- W empik go
Anielica śmierci - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
1 lutego 2015
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Anielica śmierci - ebook
Lila pracuje jako recepcjonistka. Pewnego razu, podczas nocnego dyżuru w pustym hostelu, znajduje wydruk powieści. Zauważa, że na marginesach pojawiają się znaki korektorskie, co jakiś czas kreślone innym charakterem pisma, jakby nikt nie był w stanie przeczytać powieści do końca. W miarę rozwoju fabuły prezentowane w niej, początkowo łatwe do wytłumaczenia zdarzenia, ukazują swoje drugie, niepokojące i niewytłumaczalne oblicze. Światy przedstawione w czytanych historiach stają się areną działania tajemniczych, nieludzkich sił, zaś bohaterowie zostają uwikłani w walkę, której wynik wydaje się być z góry przesądzony. Tekst zdaje się w niezwykły sposób oddziaływać na Lilę oraz otaczającą ją rzeczywistość. Dziewczyna słyszy głosy, od czasu do czasu miewa wrażenie, że ktoś jej dotyka, przed oczyma migają postaci na kształt zjaw lub cieni, a to dopiero przedsmak budzących grozę wydarzeń.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7942-587-7 |
Rozmiar pliku: | 1 016 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Choć na marcową środę przypadał normalny, roboczy dzień, Lila obudziła się parę minut przed dziesiątą. Szła dziś do pracy na nocną zmianę, nie musiała więc nastawiać budzika na szóstą trzydzieści trzy, by jak zwykle, kiedy pracowała w dzień, po dwóch lub w najlepszym wypadku czterech godzinach snu z trudem zwlec się z łóżka i wyjść z mieszkania jedynie o kawie i papierosie. Zawsze, gdy miała nockę, wstawała mniej więcej o tej porze, starając się nie przeklinać uciekającej młodości i tak zwanych najlepszych lat życia, wypełnionych smutkiem, poczuciem bezsensu, samotnością.
Ubiegły wieczór niczym nie różnił się od innych, równie szybko przeszedł w nazbyt późną noc. Lila spędziła czas na czytaniu, trochę też popisała. Około pierwszej zrobiła się zbyt zmęczona, by tworzyć, więc wysłała nową wersję pliku na adres swojej skrzynki e-mail. Przez jakiś czas przeglądała strony internetowe i dopiero o drugiej położyła się spać. Oczywiście musiała obudzić się około czwartej (nie patrzyła na zegarek, lecz przypuszczała, że jest czwarta nad ranem; prawie co noc budziła się o tej porze) i przez jakiś czas próbowała zasnąć. Jednym słowem: powtórzył się codzienny scenariusz w wersji, gdy ostry dźwięk budzika nie kazał jej zrywać się zaraz po tym, jak udało się jej ponownie zasnąć. Czasami do tego wariantu dochodził jakiś godny uwagi film.
Postanowiła, nie wstając na razie z łóżka, doczytać rozpoczętą ubiegłego wieczoru powieść jednego ze współczesnych autorów młodego pokolenia. Gdy skończyła, było przed południem. Odsunęła zasłony. Dzień był szary i mglisty. Ucieszyła się, ponieważ lubiła takie dni. Zaparzyła kawę. Usiadła przy komputerze i zapaliła papierosa, by jak co dnia przejrzeć ogłoszenia w sprawie pracy. Potem nalała wody do wanny, w której spędziła, standardowo, około godziny. O piętnastej, już po codziennej toalecie, znów usiadła przy komputerze. Jakiś czas temu trafiła na internetowy serwis popularno-psychologiczny zawierający w miarę rzetelnie napisane artykuły dotyczące interesujących ją zagadnień. Co prawda po przeczytaniu każdego z nich czuła niedosyt, lecz musiała zadowolić się tym, co zawierały; żaden z nich nie rościł sobie przecież pretensji do bycia rozprawą naukową. Po jakimś czasie zrobiła się głodna i zabrała się za przygotowanie obiadu, a właściwie jakiegoś ciepłego, łatwego do przygotowania posiłku, mianowicie makaronu z sosem chińskim z torebki. A raczej sosu, w którym gdzieniegdzie pływały połamane nitki makaronu. Lubiła dania jak najbardziej wodniste, gdyż nie trzeba było ich gryźć. Jedząc, kończyła przeglądać artykuły. Potem piła kawę, paliła papierosy, wysłała kilka CV bez nadziei na zaproszenie na rozmowy kwalifikacyjne i pisała aż do momentu, kiedy należało zacząć zbierać się to wyjścia. Do torby spakowała to, co zawsze – jakąś książkę, notes, kawę i notatki (w październiku rozpoczęła studia podyplomowe). W ostatniej chwili przypomniała sobie jednak, że dziś pracuje nie dwanaście godzin jak zazwyczaj, lecz troszkę dłużej. Agata, jedna z pracownic, miała rano egzamin i nie mogła przyjść na ósmą. Trzeba będzie pamiętać o tym, idąc do pracy, by po drodze kupić wodę. I papierosy. To niedobrze. Nie lubiła robienia zakupów.
Wyszła z mieszkania o dziewiętnastej dwadzieścia pięć. Trochę za wcześnie, ale lubiła chodzić do pracy spacerkiem, spokojnie słuchając muzyki. Nie znosiła pośpiechu. Na zewnątrz było już ciemno. Mrok rozjaśniały zapalone latarnie. Spowite mgłą drzewa, bezlistne i wilgotne, wyglądały w ich świetle niezwykle pięknie. Liliana zwolniła kroku, by dłużej cieszyć się zapachem mglistego wieczoru. Muzyka, która sączyła się z słuchawek, była dopełnieniem tego tajemniczego, mrocznego klimatu. Kiedy przechodziła przez most, mgła zagęściła się. Nie było widać wody ani bulwaru nad rzeką. Pomyślała, że przyjemnie byłoby tak spacerować dziś pośród mgły, dysponując do woli własnym czasem, choć przecież wiedziała, że gdyby nie szła do pracy, nie wyszłaby z domu. Właściwie nie wychodziła nigdzie, nawet na zakupy, które robiła w drodze do pracy lub do mieszkania.
W pracy była dokładnie o dwudziestej. Zwykle przychodziła pięć, dziesięć minut przed czasem, chyba że robiła zakupy i w sklepie, który odwiedzała najczęściej, była akurat kolejka. Jak dziś.
– Szczęściara z ciebie. Będziesz mieć spokój. W hostelu nie ma nikogo – powiedziała na powitanie Natalia, która miała dyżur przed Lilą. Wyglądała na zmęczoną. Pewnie też siedziała tu nieco dłużej niż dwanaście godzin. Lila uśmiechnęła się i Natalia odwzajemniła ten uśmiech. Zamieniły kilka uprzejmych, konwencjonalnych zdań. Takich, jakie padają między osobami, które lubią się i nawzajem dobrze sobie życzą, lecz właściwie nie mają sobie nic do powiedzenia. Kiedy zakończyły krótką rozmowę, Natalia rzuciła okiem na zeszyt, w którym recepcjonistki zapisywały wszystko, co miały do przekazania kolejnym zmianom.
– Nie mam ci wiele do powiedzenia. Żadnych spraw do załatwienia, faktury wystawione. Tylko jedno: pani Frania znalazła w jednym pokoju to – Natalia wskazała stertę kartek. – Wystawiałam fakturę na jakieś wydawnictwo, tekst był w jednym z pokoi, jakie zajęli jego pracownicy, pewnie o nim zapomnieli. Próbowałam skontaktować się osobą, która rezerwowała pokoje, ale jej telefon cały czas był poza zasięgiem. Nie dzwoń już nigdzie, jedna z pracownic tej firmy zostawiła u nas bagaż. Miała jechać na jakieś spotkanie do Warszawy i nie było sensu, by brała go ze sobą, bo i tak musi tu jutro wrócić. Powiedziała, że będzie jakoś przed południem.
– Nie zapomnę oddać jej tego tekstu – zapewniła Lila i spytała, czy Natalia przejrzała go.
„Tekst znaleziony w hostelowym pokoju był zapewne nadesłaną do wydawnictwa powieścią, a ludzie z tegoż wydawnictwa mieli ocenić, czy nadaje się do druku” – pomyślała. Wzbudzał w niej zainteresowanie, które zadziwiło nawet ją samą. Już teraz chciała wiedzieć wstępnie, co to właściwie jest.
– Nie, coś ty, nie miałam czasu – odparła Natalia. – Musiałam napisać artykuł, który idzie w tym tygodniu do druku, no i wyspać się trochę. Promotor mnie przycisnął i trzeba będzie w końcu oddać następny rozdział pracy… – urwała, po czym dodała tonem, w którym Lila nie mogła nie odczytać fałszu: – Męczą mnie już te studia.
Kiwnęła głową, udając, że rozumie. Natalia była na studiach doktoranckich, nie miała więc czasu na zajmowanie się czymś, o czym nie wiadomo, czy w ogóle nadaje się do czytania. To było tak samo oczywiste jak fakt, że studia wcale jej nie męczyły, lecz starała się dyplomatycznie wybrnąć z niewygodnej sytuacji.
„Przecież nic się nie stało. Żyję i wszystko spokojnie toczy się dalej. Tylko innym wydaje się, że to był upadek, który nadal boli. Bo nie wiedzą, że nie miałam tak naprawdę skąd spaść” – pomyślała Lila i w tym samym czasie ktoś zadzwonił do drzwi, co bardzo ją ucieszyło, ponieważ zdawało jej się, że powietrze wokół zaczyna gęstnieć.
– To po mnie, umówiłam się z koleżankami – oświadczyła Natalia, uśmiechając się na pożegnanie. – Zmykam.
Lila odwzajemniła uśmiech i życząc znajomej dobrej zabawy, otworzyła skrzynkę mailową. Żadnych nowych wiadomości. Pomimo zapewnień Natalii, że nie ma nic do roboty, sprawdziła pro forma wszystko, co powinna sprawdzić na początku dyżuru. Dopiero kiedy upewniła się, że naprawdę jest wolna, zeszła na dół, żeby zrobić sobie kawę.
Hostel mieścił się w starej kamienicy. Piwnice zostały zaadaptowane na kuchnię i jadalnię przypominającą raczej typowy pub – spora sala, drewniane stoły, gołe ściany z cegieł i lampy elektryczne stanowiące jedyne, przytłumione źródło światła. Podobało się jej tutaj. Usiadła przy jednym ze stolików, położyła na nim przyniesione ze sobą kartki, obok których postawiła popielniczkę, po raz kolejny łamiąc zakaz palenia obowiązujący na terenie całego budynku.
Przeglądając tekst, zauważyła, że zostały naniesione nań jakieś dziwne znaczki. Pojawiały się z rzadka na marginesach. „Chyba znaki korektorskie” – domyśliła się, patrząc na kartki. Powieść widocznie nie została przeczytana do końca. Znaki urwały się jakoś w połowie, potem powróciły, kreślone chyba inną dłonią (te, w odróżnieniu od pierwszych, były nieco większe i kanciaste), po kilku stronach znów zniknęły. Z oczywistych względów, jak i dla spokoju lektury, postanowiła powstrzymać się od ingerencji w tekst, choć czuła, że będzie ją kusić, by poprawić ewentualne błędy.
***
Popołudnie było wyjątkowo chłodne – czytała. – Szczególnie teraz, gdy słońce skryło się za linią horyzontu, pozostawiając na niebie jedynie czerwonofioletowe ślady, a powietrze zaczynało już pachnieć wieczorem. Wioletta pomyślała, że ubrała się zdecydowanie za lekko. Cieniutki płaszczyk, w którym zaraz po wyjściu z mieszkania było jej za gorąco, przestawał chronić przed zimnem, koronkowa apaszka również nie dawała ciepła. „Dobrze ci tak – pomyślała. – Przynajmniej będziesz mieć nauczkę, by nie snuć się po cmentarzach. Wycieczek ci się zachciało, których celem może być jedynie regres do czasów liceum”.
Wspomnienia sprawiły, że zrobiło się jej wyjątkowo smutno. Zobaczyła siebie samą sprzed lat, tak samotną, że szukającą swojego miejsca wśród grobów. Nie mogła wówczas pojąć, dlaczego odkąd sięgała pamięcią, samotność i smutek były wpisane w jej życie, uniemożliwiając zwyczajne bycie w świecie. W tych czasach miała jednak jeszcze nadzieję, że kiedyś będzie inaczej. Lub raczej wiarę, że kiedyś ta nadzieja się pojawi. „Chyba tylko ona pomogła mi się nie poddać” – przeszło jej przez myśl, gdy wspominała lata nauki będące jednocześnie latami zmagań z rozpaczą i poczuciem wyobcowania. Wszystko na nic – mówiła teraźniejszość – nic nie uległo zmianie. Zupełnie, jakby zatrzymał się czas. A właściwie, należało się przyznać, z każdym dniem jest przecież coraz gorzej. Tułasz się samotnie – słyszała swój własny, wewnętrzny głos – a myśli, by rozstać się z tym światem nie dają ci spokoju. Każdy rok oddala cię od szansy na ułożenie sobie życia tak, by mniej bolało, by chociaż można było nazwać je godnym.
Nawet nie zauważyła, kiedy zeszła z głównej alejki. Nic dziwnego – odkąd tu przyszła, rozmyślając, podziwiała jednocześnie wczesnowiosenne kwiaty. Kwiaty… Nie ma w przyrodzie nic równie pięknego. Szkoda, że są tak kruche, delikatne…
– Zupełnie jak życie, nasze życie. – Wioletta drgnęła i spojrzała w stronę, z której dobiegła dość banalna refleksja będąca odpowiedzią na jej, zresztą mało odkrywcze, słowa. Zastanawiające było, dlaczego zaczęła głośno wypowiadać swe myśli, bo tak bez wątpienia się stało. Nie to jedno wprawiło ją w zadziwienie.
– Taki młody, a tak wiele rozumie – powiedziała. Chłopczyk wyglądał na pięciolatka. Więc zapadła się w sobie jeszcze bardziej, niż sądziła. Stał tuż obok, a ona nawet nie zauważyła, kiedy się do niej zbliżył. Odruchowo rozejrzała się wokół siebie i nie dostrzegła nikogo innego. Nie przyszedł z rodzicami, musiał więc mieszkać niedaleko.
– Ty mnie widzisz – malec wpatrywał się w nią, a jego mina sugerowała, że jest bardzo zdziwiony.
– Oczywiście – odparła, nie dawszy zbić się z tropu. – Przecież nie jesteś duchem.
– Wiem o tym – chłopiec wzruszył ramionami – ale mimo to nikt mnie nie widzi. No, prawie nikt, bo poza tobą widziała mnie tylko jedna pani, ale tylko przez chwilkę. Ona zrobiła to, o czym ty pomyślałaś, że ci nie wolno. Tylko szkoda, że mi nie wierzysz – westchnął. – Myślisz, że moje rodzeństwo jest gdzieś tutaj i razem się z ciebie śmiejemy. A ja nie mam ani jednego braciszka czy siostrzyczki, chociaż rodzice obiecali mi na święta…
– Nie, poczekaj – zadziwienie młodej kobiety rosło z każdą chwilą. Przecież niemożliwe, aby głośno mówiła o tym wszystkim, co przyszło jej do głowy, nie mogło być aż tak źle. – Skąd ty możesz wiedzieć, o czym myślałam? Mówiłam do siebie?
– Chyba nie. Nie słyszałem tego. Widziałem. Czasami, jak ktoś myśli o czymś tak mocno, widzę to. Bo jak człowiek myśli, to nie są słowa, tylko takie obrazki jak w bajce. Albo nie, w filmie, takim strasznym, jakich nie pozwalają mi oglądać rodzice.
– A pozwalają ci bawić się tutaj? – zapytała, nie wiedząc, co powiedzieć. Chciała rozważnie dobierać słowa. „Biedne dziecko – pomyślała. – Pewnie włóczy się, pozbawione rodzicielskiej troski. Jakiejkolwiek opieki. Pozostawione samo sobie fantazjuje. Być może w rodzinie były samobójstwa albo ich próby, a ja z tą swoją ponurą miną musiałam sprawić, że skojarzył pewne fakty”.
– Nie. Rodzice każą mi wrócić do szpitala… Ale ja tak za nimi tęsknię… Jak tam wrócę, nie usłyszę już ich. Chodź – kiwnął ręką w jej stronę – o, widzisz? Są tutaj – wskazał na świeży grób. Odgarnęła kwiaty i przesunęła na bok spowite wstęgami wieńce. Spoczywające w grobie – jak świadczyło nazwisko – prawdopodobnie małżeństwo, było od niej kilka lat starsze. To wiele wyjaśniało, być może nawet wszystko.
– Mieliście wypadek – powiedziała – a twoi rodzice zginęli… Biedny, zostałeś sam i uciekłeś ze szpitala, aby być bliżej nich… – nie wiedziała, co powinna teraz powiedzieć. Co powiedzieć dziecku, które nagle zostało zupełnie samo? Chciała je przytulić i dać mu ciepło, którego jej samej tak bardzo brakowało. Nie miała jednak śmiałości. Nie potrafiła przełamać bariery dotyku.
– Właśnie – odpowiedział mały. Potem jednak zmieszał się nieco. – No, nie do końca. Wiem, że nieładnie kłamać. Ja tam nadal jestem – urwał, lecz widząc niezrozumienie w oczach rozmówczyni, kontynuował: – Tak jakby, bo tam tylko śpię, a jestem tutaj.
– Zaraz. Kto cię stamtąd wypuścił? – spytała zaszokowana.
Odparł, że wyszedł sam, tak po prostu. Powiedział, że może robić, co chce, bo nikt, no, prawie nikt, go nie widzi, lecz z tego powodu też bardzo się nudzi. Dlatego cieszy się, że wreszcie ktoś go zauważył, właśnie tutaj.
– To, że mnie widzisz, oznacza, że podobnie jak ja nie jesteś ani tam, ani tutaj. Tylko że jeszcze o tym nie wiesz – rzekł po prostu, jakby stwierdził, że właśnie zaszło słońce i w tym samym momencie zrobił się jakby bledszy, mniej wyraźny. – O nie, tylko nie to! – tym razem zobaczyła w jego oczach strach. – Oni znów to robią, znowu ściągają mnie tam z powrotem, ja nie chcę… – dziecko zaczęło jakby niknąć, jego głos stawał się z każdą chwilą coraz cichszy. Zdumiona Wioletta wzięła je w objęcia, lecz uświadomiła sobie, że obejmuje ramionami samą siebie. – Tutaj przynajmniej mogę słyszeć rodziców i myślałem, że może się ze mną pobawisz, skoro mnie widzisz i nie boisz się mnie, skoro ty też…
Ostatnie słowa dobiegały do niej jakby z oddali, brzmiały coraz mniej realnie. Stała przez chwilę oniemiała, a następnie w poszukiwaniu racjonalnego wyjaśnienia tego, co miało tu miejsce przed chwilą, ruszyła przed siebie. Bezładnie kluczyła między grobami, rozglądając się wokół, dopóki nie spostrzegła, że jakaś starsza kobieta przypatruje się jej dość nachalnie. Wówczas skierowała się w stronę cmentarnej bramy.
Więc wizje i głosy wróciły, w dodatku teraz, kiedy potrafiła myśleć o nich z dystansem i znów dała zwieść się przeświadczeniu, że nie wpadnie już w szpony obłędu. Nie poprzedziło ich uczucie, że właśnie dzieje się coś niezwykłego, ani też wrażenie niepokoju czy niemającej podstaw euforii lub rozrywającej duszę rozpaczy. Nie było przenikających ciała dreszczy, szczególnie silnie odczuwalnych na czubku głowy i w koniuszkach palców. Czy teraz już zawsze tak będzie? Czy granica między światem urojeń a rzeczywistością zaciera się zupełnie? „Będziesz musiała bardziej uważać niż do tej pory, być jeszcze bardziej ostrożna” – mówiła sobie w duchu, wracając tą samą drogą, którą przyszła, chociaż bardzo tego nie lubiła. Ponieważ narzuciła sobie tempo zbyt szybkie jak na siły, których z każdym dniem brakowało jej coraz bardziej, zmęczona zwolniła. Wówczas zaczęła przyglądać się twarzom przechodniów. Starała się wyczytać z nich, czy wiedzą, że wariuje, czy jakimś dziwnym sposobem udało im się przejrzeć jej doznania i zdają sobie sprawę z tego, co przed momentem przeżyła. Trzeba będzie nauczyć się maskować jeszcze lepiej niż dotychczas. I dobrze dobierać rozmówców, bo najbardziej realna, ludzka postać może okazać się wytworem umysłu.
– Widzisz, ona tak sobie chodzi tutaj bez celu – powiedział jeden z młodych mężczyzn. Szedł naprzeciw niej wraz z kolegą. Obaj byli ubrani na luzie, lecz jednocześnie ze smakiem i elegancją.
– A co ma robić – odparł ten drugi. – Nie ma konkretnej pracy ani przyjaciół, to włóczy się tak bez celu.
Wioletta wszystko słyszała bardzo wyraźnie, choć przecież słuchała muzyki. Mężczyźni, mijając ją, rzucili na nią okiem, jeden z nich nawet dłużej niż wypadało, lecz w ich spojrzeniach nie było nic nadzwyczajnego. „Więc zaczyna się – pomyślała. – A ten incydent na cmentarzu był prawdopodobnie tylko przedsmakiem tego, co nastąpi”. Jednak jeżeli w przeszłości podobne okresy szaleństwa przerywała niekiedy chwila refleksji, w której odzyskiwała świadomość tego, skąd pochodzą wszystkie wizje, głosy i cały ten inwentarz gości z zaświatów, to wówczas czuła zwykle radość lub lęk, w zależności od tego, czego doświadczała. Teraz natomiast nie czuła nic. Nie potrafiła nawet stwierdzić, czy jest jej wszystko jedno.
***
Lila westchnęła. Znała te wizje, głosy, mistyczne doznania. Kochała je, bo mimo że czasem potworniały, puchły, aby przemienić się w dręczące ją demony niemające w sobie nic z piękna, subtelności i dobroci poprzednich form, pojawiały się zawsze, gdy ból i samotność przekraczały granice jej wytrzymałości, aby – paradoksalnie – uratować ją przed nią samą. Kiedy zdecydowała się na podjęcie leczenia, nie gościły w jej życiu od bardzo dawna. Była tylko rozpacz pochłaniająca każdą myśl, paraliżująca, uniemożliwiająca wykonanie najprostszej czynności. Był lęk, który nie pozwalał wychodzić z mieszkania, iść spokojnie ulicą, i odwieczna, totalna społeczna izolacja. Od tamtej pory czasem nadal coś widywała, coś słyszała i czuła, lecz były to jedynie słabe szepty i rozpływające się tuż przed oczyma cienie. Nie było ekstaz nieporównywalnych nawet ze stanem po odurzeniu narkotykami stworzonymi w tym właśnie celu, na zawsze zniknęło poczucie, że wypełnia ją światło i niewyczerpany zapas sił. Pożegnała się z tym, co najbardziej mistyczne i niezwykłe w imię innego, lepszego życia, lecz nie zmieniało to faktu, iż zapłaciła za to wysoką cenę. Zbyt wysoką. W dodatku nic nie uległo zmianie, a ona straciła jedynie to, co najpiękniejsze. Nieważne, że chwilami bywało przerażające. „Wyrzekłaś się daru, który dany jest jedynie nielicznym” – złośliwy szept wewnątrz jej umysłu brzmiał tak szyderczo, że aż się wzdrygnęła. Postanowiła, że tym razem pozostanie głucha na jego drwiny, i wróciła do czytania. Szczególnie że refleksje i wrażenia bohaterki utworu były jej niezwykle bliskie.
***
W sobotni poranek wstała wcześniej, niż planowała. Ponieważ ostatnimi czasy czuła się tak osłabiona, że najmniejszy wysiłek pozbawiał ją sił, miała zamiar spać przynajmniej do południa. Obudziła się jednak już o szóstej. Nie mogąc zasnąć, próbowała wyjść z łóżka, co udało się dopiero po godzinie ósmej. Dwunastogodzinny sen nie zregenerował jej sił, których ledwie starczyło, by zaparzyć kawę. Czynność ta tak ją wyczerpała, że położyła się jeszcze na pół godziny. Potem wstała, by nalać wody do wanny.
Kiedy po kąpieli stanęła na balkonie z kolejną kawą i papierosem, zadziwiło ją ciepło wczesnowiosennego dnia. Czuła dotyk promieni słońca i łagodne muśnięcia delikatnego wiatru. Powietrze pachniało obietnicą piękna budzącego się do życia z zimowego snu. Na trawie ułożyła się cudowna mozaika kwiatów, światła i cieni. Wioletcie zdawało się, że do jej uszu dochodzi cicha muzyka o wysokiej, zmiennej tonacji, lecz nie potrafiła wskazać, skąd płyną te dźwięki. Gdy wypiła trzecią kawę i kofeina napełniła ją złudną mocą, zapragnęła opuścić cztery ściany mieszkania, mimo że nie miała dokąd iść, a śmiertelne piękno natury musiałaby kontemplować samotnie.
– Mało ci jeszcze po ostatnim wypadzie na cmentarz? – spytała samą siebie z przekąsem, lecz dlaczego właściwie nie miałaby się wybrać na spacer? Park był niedaleko. Pójdzie tam sobie powoli, posiedzi na świeżym powietrzu. To z pewnością dobrze jej zrobi.
Ponieważ widziała z balkonu, że ludzie rozbierają się do krótkich rękawków, ubrała czarną wiosenną sukienkę w niebieskie lilie, na którą narzuciła czarne wdzianko z długim rękawem, by ukryć pokryte bliznami ręce. Mimo upływu czasu wiele z nich nie chciało zniknąć, a Wioletta nie mogła znieść tych wszystkich spojrzeń, lustrujących najpierw jej ręce, potem twarz. Może czerń nie była odpowiednim kolorem na dzisiejszą pogodę, jednak w niej czuła się najlepiej.
***
– Skąd ja to znam, to niesamowite – zdziwiła się Lila i przypomniała sobie te wszystkie upalne dni, kiedy męczyła się w długich rękawach. I jej trudno było się przekonać do ubiorów, w których przeważały inne kolory niż czarny. Ona również wstydziła się wyrytych na skórze śladów bezradności i rozpaczy. Nie miało znaczenia, przez kogo miałyby zostać zauważone. Niebawem znów trzeba będzie cierpieć z powodu gorąca… Lila skrzywiła się i aby odpędzić natrętne myśli, spojrzała na tekst.
***
Maciek jak zwykle zapomniał, że wrzesień lubi płatać figle. Od południowych godzin udaje lato, karmiąc iluzją długiego, pięknego dnia. Nic dziwnego, że człowiek w pewnym momencie rozgląda się wokół zaskoczony, by stwierdzić, że nagle zrobiło się ciemno, a bluza z kapturem, która do zachodu słońca ciążyła przewiązana w pasie niczym zbędny balast, nie jest wystarczająco ciepła. To znak, że alkohol przestaje rozgrzewać i jeśli nikt nie oznajmi, że ma dziś wolną chatę i kto chce, może przekimać u niego, należy wracać do domu. Maciek, jako że do domu miał daleko, od czasu do czasu korzystał z gościnności kolegów. Dzisiaj było wyjątkowo zimno, poza tym jak na złość nie miał ochoty wlec się przez pół wsi, by skręcić na jedną z polnych dróg i leźć nią jakiś czas. Potem musiał jeszcze przejść przez cmentarz i ciągnącą się za nim łąkę, by wreszcie wkroczyć na drogę, którą w ciągu kwadransa przy dość szybkim tempie i bez robienia przerw mógł dojść do domu. Z braku lepszego określenia nazywał tak obiekt, który przyszło mu dzielić wraz z matką, babką, ojcem, małą siostrą, dwojgiem braci i jeszcze żoną i dzieckiem tego starszego, któremu problemy finansowe pokrzyżowały plany wykończenia świeżo wybudowanego domu. Parę lat temu Maciek wyniósł się na poddasze. Latem gorąc i duchota, przez pozostałe pory roku trzeba było w piecu palić. Nie chciało mu się drzewa rąbać, znosić, a potem patrzeć, jak ledwo co pomalowane ściany czernieją od dymu. Zaczynał więc palić dopiero w połowie października, kończył z połową marca, chociaż często nie szło wytrzymać z zimna. Ale nie szło też wysiedzieć na dole z rodziną. Odkąd pamiętał, był czarną owcą. Nieważne, że uczył się lepiej niż reszta rodzeństwa. Kiedy nie dostał się na wymarzone studia, usłyszał, że przez wszystkie szkolne lata ślizgał się i robił dobre wrażenie. Nieważne, że szukał pracy. Skoro nie udało mu się nigdzie zaczepić, nie licząc dorywczych, sezonowych robót, widocznie szukał tak, żeby nie znaleźć. Nieważne, że sam i z własnych pieniędzy wyremontował to cholerne poddasze. Przecież robił wszystko, by odizolować się od reszty domowników. Rodzina, oprócz dalekiej drogi do domu, była powodem, dla którego pijany i późną, ciemną porą niechętnie wracał do siebie. Szczególnie ciężko było mu dziś, bo popili jeszcze bardziej niż zwykle. Jednak dzisiaj mieli ku temu powody.
Spotykali się zawsze w piątkę, tylko dwóch z nich miało stałą pracę. Robert i Daniel od połowy szkoły zawodowej robili w warsztacie, reperowali auta. Pozostała trójka nie mogła po ogólniaku znaleźć konkretnego zajęcia, pracowali więc od przypadku do przypadku. Jeden z nich ukończył odpowiedni kurs i zatrudnił się przy robotach drogowych. Maciek i Romek od paru lat mieli pracę od wiosny do połowy jesieni. Najczęściej po polach, gospodarstwach czy przy wyrębie drzew. Zimą rzadko kiedy trafiło się cokolwiek. Romek, chłop jak dąb, dobrze sobie radził, dla drobnego, wątłego Maćka były to zajęcia ponad siły. Astma dusiła go coraz bardziej, wysiadały stawy, bolały kości i głowa, miał coraz mniej sił. Praca fizyczna nie poprawiła mu apetytu, mało tego, ostatnio nie dopisywał jeszcze bardziej niż zwykle. Jego zawsze delikatne blond włosy przerzedziły się nieco i zaczynał obawiać się, że wkrótce będzie musiał je ściąć. Zimowe, bezczynne wieczory dłużyły się Maćkowi przeokropnie. Przeczytawszy większość książek z wiejskiej biblioteki, popadł w nikotynowy nałóg. Wcześniej palił tylko okazjonalnie, lecz gdy zaczynał się zastanawiać, co zrobić ze swoim życiem, by kolejny rok nie przeciekł między palcami, sięgał po papierosa, a ciągnące się w nieskończoność godziny sprzyjały takim rozważaniom. Rozpił się też okrutnie. Dwóch kolegów po alkohol sięgało już w podstawówce, a od szkoły zawodowej pili niemal dzień w dzień. On i pozostała dwójka pili z nimi tylko w soboty, jednak w miarę upływu czasu i nadziei, że coś w ich życiu zmieni się na lepsze, robili to coraz częściej. Maćkowi było to na rękę. Obolały po pracy, lubił znieczulać się alkoholem. Kiedy wypił, nie miał problemów ze snem, więc nie rozmyślał nad swoim życiem. Nim się obejrzał, i on pił prawie codziennie. W dodatku znów zaczął sięgać po trawkę, z którą w trzeciej liceum dał sobie spokój, czasem dochodziły do tego jeszcze inne narkotyki. Nic więc dziwnego, że tego lata czuł się gorzej niż zwykle, od sierpnia co jakiś czas leciała mu nawet krew z nosa, zdarzało mu się też kaszlnąć krwią. Raz zobaczyła to babka:
– Widzisz? Kara boska! Żyj dalej tak, jak żyjesz, nierobie ty, to zobaczysz… Nie chodź w niedzielę do kościoła, pij nadal ze swoimi koleżkami, nieudaczniku ty, to zobaczysz… Ubieraj się dalej na czarno, satanisto ty, to zobaczysz…
Postanowił, że czas skończyć z alkoholem i marihuaną, o twardszych używkach nie wspominając, zamiast kawą wzmacniać się jedzeniem i ograniczyć palenie. O swoich postanowieniach powiedział dziś kolegom, kiedy opijali jego przyszłą pracę. Nic specjalnego, ale pierwszą stałą pracę, taką z umową i stałą pensją! Od października miał być nocnym cieciem na placu ze złomem. Stała tam jakaś buda, którą podobnie jak jego poddasze trzeba było opalić. Mrozu Maciek bał się najbardziej. Oczywiście na placu nie było kamer, tak więc czekały go jesienno-zimowe spacery, bo ponoć niektórzy złodzieje wycwanili się tak, że potrafili przechytrzyć tamtejszy prymitywny system alarmowy.
– Żeby było jasne – zapowiedział jego przyszły szef – mnie nie obchodzi, co będziesz tutaj robił, pilnował, spał czy chlał. Ale jeśli coś zginie, ty pokrywasz straty. No, chyba że zakradną się tu całą bandą. Wtedy zamknij się na klucz w stróżówce i dzwoń do mnie. Aha, i jeżeli Zybel nie przyjdzie do roboty, bez gadania bierzesz jego zmianę.
Maciek miał pracować pięć dni w tygodniu, oprócz piątków i sobót (w te dni siedział Zybel, były policjant i swoją drogą jego sąsiad, który dorabiał do emerytury). Już teraz postanowił, że w piątki będzie odsypiać, a bawić się co najwyżej w soboty. Żywił głęboką nadzieję, że praca w nocy nie zrujnuje ostatecznie jego zdrowia, a co więcej, że nowe zajęcie, niewymagające od niego nadmiernej eksploatacji sił fizycznych, pozwoli mu je podreperować. Tymi refleksjami nie dzielił się z kolegami. Nie miał też zamiaru przyznawać się im, jaki ostatnio jest słaby i jak parszywie się czuje. Już teraz martwili się aż nadto, szczególnie od momentu, gdy przyuważyli, że kaszląc, opluł sobie dłoń tą nieszczęsną krwią, choć i wcześniej bali się o niego, widząc, jak potrafi sponiewierać go ledwie kapka mocniejszego alkoholu. Dziś nawet nie chcieli go samego do domu puścić. Że niby po pijaku gdzie padnie, zaśnie i się przeziębi, w efekcie czego dorwie go zapalenie płuc. Gderali też, że już dawno temu powinien wybrać się do lekarza, bo nic nie pomogą mu jego glany, kiedy wygląda jak trup albo szkielet powleczony skórą. Jakby, cholera, był ich młodszym bratem, nie kumplem. Na szczęście wszyscy zapili się na umór, doprawili maryśką i zapomnieli, że ktoś miał go odprowadzić, gdyż takiego upokorzenia by nie zniósł. Do lekarza zaś planował udać się z własnej i nieprzymuszonej woli już przed paroma miesiącami. Słabego zdrowia był zawsze, ale nie do tego stopnia, by wykonując najbardziej banalne czynności, odczuwać skrajne zmęczenie. Jednak odwlekał tę wizytę, jak tylko mógł i co dzień znajdował się pretekst, aby przełożyć ją na kolejne jutro.
„Jutro, jeżeli uda mi się wstać, wsiadam w busa i jadę do przychodni. Jeżeli nie będę czuł się na siłach, pojutrze już jadę na bank” – obiecywał sobie, gdy po przejściu przez wieś musiał przysiąść przy polnej drodze jeszcze dość daleko od cmentarza. Najchętniej położyłby się tutaj, choćby na momencik, lecz jego ciało przenikał niesamowity chłód. Czasem w podobnych sytuacjach papieros sprawiał, że robiło mu się lepiej, innym razem zaś potrafił rozłożyć go całkowicie. Na wszelki wypadek postanowił zapalić za jakiś czas – ryzyk-fizyk.
„Komu w drogę, temu glany” – pomyślał, wstał i ruszył przed siebie. Nim dotarł na cmentarz, męczące go mdłości nasiliły się. Oparł się o pień drzewa i zwymiotował. Następnie padł na kolana, bo torsje szarpały nim przepotwornie. Bardzo dobrze, będzie miał nauczkę, by nie pić na głodnego. Albo lepiej – by nie pić nic poza piwem w sobotnie wieczory. „To będzie długa droga” – pomyślał, gdy wreszcie udało mu się wstać z jeszcze większym trudem niż poprzednio.
Cmentarne ławki, szczególnie te wyposażone w oparcie, kusiły, by chwilę odpocząć, lecz postanowił iść naprzód. Może tylko skrócić sobie drogę i zboczyć z głównej alejki, tnąc cmentarz na ukos, uważając, by nie zdewastować grobów? Pomysł był niezły, zważywszy na to, że każdy krok był teraz niemal kilometrem. „Dasz radę, dasz radę, dasz radę” – powtarzał, starając się dodać sobie otuchy, gdy nagle ziemia umknęła mu spod stóp. Wpadając do świeżo wykopanego grobu, uderzył się w głowę o znajdujące się na jego dnie kamienie, alkohol też zrobił swoje i Maciek stracił przytomność.
Nie wiedział, jak długo tak leżał, parę minut czy może godzin. Nie miało to teraz znaczenia. Zimno schwyciło jego osłabione ciało w swe kleszcze i trzęsło nim jak chyba nigdy dotąd. Nie miał sił, by usiąść, a co dopiero wyjść z dziury mającej następnego dnia pochłonąć jakiegoś nieznanego mu nieszczęśnika. Nie kojarzył wcale tego Staśka od Grabowskich i nie miał pojęcia, dlaczego chłopak się powiesił, chociaż wcale się mu nie dziwił. Dość często zastanawiał się, w jaki sposób najlepiej ze sobą skończyć, bo to chyba jedyne wyjście dla kogoś, kto nie potrafi żyć jak porządny człowiek. Jego znajomi wyjeżdżali do miast na studia lub do pracy, inni zostawali tutaj i zakładali rodziny, budowali domy… A on? Nie potrafił nawet, mimo starań, znaleźć sobie porządnego zajęcia! Jego odurzony alkoholem i marihuaną umysł podpowiadał mu, że właśnie w tym momencie spotyka go kara za te czarne myśli. Za nie i za to, że nie potrafi uszanować swojego życia, że z dnia na dzień wykańcza się coraz bardziej. Jego dotychczasowa egzystencja była drogą do grobu, więc to chyba jakiś znak, kto wie?
Zaczął się modlić. Przepraszał Boga, że wątpił w Jego istnienie lub co gorsza, że od czasu do czasu nachodziła go refleksja, że może wszystko jest inaczej, może to Szatan był tym dobrym i nie godził się, by światem rządziło zło, wojny, cierpienie i choroby, może chciał walczyć z przemocą, niesprawiedliwością, klęskami głodu, i właśnie za to został strącony do piekieł. Przyrzekał, że się poprawi i odtąd będzie zmuszał się do jedzenia, palenie i picie ograniczy do minimum, po narkotyki nie sięgnie już nigdy. Kiedy wyznał już grzechy, poczuł żal z powodu ich popełnienia i obiecał poprawę, zaczął prosić. Początkowo nieśmiało, gdyż jego własna prośba jemu samemu wydawała się dość głupia, zresztą godziła w wielkość Boskiej Istoty, potem coraz żarliwiej. W końcu zaczął prosić Pana Boga na głos, by pomógł mu ten jeden raz, właśnie teraz, i obdarzył go siłą, aby udało mu się stąd wydostać. Próbował wyobrazić sobie, jak staje się coraz silniejszy, jak wstępuje w niego moc, lecz z każdą chwilą wyziębiał się i słabł. Bóg pozostał głuchy na jego wołanie. „Nic dziwnego. Ludzie mają większe problemy. Dobrzy ludzie, nie śmieci, bezwartościowe śmieci jak ja” – pomyślał i zaniósł się kaszlem. Odwrócił na bok głowę, by nie zakrztusić się – jak podpowiadał metaliczny posmak – krwią. Odpędził przerażającą myśl, że oto został pochowany za życia i wyszeptał:
– Boże, błagam Cię, pomóż mi. Tak mi zimno, tak zimno…
Odpowiedział mu jedynie szelest opadających liści. Wydało mu się, że to szelest anielskich lub elfich skrzydeł, że zaraz ktoś przyjdzie mu z pomocą. Tak, za moment ktoś wyciągnie go z grobu, a wcześniej przytuli, pogłaszcze po włosach, złapie za rękę… Spojrzał w niebo, by zobaczyć jedynie zimne, obojętne gwiazdy, i znowu przechylił głowę. Miał wrażenie, że życie uchodzi z niego powoli. „To trawka, musieli znów nasączyć ją w jakimś świństwie – starał się przekonać sam siebie. – To tylko trawka i alkohol podsuwają ci takie pomysły”.
– Zimno mi… Boże, tak mi zimno… Pomóż… – mówienie przychodziło mu z coraz większym trudem.
Stary Zybel dziarskim krokiem przeszedł łąkę. Jeszcze tylko cmentarz, polna droga i będzie na miejscu. Był zły na siebie jak nigdy dotąd. Pierwszy raz w życiu spóźni się dziś do roboty, ba! – pierwszy raz w życiu w ogóle się spóźni! Córka z zięciem wzięli dwa dni urlopu i przyjechali do nich z dzieciakami, więc Zybelowa przyrządziła jeszcze lepszy obiad niż zwykle. Gotowała suto i tłusto, niby według najnowszej mody niezdrowo, lecz na tym jedzeniu obie dziewczyny wyrosły im krzepkie i zaradne, a on z żoną trzymał się tak, że każdy by pozazdrościł. Cieszył się lepszą formą od wielu ze dwadzieścia lat młodszych chłopów, z większością swoich równolatków nawet się nie porównywał, bo potrafili rozmawiać już tylko o prostacie, korzonkach, impotencji i szeregu innych dolegliwości, które on sam czy jego równie silni kompani znali jedynie z nazwy. Po obiedzie zmorzył go sen. Wiedział, że nie powinien zasypiać, ale myślał, że tylko zamyka oczy. Jak przez mgłę pamiętał, że żona, nachylając się nad nim, gadała coś na temat wyjazdu, że niby jadą całą rodziną do córki, zobaczyć jakieś nowe meble, żeby nie zapomniał o dzisiejszej nocce, skoro już się tak uparł przy tej robocie. Chyba nawet coś jej odpowiedział, lecz musiał znów zamknąć oczy. Stary zaklął głośno. Że też akurat rower był w naprawie u Wieśka, przecież sam mógł go zreperować. Może nie tak dobrze jak Wiesiek, ale przynajmniej byłby już w robocie. O aucie nie pomyślał. Stało w garażu, odkąd poszły hamulce, bo o tej porze roku poruszał się tylko rowerem.
Córka z zięciem często podrzucali im dzieciaki. Na weekend, na tydzień. Czasem chcieli wyjechać na urlop, bo przecież ich stać. „Proszę, jak dobrze im się wiedzie, niepotrzebne żadne uniwersytety! Nie to, co te wszystkie bezrobotne czy klepiące biedę magistry. Czasem chcieli mieć dzień tylko dla siebie. I dobrze! Widać, młodzi, zdrowi i kochają się, a wnuki to przecież sama radość”. Ponieważ Zybelowie nie chcieli żadnej rekompensaty za opiekę nad wnukami, młodzi małżonkowie postanowili, że odwdzięczą się teraz i będą robić im większe zakupy. Przynajmniej do momentu, aż wóz będzie sprawny. „Cholerny wóz – zaklął znów Zybel. – Powiem, żeby odholowali go do warsztatu już jutro, bo zwożą tu siaty z supermarketu, jakbyśmy byli jakimi starymi dziadami czy nędzarzami, wstyd!”
– Zimno mi… – usłyszał nagle Zybel. Nie, żeby coś mu się zdawało, zupełnie wyraźnie. Tylko jakby spod ziemi czy gdzie z dołu… – Zimno mi, Boże, tak bardzo mi zimno…
Tuż obok był świeży grób, pewnie dla tego wariata, co się powiesił. Że też ksiądz zgodził się, by tu, na cmentarzu, na poświęconej ziemi!
– Zimno mi… – jęki stawały się coraz słabsze – zimno…
– A dobrze ci tak – odparł. – Po coś się rozkopał.
***
Lila oniemiała ze zdziwienia. Miała nadzieję, że budzący jej sympatię bohater przeżyje. Czyżby autorka postanowiła zostawić go na pastwę losu w zimnym grobie? Właściwie to na śmierć, gdyż można się domyślić, że umrze. Przekartkowała tekst. Nigdzie dalej nie padało jego imię. „Widocznie to nie powieść, lecz zbiór niewyodrębnionych tytułami opowiadań” – przeszło jej przez myśl. Pierwsze wersy kolejnej partii tekstu zdawały się to potwierdzać.
***
Odkąd wrócił do mieszkania, wciąż miał wrażenie, że o czymś zapomniał albo coś zgubił. Przejrzał dokładnie zawartość torby i wszystko znajdowało się na swoim miejscu.
Wychodząc z instytutu, zostawił w punkcie ksero tekst dla studentów, a w swojej skrytce książki dla dwojga z nich. Jedną dla chłopaka, który chodził do grupy zaczynającej zajęcia o ósmej rano i cały czas zadawał pytania. Wynikały zarówno z dociekliwości młodzieńca, jak i próżności; już na pierwszych zajęciach dostrzegł, że tamten jak może, stara się popisać swą elokwencją. Z tego, co widział, cieszył się silną pozycją w grupie oraz uznaniem i sympatią wielu pracowników instytutu, jemu zaś działał na nerwy. Na ostatnich zajęciach poprosił go więc, by przestał odbiegać od tematu (student twierdził uparcie, że próbuje ów temat zgłębić), bo nie zdąży przygotować reszty studentów do egzaminów i obiecał pożyczać mu lektury, które z pewnością rozwieją wszelkie jego wątpliwości dotyczące omawianych zagadnień (wówczas chłopakowi zrzedła mina). Drugą książkę zostawił nieśmiałej dziewczynie, uczęszczającej na jego popołudniowe zajęcia. Miała wyraźne problemy z formułowaniem myśli i relacjami z otoczeniem. Zawsze siedziała sama, cicho, jedynie staranne notatki były świadectwem jej kontaktu ze światem zewnętrznym. Poza zajęciami widywał ją w czytelni lub na dziedzińcu, gdzie stała samotnie, paląc papierosy. Widział, że jest zainteresowana tematyką prowadzonych przez niego zajęć, szczególnie ostatnich. Sam zaproponował, że pożyczy jej książkę. Podziękowała i uśmiechnęła się, mocno zakłopotana. Chyba pierwszy raz widział, jak się uśmiecha.
Poprzedniego dnia napisał i przesłał abstrakt na konferencję naukową, załatwił formalności związane z wydaniem materiałów z poprzedniej, gdyż splot okoliczności sprawił, że akurat on musiał się tym zająć, a potem, jak każdego czwartku, udał się do fundacji mającej pod opieką dzieci i młodzież z tak zwanych patologicznych rodzin lub też mające ze sobą problemy. Prowadził dla nich zajęcia i coraz poważniej rozważał rozpoczęcie wieczorowej psychologii lub zaocznej pedagogiki, by lepiej pomagać swym młodym podopiecznym. Teraz, gdy obronił doktorat i zaproponowano mu stały etat na uczelni, był na to najlepszy czas.
Chyba pamiętał o wszystkim i nic mu nie zginęło, a jednak nie mógł pozbyć się tego osobliwego odczucia. Spojrzał na zegarek. Dochodziła osiemnasta. O dwudziestej pierwszej, jak w każdy piątkowy wieczór, umówiony był z przyjaciółmi w ulubionym pubie. Powinien był coś zjeść, gdyż jak zawsze nic nie jadł przez wszystkie spędzone na uczelni godziny. Nie był jednak głodny. Dziwne, zważywszy na fakt, że jego śniadanie było bardzo skromne, ale z rana nigdy nie miał apetytu. Do syta lubił jeść dopiero wieczorem. Ponieważ dziś nie czuł takiej potrzeby, postanowił zająć się pisaniem i włączył stojącego na biurku laptopa. Maszyna zachowywała się dość dziwnie, choć nigdy nie było z nią problemów. Początkowo komputer nie chciał się uruchomić, później złapać połączenia z internetem, następnie system zaczął się zawieszać. Znał się na komputerach, jednak tym razem nie miał pojęcia, co jest grane. Męczył się tak przez jakiś czas, gdy zadzwonił telefon. Wyświetlacz ukazał imię i nazwisko jednego z przyjaciół, z którymi miał się dziś spotkać.
– Cześć, Szary. Dobrze, że dzwonisz, bo…
– Halo… Cześć, słyszysz mnie? Halo, jesteś tam? – usłyszał po drugiej stronie słuchawki i postanowił oddzwonić. Ponieważ Szary nadal go nie słyszał, ponownie zajął się laptopem. Za moment otrzymał esemesa od Szarego z informacją, że dzisiaj wybierają się do innego lokalu niż zwykle, gdyż wszystkich ciekawi, jak wygląda nowo otwarte „Echo”. Dalej była nazwa i numer ulicy. Szkoda, że nie było nic na temat godziny spotkania (chociaż domyślał się, że chyba ta sama, co zawsze). Nie miał bladego pojęcia, gdzie znajduje się ta ulica. Wysłał esemesa z pytaniem o godzinę oraz informację, jak trafić do „Echa” na wypadek, gdyby nie udało mu się naprawić laptopa i tym samym sprawdzić tego na mapie w internecie. Nie doczekawszy się odpowiedzi, postanowił skontaktować się z kimś innym. Telefon jednak zachowywał się podobnie jak komputer. Nie szkodzi. Teraz poczyta sobie, a jeśli laptop nie zadziała, zapyta kogoś o drogę albo spojrzy na którąś z mapek wiszących w różnych punktach miasta z myślą o turystach.
***
„Zaraz, tak się nie powinno kończyć opowiadanie” – pomyślała. Sięgnęła po papierosa. Zaciągając się nim i pijąc kawę, przekartkowała tekst, szukając dalszego ciągu, a nie znalazłszy go, stwierdziła, że najprawdopodobniej fabuła powieści została kompletnie zdefragmentowana. „Rozbita jak tok myślenia bądź osobowość zaburzonej jednostki” – przeszło jej przez myśl. Może autorka – bo coś jej podpowiadało, że autorem jest młoda kobieta – stworzyła na swój obraz bohaterkę pierwszego fragmentu? Włożyła w jej umysł swoje własne myśli? Być może odpowiedzi przyniesie dalsza lektura tekstu. Ponieważ było jej zimno, mocniej otuliła się chustą i wstała, by zaparzyć kolejną kawę. Na kuchennym blacie zauważyła opakowanie kawy rozpuszczalnej, w trzech czwartych pełne. Fajnie. Zajrzała do lodówki – było i mleko. Powąchała – przydatne do spożycia. Miło. Rozpuszczalna kawka z prawdziwym mleczkiem dla odmiany. Gorący napój przyjemnie rozgrzewał od środka, mleczko zabijało ssanie w żołądku. Zapaliła kolejnego papierosa i wróciła do tekstu.
***
Kiedy znalazła się na zewnątrz i dzień pochwycił ją w swe objęcia, okazał się jeszcze piękniejszym, niż można było mniemać, patrząc z balkonu. Chociaż słońce raniło oczy, a tętniący życiem i radością świat kontrastował z jej bólem. Szła zieloną alejką, potem przecinającym rzekę mostem. Kiedy była już w parku, z zachwytem spojrzała na niebieskie bratki. Warto było przyjść tutaj choćby ze względu na nie. Usiadła przy jednym z klombów i zapaliła papierosa. Jakaś starsza pani spojrzała na nią krzywo. Poczuła się winna. Rozejrzała się wokół. Rodzice z wózkami, dzieci na rowerkach, pary zakochanych, roześmiane grupki przyjaciół… Nie pasowała tutaj. Postanowiła dopalić i udać się w drugą, dziką część parku, w takie jego zakątki, gdzie trudno było spotkać kogokolwiek, bez względu na porę dnia czy roku.
***
Czarny anioł otworzył oczy, lecz oślepiony blaskiem słońca musiał je na chwilę przymknąć. Poczekał moment i znów uniósł powieki. Rozejrzał się wokół. Stał na niewielkim wzniesieniu, pośród oplecionych ciemnozielonym bluszczem drzew. Ich gałęzie obsypane były perełkami pąków, które gdzieniegdzie zdążyły już przemienić się w malutkie, jasne listki. Nieco dalej, na gałęziach krzewów, rozkwitły kwiaty. Kwiaty wychylały się również z dywanu bluszczów, traw i mchów. Znalazł się więc w czasie i miejscu najświeższej, najpiękniejszej wiosny. Powoli poszedł przed siebie, a budzące się życie i promienie ozłacającego go słońca sprawiły, że jego serce zaczęło krwawić. Skrzydła opadły mu bezwładnie. Oparł blady policzek o pień jednego z drzew, a ono zdawało się przygarniać go, czując jego rozpacz. Coś wewnątrz mówiło mu, że kochał kiedyś wiosnę, słońce, kwiaty, teraz to wszystko ukazywało mu bezlitośnie jego przeznaczenie i omal nie zapłakał. Powstrzymał jednak łzy. Miał przed sobą zadanie. Zupełnie inne niż to, które przyszło mu dotąd wypełniać.
„Dlaczego to robisz, skoro wiesz, że twoje działania i tak są skazane na klęskę?” – nasilające się cierpienie przywołało natrętną myśl, która omal nie pozbawiła go strzępów nadziei. „Bo być może tym razem uda mi się je ocalić. Bo to nadaje sens mojemu istnieniu” – powtarzał sobie. Niegdyś sądził, że to ocalenie będzie jedynie odsunięciem chwili śmierci, ich śmierci, na jaką – jako byty bardziej ludzkie niż anielskie – były skazane. Potem jednak dowiedział się, że prawda jest jeszcze okrutniejsza – mordujący je unicestwiał również ich dusze. Kłóciło się to z żyjącym w nim przeświadczeniem, że przecież dusza – jeżeli istnieje – jest nieśmiertelna. Nic jednak nie było pewne i zrozumiałe, zaś największą zagadką było jego własne istnienie. Nie miał pojęcia, kim lub czym był, czy był tym od zawsze i dlaczego właściwie robi to, co robi. Wszystko pozostawało w sferze domysłów. Ludzie rodzili się, potem umierali, współistnieli jako gatunek. On zaś był sam. Nie wiedział, jaki był jego początek i czy istnieli jemu podobni. Mimo to bardziej niż siebie żałował ludzi – mieli tak niewiele czasu, aby nasycić się życiem. Podczas jego trwania wciąż musieli o nie zabiegać, zaś wielu z nich, zamiast cieszyć się otaczającym ich pięknem, czuło jedynie cierpienie, zagubienie oraz swą samotność w tym pięknym, lecz jednocześnie okrutnym świecie. Dobrze to rozumiał. Albo tak przynajmniej mu się wydawało. Miewał czasem nawet wrażenie, że wie, jak to jest być człowiekiem, choć przecież zakrawało to na absurd. Ludzie byli mu niezwykle bliscy.
Ubiegły wieczór niczym nie różnił się od innych, równie szybko przeszedł w nazbyt późną noc. Lila spędziła czas na czytaniu, trochę też popisała. Około pierwszej zrobiła się zbyt zmęczona, by tworzyć, więc wysłała nową wersję pliku na adres swojej skrzynki e-mail. Przez jakiś czas przeglądała strony internetowe i dopiero o drugiej położyła się spać. Oczywiście musiała obudzić się około czwartej (nie patrzyła na zegarek, lecz przypuszczała, że jest czwarta nad ranem; prawie co noc budziła się o tej porze) i przez jakiś czas próbowała zasnąć. Jednym słowem: powtórzył się codzienny scenariusz w wersji, gdy ostry dźwięk budzika nie kazał jej zrywać się zaraz po tym, jak udało się jej ponownie zasnąć. Czasami do tego wariantu dochodził jakiś godny uwagi film.
Postanowiła, nie wstając na razie z łóżka, doczytać rozpoczętą ubiegłego wieczoru powieść jednego ze współczesnych autorów młodego pokolenia. Gdy skończyła, było przed południem. Odsunęła zasłony. Dzień był szary i mglisty. Ucieszyła się, ponieważ lubiła takie dni. Zaparzyła kawę. Usiadła przy komputerze i zapaliła papierosa, by jak co dnia przejrzeć ogłoszenia w sprawie pracy. Potem nalała wody do wanny, w której spędziła, standardowo, około godziny. O piętnastej, już po codziennej toalecie, znów usiadła przy komputerze. Jakiś czas temu trafiła na internetowy serwis popularno-psychologiczny zawierający w miarę rzetelnie napisane artykuły dotyczące interesujących ją zagadnień. Co prawda po przeczytaniu każdego z nich czuła niedosyt, lecz musiała zadowolić się tym, co zawierały; żaden z nich nie rościł sobie przecież pretensji do bycia rozprawą naukową. Po jakimś czasie zrobiła się głodna i zabrała się za przygotowanie obiadu, a właściwie jakiegoś ciepłego, łatwego do przygotowania posiłku, mianowicie makaronu z sosem chińskim z torebki. A raczej sosu, w którym gdzieniegdzie pływały połamane nitki makaronu. Lubiła dania jak najbardziej wodniste, gdyż nie trzeba było ich gryźć. Jedząc, kończyła przeglądać artykuły. Potem piła kawę, paliła papierosy, wysłała kilka CV bez nadziei na zaproszenie na rozmowy kwalifikacyjne i pisała aż do momentu, kiedy należało zacząć zbierać się to wyjścia. Do torby spakowała to, co zawsze – jakąś książkę, notes, kawę i notatki (w październiku rozpoczęła studia podyplomowe). W ostatniej chwili przypomniała sobie jednak, że dziś pracuje nie dwanaście godzin jak zazwyczaj, lecz troszkę dłużej. Agata, jedna z pracownic, miała rano egzamin i nie mogła przyjść na ósmą. Trzeba będzie pamiętać o tym, idąc do pracy, by po drodze kupić wodę. I papierosy. To niedobrze. Nie lubiła robienia zakupów.
Wyszła z mieszkania o dziewiętnastej dwadzieścia pięć. Trochę za wcześnie, ale lubiła chodzić do pracy spacerkiem, spokojnie słuchając muzyki. Nie znosiła pośpiechu. Na zewnątrz było już ciemno. Mrok rozjaśniały zapalone latarnie. Spowite mgłą drzewa, bezlistne i wilgotne, wyglądały w ich świetle niezwykle pięknie. Liliana zwolniła kroku, by dłużej cieszyć się zapachem mglistego wieczoru. Muzyka, która sączyła się z słuchawek, była dopełnieniem tego tajemniczego, mrocznego klimatu. Kiedy przechodziła przez most, mgła zagęściła się. Nie było widać wody ani bulwaru nad rzeką. Pomyślała, że przyjemnie byłoby tak spacerować dziś pośród mgły, dysponując do woli własnym czasem, choć przecież wiedziała, że gdyby nie szła do pracy, nie wyszłaby z domu. Właściwie nie wychodziła nigdzie, nawet na zakupy, które robiła w drodze do pracy lub do mieszkania.
W pracy była dokładnie o dwudziestej. Zwykle przychodziła pięć, dziesięć minut przed czasem, chyba że robiła zakupy i w sklepie, który odwiedzała najczęściej, była akurat kolejka. Jak dziś.
– Szczęściara z ciebie. Będziesz mieć spokój. W hostelu nie ma nikogo – powiedziała na powitanie Natalia, która miała dyżur przed Lilą. Wyglądała na zmęczoną. Pewnie też siedziała tu nieco dłużej niż dwanaście godzin. Lila uśmiechnęła się i Natalia odwzajemniła ten uśmiech. Zamieniły kilka uprzejmych, konwencjonalnych zdań. Takich, jakie padają między osobami, które lubią się i nawzajem dobrze sobie życzą, lecz właściwie nie mają sobie nic do powiedzenia. Kiedy zakończyły krótką rozmowę, Natalia rzuciła okiem na zeszyt, w którym recepcjonistki zapisywały wszystko, co miały do przekazania kolejnym zmianom.
– Nie mam ci wiele do powiedzenia. Żadnych spraw do załatwienia, faktury wystawione. Tylko jedno: pani Frania znalazła w jednym pokoju to – Natalia wskazała stertę kartek. – Wystawiałam fakturę na jakieś wydawnictwo, tekst był w jednym z pokoi, jakie zajęli jego pracownicy, pewnie o nim zapomnieli. Próbowałam skontaktować się osobą, która rezerwowała pokoje, ale jej telefon cały czas był poza zasięgiem. Nie dzwoń już nigdzie, jedna z pracownic tej firmy zostawiła u nas bagaż. Miała jechać na jakieś spotkanie do Warszawy i nie było sensu, by brała go ze sobą, bo i tak musi tu jutro wrócić. Powiedziała, że będzie jakoś przed południem.
– Nie zapomnę oddać jej tego tekstu – zapewniła Lila i spytała, czy Natalia przejrzała go.
„Tekst znaleziony w hostelowym pokoju był zapewne nadesłaną do wydawnictwa powieścią, a ludzie z tegoż wydawnictwa mieli ocenić, czy nadaje się do druku” – pomyślała. Wzbudzał w niej zainteresowanie, które zadziwiło nawet ją samą. Już teraz chciała wiedzieć wstępnie, co to właściwie jest.
– Nie, coś ty, nie miałam czasu – odparła Natalia. – Musiałam napisać artykuł, który idzie w tym tygodniu do druku, no i wyspać się trochę. Promotor mnie przycisnął i trzeba będzie w końcu oddać następny rozdział pracy… – urwała, po czym dodała tonem, w którym Lila nie mogła nie odczytać fałszu: – Męczą mnie już te studia.
Kiwnęła głową, udając, że rozumie. Natalia była na studiach doktoranckich, nie miała więc czasu na zajmowanie się czymś, o czym nie wiadomo, czy w ogóle nadaje się do czytania. To było tak samo oczywiste jak fakt, że studia wcale jej nie męczyły, lecz starała się dyplomatycznie wybrnąć z niewygodnej sytuacji.
„Przecież nic się nie stało. Żyję i wszystko spokojnie toczy się dalej. Tylko innym wydaje się, że to był upadek, który nadal boli. Bo nie wiedzą, że nie miałam tak naprawdę skąd spaść” – pomyślała Lila i w tym samym czasie ktoś zadzwonił do drzwi, co bardzo ją ucieszyło, ponieważ zdawało jej się, że powietrze wokół zaczyna gęstnieć.
– To po mnie, umówiłam się z koleżankami – oświadczyła Natalia, uśmiechając się na pożegnanie. – Zmykam.
Lila odwzajemniła uśmiech i życząc znajomej dobrej zabawy, otworzyła skrzynkę mailową. Żadnych nowych wiadomości. Pomimo zapewnień Natalii, że nie ma nic do roboty, sprawdziła pro forma wszystko, co powinna sprawdzić na początku dyżuru. Dopiero kiedy upewniła się, że naprawdę jest wolna, zeszła na dół, żeby zrobić sobie kawę.
Hostel mieścił się w starej kamienicy. Piwnice zostały zaadaptowane na kuchnię i jadalnię przypominającą raczej typowy pub – spora sala, drewniane stoły, gołe ściany z cegieł i lampy elektryczne stanowiące jedyne, przytłumione źródło światła. Podobało się jej tutaj. Usiadła przy jednym ze stolików, położyła na nim przyniesione ze sobą kartki, obok których postawiła popielniczkę, po raz kolejny łamiąc zakaz palenia obowiązujący na terenie całego budynku.
Przeglądając tekst, zauważyła, że zostały naniesione nań jakieś dziwne znaczki. Pojawiały się z rzadka na marginesach. „Chyba znaki korektorskie” – domyśliła się, patrząc na kartki. Powieść widocznie nie została przeczytana do końca. Znaki urwały się jakoś w połowie, potem powróciły, kreślone chyba inną dłonią (te, w odróżnieniu od pierwszych, były nieco większe i kanciaste), po kilku stronach znów zniknęły. Z oczywistych względów, jak i dla spokoju lektury, postanowiła powstrzymać się od ingerencji w tekst, choć czuła, że będzie ją kusić, by poprawić ewentualne błędy.
***
Popołudnie było wyjątkowo chłodne – czytała. – Szczególnie teraz, gdy słońce skryło się za linią horyzontu, pozostawiając na niebie jedynie czerwonofioletowe ślady, a powietrze zaczynało już pachnieć wieczorem. Wioletta pomyślała, że ubrała się zdecydowanie za lekko. Cieniutki płaszczyk, w którym zaraz po wyjściu z mieszkania było jej za gorąco, przestawał chronić przed zimnem, koronkowa apaszka również nie dawała ciepła. „Dobrze ci tak – pomyślała. – Przynajmniej będziesz mieć nauczkę, by nie snuć się po cmentarzach. Wycieczek ci się zachciało, których celem może być jedynie regres do czasów liceum”.
Wspomnienia sprawiły, że zrobiło się jej wyjątkowo smutno. Zobaczyła siebie samą sprzed lat, tak samotną, że szukającą swojego miejsca wśród grobów. Nie mogła wówczas pojąć, dlaczego odkąd sięgała pamięcią, samotność i smutek były wpisane w jej życie, uniemożliwiając zwyczajne bycie w świecie. W tych czasach miała jednak jeszcze nadzieję, że kiedyś będzie inaczej. Lub raczej wiarę, że kiedyś ta nadzieja się pojawi. „Chyba tylko ona pomogła mi się nie poddać” – przeszło jej przez myśl, gdy wspominała lata nauki będące jednocześnie latami zmagań z rozpaczą i poczuciem wyobcowania. Wszystko na nic – mówiła teraźniejszość – nic nie uległo zmianie. Zupełnie, jakby zatrzymał się czas. A właściwie, należało się przyznać, z każdym dniem jest przecież coraz gorzej. Tułasz się samotnie – słyszała swój własny, wewnętrzny głos – a myśli, by rozstać się z tym światem nie dają ci spokoju. Każdy rok oddala cię od szansy na ułożenie sobie życia tak, by mniej bolało, by chociaż można było nazwać je godnym.
Nawet nie zauważyła, kiedy zeszła z głównej alejki. Nic dziwnego – odkąd tu przyszła, rozmyślając, podziwiała jednocześnie wczesnowiosenne kwiaty. Kwiaty… Nie ma w przyrodzie nic równie pięknego. Szkoda, że są tak kruche, delikatne…
– Zupełnie jak życie, nasze życie. – Wioletta drgnęła i spojrzała w stronę, z której dobiegła dość banalna refleksja będąca odpowiedzią na jej, zresztą mało odkrywcze, słowa. Zastanawiające było, dlaczego zaczęła głośno wypowiadać swe myśli, bo tak bez wątpienia się stało. Nie to jedno wprawiło ją w zadziwienie.
– Taki młody, a tak wiele rozumie – powiedziała. Chłopczyk wyglądał na pięciolatka. Więc zapadła się w sobie jeszcze bardziej, niż sądziła. Stał tuż obok, a ona nawet nie zauważyła, kiedy się do niej zbliżył. Odruchowo rozejrzała się wokół siebie i nie dostrzegła nikogo innego. Nie przyszedł z rodzicami, musiał więc mieszkać niedaleko.
– Ty mnie widzisz – malec wpatrywał się w nią, a jego mina sugerowała, że jest bardzo zdziwiony.
– Oczywiście – odparła, nie dawszy zbić się z tropu. – Przecież nie jesteś duchem.
– Wiem o tym – chłopiec wzruszył ramionami – ale mimo to nikt mnie nie widzi. No, prawie nikt, bo poza tobą widziała mnie tylko jedna pani, ale tylko przez chwilkę. Ona zrobiła to, o czym ty pomyślałaś, że ci nie wolno. Tylko szkoda, że mi nie wierzysz – westchnął. – Myślisz, że moje rodzeństwo jest gdzieś tutaj i razem się z ciebie śmiejemy. A ja nie mam ani jednego braciszka czy siostrzyczki, chociaż rodzice obiecali mi na święta…
– Nie, poczekaj – zadziwienie młodej kobiety rosło z każdą chwilą. Przecież niemożliwe, aby głośno mówiła o tym wszystkim, co przyszło jej do głowy, nie mogło być aż tak źle. – Skąd ty możesz wiedzieć, o czym myślałam? Mówiłam do siebie?
– Chyba nie. Nie słyszałem tego. Widziałem. Czasami, jak ktoś myśli o czymś tak mocno, widzę to. Bo jak człowiek myśli, to nie są słowa, tylko takie obrazki jak w bajce. Albo nie, w filmie, takim strasznym, jakich nie pozwalają mi oglądać rodzice.
– A pozwalają ci bawić się tutaj? – zapytała, nie wiedząc, co powiedzieć. Chciała rozważnie dobierać słowa. „Biedne dziecko – pomyślała. – Pewnie włóczy się, pozbawione rodzicielskiej troski. Jakiejkolwiek opieki. Pozostawione samo sobie fantazjuje. Być może w rodzinie były samobójstwa albo ich próby, a ja z tą swoją ponurą miną musiałam sprawić, że skojarzył pewne fakty”.
– Nie. Rodzice każą mi wrócić do szpitala… Ale ja tak za nimi tęsknię… Jak tam wrócę, nie usłyszę już ich. Chodź – kiwnął ręką w jej stronę – o, widzisz? Są tutaj – wskazał na świeży grób. Odgarnęła kwiaty i przesunęła na bok spowite wstęgami wieńce. Spoczywające w grobie – jak świadczyło nazwisko – prawdopodobnie małżeństwo, było od niej kilka lat starsze. To wiele wyjaśniało, być może nawet wszystko.
– Mieliście wypadek – powiedziała – a twoi rodzice zginęli… Biedny, zostałeś sam i uciekłeś ze szpitala, aby być bliżej nich… – nie wiedziała, co powinna teraz powiedzieć. Co powiedzieć dziecku, które nagle zostało zupełnie samo? Chciała je przytulić i dać mu ciepło, którego jej samej tak bardzo brakowało. Nie miała jednak śmiałości. Nie potrafiła przełamać bariery dotyku.
– Właśnie – odpowiedział mały. Potem jednak zmieszał się nieco. – No, nie do końca. Wiem, że nieładnie kłamać. Ja tam nadal jestem – urwał, lecz widząc niezrozumienie w oczach rozmówczyni, kontynuował: – Tak jakby, bo tam tylko śpię, a jestem tutaj.
– Zaraz. Kto cię stamtąd wypuścił? – spytała zaszokowana.
Odparł, że wyszedł sam, tak po prostu. Powiedział, że może robić, co chce, bo nikt, no, prawie nikt, go nie widzi, lecz z tego powodu też bardzo się nudzi. Dlatego cieszy się, że wreszcie ktoś go zauważył, właśnie tutaj.
– To, że mnie widzisz, oznacza, że podobnie jak ja nie jesteś ani tam, ani tutaj. Tylko że jeszcze o tym nie wiesz – rzekł po prostu, jakby stwierdził, że właśnie zaszło słońce i w tym samym momencie zrobił się jakby bledszy, mniej wyraźny. – O nie, tylko nie to! – tym razem zobaczyła w jego oczach strach. – Oni znów to robią, znowu ściągają mnie tam z powrotem, ja nie chcę… – dziecko zaczęło jakby niknąć, jego głos stawał się z każdą chwilą coraz cichszy. Zdumiona Wioletta wzięła je w objęcia, lecz uświadomiła sobie, że obejmuje ramionami samą siebie. – Tutaj przynajmniej mogę słyszeć rodziców i myślałem, że może się ze mną pobawisz, skoro mnie widzisz i nie boisz się mnie, skoro ty też…
Ostatnie słowa dobiegały do niej jakby z oddali, brzmiały coraz mniej realnie. Stała przez chwilę oniemiała, a następnie w poszukiwaniu racjonalnego wyjaśnienia tego, co miało tu miejsce przed chwilą, ruszyła przed siebie. Bezładnie kluczyła między grobami, rozglądając się wokół, dopóki nie spostrzegła, że jakaś starsza kobieta przypatruje się jej dość nachalnie. Wówczas skierowała się w stronę cmentarnej bramy.
Więc wizje i głosy wróciły, w dodatku teraz, kiedy potrafiła myśleć o nich z dystansem i znów dała zwieść się przeświadczeniu, że nie wpadnie już w szpony obłędu. Nie poprzedziło ich uczucie, że właśnie dzieje się coś niezwykłego, ani też wrażenie niepokoju czy niemającej podstaw euforii lub rozrywającej duszę rozpaczy. Nie było przenikających ciała dreszczy, szczególnie silnie odczuwalnych na czubku głowy i w koniuszkach palców. Czy teraz już zawsze tak będzie? Czy granica między światem urojeń a rzeczywistością zaciera się zupełnie? „Będziesz musiała bardziej uważać niż do tej pory, być jeszcze bardziej ostrożna” – mówiła sobie w duchu, wracając tą samą drogą, którą przyszła, chociaż bardzo tego nie lubiła. Ponieważ narzuciła sobie tempo zbyt szybkie jak na siły, których z każdym dniem brakowało jej coraz bardziej, zmęczona zwolniła. Wówczas zaczęła przyglądać się twarzom przechodniów. Starała się wyczytać z nich, czy wiedzą, że wariuje, czy jakimś dziwnym sposobem udało im się przejrzeć jej doznania i zdają sobie sprawę z tego, co przed momentem przeżyła. Trzeba będzie nauczyć się maskować jeszcze lepiej niż dotychczas. I dobrze dobierać rozmówców, bo najbardziej realna, ludzka postać może okazać się wytworem umysłu.
– Widzisz, ona tak sobie chodzi tutaj bez celu – powiedział jeden z młodych mężczyzn. Szedł naprzeciw niej wraz z kolegą. Obaj byli ubrani na luzie, lecz jednocześnie ze smakiem i elegancją.
– A co ma robić – odparł ten drugi. – Nie ma konkretnej pracy ani przyjaciół, to włóczy się tak bez celu.
Wioletta wszystko słyszała bardzo wyraźnie, choć przecież słuchała muzyki. Mężczyźni, mijając ją, rzucili na nią okiem, jeden z nich nawet dłużej niż wypadało, lecz w ich spojrzeniach nie było nic nadzwyczajnego. „Więc zaczyna się – pomyślała. – A ten incydent na cmentarzu był prawdopodobnie tylko przedsmakiem tego, co nastąpi”. Jednak jeżeli w przeszłości podobne okresy szaleństwa przerywała niekiedy chwila refleksji, w której odzyskiwała świadomość tego, skąd pochodzą wszystkie wizje, głosy i cały ten inwentarz gości z zaświatów, to wówczas czuła zwykle radość lub lęk, w zależności od tego, czego doświadczała. Teraz natomiast nie czuła nic. Nie potrafiła nawet stwierdzić, czy jest jej wszystko jedno.
***
Lila westchnęła. Znała te wizje, głosy, mistyczne doznania. Kochała je, bo mimo że czasem potworniały, puchły, aby przemienić się w dręczące ją demony niemające w sobie nic z piękna, subtelności i dobroci poprzednich form, pojawiały się zawsze, gdy ból i samotność przekraczały granice jej wytrzymałości, aby – paradoksalnie – uratować ją przed nią samą. Kiedy zdecydowała się na podjęcie leczenia, nie gościły w jej życiu od bardzo dawna. Była tylko rozpacz pochłaniająca każdą myśl, paraliżująca, uniemożliwiająca wykonanie najprostszej czynności. Był lęk, który nie pozwalał wychodzić z mieszkania, iść spokojnie ulicą, i odwieczna, totalna społeczna izolacja. Od tamtej pory czasem nadal coś widywała, coś słyszała i czuła, lecz były to jedynie słabe szepty i rozpływające się tuż przed oczyma cienie. Nie było ekstaz nieporównywalnych nawet ze stanem po odurzeniu narkotykami stworzonymi w tym właśnie celu, na zawsze zniknęło poczucie, że wypełnia ją światło i niewyczerpany zapas sił. Pożegnała się z tym, co najbardziej mistyczne i niezwykłe w imię innego, lepszego życia, lecz nie zmieniało to faktu, iż zapłaciła za to wysoką cenę. Zbyt wysoką. W dodatku nic nie uległo zmianie, a ona straciła jedynie to, co najpiękniejsze. Nieważne, że chwilami bywało przerażające. „Wyrzekłaś się daru, który dany jest jedynie nielicznym” – złośliwy szept wewnątrz jej umysłu brzmiał tak szyderczo, że aż się wzdrygnęła. Postanowiła, że tym razem pozostanie głucha na jego drwiny, i wróciła do czytania. Szczególnie że refleksje i wrażenia bohaterki utworu były jej niezwykle bliskie.
***
W sobotni poranek wstała wcześniej, niż planowała. Ponieważ ostatnimi czasy czuła się tak osłabiona, że najmniejszy wysiłek pozbawiał ją sił, miała zamiar spać przynajmniej do południa. Obudziła się jednak już o szóstej. Nie mogąc zasnąć, próbowała wyjść z łóżka, co udało się dopiero po godzinie ósmej. Dwunastogodzinny sen nie zregenerował jej sił, których ledwie starczyło, by zaparzyć kawę. Czynność ta tak ją wyczerpała, że położyła się jeszcze na pół godziny. Potem wstała, by nalać wody do wanny.
Kiedy po kąpieli stanęła na balkonie z kolejną kawą i papierosem, zadziwiło ją ciepło wczesnowiosennego dnia. Czuła dotyk promieni słońca i łagodne muśnięcia delikatnego wiatru. Powietrze pachniało obietnicą piękna budzącego się do życia z zimowego snu. Na trawie ułożyła się cudowna mozaika kwiatów, światła i cieni. Wioletcie zdawało się, że do jej uszu dochodzi cicha muzyka o wysokiej, zmiennej tonacji, lecz nie potrafiła wskazać, skąd płyną te dźwięki. Gdy wypiła trzecią kawę i kofeina napełniła ją złudną mocą, zapragnęła opuścić cztery ściany mieszkania, mimo że nie miała dokąd iść, a śmiertelne piękno natury musiałaby kontemplować samotnie.
– Mało ci jeszcze po ostatnim wypadzie na cmentarz? – spytała samą siebie z przekąsem, lecz dlaczego właściwie nie miałaby się wybrać na spacer? Park był niedaleko. Pójdzie tam sobie powoli, posiedzi na świeżym powietrzu. To z pewnością dobrze jej zrobi.
Ponieważ widziała z balkonu, że ludzie rozbierają się do krótkich rękawków, ubrała czarną wiosenną sukienkę w niebieskie lilie, na którą narzuciła czarne wdzianko z długim rękawem, by ukryć pokryte bliznami ręce. Mimo upływu czasu wiele z nich nie chciało zniknąć, a Wioletta nie mogła znieść tych wszystkich spojrzeń, lustrujących najpierw jej ręce, potem twarz. Może czerń nie była odpowiednim kolorem na dzisiejszą pogodę, jednak w niej czuła się najlepiej.
***
– Skąd ja to znam, to niesamowite – zdziwiła się Lila i przypomniała sobie te wszystkie upalne dni, kiedy męczyła się w długich rękawach. I jej trudno było się przekonać do ubiorów, w których przeważały inne kolory niż czarny. Ona również wstydziła się wyrytych na skórze śladów bezradności i rozpaczy. Nie miało znaczenia, przez kogo miałyby zostać zauważone. Niebawem znów trzeba będzie cierpieć z powodu gorąca… Lila skrzywiła się i aby odpędzić natrętne myśli, spojrzała na tekst.
***
Maciek jak zwykle zapomniał, że wrzesień lubi płatać figle. Od południowych godzin udaje lato, karmiąc iluzją długiego, pięknego dnia. Nic dziwnego, że człowiek w pewnym momencie rozgląda się wokół zaskoczony, by stwierdzić, że nagle zrobiło się ciemno, a bluza z kapturem, która do zachodu słońca ciążyła przewiązana w pasie niczym zbędny balast, nie jest wystarczająco ciepła. To znak, że alkohol przestaje rozgrzewać i jeśli nikt nie oznajmi, że ma dziś wolną chatę i kto chce, może przekimać u niego, należy wracać do domu. Maciek, jako że do domu miał daleko, od czasu do czasu korzystał z gościnności kolegów. Dzisiaj było wyjątkowo zimno, poza tym jak na złość nie miał ochoty wlec się przez pół wsi, by skręcić na jedną z polnych dróg i leźć nią jakiś czas. Potem musiał jeszcze przejść przez cmentarz i ciągnącą się za nim łąkę, by wreszcie wkroczyć na drogę, którą w ciągu kwadransa przy dość szybkim tempie i bez robienia przerw mógł dojść do domu. Z braku lepszego określenia nazywał tak obiekt, który przyszło mu dzielić wraz z matką, babką, ojcem, małą siostrą, dwojgiem braci i jeszcze żoną i dzieckiem tego starszego, któremu problemy finansowe pokrzyżowały plany wykończenia świeżo wybudowanego domu. Parę lat temu Maciek wyniósł się na poddasze. Latem gorąc i duchota, przez pozostałe pory roku trzeba było w piecu palić. Nie chciało mu się drzewa rąbać, znosić, a potem patrzeć, jak ledwo co pomalowane ściany czernieją od dymu. Zaczynał więc palić dopiero w połowie października, kończył z połową marca, chociaż często nie szło wytrzymać z zimna. Ale nie szło też wysiedzieć na dole z rodziną. Odkąd pamiętał, był czarną owcą. Nieważne, że uczył się lepiej niż reszta rodzeństwa. Kiedy nie dostał się na wymarzone studia, usłyszał, że przez wszystkie szkolne lata ślizgał się i robił dobre wrażenie. Nieważne, że szukał pracy. Skoro nie udało mu się nigdzie zaczepić, nie licząc dorywczych, sezonowych robót, widocznie szukał tak, żeby nie znaleźć. Nieważne, że sam i z własnych pieniędzy wyremontował to cholerne poddasze. Przecież robił wszystko, by odizolować się od reszty domowników. Rodzina, oprócz dalekiej drogi do domu, była powodem, dla którego pijany i późną, ciemną porą niechętnie wracał do siebie. Szczególnie ciężko było mu dziś, bo popili jeszcze bardziej niż zwykle. Jednak dzisiaj mieli ku temu powody.
Spotykali się zawsze w piątkę, tylko dwóch z nich miało stałą pracę. Robert i Daniel od połowy szkoły zawodowej robili w warsztacie, reperowali auta. Pozostała trójka nie mogła po ogólniaku znaleźć konkretnego zajęcia, pracowali więc od przypadku do przypadku. Jeden z nich ukończył odpowiedni kurs i zatrudnił się przy robotach drogowych. Maciek i Romek od paru lat mieli pracę od wiosny do połowy jesieni. Najczęściej po polach, gospodarstwach czy przy wyrębie drzew. Zimą rzadko kiedy trafiło się cokolwiek. Romek, chłop jak dąb, dobrze sobie radził, dla drobnego, wątłego Maćka były to zajęcia ponad siły. Astma dusiła go coraz bardziej, wysiadały stawy, bolały kości i głowa, miał coraz mniej sił. Praca fizyczna nie poprawiła mu apetytu, mało tego, ostatnio nie dopisywał jeszcze bardziej niż zwykle. Jego zawsze delikatne blond włosy przerzedziły się nieco i zaczynał obawiać się, że wkrótce będzie musiał je ściąć. Zimowe, bezczynne wieczory dłużyły się Maćkowi przeokropnie. Przeczytawszy większość książek z wiejskiej biblioteki, popadł w nikotynowy nałóg. Wcześniej palił tylko okazjonalnie, lecz gdy zaczynał się zastanawiać, co zrobić ze swoim życiem, by kolejny rok nie przeciekł między palcami, sięgał po papierosa, a ciągnące się w nieskończoność godziny sprzyjały takim rozważaniom. Rozpił się też okrutnie. Dwóch kolegów po alkohol sięgało już w podstawówce, a od szkoły zawodowej pili niemal dzień w dzień. On i pozostała dwójka pili z nimi tylko w soboty, jednak w miarę upływu czasu i nadziei, że coś w ich życiu zmieni się na lepsze, robili to coraz częściej. Maćkowi było to na rękę. Obolały po pracy, lubił znieczulać się alkoholem. Kiedy wypił, nie miał problemów ze snem, więc nie rozmyślał nad swoim życiem. Nim się obejrzał, i on pił prawie codziennie. W dodatku znów zaczął sięgać po trawkę, z którą w trzeciej liceum dał sobie spokój, czasem dochodziły do tego jeszcze inne narkotyki. Nic więc dziwnego, że tego lata czuł się gorzej niż zwykle, od sierpnia co jakiś czas leciała mu nawet krew z nosa, zdarzało mu się też kaszlnąć krwią. Raz zobaczyła to babka:
– Widzisz? Kara boska! Żyj dalej tak, jak żyjesz, nierobie ty, to zobaczysz… Nie chodź w niedzielę do kościoła, pij nadal ze swoimi koleżkami, nieudaczniku ty, to zobaczysz… Ubieraj się dalej na czarno, satanisto ty, to zobaczysz…
Postanowił, że czas skończyć z alkoholem i marihuaną, o twardszych używkach nie wspominając, zamiast kawą wzmacniać się jedzeniem i ograniczyć palenie. O swoich postanowieniach powiedział dziś kolegom, kiedy opijali jego przyszłą pracę. Nic specjalnego, ale pierwszą stałą pracę, taką z umową i stałą pensją! Od października miał być nocnym cieciem na placu ze złomem. Stała tam jakaś buda, którą podobnie jak jego poddasze trzeba było opalić. Mrozu Maciek bał się najbardziej. Oczywiście na placu nie było kamer, tak więc czekały go jesienno-zimowe spacery, bo ponoć niektórzy złodzieje wycwanili się tak, że potrafili przechytrzyć tamtejszy prymitywny system alarmowy.
– Żeby było jasne – zapowiedział jego przyszły szef – mnie nie obchodzi, co będziesz tutaj robił, pilnował, spał czy chlał. Ale jeśli coś zginie, ty pokrywasz straty. No, chyba że zakradną się tu całą bandą. Wtedy zamknij się na klucz w stróżówce i dzwoń do mnie. Aha, i jeżeli Zybel nie przyjdzie do roboty, bez gadania bierzesz jego zmianę.
Maciek miał pracować pięć dni w tygodniu, oprócz piątków i sobót (w te dni siedział Zybel, były policjant i swoją drogą jego sąsiad, który dorabiał do emerytury). Już teraz postanowił, że w piątki będzie odsypiać, a bawić się co najwyżej w soboty. Żywił głęboką nadzieję, że praca w nocy nie zrujnuje ostatecznie jego zdrowia, a co więcej, że nowe zajęcie, niewymagające od niego nadmiernej eksploatacji sił fizycznych, pozwoli mu je podreperować. Tymi refleksjami nie dzielił się z kolegami. Nie miał też zamiaru przyznawać się im, jaki ostatnio jest słaby i jak parszywie się czuje. Już teraz martwili się aż nadto, szczególnie od momentu, gdy przyuważyli, że kaszląc, opluł sobie dłoń tą nieszczęsną krwią, choć i wcześniej bali się o niego, widząc, jak potrafi sponiewierać go ledwie kapka mocniejszego alkoholu. Dziś nawet nie chcieli go samego do domu puścić. Że niby po pijaku gdzie padnie, zaśnie i się przeziębi, w efekcie czego dorwie go zapalenie płuc. Gderali też, że już dawno temu powinien wybrać się do lekarza, bo nic nie pomogą mu jego glany, kiedy wygląda jak trup albo szkielet powleczony skórą. Jakby, cholera, był ich młodszym bratem, nie kumplem. Na szczęście wszyscy zapili się na umór, doprawili maryśką i zapomnieli, że ktoś miał go odprowadzić, gdyż takiego upokorzenia by nie zniósł. Do lekarza zaś planował udać się z własnej i nieprzymuszonej woli już przed paroma miesiącami. Słabego zdrowia był zawsze, ale nie do tego stopnia, by wykonując najbardziej banalne czynności, odczuwać skrajne zmęczenie. Jednak odwlekał tę wizytę, jak tylko mógł i co dzień znajdował się pretekst, aby przełożyć ją na kolejne jutro.
„Jutro, jeżeli uda mi się wstać, wsiadam w busa i jadę do przychodni. Jeżeli nie będę czuł się na siłach, pojutrze już jadę na bank” – obiecywał sobie, gdy po przejściu przez wieś musiał przysiąść przy polnej drodze jeszcze dość daleko od cmentarza. Najchętniej położyłby się tutaj, choćby na momencik, lecz jego ciało przenikał niesamowity chłód. Czasem w podobnych sytuacjach papieros sprawiał, że robiło mu się lepiej, innym razem zaś potrafił rozłożyć go całkowicie. Na wszelki wypadek postanowił zapalić za jakiś czas – ryzyk-fizyk.
„Komu w drogę, temu glany” – pomyślał, wstał i ruszył przed siebie. Nim dotarł na cmentarz, męczące go mdłości nasiliły się. Oparł się o pień drzewa i zwymiotował. Następnie padł na kolana, bo torsje szarpały nim przepotwornie. Bardzo dobrze, będzie miał nauczkę, by nie pić na głodnego. Albo lepiej – by nie pić nic poza piwem w sobotnie wieczory. „To będzie długa droga” – pomyślał, gdy wreszcie udało mu się wstać z jeszcze większym trudem niż poprzednio.
Cmentarne ławki, szczególnie te wyposażone w oparcie, kusiły, by chwilę odpocząć, lecz postanowił iść naprzód. Może tylko skrócić sobie drogę i zboczyć z głównej alejki, tnąc cmentarz na ukos, uważając, by nie zdewastować grobów? Pomysł był niezły, zważywszy na to, że każdy krok był teraz niemal kilometrem. „Dasz radę, dasz radę, dasz radę” – powtarzał, starając się dodać sobie otuchy, gdy nagle ziemia umknęła mu spod stóp. Wpadając do świeżo wykopanego grobu, uderzył się w głowę o znajdujące się na jego dnie kamienie, alkohol też zrobił swoje i Maciek stracił przytomność.
Nie wiedział, jak długo tak leżał, parę minut czy może godzin. Nie miało to teraz znaczenia. Zimno schwyciło jego osłabione ciało w swe kleszcze i trzęsło nim jak chyba nigdy dotąd. Nie miał sił, by usiąść, a co dopiero wyjść z dziury mającej następnego dnia pochłonąć jakiegoś nieznanego mu nieszczęśnika. Nie kojarzył wcale tego Staśka od Grabowskich i nie miał pojęcia, dlaczego chłopak się powiesił, chociaż wcale się mu nie dziwił. Dość często zastanawiał się, w jaki sposób najlepiej ze sobą skończyć, bo to chyba jedyne wyjście dla kogoś, kto nie potrafi żyć jak porządny człowiek. Jego znajomi wyjeżdżali do miast na studia lub do pracy, inni zostawali tutaj i zakładali rodziny, budowali domy… A on? Nie potrafił nawet, mimo starań, znaleźć sobie porządnego zajęcia! Jego odurzony alkoholem i marihuaną umysł podpowiadał mu, że właśnie w tym momencie spotyka go kara za te czarne myśli. Za nie i za to, że nie potrafi uszanować swojego życia, że z dnia na dzień wykańcza się coraz bardziej. Jego dotychczasowa egzystencja była drogą do grobu, więc to chyba jakiś znak, kto wie?
Zaczął się modlić. Przepraszał Boga, że wątpił w Jego istnienie lub co gorsza, że od czasu do czasu nachodziła go refleksja, że może wszystko jest inaczej, może to Szatan był tym dobrym i nie godził się, by światem rządziło zło, wojny, cierpienie i choroby, może chciał walczyć z przemocą, niesprawiedliwością, klęskami głodu, i właśnie za to został strącony do piekieł. Przyrzekał, że się poprawi i odtąd będzie zmuszał się do jedzenia, palenie i picie ograniczy do minimum, po narkotyki nie sięgnie już nigdy. Kiedy wyznał już grzechy, poczuł żal z powodu ich popełnienia i obiecał poprawę, zaczął prosić. Początkowo nieśmiało, gdyż jego własna prośba jemu samemu wydawała się dość głupia, zresztą godziła w wielkość Boskiej Istoty, potem coraz żarliwiej. W końcu zaczął prosić Pana Boga na głos, by pomógł mu ten jeden raz, właśnie teraz, i obdarzył go siłą, aby udało mu się stąd wydostać. Próbował wyobrazić sobie, jak staje się coraz silniejszy, jak wstępuje w niego moc, lecz z każdą chwilą wyziębiał się i słabł. Bóg pozostał głuchy na jego wołanie. „Nic dziwnego. Ludzie mają większe problemy. Dobrzy ludzie, nie śmieci, bezwartościowe śmieci jak ja” – pomyślał i zaniósł się kaszlem. Odwrócił na bok głowę, by nie zakrztusić się – jak podpowiadał metaliczny posmak – krwią. Odpędził przerażającą myśl, że oto został pochowany za życia i wyszeptał:
– Boże, błagam Cię, pomóż mi. Tak mi zimno, tak zimno…
Odpowiedział mu jedynie szelest opadających liści. Wydało mu się, że to szelest anielskich lub elfich skrzydeł, że zaraz ktoś przyjdzie mu z pomocą. Tak, za moment ktoś wyciągnie go z grobu, a wcześniej przytuli, pogłaszcze po włosach, złapie za rękę… Spojrzał w niebo, by zobaczyć jedynie zimne, obojętne gwiazdy, i znowu przechylił głowę. Miał wrażenie, że życie uchodzi z niego powoli. „To trawka, musieli znów nasączyć ją w jakimś świństwie – starał się przekonać sam siebie. – To tylko trawka i alkohol podsuwają ci takie pomysły”.
– Zimno mi… Boże, tak mi zimno… Pomóż… – mówienie przychodziło mu z coraz większym trudem.
Stary Zybel dziarskim krokiem przeszedł łąkę. Jeszcze tylko cmentarz, polna droga i będzie na miejscu. Był zły na siebie jak nigdy dotąd. Pierwszy raz w życiu spóźni się dziś do roboty, ba! – pierwszy raz w życiu w ogóle się spóźni! Córka z zięciem wzięli dwa dni urlopu i przyjechali do nich z dzieciakami, więc Zybelowa przyrządziła jeszcze lepszy obiad niż zwykle. Gotowała suto i tłusto, niby według najnowszej mody niezdrowo, lecz na tym jedzeniu obie dziewczyny wyrosły im krzepkie i zaradne, a on z żoną trzymał się tak, że każdy by pozazdrościł. Cieszył się lepszą formą od wielu ze dwadzieścia lat młodszych chłopów, z większością swoich równolatków nawet się nie porównywał, bo potrafili rozmawiać już tylko o prostacie, korzonkach, impotencji i szeregu innych dolegliwości, które on sam czy jego równie silni kompani znali jedynie z nazwy. Po obiedzie zmorzył go sen. Wiedział, że nie powinien zasypiać, ale myślał, że tylko zamyka oczy. Jak przez mgłę pamiętał, że żona, nachylając się nad nim, gadała coś na temat wyjazdu, że niby jadą całą rodziną do córki, zobaczyć jakieś nowe meble, żeby nie zapomniał o dzisiejszej nocce, skoro już się tak uparł przy tej robocie. Chyba nawet coś jej odpowiedział, lecz musiał znów zamknąć oczy. Stary zaklął głośno. Że też akurat rower był w naprawie u Wieśka, przecież sam mógł go zreperować. Może nie tak dobrze jak Wiesiek, ale przynajmniej byłby już w robocie. O aucie nie pomyślał. Stało w garażu, odkąd poszły hamulce, bo o tej porze roku poruszał się tylko rowerem.
Córka z zięciem często podrzucali im dzieciaki. Na weekend, na tydzień. Czasem chcieli wyjechać na urlop, bo przecież ich stać. „Proszę, jak dobrze im się wiedzie, niepotrzebne żadne uniwersytety! Nie to, co te wszystkie bezrobotne czy klepiące biedę magistry. Czasem chcieli mieć dzień tylko dla siebie. I dobrze! Widać, młodzi, zdrowi i kochają się, a wnuki to przecież sama radość”. Ponieważ Zybelowie nie chcieli żadnej rekompensaty za opiekę nad wnukami, młodzi małżonkowie postanowili, że odwdzięczą się teraz i będą robić im większe zakupy. Przynajmniej do momentu, aż wóz będzie sprawny. „Cholerny wóz – zaklął znów Zybel. – Powiem, żeby odholowali go do warsztatu już jutro, bo zwożą tu siaty z supermarketu, jakbyśmy byli jakimi starymi dziadami czy nędzarzami, wstyd!”
– Zimno mi… – usłyszał nagle Zybel. Nie, żeby coś mu się zdawało, zupełnie wyraźnie. Tylko jakby spod ziemi czy gdzie z dołu… – Zimno mi, Boże, tak bardzo mi zimno…
Tuż obok był świeży grób, pewnie dla tego wariata, co się powiesił. Że też ksiądz zgodził się, by tu, na cmentarzu, na poświęconej ziemi!
– Zimno mi… – jęki stawały się coraz słabsze – zimno…
– A dobrze ci tak – odparł. – Po coś się rozkopał.
***
Lila oniemiała ze zdziwienia. Miała nadzieję, że budzący jej sympatię bohater przeżyje. Czyżby autorka postanowiła zostawić go na pastwę losu w zimnym grobie? Właściwie to na śmierć, gdyż można się domyślić, że umrze. Przekartkowała tekst. Nigdzie dalej nie padało jego imię. „Widocznie to nie powieść, lecz zbiór niewyodrębnionych tytułami opowiadań” – przeszło jej przez myśl. Pierwsze wersy kolejnej partii tekstu zdawały się to potwierdzać.
***
Odkąd wrócił do mieszkania, wciąż miał wrażenie, że o czymś zapomniał albo coś zgubił. Przejrzał dokładnie zawartość torby i wszystko znajdowało się na swoim miejscu.
Wychodząc z instytutu, zostawił w punkcie ksero tekst dla studentów, a w swojej skrytce książki dla dwojga z nich. Jedną dla chłopaka, który chodził do grupy zaczynającej zajęcia o ósmej rano i cały czas zadawał pytania. Wynikały zarówno z dociekliwości młodzieńca, jak i próżności; już na pierwszych zajęciach dostrzegł, że tamten jak może, stara się popisać swą elokwencją. Z tego, co widział, cieszył się silną pozycją w grupie oraz uznaniem i sympatią wielu pracowników instytutu, jemu zaś działał na nerwy. Na ostatnich zajęciach poprosił go więc, by przestał odbiegać od tematu (student twierdził uparcie, że próbuje ów temat zgłębić), bo nie zdąży przygotować reszty studentów do egzaminów i obiecał pożyczać mu lektury, które z pewnością rozwieją wszelkie jego wątpliwości dotyczące omawianych zagadnień (wówczas chłopakowi zrzedła mina). Drugą książkę zostawił nieśmiałej dziewczynie, uczęszczającej na jego popołudniowe zajęcia. Miała wyraźne problemy z formułowaniem myśli i relacjami z otoczeniem. Zawsze siedziała sama, cicho, jedynie staranne notatki były świadectwem jej kontaktu ze światem zewnętrznym. Poza zajęciami widywał ją w czytelni lub na dziedzińcu, gdzie stała samotnie, paląc papierosy. Widział, że jest zainteresowana tematyką prowadzonych przez niego zajęć, szczególnie ostatnich. Sam zaproponował, że pożyczy jej książkę. Podziękowała i uśmiechnęła się, mocno zakłopotana. Chyba pierwszy raz widział, jak się uśmiecha.
Poprzedniego dnia napisał i przesłał abstrakt na konferencję naukową, załatwił formalności związane z wydaniem materiałów z poprzedniej, gdyż splot okoliczności sprawił, że akurat on musiał się tym zająć, a potem, jak każdego czwartku, udał się do fundacji mającej pod opieką dzieci i młodzież z tak zwanych patologicznych rodzin lub też mające ze sobą problemy. Prowadził dla nich zajęcia i coraz poważniej rozważał rozpoczęcie wieczorowej psychologii lub zaocznej pedagogiki, by lepiej pomagać swym młodym podopiecznym. Teraz, gdy obronił doktorat i zaproponowano mu stały etat na uczelni, był na to najlepszy czas.
Chyba pamiętał o wszystkim i nic mu nie zginęło, a jednak nie mógł pozbyć się tego osobliwego odczucia. Spojrzał na zegarek. Dochodziła osiemnasta. O dwudziestej pierwszej, jak w każdy piątkowy wieczór, umówiony był z przyjaciółmi w ulubionym pubie. Powinien był coś zjeść, gdyż jak zawsze nic nie jadł przez wszystkie spędzone na uczelni godziny. Nie był jednak głodny. Dziwne, zważywszy na fakt, że jego śniadanie było bardzo skromne, ale z rana nigdy nie miał apetytu. Do syta lubił jeść dopiero wieczorem. Ponieważ dziś nie czuł takiej potrzeby, postanowił zająć się pisaniem i włączył stojącego na biurku laptopa. Maszyna zachowywała się dość dziwnie, choć nigdy nie było z nią problemów. Początkowo komputer nie chciał się uruchomić, później złapać połączenia z internetem, następnie system zaczął się zawieszać. Znał się na komputerach, jednak tym razem nie miał pojęcia, co jest grane. Męczył się tak przez jakiś czas, gdy zadzwonił telefon. Wyświetlacz ukazał imię i nazwisko jednego z przyjaciół, z którymi miał się dziś spotkać.
– Cześć, Szary. Dobrze, że dzwonisz, bo…
– Halo… Cześć, słyszysz mnie? Halo, jesteś tam? – usłyszał po drugiej stronie słuchawki i postanowił oddzwonić. Ponieważ Szary nadal go nie słyszał, ponownie zajął się laptopem. Za moment otrzymał esemesa od Szarego z informacją, że dzisiaj wybierają się do innego lokalu niż zwykle, gdyż wszystkich ciekawi, jak wygląda nowo otwarte „Echo”. Dalej była nazwa i numer ulicy. Szkoda, że nie było nic na temat godziny spotkania (chociaż domyślał się, że chyba ta sama, co zawsze). Nie miał bladego pojęcia, gdzie znajduje się ta ulica. Wysłał esemesa z pytaniem o godzinę oraz informację, jak trafić do „Echa” na wypadek, gdyby nie udało mu się naprawić laptopa i tym samym sprawdzić tego na mapie w internecie. Nie doczekawszy się odpowiedzi, postanowił skontaktować się z kimś innym. Telefon jednak zachowywał się podobnie jak komputer. Nie szkodzi. Teraz poczyta sobie, a jeśli laptop nie zadziała, zapyta kogoś o drogę albo spojrzy na którąś z mapek wiszących w różnych punktach miasta z myślą o turystach.
***
„Zaraz, tak się nie powinno kończyć opowiadanie” – pomyślała. Sięgnęła po papierosa. Zaciągając się nim i pijąc kawę, przekartkowała tekst, szukając dalszego ciągu, a nie znalazłszy go, stwierdziła, że najprawdopodobniej fabuła powieści została kompletnie zdefragmentowana. „Rozbita jak tok myślenia bądź osobowość zaburzonej jednostki” – przeszło jej przez myśl. Może autorka – bo coś jej podpowiadało, że autorem jest młoda kobieta – stworzyła na swój obraz bohaterkę pierwszego fragmentu? Włożyła w jej umysł swoje własne myśli? Być może odpowiedzi przyniesie dalsza lektura tekstu. Ponieważ było jej zimno, mocniej otuliła się chustą i wstała, by zaparzyć kolejną kawę. Na kuchennym blacie zauważyła opakowanie kawy rozpuszczalnej, w trzech czwartych pełne. Fajnie. Zajrzała do lodówki – było i mleko. Powąchała – przydatne do spożycia. Miło. Rozpuszczalna kawka z prawdziwym mleczkiem dla odmiany. Gorący napój przyjemnie rozgrzewał od środka, mleczko zabijało ssanie w żołądku. Zapaliła kolejnego papierosa i wróciła do tekstu.
***
Kiedy znalazła się na zewnątrz i dzień pochwycił ją w swe objęcia, okazał się jeszcze piękniejszym, niż można było mniemać, patrząc z balkonu. Chociaż słońce raniło oczy, a tętniący życiem i radością świat kontrastował z jej bólem. Szła zieloną alejką, potem przecinającym rzekę mostem. Kiedy była już w parku, z zachwytem spojrzała na niebieskie bratki. Warto było przyjść tutaj choćby ze względu na nie. Usiadła przy jednym z klombów i zapaliła papierosa. Jakaś starsza pani spojrzała na nią krzywo. Poczuła się winna. Rozejrzała się wokół. Rodzice z wózkami, dzieci na rowerkach, pary zakochanych, roześmiane grupki przyjaciół… Nie pasowała tutaj. Postanowiła dopalić i udać się w drugą, dziką część parku, w takie jego zakątki, gdzie trudno było spotkać kogokolwiek, bez względu na porę dnia czy roku.
***
Czarny anioł otworzył oczy, lecz oślepiony blaskiem słońca musiał je na chwilę przymknąć. Poczekał moment i znów uniósł powieki. Rozejrzał się wokół. Stał na niewielkim wzniesieniu, pośród oplecionych ciemnozielonym bluszczem drzew. Ich gałęzie obsypane były perełkami pąków, które gdzieniegdzie zdążyły już przemienić się w malutkie, jasne listki. Nieco dalej, na gałęziach krzewów, rozkwitły kwiaty. Kwiaty wychylały się również z dywanu bluszczów, traw i mchów. Znalazł się więc w czasie i miejscu najświeższej, najpiękniejszej wiosny. Powoli poszedł przed siebie, a budzące się życie i promienie ozłacającego go słońca sprawiły, że jego serce zaczęło krwawić. Skrzydła opadły mu bezwładnie. Oparł blady policzek o pień jednego z drzew, a ono zdawało się przygarniać go, czując jego rozpacz. Coś wewnątrz mówiło mu, że kochał kiedyś wiosnę, słońce, kwiaty, teraz to wszystko ukazywało mu bezlitośnie jego przeznaczenie i omal nie zapłakał. Powstrzymał jednak łzy. Miał przed sobą zadanie. Zupełnie inne niż to, które przyszło mu dotąd wypełniać.
„Dlaczego to robisz, skoro wiesz, że twoje działania i tak są skazane na klęskę?” – nasilające się cierpienie przywołało natrętną myśl, która omal nie pozbawiła go strzępów nadziei. „Bo być może tym razem uda mi się je ocalić. Bo to nadaje sens mojemu istnieniu” – powtarzał sobie. Niegdyś sądził, że to ocalenie będzie jedynie odsunięciem chwili śmierci, ich śmierci, na jaką – jako byty bardziej ludzkie niż anielskie – były skazane. Potem jednak dowiedział się, że prawda jest jeszcze okrutniejsza – mordujący je unicestwiał również ich dusze. Kłóciło się to z żyjącym w nim przeświadczeniem, że przecież dusza – jeżeli istnieje – jest nieśmiertelna. Nic jednak nie było pewne i zrozumiałe, zaś największą zagadką było jego własne istnienie. Nie miał pojęcia, kim lub czym był, czy był tym od zawsze i dlaczego właściwie robi to, co robi. Wszystko pozostawało w sferze domysłów. Ludzie rodzili się, potem umierali, współistnieli jako gatunek. On zaś był sam. Nie wiedział, jaki był jego początek i czy istnieli jemu podobni. Mimo to bardziej niż siebie żałował ludzi – mieli tak niewiele czasu, aby nasycić się życiem. Podczas jego trwania wciąż musieli o nie zabiegać, zaś wielu z nich, zamiast cieszyć się otaczającym ich pięknem, czuło jedynie cierpienie, zagubienie oraz swą samotność w tym pięknym, lecz jednocześnie okrutnym świecie. Dobrze to rozumiał. Albo tak przynajmniej mu się wydawało. Miewał czasem nawet wrażenie, że wie, jak to jest być człowiekiem, choć przecież zakrawało to na absurd. Ludzie byli mu niezwykle bliscy.
więcej..