstwem od tutejszej codzienności.
Pani Linde zdała sobie sprawę, że jest właśnie w trakcie przechodzenia poważnego wstrząsu. Myśli jej składały się z samych wykrzykników. Chłopiec! Maryla i Mateusz Cuthbert mają adoptować chłopca! Z sierocińca! Bez wątpienia świat staje na głowie! Teraz już na pewno nic jej nie zdziwi! Nic!
– Doprawdy, skąd ten pomysł? – spytała z dezaprobatą. Cała ta sprawa była realizowana bez zasięgnięcia jej rady, a więc oczywiście nie może spotkać się z jej akceptacją.
– Cóż, myśleliśmy o tym od dawna, prawdę rzekłszy od początku zimy – odparła Maryla. – Tuż przed świętami Bożego Narodzenia pani Spencer, podczas wizyty u nas, opowiedziała nam o planowanym na wiosnę wzięciu dziewczynki z sierocińca w Miasteczku Nadziei. Mieszka tam jej kuzynka i pani Spencer, podczas odwiedzin u niej, dowiedziała się wszystkiego o sierocińcu. Tak to nam zapadło w serce, że od owej chwili ciągle mówiliśmy o tym z Mateuszem. Pomyśleliśmy, że lepiej będzie wziąć chłopca. Mateusz starzeje się. Skończył już sześćdziesiątkę i nie jest już tak żwawy, jak kiedyś. Z jego sercem też nie jest najlepiej. Sama wiesz, jak trudno załatwić kogoś do pomocy. Jedyni chętni to ci niewyrośnięci, przygłupi chłopcy francuskiego pochodzenia. Jak nareszcie zdołasz takiego przyuczyć do pracy w polu i dostosować do swoich wymagań, znika, żeby podjąć pracę w fabryce konserw z homarów lub żeby zrobić karierę w Stanach. Na początku Mateusz sugerował, żeby sprowadzić jakiegoś chłopca ze Starego Kraju. Na to mogłam powiedzieć tylko „nie”. Może by się i sprawdził. Nie wykluczam tego, ale nie chcę nawet prókować z jakimś londyńskim ulicznikiem. Powiedziałam mu więc – weźmy przynajmniej chłopca tu urodzonego. Wiem, że obojętnie kogo weźmiemy, zawsze łączy się z tym ryzyko, ale będę spokojniejsza i lepiej będę spała w nocy, jeśli chłopiec będzie naszym krajanem. Tak więc ostatecznie zdecydowaliśmy się poprosić panią Spencer o wybranie dla nas chłopca, kiedy pojedzie po swoją dziewuszkę. W zeszłym tygodniu dotarła do nas wiadomość o jej wyjeździe, więc daliśmy jej znać, wykorzystując w tym celu rodzinę Ryszarda Spencera w Carmody. Powiadomiliśmy ją, że będziemy oczekiwać dorodnego, mądrego chłopca w wieku dziesięciu lub jedenastu lat. Uznaliśmy, że ten wiek będzie najlepszy. Dziecko będzie wystarczająco duże, żeby wdrożyć je od początku do pewnych prac, a jednocześnie dość małe, żeby nie mieć jakichś fatalnych nawyków. Pomyśleliśmy, że możemy mu stworzyć dobry dom i zapewnić naukę. Dostaliśmy telegram od pani Spencer – listonosz przyniósł go niedawno ze stacji. Wynika z niego, że przyjeżdżają dziś po południu, pociągiem o siedemnastej. Dlatego właśnie Mateusz udał się do Bystrej Rzeki na spotkanie z chłopcem. Pani Spencer dopilnuje, żeby tam wysiadł, bo, jak wiesz sama, jedzie dalej do Białych Piasków.
Pani Linde miała w zwyczaju szczerze mówić wszystko, co myśli – do tego dodać należy, że była z tego swego obyczaju szalenie dumna. Odchrząknęła i postanowiła wyrzucić z siebie wszystko, co ma na wątrobie, ustaliwszy w duchu swoje nastawienie psychiczne do zadziwiających wydarzeń.
– No cóż, Marylo, powiem ci szczerze, że moim zdaniem decydujesz się na lekkomyślny krok – rzecz bardzo ryzykowną, ot co! Skąd możesz wiedzieć, jakie dziecko tobie się przytrafi. Sprowadzasz do domu obcego chłopca, nie wiedząc zupełnie nic na jego temat. Nie znasz jego usposobienia, nie wiesz, jacy byli jego rodzice ani na jakiego wyrośnie człowieka. Nie dalej jak w zeszłym tygodniu czytałam w gazecie o pewnym małżeństwie, gdzieś na zachód od nas, które przyjęło chłopaka z sierocińca, a ten podpalił nocą ich dom – umyślnie podpalił, Marylo! Spłonęli w łóżkach prawie na popiół. I znam jeszcze inny przypadek – przypadek adoptowanego chłopca, który miał zwyczaj wysysać surowe jajka. Nie mogli go od tego w żaden sposób odzwyczaić! Gdybyś spytała mnie o radę w tej kwestii, powiedziałabym tobie, żebyś opamiętała się, póki można, i nie myślała nawet o czymś takim, ale ty uznałaś oczywiście, że sama wiesz lepiej.
Ta katastroficzna, hiobowa wizja roztoczona przed Marylą nie zdawała się stanowić dla niej ani powodu do obrazy, ani też do przerażenia. Spokojnie kontynuowała robótkę.
– Nie przeczę, że w tym, co mówisz, jest trochę prawdy. Sama także odczuwam pewien niepokój. Ale Mateuszowi bardzo zależało. Widać to było już od pierwszej chwili, więc uległam. Mateusz tak rzadko czegoś pragnie, że kiedy już się to zdarzy, uważam, że nie mam prawa mu odmówić. A co do ryzyka – wiąże się prawie ze wszystkim, co robimy na tym świecie. Zresztą nigdy nie ma pewności, nawet w przypadku własnych dzieci – nie wszystkie z nich wyrastają na porządnych ludzi. A poza tym Nowa Szkocja jest tuż obok Wyspy. Co innego, gdyby miał tu przybyć z Anglii lub ze Stanów. Niemożliwe, żeby ktoś pochodzący z tak bliskiej okolicy bardzo się od nas różnił.
– No cóż, mam nadzieję, że wszystko skończy się dobrze – rzekła pani Linde tonem, który miał dobitnie obrazować jej bolesne wątpliwości. – Tylko żebyś potem nie mówiła, że ciebie nie przestrzegałam, jeżeli puści z dymem Zielone Wzgórze lub wrzuci trochę strychniny do studni. Słyszałam o takim przypadku w Nowym Brunszwiku, gdzie dziecko z sierocińca zrobiło coś takiego. Cała rodzina zmarła w straszliwych bólach. Tylko wówczas chodziło o dziewczynkę.
– No, przynajmniej to niebezpieczeństwo nas nie dotyczy, bo my nie będziemy wychowywać dziewczynki – rzekła Maryla, jak gdyby zatrute studnie były wyłączną specjalnością niegrzecznych dziewczynek, a więc w przypadku chłopca nie mogły im grozić. – Nigdy nie zgodziłabym się na wzięcie dziewczynki na wychowanie. Dziwię się, dlaczego pani Spencer robi coś takiego. Ale ona najchętniej wzięłaby sobie na głowę cały sierociniec, gdyby tylko mogła.
Pani Linde chętnie pozostałaby do pojawienia się Mateusza wraz ze sprowadzonym, osieroconym chłopcem. Zdała sobie jednak sprawę, że trwałoby to jeszcze co najmniej dwie godziny, więc podjęła decyzję, że pójdzie na farmę Roberta Bella i podzieli się nowiną z sąsiadami. Będzie to bez wątpienia sensacja, której nic nie może się równać. Pani Linde nie odczuwała z niczego tak wielkiej satysfakcji, jak z zadziwiania swoich rozmówców sensacyjnymi wiadomościami. Wyniosła się więc, żegnana z uczuciem ulgi przez Marylę, której wątpliwości i lęki naraz odżyły pod wpływem tych pesymistycznych przestróg.
– Cóż, nigdy bym się tego nie spodziewała! – wykrzyknęła pani Linde, kiedy znalazła się w bezpiecznej odległości. – Chyba śnię, naprawdę mam takie wrażenie. Cóż, szkoda mi tego biednego chłopca, bez wątpienia. Mateusz i Maryla nie mają przecież pojęcia o dzieciach. Na pewno będą domagali się od niego większej mądrości i rozsądku, niż gdyby był własnym dziadkiem. Choć tak naprawdę jest wątpliwe, czy taki chłopiec miał kiedykolwiek w ogóle dziadka. Czuję się jakoś dziwnie, gdy pomyślę, że na Zielonym Wzgórzu pojawi się dziecko. Nigdy dotąd nie mieszkał tam nikt młody. Przecież nawet Mateusz i Maryla byli już dorośli, gdy wybudowano nowy dom, aczkolwiek patrząc dziś na nich, trudno uwierzyć, że w ogóle byli kiedyś dziećmi. Wcale nie chciałabym być na miejscu tego chłopca, ot co – tymi słowy odezwała się pani Linde do krzewów dzikiej róży z głębi swego serca. Gdyby jednak mogła zobaczyć dziecko czekające właśnie w tej chwili cierpliwie na stacji Bystra Rzeka, jej współczucie byłoby znacznie większe i głębsze.ROZDZIAŁ II
Zdumienie Mateusza Cuthberta
Mateusz Cuthbert i gniada klaczka podążali wygodną drogą do odległej o kilka kilometrów Bystrej Rzeki. Droga była ładna, biegła pośród przytulnych gospodarskich zabudowań, przetykanych od czasu do czasu małym laskiem jodłowym lub kotlinką, w której pąki kwiatów zwieszały się z dzikich śliw. Powietrze było słodkie od pyłków unoszących się nad sadami kwitnących jabłoni, a łąki opadały łagodnie w kierunku odległego horyzontu spowitego w perłowo-purpurową mgłę, a do tego:
Małe ptaszki niewysłowionym świergotem wielbiły
jakby jedyny dzień lata, ten dzień, w którym żyły.
Mateusz radował się przejażdżką na swój własny sposób, acz zakłócały ją chwile, gdy musiał pozdrawiać mijane kobiety. Na Wyspie Świętego Edwarda przyjął się bowiem taki zwyczaj, że należało się kłaniać każdej spotkanej osobie, niezależnie od tego, czy był to ktoś znajomy, czy też nie.
Mateusz odczuwał przerażenie na widok każdej przedstawicielki płci żeńskiej, z wyjątkiem Maryli i pani Linde. Odnosił wrażenie, że te tajemnicze stworzenia wyśmiewają się z niego. Niewykluczone, że wcale się przy tym nie mylił, gdyż charakteryzował go przedziwny wygląd. Figurę miał niezdarną, jego długie stalowosiwe włosy sięgały aż do zgarbionych pleców, a twarz zasłaniała gęsta, jasnobrązowa broda, jaką nosił od dwudziestego roku życia. Prawdę mówiąc, jako dwudziestolatek niewiele różnił się od dzisiejszego sześćdziesięcioletniego mężczyzny, z wyjątkiem oczywiście siwizny.
Kiedy dojechał do Bystrej Rzeki, nie dostrzegł nawet śladu pociągu. Doszedłszy do wniosku, że jest jeszcze za wcześnie, przywiązał klaczkę przed pobliskim hotelikiem i skierował się na stację. Długi peron był prawie całkowicie wyludniony. Jedyną widoczną osdbą była dziewczynka siedząca nieruchomo na drugim jego końcu. Mateusz, dostrzegłszy kątem oka, że osóbka jest płci żeńskiej, przemknął obok niej chyłkiem w pośpiechu, nawet nie patrząc w jej kierunku. Gdyby tylko zechciał na nią zerknąć, nie mógłby nie zauważyć pełnego napięcia wyczekiwania w jej pozie i wyrazie twarzy. Siedziała, czekając na coś lub na kogoś, a ponieważ była to jedyna rzecz, która w tej chwili pozostawała jej do zrobienia, włożyła całe swe serce w tę czynność.
Mateusz natknął się na zawiadowcę, zamykającego właśnie kasę, co stanowiło widomy znak przygotowań do opuszczenia stacji celem udania się do domu na wieczorny posiłek. Mateusz zapytał go, czy pociąg przyjedzie o piątej bez opóźnienia.
– Pociąg „piątowy” odjechał ze stacji już pół godziny temu – odparł energicznie kolejarz. – I wysadzono z niego gościa jadącego do pana, małą dziewczynkę. Siedzi sobie tam, na peronie. Proponowałem jej przejście do poczekalni dla pań, ale odparła mi poważnie, że woli pozostać na zewnątrz. „Więcej tu pola do popisu wyobraźni” – rzekła. To oryginalne stworzenie, mówię panu.
– Ależ ja nie oczekuję dziewczynki – zaoponował Mateusz. – Przyjechałem tu po chłopca. Powinien tu być. Pani Spencer miała mi go przywieźć z Nowej Szkocji.
Zawiadowca stacji zagwizdał.
– To jakaś pomyłka – rzekł. – Pani Spencer wysiadła wraz z tą dziewuszką z pociągu i zleciła mi opiekę nad nią. Od niej dowiedziałem się, że zamierzacie z siostrą zaadoptować tę dziewczynkę z sierocińca i wkrótce ktoś z was po nią przyjedzie. To wszystko, co mi o tym wiadomo. I zapewniam pana, że nie ukrywam tu w pobliżu innych sierotek.
– Nic z tego nie rozumiem – wyjąkał bezradnie Mateusz, modląc się w duchu, żeby nagle pojawiła się tu Maryla i znalazła jakieś wyjście z tej sytuacji.
– No cóż, najlepiej niech pan zapyta dziewczynkę – powiedział obojętnie zawiadowca. – Założę się, że świetnie wszystko wyjaśni, bo wygląda na bardzo rezolutne dziecko. Może nie mieli już na stanie więcej chłopców takiego rodzaju, jaki panu odpowiada.
Odszedł żwawym krokiem, czując rosnący głód, a nieszczęsny Mateusz pozostał sam z tym, co powinien teraz zrobić, a to zdawało mu się trudniejsze niż napastowanie dzikiego lwa w jego własnej jaskini. Miał podejść do obcej mu dziewczynki, a do tego sierotki, i zapytać ją, dlaczego nie jest chłopcem. Mateuszowi łkało coś w duszy, ale zawrócił na pięcie i niechętnie, szurając nogami, poszedł w kierunku dziewczynki.
Dziecko wodziło nieustannie za nim wzrokiem od chwili, gdy przeszedł obojętnie obok niej, i teraz też jej oczy na nim spoczywały. Mateusz nie patrzył na dziewczynkę, a zresztą nawet gdyby na nią rzucił okiem i tak nie zdołałby uchwycić jej rzeczywistego obrazu. Przeciętny obserwator dostrzegłby w niej jednak dziecko w wieku jedenastu lat, ubrane w kusą, przyciasną, nadzwyczaj brzydką sukienczynę z żółtawej zgrzebnej wełny. Miała też wypłowiały, brązowy, marynarski kapelusz, spod którego opadały wzdłuż pleców dwa bardzo grube warkocze, wyraźnie rudego koloru. Twarzyczka dziewczynki była drobna, blada i gęsto usiana piegami. Usta były wydatne, a oczy wielkie, zielone w jednym oświetleniu, a znów w innym szare i markotne.
Tyle zobaczyłby przeciętny obserwator. Ktoś bardziej spostrzegawczy mógłby zaś zauważyć, że bródka panienki jest spiczasta i mocno zaznaczona, że wielkie oczy są pełne ognia i ożywienia, że usta mają śliczny wykrój i pełne są wyrazu, że czoło jest szerokie. Krótko mówiąc, nasz doskonały obserwator mógłby dojść do wniosku, że w ciele tej zagubionej istotki rodzaju żeńskiego, która tak bardzo onieśmielała i przerażała Mateusza, znalazła siedzibę niezwykła dusza. Mateuszowi oszczędzono jednakże trudu zagadnięcia dziewczynki, ponieważ, gdy tylko ta ostatnia doszła do wniosku, że mężczyzna zmierza do niej, wstała, chwytając chudą rączką obdartą, staromodną torbę z dywanowej tkaniny i wyciągając drugą do Mateusza.
– Zapewne pan Mateusz Cuthbert z Zielonego Wzgórza? – powiedziała nadzwyczaj dźwięcznym, słodkim głosikiem. – Tak się cieszę, że pana widzę. Zaczęłam już się bać, że nie przyjedzie pan po mnie, i wyobrażałam sobie różne powody, które mogły pana zatrzymać. Zdecydowałam już nawet, że jeżeli nie przyjedzie pan dzisiaj wieczorem, wówczas pójdę po torze do tej wielkiej, dzikiej wiśni na zakręcie, wdrapię się na nią i tam spędzę noc. Wcale bym się nie bała. Prawda, że pięknie byłoby spać na dzikiej wiśni, bielusieńkiej od kwitnących pąków w księżycowej poświacie? Prawda, że w marzeniach można by porównać to miejsce z marmurowymi salami zamku? A poza tym byłam przekonana, że jeśli nie zdoła pan przyjechać wieczorem, to na pewno przyjedzie pan jutro rano.
Mateusz wziął niezgrabnie małą, chudą rączkę w swoją dłoń. W tym samym momencie zrozumiał, co zrobi. Nie umiałby powiedzieć temu dziecku o błyszczących oczach, że popełniono błąd. Weźmie ją do domu i niech ten ciężar przejmie na siebie Maryla. Zresztą obojętne kto popełnił pomyłkę – i tak nie można jej pozostawić samej w Bystrej Rzece. Można więc odłożyć te wszystkie pytania i wyjaśnienia aż do chwili, gdy bezpiecznie znajdzie się znów na Zielonym Wzgórzu.
– Przepraszam za spóźnienie – rzekł nieśmiało. – Chodź. Koń czeka tam, koło hotelu. Podaj mi torbę.
– Ależ mogę ją przecież nieść sama – dziewczynka odparła radośnie. – Nie jest ciężka. Mam w niej cały swój dobytek, ale nie waży on wiele. Kiedy nie trzyma się jej w pewien specyficzny sposób, wtedy się otwiera. Lepiej więc, żebym sama ją niosła, ponieważ umiem chronić się przed jej sztuczkami. Strasznie stara jest ta moja dywanowa torba. Och, jak cieszę się, że pan przyjechał, mimo że byłoby miło usnąć na tej kwitnącej wiśni. Czy to prawda, że czeka nas daleka droga? Pani Spencer powiedziała, że mamy do pokonania długą trasę. Podobno dwanaście kilometrów. Tak się cieszę. Po prostu uwielbiam jazdę dwukółką. Ach, jakie to cudowne, że zamieszkam z wami i będę do was należeć. Nigdy do nikogo nie należałam. Naprawdę! Ale najgorszy był sierociniec. Byłam tam co prawda tylko cztery miesiące, ale to wystarczy. Pewnie nigdy nie był pan sierotą w sierocińcu, więc trudno panu to sobie wyobrazić. To najgorsze, co może się komuś przytrafić. Pani Spencer skrytykowała mnie, że tak dosadnie wyrażam się o moim poprzednim miejscu zamieszkania. A ja przecież nie miałam na myśli nic złego. A swoją drogą przyszło mi do głowy, jak łatwo być niegodziwym, zupełnie nie zdając sobie z tego sprawy. Zgadza się pan ze mną? Opiekunowie w sierocińcu byli dobrzy. Ale w takim miejscu trudno sobie cokolwiek wyobrażać. Nic do tego nie nastraja, no może z wyjątkiem pozostałych sierot. Całkiem świetnie można wyobrażać sobie różne rzeczy na ich temat – na przykład, że dziewczynka, która siedzi obok mnie, jest w rzeczywistości córką prawdziwego hrabiego, wykradzioną rodzicom we wczesnym niemowlęctwie przez pozbawioną skrupułów pielęgniarkę, która zmarła, nie wyznawszy prawdy. Często leżałam nocą, nie śpiąc, i wyokrażałam sobie różne rzeczy, ponieważ w ciągu dnia nie miałam na to czasu. Podejrzewam, że to spowodowało moją chudość – jestem strasznie chuda, prawda? Nawet gram tłuszczu nie przyobleka moich kostek. Uwielbiam wyobrażać sobie, że jestem ładną, pulchną dziewczynką, o krągłych ramionkach, z dołeczkami koło łokci.
W tym miejscu towarzyszka Mateusza zamilkła, trochę dlatego, że zadyszała się od potoku własnych słów, a trochę dlatego, że stali już obok powozu. Nie powiedziała już ani słowa, aż wyjechali poza wieś, gdzie droga tak głęboko wrzynała się w miękką glebę, że jej pobocza, które zdobiły kwitnące, dzikie wiśnie i smukłe, białe brzózki, sięgały wyżej niż ich głowy.
Dziewczynka wyciągnęła rączkę i ułamała gałązkę dzikiej wiśni, która otarła się o dwukółkę.
– Czyż to nie piękne? Z czym kojarzy się panu to drzewko wychylające się z pobocza, całe białe i koronkowe? – spytała.
– No cóż, nn...nnie mam pojęcia – rzekł Mateusz.
– Ależ oczywiście z panną młodą, całą w bieli, z uroczą woalką, jak mgiełka. Nigdy nie widziałam ślubu, ale potrafię sobie wyobrazić pannę młodą. Jestem taką brzydulą, że nikt nigdy nie zechce mnie poślubić, chyba że jakiś zagraniczny misjonarz. Przypuszczam, że taki misjonarz mógłby nie być specjalnie wymagający. I przynajmniej miałabym białą suknię. To jest moje najbardziej niedościgłe marzenie o ziemskim luksusie. Tak kocham piękne suknie. Odkąd pamiętam, nigdy nie byłam ładnie ubierana. Ale to nie szkodzi, bo mam przynajmniej do czego tęsknić. A przecież mogę marzyć, że mam piękne stroje. Dziś rano ze wstydem wyjechałam z sierocińca, bo musiałam włożyć tę straszną, starą sukienkę. Wszystkie sieroty muszą nosić odzież z tego samego ciemnego materiału. Pewien kupiec z Miasta Nadziei darował sto metrów tej wełny naszemu domowi. Podobno dlatego, że nie mógł jej sprzedać, ja jednak wolałabym uważać, że zrobił to z dobrego serca. Prawda, że tak lepiej? Kiedy wsiadłyśmy do pociągu, czułam, że oczy wszystkich utkwione są we mnie ze współczuciem. Ale wzięłam się w garść i oddałam się marzeniom – miałam na sobie najcudowniejszą, jedwabną, jasnobłękitną sukienkę – bo, jeśli już marzyć, to o tym, co najpiękniejsze. Głowę osłaniał mi kapelusz, cały w kwiatach i drżących piórach, i jeszcze miałam złoty zegarek, nowe rękawiczki i buciki. To rozweseliło mnie i podróż na wyspę upłynęła mi bardzo przyjemnie. Na statku czułam się świetnie. Pani Spencer też dobrze zniosła tę część podróży, choć zazwyczaj ją mdli. Powiedziała mi, że nie miała czasu na morską chorobę, gdyż cały czas nie mogła spuścić ze mnie oka, obawiając się, że wypadnę za burtę. Uskarżała się, że ciągle znikam jej z pola widzenia i myszkuję po całym statku. Ale jeżeli to uchroniło ją przed chorobą morską, powinna mi dziękować za to myszkowanie, prawda? Musiałam sobie obejrzeć wszystko, bo przecież nie wiem, czy jeszcze kiedykolwiek popłynę statkiem. Och, niech pan spojrzy! Znów kwitnące wiśnie! Pełno ich tu! Ta wyspa jest najbardziej kwitnącym miejscem na świecie. Już ją pokochałam. Tak się cieszę, że tu zamieszkam. Mówiono mi wielokrotnie, że Wyspa Księcia Edwarda jest najpiękniejszym miejscem na ziemi i często wyobrażałam sobie, że tu mieszkam, ale tak naprawdę nigdy nie przypuszczałam, że może mnie spotkać coś tak pięknego. To zachwycające, gdy marzenia się spełniają, prawda? Jakie śmieszne są te czerwone drogi! Kiedy wsiadłyśmy do pociągu w Charlottetown, przesuwały się za oknem jak jaśniejące czerwienią błyskawice. Spytałam panią Spencer, dzięki czemu mają ten kolor. Odparła, że nie wie, i zażądała, żebym ulitowała się nad nią i przestała zarzucać ją pytaniami. Powiedziała, że naliczyła już ich co najmniej tysiąc. Wierzę, że tak było, ale jakżeż inaczej dowiem się czegokolwiek, jeżeli nie będę pytać? A dlaczego te drogi są czerwone?
– No cóż, nnn...nnie mam pojęcia – rzekł Mateusz.
– Tak, to będzie jedno z pytań, na które muszę znaleźć odpowiedź któregoś dnia. Czyż to nie wspaniałe móc odkrywać prawdę dotyczącą rozmaitych zjawisk? Tak cudownie jest żyć, świat jest tak nadzwyczaj interesujący. Nie byłby taki nawet w połowie, gdybyśmy wszystko o nim wiedzieli, prawda? Przecież wtedy nic nie pozostałoby dla wyobraźni i marzeń, czyż nie? Czy nie mówię za dużo? Wszyscy naokoło skarżą się, że jestem zbyt gadatliwa. Czy nie przeszkadza to panu? Jeśli powie pan, to natychmiast zamilknę. Potrafię nic nie mówić, nawet przez dłuższy czas, jeżeli tak postanowię, aczkolwiek nie jest to łatwe.
Mateusz, ku własnemu niepomiernemu zdziwieniu, doskonale się bawił. Jak większość milczków lubił osoby gadatliwe, zawsze wtedy, gdy skore były do paplania, nie wymagając jego wzajemności. Jednakże nigdy nie przyszło mu nawet do głowy, że towarzystwo małej dziewczynki może sprawić mu taką przyjemność. Kobiety były dla niego czymś strasznym, a małe dziewczynki były jeszcze gorsze. Nie znosił ich przekradania się obok niego, z ukradkowymi spojrzeniami, jak gdyby podejrzewały, że połknie je jednym haustem, jeśli odważą się wyrzec choć słowo. Tak wyglądały dobrze ułożone dziewczynki z Avonlea. Ale ta piegowata czarodziejka była zupełnie inna. Chociaż nie nadążał swą spowolniałą inteligencją za jej błyskotliwymi procesami myślowymi, uznał, że jakby polubił jej paplanie. Odezwał się więc nieśmiało, jak to miał w zwyczaju:
– Ależ możesz sobie gadać ile wlezie. Mnie to nie przeszkadza.
– Ach, to się cieszę! Jestem pewna, że się zaprzyjaźnimy. To taka ulga móc zabrać głos, kiedy tylko się zechce; jak nie słyszy się, że dzieci i ryby nie mają głosu. Mówiono mi to już z milion razy. A często śmieją się ze mnie, bo używam wyszukanych słów. Ale przecież kiedy myślę o rzeczach wielkich, nie mogę opowiadać o nich, używając prozaicznych wyrazów, prawda?
– Nn...nn...no tt...t...tak, to wydaje mi się sensowne – rzekł Mateusz.
– Zdaniem pani Spencer mój język jest podwieszony tylko w środku. Ale tak nie jest, jest mocno przymocowany tak jak u wszystkich. Powiedziała mi też, że pana gospodarstwo nazywa się Zielone Wzgórze. Na moje pytania dodała, że dookoła niego rośnie wiele drzew. Tak mnie to ucieszyło. Kocham drzewa. A w pobliżu sierocińca nie było ich wcale. Tylko kilka rachitycznych, mizernych roślin przed domem. Z pobielonymi podpórkami wyglądały jakby same też były sierotami. Płakać mi się chciało na ich widok. Często mówiłam do nich – och, biedactwa! Gdybyście rosły w wielkim lesie, w towarzystwie innych drzew, z mchem i dzwoneczkami pokrywającymi kołderką wasze korzenie, a obok przepływałby potoczek i ptaszki świergotałyby na gałęziach, wówczas wzięłybyście się do rozrastania, prawda? Ale tu po prostu nie macie możliwości. Doskonale wiem, co czujecie! Z przykrością rozstałam się z nimi dziś rano. Tak łatwo przywiązujemy się do przedmiotów, prawda? Czy gdzieś w pobliżu Zielonego Wzgórza przepływa strumyczek? Zapomniałam zapytać o to panią Spencer.
– O tak, mamy potoczek tuż obok domu.
– Naprawdę? Zawsze marzyłam o domku w pobliżu potoku. Choć nigdy nie spodziewałam się, że takie marzenie może się ziścić. Sny nie zawsze się spełniają, prawda? Czyż nie byłoby pięknie, gdyby udawało się obrócić każde marzenie w rzeczywistość? Ale teraz czuję się prawie całkiem szczęśliwa. Nie mogę zaznać pełni szczęścia, ponieważ – no proszę, niech pan mi powie, co to za kolor? – Sięgnęła po jeden z lśniących, długich warkoczy i, przeciągnąwszy go nad chudziutkim ramionkiem, pokazała Mateuszowi. Mateusz pojęcia nie miał, jak odróżnić kolor damskich włosów, jednakże w tym przypadku nie mogło być żadnych wątpliwości.
– Rudy, prawda? – rzekł.
Dziewczynka puściła warkocz i pozwoliła mu opaść z powrotem na plecy z westchnieniem tak głębokim, że zdawało się pochodzić co najmniej od samych stóp i zawierać w sobie smutki wielu stuleci.
– Tak, rudy – podchwyciła zrezygnowana. – Rozumie pan teraz, dlaczego nie mogę być w pełni szczęśliwa. Jak ktoś ma rude włosy, to jest bez szans. Wszystkie pozostałe moje wady nie robią mi specjalnej różnicy – piegi, zielone oczy i chudość nie przerażają mnie. Potrafię wyobrażać sobie, że mam piękną, gładką skórę i urocze, fiołkowe oczy jak gwiazdy. Nie umiem jednak przy pomocy wyobraźni rozprawić się z rudymi włosami. A staram się naprawdę. Myślę sobie – mam wspaniałe czarne, kruczoczarne włosy. Ale to mi nic nie daje, to cały czas wiem, że one są czerwonorude, i serce mi krwawi z rozpaczy. Będą moim zmartwieniem przez całe życie. Kiedyś czytałam o dziewczynie, która całe życie cierpiała z powodu strasznego problemu. Ale nie z powodu rudych włosów. Jej głowa była pokryta czystym złotem, układającym się w fale nad alabastrowym czołem. Co to znaczy „alabastrowe czoło”? Nigdy się tego nie dowiedziałam. Czy może mi pan to objaśnić?
– No cóż, niestety, chyba nnn...nnie – rzekł Mateusz, który zaczynał odczuwać zawrót głowy. Czuł się zupełnie tak samo, jak we wczesnej młodości, gdy za namową kolegi wybrał się na piknik, a tam dał się porwać karuzeli.
– Nieważne, w każdym razie cokolwiek to oznacza, było to bez wątpienia urocze, gdyż dziewczyna była bosko piękna. Czy zastanawiał się pan kiedyś, jak to jest, kiedy jest się bosko pięknym?
– Nnnie, nigdy – wyznał niezręcznie Mateusz.
– A ja tak, i to często. A co by pan wolał, gdyby dano panu wybór: być bosko pięknym, oszałamiająco błyskotliwym czy niebiańsko szlachetnym?
– N...n...nie wiem za bardzo.
– Ja też nie. Nie umiem się zdecydować. Ale właściwie to nie ma znaczenia, bo tak naprawdę nie grozi mi żadna z tych cech. A już z całą pewnością nigdy nie będę niebiańsko szlachetna. Pani Spencer mówi... Ojej! Panie Cuthbert! Ojej, panie Cuthbert!! Ach, ojej!
Tego nie powiedziała pani Spencer; dziewczynka nie wypadła też z powozu, ani też Mateusz nie zrobił nic zadziwiającego. Po prostu powóz skręcił i znaleźli się w „alejce”. „Alejka”, nazywana tak przez mieszkańców Nowego Mostu, stanowiła prawie kilometrowy odcinek drogi, nad którym rozpościerała się kopuła gałęzi wielkich, rozłożystych jabłoni, zasadzonych wiele lat temu przez ekscentrycznego, starego farmera. Nad ich głowami zwieszał się długi, śnieżny baldachim wonnego kwiecia. Pod gałęziami powietrze było przepełnione purpurowym półświatłem, a daleko z przodu obraz nieba pomalowanego zachodem lśnił jak wielkie różowe okno u wylotu katedralnej nawy.
To piękno odebrało dziewczynce mowę. Odchyliła się na oparcie powozu; chude rączki złożyła jak do modlitwy. Buzią zwrócona ku górze chłonęła całą sobą urodę i zapach białej wspaniałości. I potem, kiedy wyjeżdżali z białego tunelu, kierując się po długim zboczu do Nowego Mostu, nie poruszyła się ani nic nie powiedziała. Twarz miała zachwyconą. Jechała zapatrzona daleko w zachód słońca wzrokiem, w którym, na tle towarzyszącego jej blasku, odbijały się wizje tłumnie nawiedzające jej wyobraźnię. Potem przejeehali, nadal w milczeniu, przez Nowy Most, ruchliwie krzątającą się wioseczkę, gdzie rozszczekały się na ich widok psy, mali chłopcy pogwizdywali, a w oknach pojawiły się zaciekawione twarze. Przejechali następnych pięć kilometrów, a dziewczynka się nie odzywała. Widać było, że umie zachować milczenie równie konsekwentnie, jak potrafi paplać.
– Domyślam się, że jesteś bardzo zmęczona i głodna – ośmielił się wreszcie odezwać Mateusz, tłumacząc sobie tym właśnie nagłe zamilknięcie dziecka. – Pozostał nam już krótki odcinek do przebycia, niewiele ponad kilometr.
Powróciła z głębokim westchnieniem ze swej zadumy i popatrzyła na niego rozmarzonym spojrzeniem, przez które przezierała nie całkiem jeszcze przywrócona do realiów dusza, zbłąkana w dalekiej wędrówce wśród gwiazd.
– Och, panie Cuthbert – wyszeptała – ten zakątek, przez który przejechaliśmy, ten biały zakątek – co to było?
– Cóż, ch...ch...chyba masz na myśli alejkę – rzekł Mateusz po kilku chwilach głębokiego zastanowienia. – Tak, to jest ładne miejsce.
– Ładne? Ładne nie jest chyba odpowiednim określeniem. Zresztą „piękne” też się nie nadaje. Te słowa nie są dość wyraziste. Och, to było cudowne, po prostu cudowne. To pierwsza rzecz, jaką udało mi się zobaczyć kiedykolwiek w życiu, w której nie można by już niczego udoskonalić, posługując się wyobraźnią. Zrobiło mi się tak słodko tutaj – położyła rączkę na sercu. – Poczułam jakby igiełki lekkiego bólu, który rozszedł się przyjemnie po całym ciele. Czy doznał pan kiedyś takiego bólu, panie Cuthbert?
– No cóż, nie przypominam sobie, nigdy dotąd mi się to nie przytrafiło.
– Mnie to się zdarza bardzo często – zawsze, jak patrzę na coś obdarzonego urodą godną królów. Ale „alejka” to nieodpowiednia nazwa dla tego uroczego miejsca. Takie określenie nie posiada żadnego znaczenia. Powinniśmy je nazwać, niech... no... pomyślę. O, wiem – Białą Ścieżką Rozkoszy. Czyż nie jest to nazwa z marzeń? Kiedy nie podoba mi się nazwa jakiegoś miejsca lub osoby, zawsze wyobrażam sobie nowe określenie, które potem niezmiennie i wyłącznie stosuję dla jej nazywania w myślach. Jedna z moich koleżanek nazywała się Hepzibacha Jenkins, ale dla mnie nosiła imię Róża de Vere. Inni ludzie mogą nazywać to miejsce „alejką”, ale ja zawsze będę mówić o Białej Ścieżce Rozkoszy. Czy rzeczywiście od domu dzieli nas już tylko kilometr? Cieszę się, ale równocześnie jest mi szkoda. Szkoda, bo ta przejażdżka była tak przyjemna, a zawsze odczuwam żal, gdy coś przyjemnego dobiega kresu. Oczywiście po tym może nastąpić coś jeszcze milszego, ale to zawsze jest niewiadome, a jakże często to, co przeżywa się później, wcale nie jest przyjemne. Takie mam, w każdym razie, doświadczenia. Ale cieszę się, że niedługo będziemy w domu. Powiem panu, że nigdy nie miałam prawdziwego domu, odkąd sięgam pamięcią. Czuję znów tę igiełkę miłego bólu na myśl o prawdziwym domu. Czyż to nie jest ładne?
Wjechali właśnie na szczyt wzgórza. W dole rozciągał się staw, przypominający bardziej rzekę ze względu na wydłużony kształt. Brzegi jego łączył przerzucony przez środek most. Od mostu do dolnej części stawu, gdzie pasmo piaszczystych, bursztynowych wzgórz oddzielało jego wodę od dalej położonej ciemnobłękitnej zatoki, toń mieniła się wieloma barwami – najbardziej subtelnymi odcieniami fioletu i różu oraz eterycznej zieleni, a także innymi kolorami niewysłowionej urody. W górnej części stawu, w przezroczystej, falującej toni przeglądały się klony i świerki. Tu i tam nad stawem pochylała swe gałęzie jakaś dzika śliwa, spoglądając z brzegu na swe odbicie, jak biało ubrana dziewczyna skradająca się na paluszkach do zwierciadła. Z moczarów, z krańca stawu, dochodził modląco-żałobny rechot żab. Mały, szary domek wyglądał łobuzersko zza sadu jakłoni spowitego w biel i aczkolwiek zmierzch jeszcze nie zapadł, w jednym z jego okien paliło się światło.
– To staw Barryʼego – rzekł Mateusz.
– Och, to imię zupełnie nie pasuje. Nazwę go – niech no pomyślę – Jeziorem Lśniącej Toni. Tak, to jest właściwa nazwa. Wiem to z powodu miłego dreszczyku. Kiedy trafię w dziesiątkę i wymyślę określenie idealnie pasujące do czegoś, zawsze wtedy przechodzą mnie ciarki. Czy panu też się to zdarza?
Mateusz zadumał się.
– No cóż, tak. Zawsze czuję coś podobnego, widząc te obrzydliwe białe gąsienice, które przekopują grządki z ogórkami. Ciarki mnie przechodzą na ich widok.
– To chyba nie jest ten sam rodzaj dreszczy. A jakie jest pana zdanie? Nie istnieje chyba wiele wspólnego między gąsienicami a jeziorami o lśniącej toni, prawda? Ale dlaczego mieszkańcy nazywają to jezioro stawem Barryʼego?
– Chyba dlatego, że pan Barry mieszka na wzgórzu nad stawem. A jego dom nazywa się Wiśniowy Stok. Gdyby nie ten duży krzew za budynkiem, można by dostrzec stąd Zielone Wzgórze. Teraz musimy przejechać przez most, a potem zostanie kawałek drogi, więc mamy jeszcze niewiele ponad pół kilometra do pokonania.
– Czy pan Barry ma może córeczki? No nie takie bardzo małe, najlepiej mojego rozmiaru?
– Ma jedną w wieku około jedenastu lat. Na imię ma Diana.
– Ach! – dziewczynka wciągnęła głęboko powietrze. – Cóż za doskonale piękne imię!
– No cóż, nnnie wiem. Dla mnie to imię ma w sobie coś barbarzyńskiego. Jane, Mary czy jakieś inne zwykłe imię byłoby odpowiedniejsze. Ale kiedy Diana urodziła się, w domu Barrych mieszkał dyrektor szkoły, którego poproszono o wybranie imienia dla niemowlęcia. Nazwał je Dianą.
– Jaka szkoda, że mnie nie przytrafił się jakiś dyrektor szkoły przy urodzinach. Ach, jesteśmy już przy moście. Zamknę teraz oczy. Jazda po moście zawsze mnie przeraża. Nie mogę ujarzmić mojej wyobraźni, która zawsze w takiej chwili podsuwa mi obraz mostu usuwającego się spode mnie, akurat gdy jestem nad środkiem jeziora. Most składa się na pół, jak niektóre scyzoryki, a ja ląduję w wodzie. Dlatego zamykam oczy. Ale nie wytrzymuję długo i zawsze, mniej więcej w połowie mostu, je otwieram. Ponieważ, rozumie pan, jeśli most ma się rozpaść, to koniecznie muszę to zobaczyć. Jaki świetny łoskot teraz słychać! Ta część przejażdżki po moście najbardziej mi się podoba. Jak cudownie, że na świecie istnieje tak wiele rzeczy, które mogą się nam podobać. No, już przejechaliśmy. Teraz obejrzę się za siebie. Dobranoc, drogie Jezioro Lśniącej Toni. Zawsze żegnam się na noc z wszystkim, co lubię, tak samo jak z ludźmi. Myślę, że to lubią. A ta woda wyraźnie uśmiecha się do mnie.
Kiedy pojechali dalej pod górę i skręcili, Mateusz rzekł:
– Jesteśmy już bardzo blisko domu. To Zielone Wzgórze, tam...
– Och, proszę, niech pan nie kończy – przerwała gorączkowo, chwytając go za uniesioną rękę i zamykając oczy, żeby nie widzieć, w którą stronę wskazuje gestem. – Niech pan pozwoli, że sama zgadnę. Jestem pewna, że odgadnę.
Otworzyła oczy i rozejrzała się. Znajdowali się na szczycie wzgórza. Słońce zaszło jakiś czas temu, ale panorama rozpościerająca się poniżej była nadal przejrzysta w soczystym świetle. Na zachodzie, na tle nagietkowozłocistego nieba, wznosiła się strzelista iglica kościelna. Poniżej widać było małą dolinkę zakończoną w głębi długim, lekko spadzistym zboczem, z wtulonymi weń zabudowaniami gospodarstw porozrzucanymi tu i tam. Spojrzenie dziewczynki przenosiło się z jednej strony w drugą, chciwe piękna i pełne zadumy. W końcu zatrzymało się na zabudowaniach położonych po lewej stronie, cofniętych nieco od drogi, mgliście białych w cieniu kwitnących drzew i zmierzchających lasów. Nad nimi, na nieskazitelnym południowo-zachodnim niebie, lśniła, jak lampa przewodnika lub obietnica, wielka, kryształowo biała gwiazda.
– To tam, prawda? – powiedziała, pokazując.
Mateusz rozładował nadmiar zadowolenia graniczącego z zachwytem, uderzając lekko lejcami po końskim grzbiecie.
– Doprawdy, rzeczywiście odgadłaś! Jestem pewien, że pani Spencer opisała ci nasz dom w wystarczający sposób, żebyś mogła go odnaleźć.
– Wcale nie. Naprawdę mi go nie opisywała! To, co powiedziała, pasowałoby do wszystkich innych domostw w sąsiedztwie. Nie miałam najmniejszego pojęcia, jak wasze gospodarstwo wygląda. A zobaczywszy je po raz pierwszy, poczułam, że to jest mój dom. Och, mam wrażenie, jakbym śniła. I wie pan co? Na pewno mam całą rękę w siniakach, bo już któryś raz z rzędu szczypię się, żeby odpędzić to wrażenie, że śnię. Co parę chwil ogarnia mnie okropne, osłabiające uczucie i wpadam w histerię, że to wszystko dzieje się we śnie. Wtedy właśnie się szczypię, żeby sprawdzić, czy to sen, czy jawa, ale po chwili przychodzi refleksja, że przecież nawet jeżeli to tylko sen, to lepiej, żeby trwał, bo jest piękny. Więc zaprzestaję szczypania. Ale to dzieje się naprawdę. Zbliżamy się do domu.
Z kolejnym westchnieniem zachwytu zapadła znów w milczenie. Mateusz poruszył się niespokojnie. Był zadowolony, że to Maryla, a nie on, będzie musiała powiedzieć tej zabłąkanej istotce, że nie znajdzie tu swego wytęsknionego domu.
Przejechali przez kotlinkę pani Linde otoczeni już narastającym zmrokiem. Jednak nie było jeszcze tak ciemno, żeby parli Linde nie mogła dostrzec ich ze swego stanowiska obserwacyjnego przy oknie. Następnie wjechali na wzniesienie i w alejkę dojazdową Zielonego Wzgórza. Na myśl o przyjeździe do domu i zbliżającej się chwili ujawnienia nieporozumienia Mateusz zdawał się kurczyć. Myślał nie tyle o Maryli czy o sobie lub też o oczekującym ich kłopocie, co raczej o rozczarowaniu dziewczynki. Kiedy przypominał sobie zachwycone, rozświetlone oczy, nawiedzało go niemiłe uczucie, jak gdyby miał uczestniczyć w akcie morderstwa. Było to takie samo wrażenie, jak to, które towarzyszyło konieczności zabicia jagnięcia, cielaka lub innego niewinnego stworzenia.
Podwórko było zupełnie ciemne, gdy zajechali na miejsce. Liście topoli jedwabiście szeleściły dookoła.
– Słuchamy, jak drzewa mówią przez sen – wyszeptała dziewczynka, kiedy Mateusz zdejmował ją z powozu. – Jakież muszą mieć piękne sny!
A potem, ściskając torbę, która zawierała „cały jej dobytek”, poszła za Mateuszem do domu.