- promocja
- W empik go
Anima vilis - ebook
Anima vilis - ebook
„Anima vilis” to zbiór oryginalnych opowiadań grozy.
Wyobraźcie sobie zombie w scenerii westernu. Lub opowieść, w której spotykacie demonicznego Świętego Mikołaja. W tajemniczym korowodzie przez opowiadania zbioru przewijają się też słowiańskie demony, UFO, kosmici i wiedźmy. A wszystko to w smakowitym sosie, przyrządzonym na bazie takich motywów, jak teorie spiskowe, apokalipsa czy podróże między wymiarami. Dodatkowo mistrz kuchni przyprawił wszystkie historie szczyptą czarnego humoru, groteski i cynizmu.
Jeśli lubisz się bać, a jednocześnie uwielbiasz być zaskakiwany - ta książka porwie Cię w szaloną podróż już od pierwszej strony.
Jest to druga książka Krzysztofa T. Dąbrowskiego, stawianego przez recenzentów obok takich autorów, jak Topor, Bierce, Mrożek, a nawet klasyków grozy, jak Poe i Masterton.
Opowiadania Dąbrowskiego były publikowane w prasie zagranicznej (USA, Anglia, Rosja, Czechy, Słowacja, Węgry, Niemcy, Izrael, Hiszpania, Brazylia, Meksyk, Argentyna). W 2009 roku jedno z jego opowiadań zostało opublikowane w "Playboyu". W polskiej prasie publikowany był m.in. w "Science Fiction Fantasy i Horror" oraz w "Lśnieniu" i "Grabarzu Polskim".
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-7616-2 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Podziękowania
Siostrze za wsparcie, Dagmarze Smolik za (niekiedy boleśnie) celne uwagi, Karolinie Bochenek – MIAUK! Ty wiesz, za co.
Tłumaczkom, które wyprowadziły choć część moich słów w świat: Monice Olasek, Annie Henke, Katarinie Svecowej, Małgorzacie Sataleckiej, Annie Juszkiewicz, Aleksandrze Horvath, Anecie Szaraniec-Sandeckiej, Annie Paterman, Zuzannie Sołtys, Agnieszce Korowajczyk, Lucynie Ozimińskiej, Janie Górzyńskiej, Joannie Ruteckiej, Katarzynie Kruk, Ludkowi Vasta, Emilii Deutsch, Aleksandrze Śpiwak-Krasowskiej, Annie Wiśniewskiej, Annie Siwik i Magdalenie Pokrywka.
Rysowniczkom komiksów: Annie Helenie Szymborskiej i Dorocie Kuśnierz.
Pozdrowienia dla Honoraty Mikołajew, Agnieszki Mazur, Agnieszki Łuchowskiej-Arent i KOSY, Sabiny, Aleksandry Zielińskiej, Eweliny Nakielskiej, Agi i Reja, rodziny Smolików, Marcina i Moniki oraz Natalii Szapert i całej familii Szapertów, Mirosława Bartosiewicza, Łukasza
„Shadocka” Radeckiego, Kazka Kyrcza, Łukasza Orbitowskiego, Łukasza Śmigla, Michała „Cedrika” Stonawskiego, Łukasza Żaka, Mariusza Bobra, Bartosza Czartoryskiego i oczywiście dla wszystkich Czytelników tej książki.WSTĘP
Wstęp
Już jako uczeń szkoły podstawowej, zamiast pilnie się uczyć, namiętnie czytałem horrory. Zawsze siadałem w ostatniej ławce i trzymając książkę pod blatem, odpływałem wraz z bohaterami przesiąkniętych posoką historii. Dziś myślę, że nauczyciele mogli podejrzewać u mnie początki depresji, gdyż w tak niekomfortowych warunkach tylko z pochyloną głową dało się cokolwiek dojrzeć, chyba jednak nie przeszkadzało im to za bardzo.
Tak oto dzień w dzień wypaczałem swój młody umysł, dokarmiając go regularnymi dawkami makabry. Stanowię jednak dowód na to, że nie każdy młody człowiek, którego do reszty pochłania podobna literatura, zostaje psychopatycznym mordercą lub osiedlowym sadystą, podpalającym dla rozrywki dachowce.
Na początku lat dziewięćdziesiątych pod polskie strzechy trafili znakomici twórcy grozy, tacy jak Stephen King, Clive Barker czy Graham Masterton. Dziś, wchodząc do księgarni, widzimy na półkach coraz więcej horrorów, a na ich okładkach coraz więcej rodzimych nazwisk. Jak widać, czytanie w ostatniej ławce opowieści o żądnych krwi samochodach, pałających żądzą mordu krabach czy indiańskich demonach przyniosło konkretny plon.
_Anima vilis_ to moja druga książka, a konkretnie – drugi zbiór opowiadań. O ile przy tworzeniu pierwszego zbioru czułem się chwilami jak żołnierz stąpający po polu minowym, o tyle pisanie zawartych tu historii było dla mnie naprawdę dobrą zabawą – mam nadzieję, że równie dobrą, co ich czytanie.
Obok wiedźm i leśnych demonów natkniecie się tu na kosmitów, żądnego krwi Świętego Mikołaja, a nawet będziecie świadkami apokalipsy. Pojawi się też Stasiek – postać znana z opowiadań _Było sobie_ życie (z mojego pierwszego zbioru) i _Przesiadka_.
Zanim zaproszę do lektury – jeszcze krótka wskazówka: opowiadania _Anima vilis_, _Przeznaczenie znajdzie drogę_, _Biwak_ i _Losu dopełnienie_ są ze sobą, mniej lub bardziej, fabularnie splecione, dlatego warto je czytać w tej właśnie kolejności.
Życzę bezsennych, mrocznych nocy, podczas których wraz z moimi bohaterami udacie się do krainy, gdzie las nie jest zwykłym lasem, ludzie – zwykłymi ludźmi i lepiej mieć się na baczności przed tym, co wydaje się przyjazne…Rozdział I
I
Sześcioletnia Martynka leżała w swoim łóżeczku, opatulona pościelą w kolorowe motylki. Nie mogła zasnąć. Nie pomagała nawet lampka, włączona specjalnie, by odgonić potwory. Dziewczynka usiadła i z naburmuszoną miną zaczęła uważnie rozglądać się po pokoju. Patrzyła, szukała, lecz nigdzie nie było żadnych owieczek. A przecież tato zawsze mówił, że gdy nie można usnąć, najlepiej liczyć owce.
Ach, ci dorośli. I jak im wierzyć? Sami nie wiedzą, co mówią, a potem twierdzą, że to ona ma wybujałą wyobraźnię – pomyślała dziewczynka.
Martynka zsunęła się z łóżka, podeszła do półki i wzięła z niej swego ukochanego misia Maurycego.
– Co, Mauryś? Ty też nie możesz spać?
Gdy lampka rzuciła światło na pluszowy pyszczek Maurycego, miś błysnął porozumiewawczo szklanym okiem.
– No to chodź do mnie – zaproponowała, zabierając pluszaka do łóżka.
Martynce bardzo podobało się imię misia, choć Justynka z parteru mówiła, że Maurcy to imię dla kota. Kiedyś przyjechała do nich w odwiedziny ciocia Andżelika. Gdy dziewczynka przedstawiła jej Maurycego, ta gwałtownie zbladła, a potem zaniosła się płaczem. Mama opowiadała później, że ta ciocia miała kiedyś siostrę bliźniaczkę, jakby drugą, dokładnie taką samą ciocię, i ta siostra umarła. Powiedziała też, że taki jeden Maurycy był dla tej siostry bardzo niedobry – to dlatego ciocia Andżelika tak się rozpłakała. Martynka nie całkiem rozumiała tę historię, ale pomyślała, że ciotki bywają naprawdę dziwne. Postanowiła też, że jak ta ciocia znowu ich kiedyś odwiedzi, to powie jej, że miś nazywa się Adaś, żeby już więcej nie musiała płakać. Ale naprawdę Maurycy pozostanie oczywiście Maurycym.
− Mamusia powtarzała, co prawda, że kłamać jest be – westchnęła ciężko dziewczynka, spoglądając na wiszący nad łóżeczkiem obrazek z brodatym panem, któremu świeciła się głowa – ale ja, proszę Pana Jezuska, naprawdę nie mogę inaczej.
Pan Jezusek milczał, więc Martynka uznała, że chyba nie będzie miał nic przeciwko temu, aby w tak wyjątkowych sytuacjach troszeczkę skłamała. Tak tylko ciutkę. Ociupinkę.
– Wiesz, Mauryś, chyba muszę poważnie porozmawiać z rodzicami – powiedziała dziewczynka, zaglądając głęboko w nieruchome misiowe paciorki. – Justynka z parteru ma już taką małą siostrzyczkę, może się z nią bawić i przebierać. No i wiesz… ja też chciałabym mieć taką siostrzyczkę. Rodzice muszą ją wreszcie zamówić u pana bociana!
Masz rację, Martynko, musimy z nimi o tym bardzo poważnie porozmawiać – w wyobraźni dziewczynki zawtórował pluszowy głosik misia, który wbijał w dziewczynkę nieruchome, szklane spojrzenie.
– Fajnie, że też tak myślisz – odparła. – Dobrze mieć w kimś zrozumienie. To teraz spróbujemy się ululać.
Położyła misia na poduszce obok swojej główki i troskliwie okryła kołdrą. Leżeli tak razem, patrząc w milczeniu w sufit. Martynka wciąż szukała owieczek do liczenia, gdy nagle jej wzrok padł na dostojnie przemierzającego biały bezkres pająka.
– O! Patrz, Maurycku, jaki sześcionóg idzie na spacerek!
Aj! Martynko, to nie sześcionóg, tylko ośmionóg. Ma przecież osiem nóżek! – pouczył ją miś.
– No dobrze, niech będzie ośmionóg. Myślisz, że tak łatwo policzyć z takiej odległości? – usprawiedliwiła się Martynka, skupiając się jednocześnie na śledzeniu dalszych poczynań niczego nieświadomego pająka, który w tej chwili dziarsko zmierzał ku firance, by już za moment całkowicie za nią zniknąć.
– Co, misiu, nadal nie możemy zasnąć? – Martynka zagadywała pluszowego przyjaciela. – To ja może zgaszę to światło na potwory. Po ciemku łatwiej zaśniemy. Tylko obiecaj, że jakby co, to mnie obronisz. – Zrobiła poważną minę. – Dobrze? – Wyciągnęła rączkę, wahając się jeszcze przez moment, po czym wyłączyła lampkę.
Przez krótką chwilę otaczała ich aksamitna ciemność, lecz już po kilku sekundach oczy dziewczynki przyzwyczaiły się do nowych warunków i okazało się, że tak naprawdę w pokoju panuje przyjemny półmrok.
Przez okno leniwie sączyło się słabiutkie światło ulicznych latarni, a i zimowe niebo było dość jasne, jak na środek nocy.
Dziewczynka obróciła się na bok – ale tak, by być plecami do ściany, i przytuliła mocno do misia, niczym do tarczy mającej ochronić ją przed potworami. Zawsze tak się kładła, tak czuła się bezpieczniej. W końcu nikt nie chciałby mieć za plecami groźnego stwora.
Chociaż pierwszy raz w życiu miała zasypiać po ciemku, czuła, jak powoli ogarnia ją spokój. Przyjemna, miękka pościel otulała ją szczelnie, a bródkę łaskotał milutki plusz misia. Robiło się coraz cieplej, coraz bardziej błogo. Myśli zaczęły leniwie dryfować. Była już o krok od otwartych na oścież wrót do krainy sennych baśni, gdy ze świata jawy dobiegł ją przeraźliwy dźwięk. Coś za oknem głośno charczało!
Martynka zerwała się i odwróciła w kierunku, z którego dobiegał okropny odgłos. Z niedowierzania przetarła zaspane oczy drobnymi piąstkami. Za oknem unosił się w powietrzu zaprzęg, a w nim siedziała duża brodata postać w czerwonych szatach.
– O ja, Mikołaj! – wykrzyknęła zachwycona dziewczynka i już miała się rzucić do okna, by je otworzyć i wpuścić poczciwego gościa wraz ze wszystkimi prezentami, które z pewnością dla niej miał, gdy spostrzegła coś jeszcze – coś, co zmroziło jej krew w żyłach.
Sanie zaprzęgnięte były w renifery… Ale to nie były renifery! Może trochę je przypominały, ale ich łby… nie były łbami reniferów, tylko wielkich psów! Jedno ze stworzeń odwróciło nagle głowę w stronę Martynki, spoglądając jej prosto w oczy. Miało pysk jej pieska Maksia! Lecz nie taki, jaki zawsze znała i kochała, ale przerażający – błyszczące, pokryte bielmem ślepia, wykrzywiony, nienawistny grymas i ściekająca z pyska śluzowata maź. A do tego ciało potężnego renifera!
Martynka struchlała. Tymczasem Mikołaj, bez najcichszego nawet zgrzytnięcia, otworzył okno jej pokoju i złapał za brzeg parapetu. Ujrzała łykowatą, kościstą łapę, uzbrojoną w długie na kilka centymetrów, brudne i poskręcane pazury. Dziewczynka chciała krzyczeć o pomoc, ale głos utkwił jej w gardle, a z ust wydobył się tylko bardzo cichy dźwięk – ni to szept, ni to pisk.
Zjawa tymczasem jednym ciężkim susem wskoczyła do pokoju i odwróciła się w kierunku łóżeczka, na którym siedziała roztrzęsiona Martynka. Spod czerwonego kaptura było widać tylko przepastną, przerażającą czerń.
– Maurycy… – wyszeptała dziewczynka, szukając po omacku misia na pościelowej łące, na której nawet motyle zastygły w bezruchu. Odpowiedziała jej jednak grobowa cisza – zupełnie jakby i czas zatrzymał się przerażony.
Wzdłuż kręgosłupa Martynki trupim chłodem ześlizgnęły się ciarki, mięśnie zastygły, niezdolne do jakiegokolwiek ruchu, a serduszko, jak małe oszalałe zwierzątko, rzucało się, jakby chciało uciec z jej drobnej piersi. Z odrętwienia wyrwało ją dopiero głośne, chrapliwe warknięcie renifera z psią głową. Krzyknęła, odskakując do tyłu, aż pod samą ścianę. Wciskała się w nią najmocniej, jak się tylko dało. Zapomniała nawet o Maurycym, który leżał teraz gdzieś obok, okopany w kolorowej pościeli, zamiast bronić swój towarzyszki. Martynka z każdym krokiem, który mroczny przybysz stawiał w kierunku jej łóżeczka, boleśniej zdawała sobie sprawę z tego, że miś jej nie obroni.
Dziewczynce zabrakło tchu, rączki ścisnęły pościel tak mocno, że aż wszystkie kostki zbielały. Zjawa pochyliła się i dziewczynka poczuła ohydny smród, przywołujący na myśl rozkładające się zwłoki. Sękate ręce chwyciły za kaptur i zrzuciły go na garbate plecy. Na stopy dziewczynki posypały się kawałki pokruszonych paznokci. Głowę Mikołaja rozświetlała dochodząca zza okna nikła łuna ulicznej latarni. Widok był tak okropny, że dziewczynką wstrząsnął niemy dreszcz. Tuż przed jej drobną twarzyczką tkwiła szara, pomarszczona twarz starca. Skóra odchodziła z niej płatami, a jeden z policzków raził czernią pokrytej ropą dziury. W uchylonych lekko ustach zjawy kłębiło się tłuste białe robactwo. Martynkę przeszywało zimne, ostre spojrzenie czarnych jak smoła źrenic. W pewnym momencie dziewczynka z przerażeniem rozpoznała te oczy, po chwili osuwając się w bezdenną ciemność. Spadała. Coraz szybciej i szybciej. Wreszcie jakaś niewidzialna siła z impetem pchnęła ją ku górze i zaczęło się robić coraz jaśniej. Martynka zdała sobie sprawę, że siedzi na czymś miękkim, a przez jej zamknięte powieki przebija jasnopomarańczowe światło. Zdezorientowana, z sercem ciągle bijącym jak młot, ostrożnie otworzyła oczy. Siedziała na własnym łóżeczku z pościelą w motylki. Lampka na potwory świeciła, oblewając pokój ciepłym blaskiem.
Nie było żadnego Mikołaja! To był sen – tylko straszny sen!
W oddali na szafce siedział Maurycy, wpatrując się swymi martwymi paciorkami gdzieś w nieprzeniknioną dal. Powinna czuć się bezpiecznie. Powinna się uspokoić. Była u siebie, a straszny Mikołaj okazał się przecież tylko senną marą. Mimo wszystko czuła, że coś jest nie tak. Miała wrażenie, że ktoś jest w pokoju. Chociaż nikogo nie widziała, była pewna, że ktoś ją obserwuje. Zrobiło jej się zimno.
Jak ktoś jest niewidzialny, to nie może mieć dobrych zamiarów. Gdyby był dobry, nie miałby powodu udawać, że go nie ma – pomyślała zaniepokojona i spojrzała na święty obrazek wiszący nad łóżkiem.
– Panie Jezusku, proszę, wygoń tego kogoś, dobrze? – wyszeptała żarliwie.
Ale Pan Jezusek milczał niewzruszony i najwyraźniej nie miał zamiaru wysłuchać jej prośby.
– Proszę, nie pozwól mnie skrzywdzić.
Zaczęła się modlić, tak jak uczyła ją mamusia, i nie zauważyła nawet, jak z jej ust wraz ze słowami gorącej modlitwy zaczęła wydobywać się para. Zacisnęła mocno powieki i szeptała dalej. Tylko to może ją teraz ocalić. Mamunia zawsze powtarzała, że najlepszą bronią na nocne potwory jest właśnie modlitwa. I nie chodziło o byle jakie potwory, jak te z telewizora, pokrzykujące jeden przez drugiego na skraju muszli klozetowej. O nie, takich stworów Martynka się nie bała. Przerażały ją takie, których nie można zobaczyć, a wiadomo, że są, i takie jak ten, który przyszedł do niej w tym niedobrym śnie. Dziewczynka wiedziała, kim był Mikołaj, choć wolałaby tego nie wiedzieć. Bała się też reniferów z psimi łbami, a już najbardziej przeraził ją ten z głową Maksia. Dziewczynka poczuła bolesne ukłucie gdzieś w środku. Czyżby to była kara za to, co zrobiła?Rozdział II
II
To było prawie cztery lata temu. Po wylaniu morza łez, wielu krzykach i buntowniczym tupaniu nogami wreszcie udało się Martynce osiągnąć swój cel. Rodzice obiecali, że kupią jej upragnionego pieska.
W końcu skoro Justynka z parteru może mieć pieska, to dlaczego ona, Martynka, miałaby nie mieć swojego? Mamusia dość szybko się zgodziła, tatko był bardziej oporny, ale w końcu ujęła go przymilaniem skropionym krokodylimi łzami. I stało się – w urodzinowym prezencie Martynka dostała słodkiego kundelka o wiecznie wilgotnym nosku. Był cały puchaty, zupełnie jak jej Maurycy! A jak rozkosznie fikał po mieszkaniu! Przez pierwszy miesiąc świata poza Maksiem nie widziała. Wychodzili razem na spacerki – oczywiście w asyście taty, który za tymi spacerkami najwyraźniej nie przepadał, zwykle szybko namawiając dziewczynkę i jej czworonożnego pupila do powrotu do domu. Niestety, obowiązek ten spoczywał na tacie, ponieważ zawsze, gdy tylko zbliżała się pora spaceru, mamę albo bolała głowa, albo miała do załatwienia COŚ PILNEGO. Ponieważ Martynka zauważyła, że spacery z Maksiem nie sprawiają tacie tyle przyjemności, co jej, wymyśliła, jak mu te wyprawy umilić. Wiedziała, że tatko lubi czytać gazety, więc za każdym razem, gdy przychodziła pora spaceru, namawiała go, by zabrał ze sobą coś do czytania. I tym oto fortelem zawsze udawało jej się wydłużyć pięciominutowe wyjście do półgodzinnego spaceru. Tatko siadywał wtedy na ławce, rozkładał gazetę, a ona i Maksio mogli hasać do woli. Kilka razy hasali nawet razem z Justynką z parteru i jej pieskiem Furbim, lecz ponieważ Justynka cały czas wymądrzała się, że jej Furbi jest „bardziej kochanieńszy”, „lepsiejszy” i „bardziej ładniusiutki” od Maksia, Martynka postanowiła, że na tych kilku razach wspólne hasanie należy zakończyć. Poza tym dziewczynka była przekonana, że to Maksio jest najwspanialszym, najładniejszym i najmądrzejszym psem na świecie. Naprawdę wyjątkowym! Ale z czasem okazało się, że nic, co dobre, nie trwa wiecznie.
Po trzech i pół roku mały Maksio wyrósł na Maksa, całkiem sporego psa. Martynka, która dorastała razem z nim, uznała wtedy, że skoro jest już taki duży, to musi go nauczyć aportować. I wtedy właśnie zaczęły się pierwsze problemy. Pewnego dnia na wspólnym spacerze dziewczynka pomachała psu przed nosem patykiem i rzuciła nim z całych sił, jak najdalej, krzycząc: Aport, aport! Maks tylko wystawił jęzor i przekrzywił łeb. Wpatrywał się w nią z durnym wyrazem pyska, jakby się nagle mocno cofnął w rozwoju. Nie spodobało się to dziewczynce. Zmarszczyła brwi, oparła ręce o boki i rzuciła pupilowi groźne spojrzenie. Zdezorientowany Maks szczeknął dwa razy, jakby się wystraszył, że jego pani coś się stało.
– Aport! – krzyknęła głośniej, pokazując palcem przed siebie.
W tym momencie Maks podskoczył i złapał zębami za rękaw jej bluzy, uznając to za świetną zabawę. Nie chciał puścić, szarpiąc tak długo, aż Martynka musiała zawołać tatę. Ten uderzył psa dwa razy smyczą po zadku, dając mu wyraźnie do zrozumienia, że to nie przelewki. Maks pokornie podkulił ogon i zaczął skamleć, w ten sposób kończąc pierwszą lekcję dorosłej tresury.
Przy kolejnej próbie sytuacja praktycznie się powtórzyła, z tym tylko wyjątkiem, że Maks wiedział już, czym grozi zabawa w polowanie na rękaw, i uznał najwidoczniej, że jego pani musi chodzić o coś zupełnie innego. Gdy podążając wzrokiem za palcem Martynki, ujrzał w oddali innego psa, doszedł do wniosku, że pani chce, by ją przed nim bronił. Posłusznie ruszył więc do ataku, groźnie poszczekując i szczerząc kły.
Martynka była kompletnie zdezorientowana, gdy zobaczyła, że Maks, zamiast biec po rzucony kijek, galopuje w kierunku Furbiego i rzuca mu się do gardła. Na trawniku powstała potworna ujadająco-
-skamląco-popiskująca kotłowanina. Po kilku sekundach do kotłowaniny dobiegła Martynka, a w krok za nią, cała bordowa na twarzy, Justynka z parteru z okrzykiem:
– Zabieraj tego pchlarza od Furbiego!
– Pchlarza?! – Martynka nagle zapomniała, że przybiegła tu ratować
Maksia, i rzuciła się na Justynkę, okładając ją gdzie popadnie. Po chwili obok ujadającej kotłowaniny psów pojawiła się druga, piszcząco-krzycząca, wzniecająca prawdziwe tumany kurzu.
I tak próba szkolenia Maksia spełzła na niczym. Martynce dostało się od rodziców i musiała przeprosić Justynkę z parteru, choć wcale nie miała na to ochoty. Cięgle była zła za to, że ktoś obraził jej pieska, nawet jeśli nie był już taki mądry jak kiedyś.
Po tamtym wydarzeniu Maks już nigdy nie nauczył się aportować, a na dodatek coraz częściej działał Martynce na nerwy. Z biegiem czasu zaczęło mu śmierdzieć z pyska, więc gdy siadał i wpatrywał się w nią, jak dawniej, posapując z wywalonym na wierzch językiem, dziewczynce robiło się niedobrze i musiała go przeganiać. Jak na złość Maks musiał uznać to za nowy rodzaj zabawy, bo już po chwili znowu przy niej siedział. To już nie był ten sam piesek, którego pokochała dziewczynka. Coraz mniej miała też ochotę na wspólne spacery. Teraz zajmował się tym już sam tato Martynki – tym bardziej że od kilku tygodni Maks zaczął domagać się spacerów o wpół do szóstej rano, kiedy dziewczynka jeszcze smacznie spała.
Ale najgorsze były nocne napady Maksia. Z początkiem maja pies, zupełnie bez powodu, budził się w środku nocy, popiskując, warcząc i szczekając niecierpliwie. A na początku czerwca Maksia już nie było…
Dwa dni przed tym, jak zniknął, przelała się czara goryczy. Maks brutalnie zagryzł Agatkę!
Pogryzł jej nóżki. Pogryzł rączki. Zerwał zębami i poszarpał w strzępy całe ubranko. Pogryzł brzuszek, a na końcu odgryzł głowę. Martynka była zrozpaczona i wściekła. Jej pies! Jak mógł zrobić coś tak okrutnego! Wiedziała, że Agatka tego nie przeżyje. Wiedziała, że nie da się jej uratować.
– Ty durny pchlarzu! – krzyczała głośno, a po jej policzkach ciekły łzy. Wiedziała, że do końca życia nie daruje mu tej strasznej zbrodni.
Pies kulił się wystraszony pod gromami, jakimi ciskała w niego pani. Pierwszy raz w jego krótkim życiu dziewczynka go uderzyła. Nie wiedział, co się dzieje, czuł jednak, że zrobił coś naprawdę okropnego.
Martynka wyszarpała szczątki Agatki z psich szczęk i wycedziła lodowatym, przesyconym jadem i łamiącym się głosem: – Ty durniu! Nienawidzę cię! Wynoś się stąd! Już nie jesteś moim psem! – Odwróciła się i wybiegła z pokoju, tuląc do piersi zniszczoną lalkę. Cały dzień siedziała w swoim pokoju, płacząc tak bardzo, że nawet rodzice nie potrafili jej uspokoić.
Później nadszedł piątek, trzeciego czerwca. Martynka, chociaż dopiero kończyła przedszkole, zapamiętała tę datę bardzo dobrze. Tatko odebrał ją wtedy ze świetlicy. Był dziwnie milczący. Nie pytał, jak co dzień, co się działo, co rysowała, w co się bawiła albo co jadła na obiadek. Nie pytał o nic.
Gdy już znaleźli się w domu, tato posadził Martynkę na łóżeczku, przykucnął naprzeciwko niej i ze strapioną miną spojrzał jej głęboko w oczy.
– Córeczko, Maksiu wybrał się w daleką podróż… – zaczął niepewnie.
– A dokąd, tatku?
– Postanowił pojechać do Pieskowa, to taka kraina piesków. On ma
tam rodzinę i pojechał ją odwiedzić. Całkiem możliwe, że tam zamieszka – zawiesił na chwilę głos. – Prosił, by cię pozdrowić.
– Aha, rozumiem – odparła Martynka, choć tak naprawdę nic z tego nie rozumiała. Czuła jednak, że tatko nie mówi jej całej prawdy. Maksio opuścił dom, bo powiedziała mu, że go nienawidzi, bo kazała mu się wynosić. To przez nią odszedł, to wszystko jej wina!
Wiele razy od tamtego letniego dnia dziewczynka wspominała swojego pieska i za każdym razem łzy cisnęły jej się do oczu. Tak bardzo chciała go przytulić i przeprosić, powiedzieć, że wcale tak nie myślała, że powiedziała tak tylko w złości. Pal sześć lalkę i nocne szczekania, byleby tylko wrócił! Ale Martynka wiedziała, że Maks nie wróci. Wiedziała, że już nigdy go nie zobaczy. Od tego czasu zawsze, gdy klęczała przed świętym obrazkiem i odmawiała wieczorną modlitwę, na jej końcu dodawała prośbę: I żeby Maksiowi było dobrze, gdziekolwiek teraz jest.Rozdział III
III
Ten cholerny kundel tym razem przegiął pałę! Zdecydowanie! Adamowi od samego początku nie podobał się pomysł z kupnem psa, ale widząc łzy w oczach córki, zmiękł – zdarzyła mu się chwila słabości i obiecał Martynce, że dostanie wymarzonego czworonoga.
I kupił. I pluł sobie codziennie w brodę, bo od tamtego czasu nie było ani chwili spokoju. Adam zawsze był typem domownika, a tu trzeba było dzień w dzień wychodzić z kundlem na spacery. Niejeden raz ten zapchlony sierściuch rzucał się na inne psy i Adam, zamiast w spokoju czytać gazetę, musiał interweniować. Im kundel był starszy, tym więcej stwarzał problemów. Potrafił na przykład szczekać pół nocy, zupełnie bez powodu, jakby się szaleju objadł!
Adam nigdy nie zapomni wielkiego wstydu, którego doświadczył podczas obiadu z okazji urodzin jego żony Emilii. Na przyjęcie przyszło wielu gości. Rodzina, przyjaciele, nawet szefostwo. Nikt nie zauważył, że kundel wlazł pod stół. Zresztą, pół biedy, gdyby sobie tylko spokojnie leżał. Ale nie, na tym się nie skończyło.
W trakcie drugiego dania, gdy Adam szykował się do wzniesienia uroczystego toastu, poczuł upiorny smród wydobywający się spod stołu. Niestety nie tylko Adam go poczuł. Na policzkach rozlał mu się palący żar. Czuł, że goście są skonsternowani i ledwie powstrzymują się, by czym prędzej nie wybiec na balkon.
Czuł na sobie te wszystkie oczy, wpatrzone w niego za zdumieniem – skoro się czerwieni, wszyscy oni musieli pomyśleć…
Boże, co za wstyd!
Niektórzy goście zamarli w bezruchu, z widelcem zawieszonym w połowie drogi, gdzieś między talerzem a ustami. Inni zmusili się, by przełknąć jedzenie, które nagle utknęło im w gardle, a które jeszcze przed chwilą pałaszowali w niemym, niemal orgazmicznym zachwycie.
Adam oczywiście wiedział, kto ponosi winę za tę towarzyską katastrofę – ten cholerny kundel! Szczekliwa kreatura!
Schylił się i zajrzał pod stół. Chciał złapać gnidę za sierść i wywlec skamlącego gnoja – pokazać wszystkim, kto jest odpowiedzialny za to, co się stało, ale jedyne, co zobaczył, to las nóg i psi ogon znikający za opadającym obrusem.
Ta zapchlona kreatura niepostrzeżenie wymknęła się spod stołu! Ale jeszcze nie było za późno! Adam wyprostował się gwałtownie i jednocześnie z hukiem przygrzmocił głową w blat stołu. Rozległ się odgłos przewracanej butelki i chlupot płynu. Ktoś krzyknął.
Gdy wreszcie wynurzył się spod fałd obrusu, zobaczył, jak starsza pani – szefowa Emilii, bardzo szanowana i poważna jejmość – trzyma się ze wzburzeniem za głowę, wlepiając wytrzeszczone oczy w szkarłatną plamę wina rozlewającą się w zastraszającym tempie po śnieżnobiałej wieczorowej sukni. Kątem oka dostrzegł tylko, jak ogon Maksa znika za uchylonymi drzwiami jadalni.
Takiego wstydu, jak podczas tamtego pamiętnego przyjęcia, Adam chyba jeszcze nigdy się nie najadł. Od tamtego czasu na poważnie zaczął rozważać pomysł pozbycia się tej czworonożnej kreatury i jedyne, co go powstrzymywało, to uczucia jego ukochanej córeczki, której zniknięcie Maksia z pewnością sprawiłoby ból. I prawie już pogodził się z myślą, że on i kundel są skazani na koegzystencję pod jednym dachem, gdyby nie wydarzyła się rzecz niespodziewana. Sierściuch zagryzł Agatkę! Wtedy Adam pierwszy raz usłyszał, jak Martynka krzyczy na psa. I choć z ust jego małej, słodkiej córeczki wypływały okrutne i nienawistne słowa, w tej sytuacji były one prawdziwym balsamem dla duszy Adama, otwierając na oścież furtkę do realizacji jego planu.
Przypomniało mu się, że kiedyś, jeszcze na studiach, kolega przy piwie opowiedział makabryczną historyjkę o pewnej staruszce i jej pupilku Franciszku – wyrośniętym rottweilerze, którego traktowała jak małego, niewinnego psiaczka. Pewnego razu Franciszkowi coś odpieprzyło i bez pardonu zagryzł swoją panią. Gdy po kilku dniach znaleziono zwłoki, ze staruszki pozostał już tylko szkielet. Psisko tak się objadło, że gdy policjanci wyważali drzwi, nie było się w stanie ruszyć.
A teraz Maks zagryzł Agatkę. Skąd u tego kundla taka nieuzasadniona agresja? Jaka jest gwarancja, że następna nie będzie Martynka? Może od lalek się zaczyna? Adam nie miał najmniejszego zamiaru poszerzyć szeregów Klubu Zrozpaczonych Rodziców Zagryzionych Dzieci, nie miał zamiaru łamiącym się głosem mówić do martwego oka kamery: Nie rozumiem! On przecież tylko lalki rozszarpywał! To taka poczciwa psina była…
Dwa dni później, gdy Emilia wyszła do pracy, po drodze odprowadzając Martynkę do przedszkola, Adam postanowił wprowadzić w życie swój plan. Oczywiście trzeba go wywieźć jak najdalej – w końcu nie raz słyszał historie o psach, które przebyły wiele kilometrów, by w końcu bezbłędnie trafić do domu.
„Powrót mściciela II” – przed oczyma Adamowej wyobraźni pojawił się stojący na tylnych łapach Maks, w przednich zaś trzymając dymiącą pepeszę. Łeb miał przewiązany czerwoną chustą, na oczach okulary przeciwsłoneczne, a z pyska luźno zwisał dopalający się pet.
– O nie, kolego, tym razem tak dobrze nie będzie – mruknął rozbawiony Adam do własnych wizji.
Maks zaskamlał, patrząc na niego smutnym wzrokiem.
– To na mnie nie działa. Przegiąłeś, i dobrze o tym wiesz! A zresztą, po co ja do ciebie gadam? – wymamrotał Adam, szykując pospiesznie kanapkę i starając się unikać zbolałego psiego spojrzenia.Rozdział IV
IV
Najpierw Dziewczynka nakrzyczała na niego, a nawet go uderzyła, a teraz Pan jest jakiś dziwny. Maks od szczeniaka wiedział, że duży człowiek za nim nie przepada, ale tym razem było to bardzo wyraźne – niemal czuł zapach tej niechęci.
Pan zapiął mu na szyi smycz, która zawsze ograniczała jego swobodę, potem założył na siebie drugą skórę i wyszli z domu. Już po chwili byli na dworze. Oczywiście Maks od razu poczuł potrzebę oznaczenia swojego terenu, ale Pan pospiesznie szarpał za smycz. Maks nie potrafił zrozumieć, czemu czasami mu to robią. Tak bardzo chciał pobiegać. Chciał, by choć na chwilę puszczono go na trawę. Ale Pan go nie uwolnił, wręcz przeciwnie, zaczął ciągnąć w przeciwnym kierunku. Po chwili siedzieli w samochodzie, który kojarzył się Maksowi głównie z palącym nozdrza dymem, nieprzyjemnym, duszącym zapachem i jednostajnym, drażniącym słuch warczeniem. Nie lubił samochodów – czasami goniły go, warcząc głośno. Ale teraz nie miał wyboru. Pan chciał, by wsiedli do samochodu, i musiał mu się podporządkować. Maksa ogarnęły jednak złe przeczucia. Zaskamlał cichutko, ale Pan nie zwracał na niego uwagi. Zmęczony, zdezorientowany pies położył się i oparłszy łeb o łapy, usnął, kołysany miarowym stukotem.
Śniło mu się, że jest w domu, lecz dziwny to był dom. Maks szukał Dziewczynki, ale nigdzie jej nie było. Niby wszystko było na swoim miejscu, nawet błyszcząca miska, w której każdego ranka znajdował pyszne jedzonko, ale jego Pani gdzieś zniknęła – nie wyczuwał nawet jej zapachu. A to bardzo dziwne – przecież nawet jak wychodziła tylko na chwilę, zawsze czuł jej obecność, wszystko wkoło pachniało Dziewczynką.
Maks zapiszczał, wyraźnie zaniepokojony. Poczłapał w kierunku drzwi i schylił się, by wywąchać jakikolwiek zapach z mieszkania. Pociągnął kilka razy nosem, ale nie było ani Dziewczynki, ani Pani, ani nawet Pana… bardzo dziwne.
Zaszczekał. Cisza. Nic się nie wydarzyło. Stanął więc na tylnych łapach i zaczął drapać pazurami drzwi. Zawył. Spodziewał się, że to coś da. I w końcu coś się wydarzyło, lecz nie to, czego się spodziewał.
Usłyszał hałas dobiegający zza okna. Odwrócił się, na wszelki wypadek szczerząc zęby. W powietrzu unosił się dziwny pojazd, Maks nigdy wcześniej takiego nie widział, zaprzęgnięty w dwa ogromne, czworonożne, galopujące stwory. W środku siedział człowiek ubrany w czerwoną skórę. Maks coraz szerzej otwierał ślepia w bezgranicznym zdziwieniu. W pewnym momencie jeden ze stworów spojrzał w jego kierunku – miał srogą twarz Pana. Maks wiedział, że Pan za nim nie przepada, ale wiedział też, że jest niegroźny a na dodatek prawdziwy Pan miał całkiem miłą twarz. Twarz stwora była natomiast przerażająca. Groźna! W dodatku szczerzył się do niego w złośliwej parodii uśmiechu, pokazując szpiczaste, ostre jak igły zęby. Brwi miał zmarszczone, a oczy przepełnione zajadłą nienawiścią.
Pojazd zniżył lot, coraz bardziej zbliżając się do okna pokoju. Maks zapiszczał żałośnie i położył się na podłodze, wyciągając przednie łapy przed siebie. Bał się, jednak nie spuszczał przerażonych oczu ze zjawiska. Człowiek w czerwieni wstał. Wzdrygnął się, jakby strząsając z siebie wodę, i krzyknął:
– Ho, ho, ho! Ho, ho, ho!
Odwrócił się, wydając z siebie skrzekliwy rechot, i Maks mógł ujrzeć miejsce, gdzie spodziewał się zobaczyć ludzką twarz. Lecz twarzy nie było – skrywał ją fałd czerwonej skóry, a pod nim była tylko czerń, z której wyrastała długa biała sierść.
Maks cały dygotał. Chciał uciekać. Był sparaliżowany strachem, jakiego jeszcze w życiu nie zaznał. Nie mógł ruszyć łapą, nie umiał zaszczekać. Pozostało mu tylko czekać na to, co się wydarzy.
Okno otworzyło się bezgłośnie i przybysz wskoczył przez nie do pokoju. Zsunął z głowy fałd czerwonej skóry i Maks ujrzał skrywane oblicze. Znał tę starą twarz, skądś ją znał – kiedyś już widział tego człowieka! I wiedział, że z całą pewnością nie jest to dobry człowiek. Nie sposób zapomnieć widoku zimnych jak lód oczu z czarnymi źrenicami smoły. Nawet zapach – mimo że był teraz dużo intensywniejszy niż kiedyś i przemieszany z odorem śmierci – utwierdzał Maksa w przekonaniu, że się nie myli.
Odór śmierci. Maks kiedyś podbiegł do leżącego na ziemi jeża. Śmierdział dokładnie tak samo, a w małym kolczastym ciałku ucztowały białe robaki. Zły człowiek wydzielał taki właśnie zapach jeża, ale jednak żył, co udowadniał wzniecanymi co rusz tubalnymi okrzykami: „Ho, ho, ho!”.
Maks zadrżał. Chciał skoczyć i zagryźć to coś, lecz łapy miał jak skamienałe. Zapewne gdyby w pokoju była Dziewczynka, przemógłby się i ją obronił. Lecz teraz był tu całkiem sam. Przybysz zrzucił z pleców na środek pokoju wielki wór i zaczął w nim grzebać. W powietrze wzbił się kurz, drażniąc nozdrza psa zapachem stęchlizny. Po chwili z czeluści worka człowiek w czerwieni wyciągnął coś, co przypominało kości! Na każdej była zawiązana pętelka z czerwonego materiału. Maks już kilka razy widział takie pętelki i zawsze kojarzyły mu się one z czymś miłym, z zapowiedzią czegoś dobrego. Tym razem jednak miał wrażenie, że nie będzie to miły podarek – mimo że najwyraźniej były to kości.
Starzec rzucił mu gnaty pod nos i szczerząc przegniłe zęby, zakrzyknął radośnie na odchodne:
– Ho, ho, ho! – po czym wrócił do swego pojazdu i już po chwili za oknem znów było widać tylko sąsiedni blok – legowisko wielu ludzi.
Ciągle jeszcze dygoczący Maks obwąchał kości i zaskamlał żałośnie. Ich zapach napełnił rozpaczą jego psie serce. Kości miały zapach Dziewczynki i śmierci!
To były kości Dziewczynki… I wtedy się przebudził.
Otworzył oczy i ujrzał Pana, który zachęcał go, by wysiadł z powarkującego miarowo samochodu. Maks wyskoczył na zewnątrz, wciąż jeszcze na wpół otępiały, i poczłapał wiernie za nogami dużego człowieka. Po kilkunastu metrach przebudził się na tyle, by rozejrzeć się dookoła. Otaczały ich drzewa, mnóstwo drzew – nigdy nie był w takim miejscu, nigdy nie widział ich aż tylu. Delikatny niepokój połaskotał go po podbrzuszu.
Dlaczego nie zna tego miejsca? Dokąd Pan go prowadzi? Gdzie jest Dziewczynka?
Do psich nozdrzy docierały dziwne zapachy – większości z nich nie znał. Przymknął oczy i skupił się, usiłując wychwycić coś znajomego.
Nagle Pan się zatrzymał. Maks wpatrywał się czujnie w jego nieruchome nogi. Duży człowiek robił coś przy drzewie, przy którym stanęli. Gdy skończył, odwrócił się i zaczął iść tam, skąd przed chwilą przyszli. Maks posłusznie też się odwrócił. Czekał, aż Pan go zawoła, ale nic takiego nie nastąpiło. Ruszył więc za nogami, lecz po chwili coś go szarpnęło, uciskając boleśnie szyję. To była smycz. Ale dlaczego nie daje mu iść, skoro Pan jest tam, a Maks tutaj? Przecież to Pan zawsze trzymał jej drugi koniec! Serce przez chwilę zamarło mu w bezruchu, a złe przeczucia spłynęły nań jak strumień lodowatej wody.
Skoro to nie Pan trzyma smycz, to kto?
Maks odwrócił się i z przerażeniem stwierdził, że to drzewo nie chce go puścić. Ale jak to możliwe?! Przecież drzewa nie są groźne – do tej pory nigdy czegoś takiego nie robiły! Odwrócił się. Pan był już ledwie widoczny. Maks zaszczekał rozpaczliwie, by dać znać, że źle się dzieje, ale Pan szedł dalej przed siebie. A przecież na pewno go słyszał. Przecież szczekał tak głośno… Maks szarpał się, usiłując wyrwać się drzewu, lecz nic to nie dało. Im gwałtowniej szarpał, tym mocniej obroża wpijała się w szyję. Tym boleśniej przyduszała. Podjął jeszcze wiele rozpaczliwych prób, nim zdał sobie sprawę, że jest w beznadziejnej sytuacji. Zrezygnowany, położył się na zimnej, wilgotnej ziemi i zapłakał.
Dlaczego go tu zostawiono? Dlaczego Pan po niego nie wraca? Czemu nie czuje już jego zapachu? Tak bardzo chciał do Dziewczynki! Do domu!
Maks nie miał pojęcia, że Pan, gdy wrócił do domu, powiedział Dziewczynce, że jej ukochany piesek wybrał się do Pieskowa. Nie wiedział też, że duży człowiek powiedział Pani, że Maks zerwał się ze smyczy, wbiegł na ulicę i został śmiertelnie potrącony przez samochód. Wiedział tylko jedno – Pan go opuścił. Porzucił! Pan nigdy go nie lubił i zrobił to specjalnie. Dziewczynka by mu na to nigdy nie pozwoliła! Bo Dziewczynka uderzyła Maksa, ale przecież nie przestała go kochać. Czuł to. Wiedział, że musi zrobić wszystko, by do niej wrócić. A co najgorsze – przeczuwał, że Dziewczynka jest w niebezpieczeństwie. Śmiertelnym niebezpieczeństwie!
Zmobilizowany tą myślą, wstał i zaczął biegać wokół drzewa – miał nadzieję, że może w ten sposób uda mu się uwolnić. Skończyło się jednak na kolejnym silnym szarpnięciu. Tym razem smycz przetarła sierść i zaczęła się wrzynać w skórę. Zapiszczał, gdy przy kolejnej próbie szorstki materiał ją przeciął. Bolało, bardzo bolało. Za bardzo, by szarpać dalej… Ze smutnych psich oczu toczyły się łzy bezradności.
Zapadł zmrok. Wraz z ciemnością przypłynęły wspomnienia. Maksowi przypomniało się, jak na łące, niedaleko domu, podskakiwał radośnie, usiłując capnąć zębami coś białego, co zwinnie fruwało we wszystkich możliwych kierunkach, bez problemu unikając jego szczęk. Dziewczynkę strasznie to śmieszyło. Wołała: „Maksio, wariacie jeden, zostaw tego biednego motylka!”. Tak żywo pamiętał te wszystkie dźwięki i zapachy. Cieszył się wtedy, bo wiedział, że rozwesela Dziewczynkę. Na dodatek słońce przyjemnie przygrzewało, nozdrza napełniały się słodkawym aromatem łąki… A teraz robiło się coraz zimniej. W ciemnościach rozlegały się tajemnicze – niewróżące niczego dobrego – dźwięki, jakieś chroboty, popiskiwania, wycia.
Maks zwinął się w kłębek. Dzięki temu zrobiło mu się trochę cieplej i poczuł się bezpieczniej. Zaburczało mu w brzuchu. Przełknął ślinę na wspomnienie o tym, jak przychodził do pomieszczenia, gdzie Pani przygotowywała te wszystkie pyszności. To było cudowne miejsce – mieszały się tam przeróżne zapachy, a co jeden to przyjemniejszy. Dziewczynka często przynosiła mu stamtąd gorące, pyszne jedzonko.
Czasami zdarzało się też, że jak usiadł i podnosząc łapy, prosząco skamlał, to Pani rzucała mu kawałek czegoś smacznego do pyska. Czasami nawet rozkosznie się bawili, wzbudzając tym zachwyt Dziewczynki. Pani udawała, że chce mu coś dać, i w ostatniej chwili podrywała rękę do góry, a on odbijał się na tylnych łapach, podskakiwał i udawał, że próbuje pochwycić kęs zębami. Udawał, bo gdyby chciał, to bez problemu wybiłby się mocniej i złapał zdobycz. Wolał jednak sprawić Dziewczynce przyjemność – tym bardziej że był pewny, że i tak, prędzej czy później, dostanie swą nagrodę.
Rozbudzony głód coraz dotkliwiej dawał się we znaki, wywołując tępy ból w okolicy podbrzusza. Maks zwinął się jeszcze mocniej, jakby mogło mu to pomóc. Leżał tak, cierpiąc, i wspominał, aż w końcu litościwie zmorzył go sen.
Gdy Maks z trudem otworzył opuchnięte ślepia, wiedział już, co musi zrobić. Trzeba przegryźć smycz! Wczoraj był tak przepełniony strachem i rozpaczą, że przez myśl mu nie przeszło takie rozwiązanie, ale teraz… teraz to co innego. Do tej pory sznur u szyi był nietykalny – ani mu się śniło wbijać w niego zęby. To by było tak, jakby się zbuntował przeciwko Dziewczynce, Panu, Pani – przeciwko człowiekowi! Ale teraz? Teraz sytuacja przedstawiała się zupełnie inaczej!
Teraz to jego być albo nie być!
Smycz to znienawidzone, śmierdzące skórą słowo. Teraz usiłował ją przegryźć, ale ta owinęła się mocno wokół drzewa, niczym wąż dusiciel; przylgnęła do kory i Maks nie był w stanie się do niej dobrać.
Pan zostawił smycz, by mnie pilnowała – przemknęło mu przez myśl. Zaczął się cofać, warcząc nienawistnie. Nagle coś zakłuło go w łapę. Odruchowo podniósł ją – na ziemi leżała szyszka. Szyszki wydzielały przyjemny zapach, ale Maks nie przepadał za nimi, odkąd jedna taka spadła mu na głowę. Warknął na szyszkę, która zastygła w bezruchu – pewnie ze strachu udawała nieżywą – i po chwili stracił nią zainteresowanie. Szyszki są groźne tylko wtedy, gdy tkwią na drzewach, bo zawsze mogą z nich spaść.
Gdzieś w oddali rozległa się seria szybkich stuknięć. Maks odskoczył do tyłu jak oparzony i już po chwili tego żałował. Smycz naprężyła się i poczuł na szyi palący ból. Zakwilił i zrobił kroczek w kierunku agresora – okazała się ona groźniejszym przeciwnikiem, niż mu się wydawało. Dopóki była kontrolowana przez ludzi, dopóty była posłuszna, ale teraz… teraz przemieniła się w żądną krwi bestię. Chciał ją nastraszyć, lecz w pół szczeknięcia zrezygnował z tego pomysłu; ból się nasilił. Postanowił zmienić taktykę.
Położył się ostrożnie na ziemi, by przemyśleć swoją sytuację. Smycz, uczepiona jego szyi jak pijawka, zrobiła dokładnie to samo. Wtedy rzucił się na nią. Chwycił zębami z całą siłą. Był wściekły. I udało się! Zaczął ją gryźć. Mocno, coraz mocniej. Zaciskał szczęki aż do bólu. Trzymając przeciwnika w stalowym uścisku kłów, ciągnął go i szarpał. Momentami ból był nie do zniesienia, ale Maks skupił się tylko na walce. Na cierpienie przyjdzie pora po zwycięstwie. Zacisnął powieki i szarpał co sił. Był w takim amoku, że nie słyszał ostrzegawczych trzaśnięć. Po chwili zatoczył się do tyłu. Stracił równowagę i z impetem klapnął na zadek, szczęśliwy, że nie czaiła się tu na niego żadna szyszka. Siedział tak przez moment, kompletnie otumaniony, z żałośnie zwisającym strzępkiem w zębach. Dopiero po chwili dotarło do niego, że zwyciężył. Lecz nie miał już sił, by się tym cieszyć. Sapiąc z wyczerpania, wypuścił z zębów resztki powrozu. Najchętniej położyłby się teraz i usnął, ale nie mógł sobie na to pozwolić – zwłaszcza jeśli chciał jeszcze kiedykolwiek ujrzeć Dziewczynkę. Kroczek po kroczku, obwąchując uważnie podłoże, ruszył w drogę.
Gdy dotarł do miejsca, gdzie stał samochód, zapach Pana był już ledwie wyczuwalny i po kilku krokach urwał się tak nagle, jak nagle zwykło się kończyć śniadanie. Na tę myśl Maksowi zaburczało w brzuchu, ale skupił się na szukaniu tropu. Nic jednak nie znalazł. Ruszył dalej, wywąchując znajomy smrodek spalin. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie fakt, że wkrótce dotarł do miejsca, gdzie było mnóstwo zapachów spalin, a każdy należał do innego samochodu. Był to dziwaczny pas bardzo twardej, czarnej ziemi, na której nie rosły drzewa. Maks pochylił łeb, zamknął oczy i bardzo powoli zaczął wciągać mieszaninę woni. Mikroskopijne cząsteczki przemierzały jego nozdrza, podrażniając je coraz silniej. Nie zwracał uwagi na tę drobną niedogodność, wręcz przeciwnie, starał się skupić na rozróżnieniu poszczególnych zapachów. Dla Maksa zapachy były niczym barwy dla człowieka – ich paleta była niemalże nieskończona.
W końcu trafił na zapach, którego szukał. Poczuł niewypowiedzianą ulgę. Mimo że to Pan go porzucił, mimo całej tej antypatii, jaką do niego czuł, był on w końcu przywódcą ich stada. Złym przywódcą, okrutnym dla Maksa, ale jednak przywódcą – co oznaczało teraz tylko tyle, że idąc jego tropem, dotrze do Dziewczynki i uchroni ją przed strasznym człowiekiem w czerwieni. Mimo zmęczenia i głodu Maks poczuł radość. Zapewne nie cieszyłby się tak bardzo, gdyby wiedział, ile drogi jeszcze przed nim i co go na niej czeka…