Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Anima vilis - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
3 listopada 2022
Ebook
39,90 zł
Audiobook
39,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Anima vilis - ebook

„Anima vilis” to zbiór oryginalnych opowiadań grozy.

Wyobraźcie sobie zombie w scenerii westernu. Lub opowieść, w której spotykacie demonicznego Świętego Mikołaja. W tajemniczym korowodzie przez opowiadania zbioru przewijają się też słowiańskie demony, UFO, kosmici i wiedźmy. A wszystko to w smakowitym sosie, przyrządzonym na bazie takich motywów, jak teorie spiskowe, apokalipsa czy podróże między wymiarami. Dodatkowo mistrz kuchni przyprawił wszystkie historie szczyptą czarnego humoru, groteski i cynizmu.

Jeśli lubisz się bać, a jednocześnie uwielbiasz być zaskakiwany - ta książka porwie Cię w szaloną podróż już od pierwszej strony.

Jest to druga książka Krzysztofa T. Dąbrowskiego, stawianego przez recenzentów obok takich autorów, jak Topor, Bierce, Mrożek, a nawet klasyków grozy, jak Poe i Masterton.

Opowiadania Dąbrowskiego były publikowane w prasie zagranicznej (USA, Anglia, Rosja, Czechy, Słowacja, Węgry, Niemcy, Izrael, Hiszpania, Brazylia, Meksyk, Argentyna). W 2009 roku jedno z jego opowiadań zostało opublikowane w "Playboyu". W polskiej prasie publikowany był m.in. w "Science Fiction Fantasy i Horror" oraz w "Lśnieniu" i "Grabarzu Polskim".

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-272-7616-2
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PODZIĘKOWANIA

Podzię­ko­wa­nia

Sio­strze za wspar­cie, Dag­ma­rze Smo­lik za (nie­kiedy bole­śnie) celne uwagi, Karo­li­nie Boche­nek – MIAUK! Ty wiesz, za co.

Tłu­macz­kom, które wypro­wa­dziły choć część moich słów w świat: Monice Ola­sek, Annie Henke, Kata­ri­nie Sve­co­wej, Mał­go­rza­cie Sata­lec­kiej, Annie Jusz­kie­wicz, Alek­san­drze Horvath, Ane­cie Sza­ra­niec-San­dec­kiej, Annie Pater­man, Zuzan­nie Soł­tys, Agnieszce Koro­waj­czyk, Lucy­nie Ozi­miń­skiej, Janie Górzyń­skiej, Joan­nie Rutec­kiej, Kata­rzy­nie Kruk, Lud­kowi Vasta, Emi­lii Deutsch, Alek­san­drze Śpi­wak-Kra­sow­skiej, Annie Wiśniew­skiej, Annie Siwik i Mag­da­le­nie Pokrywka.

Rysow­nicz­kom komik­sów: Annie Hele­nie Szym­bor­skiej i Doro­cie Kuśnierz.

Pozdro­wie­nia dla Hono­raty Miko­ła­jew, Agnieszki Mazur, Agnieszki Łuchow­skiej-Arent i KOSY, Sabiny, Alek­san­dry Zie­liń­skiej, Ewe­liny Nakiel­skiej, Agi i Reja, rodziny Smo­li­ków, Mar­cina i Moniki oraz Nata­lii Sza­pert i całej fami­lii Sza­pertów, Miro­sława Bar­to­sie­wi­cza, Łuka­sza

„Sha­docka” Radec­kiego, Kazka Kyr­cza, Łuka­sza Orbi­tow­skiego, Łuka­sza Śmi­gla, Michała „Cedrika” Sto­naw­skiego, Łuka­sza Żaka, Mariu­sza Bobra, Bar­to­sza Czar­to­ry­skiego i oczy­wi­ście dla wszyst­kich Czy­tel­ni­ków tej książki.WSTĘP

Wstęp

Już jako uczeń szkoły pod­sta­wo­wej, zamiast pil­nie się uczyć, namięt­nie czy­ta­łem hor­rory. Zawsze sia­da­łem w ostat­niej ławce i trzy­ma­jąc książkę pod bla­tem, odpły­wa­łem wraz z boha­te­rami prze­siąk­nię­tych posoką histo­rii. Dziś myślę, że nauczy­ciele mogli podej­rze­wać u mnie początki depre­sji, gdyż w tak nie­kom­for­to­wych warun­kach tylko z pochy­loną głową dało się cokol­wiek doj­rzeć, chyba jed­nak nie prze­szka­dzało im to za bar­dzo.

Tak oto dzień w dzień wypa­cza­łem swój młody umysł, dokar­mia­jąc go regu­lar­nymi daw­kami maka­bry. Sta­no­wię jed­nak dowód na to, że nie każdy młody czło­wiek, któ­rego do reszty pochła­nia podobna lite­ra­tura, zostaje psy­cho­pa­tycz­nym mor­dercą lub osie­dlo­wym sady­stą, pod­pa­la­ją­cym dla roz­rywki dachowce.

Na początku lat dzie­więć­dzie­sią­tych pod pol­skie strze­chy tra­fili zna­ko­mici twórcy grozy, tacy jak Ste­phen King, Clive Bar­ker czy Gra­ham Master­ton. Dziś, wcho­dząc do księ­garni, widzimy na pół­kach coraz wię­cej hor­ro­rów, a na ich okład­kach coraz wię­cej rodzi­mych nazwisk. Jak widać, czy­ta­nie w ostat­niej ławce opo­wie­ści o żąd­nych krwi samo­cho­dach, pała­ją­cych żądzą mordu kra­bach czy indiań­skich demo­nach przy­nio­sło kon­kretny plon.

_Anima vilis_ to moja druga książka, a kon­kret­nie – drugi zbiór opo­wia­dań. O ile przy two­rze­niu pierw­szego zbioru czu­łem się chwi­lami jak żoł­nierz stą­pa­jący po polu mino­wym, o tyle pisa­nie zawar­tych tu histo­rii było dla mnie naprawdę dobrą zabawą – mam nadzieję, że rów­nie dobrą, co ich czy­ta­nie.

Obok wiedźm i leśnych demo­nów natknie­cie się tu na kosmi­tów, żąd­nego krwi Świę­tego Miko­łaja, a nawet będzie­cie świad­kami apo­ka­lipsy. Pojawi się też Sta­siek – postać znana z opo­wia­dań _Było sobie_ życie (z mojego pierw­szego zbioru) i _Prze­siadka_.

Zanim zapro­szę do lek­tury – jesz­cze krótka wska­zówka: opo­wia­da­nia _Anima vilis_, _Prze­zna­cze­nie znaj­dzie drogę_, _Biwak_ i _Losu dopeł­nie­nie_ są ze sobą, mniej lub bar­dziej, fabu­lar­nie sple­cione, dla­tego warto je czy­tać w tej wła­śnie kolej­no­ści.

Życzę bez­sen­nych, mrocz­nych nocy, pod­czas któ­rych wraz z moimi boha­te­rami uda­cie się do kra­iny, gdzie las nie jest zwy­kłym lasem, ludzie – zwy­kłymi ludźmi i lepiej mieć się na bacz­no­ści przed tym, co wydaje się przy­ja­zne…Rozdział I

I

Sze­ścio­let­nia Mar­tynka leżała w swoim łóżeczku, opa­tu­lona pościelą w kolo­rowe motylki. Nie mogła zasnąć. Nie poma­gała nawet lampka, włą­czona spe­cjal­nie, by odgo­nić potwory. Dziew­czynka usia­dła i z nabur­mu­szoną miną zaczęła uważ­nie roz­glą­dać się po pokoju. Patrzyła, szu­kała, lecz ni­gdzie nie było żad­nych owie­czek. A prze­cież tato zawsze mówił, że gdy nie można usnąć, naj­le­piej liczyć owce.

Ach, ci doro­śli. I jak im wie­rzyć? Sami nie wie­dzą, co mówią, a potem twier­dzą, że to ona ma wybu­jałą wyobraź­nię – pomy­ślała dziew­czynka.

Mar­tynka zsu­nęła się z łóżka, pode­szła do półki i wzięła z niej swego uko­cha­nego misia Mau­ry­cego.

– Co, Mau­ryś? Ty też nie możesz spać?

Gdy lampka rzu­ciła świa­tło na plu­szowy pysz­czek Mau­ry­cego, miś bły­snął poro­zu­mie­waw­czo szkla­nym okiem.

– No to chodź do mnie – zapro­po­no­wała, zabie­ra­jąc plu­szaka do łóżka.

Mar­tynce bar­dzo podo­bało się imię misia, choć Justynka z par­teru mówiła, że Maurcy to imię dla kota. Kie­dyś przy­je­chała do nich w odwie­dziny cio­cia Andże­lika. Gdy dziew­czynka przed­sta­wiła jej Mau­ry­cego, ta gwał­tow­nie zbla­dła, a potem zanio­sła się pła­czem. Mama opo­wia­dała póź­niej, że ta cio­cia miała kie­dyś sio­strę bliź­niaczkę, jakby drugą, dokład­nie taką samą cio­cię, i ta sio­stra umarła. Powie­działa też, że taki jeden Mau­rycy był dla tej sio­stry bar­dzo nie­do­bry – to dla­tego cio­cia Andże­lika tak się roz­pła­kała. Mar­tynka nie cał­kiem rozu­miała tę histo­rię, ale pomy­ślała, że ciotki bywają naprawdę dziwne. Posta­no­wiła też, że jak ta cio­cia znowu ich kie­dyś odwie­dzi, to powie jej, że miś nazywa się Adaś, żeby już wię­cej nie musiała pła­kać. Ale naprawdę Mau­rycy pozo­sta­nie oczy­wi­ście Mau­rycym.

− Mamu­sia powta­rzała, co prawda, że kła­mać jest be – wes­tchnęła ciężko dziew­czynka, spo­glą­da­jąc na wiszący nad łóżecz­kiem obra­zek z bro­da­tym panem, któ­remu świe­ciła się głowa – ale ja, pro­szę Pana Jezu­ska, naprawdę nie mogę ina­czej.

Pan Jezu­sek mil­czał, więc Mar­tynka uznała, że chyba nie będzie miał nic prze­ciwko temu, aby w tak wyjąt­ko­wych sytu­acjach tro­szeczkę skła­mała. Tak tylko ciutkę. Ociu­pinkę.

– Wiesz, Mau­ryś, chyba muszę poważ­nie poroz­ma­wiać z rodzi­cami – powie­działa dziew­czynka, zaglą­da­jąc głę­boko w nie­ru­chome misiowe paciorki. – Justynka z par­teru ma już taką małą sio­strzyczkę, może się z nią bawić i prze­bie­rać. No i wiesz… ja też chcia­ła­bym mieć taką sio­strzyczkę. Rodzice muszą ją wresz­cie zamó­wić u pana bociana!

Masz rację, Mar­tynko, musimy z nimi o tym bar­dzo poważ­nie poroz­ma­wiać – w wyobraźni dziew­czynki zawtó­ro­wał plu­szowy gło­sik misia, który wbi­jał w dziew­czynkę nie­ru­chome, szklane spoj­rze­nie.

– Faj­nie, że też tak myślisz – odparła. – Dobrze mieć w kimś zro­zu­mie­nie. To teraz spró­bu­jemy się ulu­lać.

Poło­żyła misia na poduszce obok swo­jej główki i tro­skli­wie okryła koł­drą. Leżeli tak razem, patrząc w mil­cze­niu w sufit. Mar­tynka wciąż szu­kała owie­czek do licze­nia, gdy nagle jej wzrok padł na dostoj­nie prze­mie­rza­ją­cego biały bez­kres pająka.

– O! Patrz, Mau­rycku, jaki sze­ścio­nóg idzie na spa­ce­rek!

Aj! Mar­tynko, to nie sze­ścio­nóg, tylko ośmio­nóg. Ma prze­cież osiem nóżek! – pouczył ją miś.

– No dobrze, niech będzie ośmio­nóg. Myślisz, że tak łatwo poli­czyć z takiej odle­gło­ści? – uspra­wie­dli­wiła się Mar­tynka, sku­pia­jąc się jed­no­cze­śnie na śle­dze­niu dal­szych poczy­nań niczego nie­świa­do­mego pająka, który w tej chwili dziar­sko zmie­rzał ku firance, by już za moment cał­ko­wi­cie za nią znik­nąć.

– Co, misiu, na­dal nie możemy zasnąć? – Mar­tynka zaga­dy­wała plu­szo­wego przy­ja­ciela. – To ja może zga­szę to świa­tło na potwory. Po ciemku łatwiej zaśniemy. Tylko obie­caj, że jakby co, to mnie obro­nisz. – Zro­biła poważną minę. – Dobrze? – Wycią­gnęła rączkę, waha­jąc się jesz­cze przez moment, po czym wyłą­czyła lampkę.

Przez krótką chwilę ota­czała ich aksa­mitna ciem­ność, lecz już po kilku sekun­dach oczy dziew­czynki przy­zwy­cza­iły się do nowych warun­ków i oka­zało się, że tak naprawdę w pokoju panuje przy­jemny pół­mrok.

Przez okno leni­wie sączyło się sła­biut­kie świa­tło ulicz­nych latarni, a i zimowe niebo było dość jasne, jak na śro­dek nocy.

Dziew­czynka obró­ciła się na bok – ale tak, by być ple­cami do ściany, i przy­tu­liła mocno do misia, niczym do tar­czy mają­cej ochro­nić ją przed potwo­rami. Zawsze tak się kła­dła, tak czuła się bez­piecz­niej. W końcu nikt nie chciałby mieć za ple­cami groź­nego stwora.

Cho­ciaż pierw­szy raz w życiu miała zasy­piać po ciemku, czuła, jak powoli ogar­nia ją spo­kój. Przy­jemna, miękka pościel otu­lała ją szczel­nie, a bródkę łasko­tał milutki plusz misia. Robiło się coraz cie­plej, coraz bar­dziej błogo. Myśli zaczęły leni­wie dry­fo­wać. Była już o krok od otwar­tych na oścież wrót do kra­iny sen­nych baśni, gdy ze świata jawy dobiegł ją prze­raź­liwy dźwięk. Coś za oknem gło­śno char­czało!

Mar­tynka zerwała się i odwró­ciła w kie­runku, z któ­rego dobie­gał okropny odgłos. Z nie­do­wie­rza­nia prze­tarła zaspane oczy drob­nymi piąst­kami. Za oknem uno­sił się w powie­trzu zaprzęg, a w nim sie­działa duża bro­data postać w czer­wo­nych sza­tach.

– O ja, Miko­łaj! – wykrzyk­nęła zachwy­cona dziew­czynka i już miała się rzu­cić do okna, by je otwo­rzyć i wpu­ścić poczci­wego gościa wraz ze wszyst­kimi pre­zen­tami, które z pew­no­ścią dla niej miał, gdy spo­strze­gła coś jesz­cze – coś, co zmro­ziło jej krew w żyłach.

Sanie zaprzę­gnięte były w reni­fery… Ale to nie były reni­fery! Może tro­chę je przy­po­mi­nały, ale ich łby… nie były łbami reni­fe­rów, tylko wiel­kich psów! Jedno ze stwo­rzeń odwró­ciło nagle głowę w stronę Mar­tynki, spo­glą­da­jąc jej pro­sto w oczy. Miało pysk jej pie­ska Mak­sia! Lecz nie taki, jaki zawsze znała i kochała, ale prze­ra­ża­jący – błysz­czące, pokryte biel­mem śle­pia, wykrzy­wiony, nie­na­wistny gry­mas i ście­ka­jąca z pyska ślu­zo­wata maź. A do tego ciało potęż­nego reni­fera!

Mar­tynka stru­chlała. Tym­cza­sem Miko­łaj, bez naj­cich­szego nawet zgrzyt­nię­cia, otwo­rzył okno jej pokoju i zła­pał za brzeg para­petu. Ujrzała łyko­watą, kości­stą łapę, uzbro­joną w dłu­gie na kilka cen­ty­me­trów, brudne i poskrę­cane pazury. Dziew­czynka chciała krzy­czeć o pomoc, ale głos utkwił jej w gar­dle, a z ust wydo­był się tylko bar­dzo cichy dźwięk – ni to szept, ni to pisk.

Zjawa tym­cza­sem jed­nym cięż­kim susem wsko­czyła do pokoju i odwró­ciła się w kie­runku łóżeczka, na któ­rym sie­działa roz­trzę­siona Mar­tynka. Spod czer­wo­nego kap­tura było widać tylko prze­pastną, prze­ra­ża­jącą czerń.

– Mau­rycy… – wyszep­tała dziew­czynka, szu­ka­jąc po omacku misia na poście­lo­wej łące, na któ­rej nawet motyle zasty­gły w bez­ru­chu. Odpo­wie­działa jej jed­nak gro­bowa cisza – zupeł­nie jakby i czas zatrzy­mał się prze­ra­żony.

Wzdłuż krę­go­słupa Mar­tynki tru­pim chło­dem ześli­zgnęły się ciarki, mię­śnie zasty­gły, nie­zdolne do jakie­go­kol­wiek ruchu, a ser­duszko, jak małe osza­lałe zwie­rzątko, rzu­cało się, jakby chciało uciec z jej drob­nej piersi. Z odrę­twie­nia wyrwało ją dopiero gło­śne, chra­pliwe wark­nię­cie reni­fera z psią głową. Krzyk­nęła, odska­ku­jąc do tyłu, aż pod samą ścianę. Wci­skała się w nią naj­moc­niej, jak się tylko dało. Zapo­mniała nawet o Mau­ry­cym, który leżał teraz gdzieś obok, oko­pany w kolo­ro­wej pościeli, zamiast bro­nić swój towa­rzyszki. Mar­tynka z każ­dym kro­kiem, który mroczny przy­bysz sta­wiał w kie­runku jej łóżeczka, bole­śniej zda­wała sobie sprawę z tego, że miś jej nie obroni.

Dziew­czynce zabra­kło tchu, rączki ści­snęły pościel tak mocno, że aż wszyst­kie kostki zbie­lały. Zjawa pochy­liła się i dziew­czynka poczuła ohydny smród, przy­wo­łu­jący na myśl roz­kła­da­jące się zwłoki. Sękate ręce chwy­ciły za kap­tur i zrzu­ciły go na gar­bate plecy. Na stopy dziew­czynki posy­pały się kawałki pokru­szo­nych paznokci. Głowę Miko­łaja roz­świe­tlała docho­dząca zza okna nikła łuna ulicz­nej latarni. Widok był tak okropny, że dziew­czynką wstrzą­snął niemy dreszcz. Tuż przed jej drobną twa­rzyczką tkwiła szara, pomarsz­czona twarz starca. Skóra odcho­dziła z niej pła­tami, a jeden z policz­ków raził czer­nią pokry­tej ropą dziury. W uchy­lo­nych lekko ustach zjawy kłę­biło się tłu­ste białe robac­two. Mar­tynkę prze­szy­wało zimne, ostre spoj­rze­nie czar­nych jak smoła źre­nic. W pew­nym momen­cie dziew­czynka z prze­ra­że­niem roz­po­znała te oczy, po chwili osu­wa­jąc się w bez­denną ciem­ność. Spa­dała. Coraz szyb­ciej i szyb­ciej. Wresz­cie jakaś nie­wi­dzialna siła z impe­tem pchnęła ją ku górze i zaczęło się robić coraz jaśniej. Mar­tynka zdała sobie sprawę, że sie­dzi na czymś mięk­kim, a przez jej zamknięte powieki prze­bija jasno­po­ma­rań­czowe świa­tło. Zdez­o­rien­to­wana, z ser­cem cią­gle biją­cym jak młot, ostroż­nie otwo­rzyła oczy. Sie­działa na wła­snym łóżeczku z pościelą w motylki. Lampka na potwory świe­ciła, oble­wa­jąc pokój cie­płym bla­skiem.

Nie było żad­nego Miko­łaja! To był sen – tylko straszny sen!

W oddali na szafce sie­dział Mau­rycy, wpa­tru­jąc się swymi mar­twymi pacior­kami gdzieś w nie­prze­nik­nioną dal. Powinna czuć się bez­piecz­nie. Powinna się uspo­koić. Była u sie­bie, a straszny Miko­łaj oka­zał się prze­cież tylko senną marą. Mimo wszystko czuła, że coś jest nie tak. Miała wra­że­nie, że ktoś jest w pokoju. Cho­ciaż nikogo nie widziała, była pewna, że ktoś ją obser­wuje. Zro­biło jej się zimno.

Jak ktoś jest nie­wi­dzialny, to nie może mieć dobrych zamia­rów. Gdyby był dobry, nie miałby powodu uda­wać, że go nie ma – pomy­ślała zanie­po­ko­jona i spoj­rzała na święty obra­zek wiszący nad łóż­kiem.

– Panie Jezu­sku, pro­szę, wygoń tego kogoś, dobrze? – wyszep­tała żar­li­wie.

Ale Pan Jezu­sek mil­czał nie­wzru­szony i naj­wy­raź­niej nie miał zamiaru wysłu­chać jej prośby.

– Pro­szę, nie pozwól mnie skrzyw­dzić.

Zaczęła się modlić, tak jak uczyła ją mamu­sia, i nie zauwa­żyła nawet, jak z jej ust wraz ze sło­wami gorą­cej modli­twy zaczęła wydo­by­wać się para. Zaci­snęła mocno powieki i szep­tała dalej. Tylko to może ją teraz oca­lić. Mamu­nia zawsze powta­rzała, że naj­lep­szą bro­nią na nocne potwory jest wła­śnie modli­twa. I nie cho­dziło o byle jakie potwory, jak te z tele­wi­zora, pokrzy­ku­jące jeden przez dru­giego na skraju muszli klo­ze­to­wej. O nie, takich stwo­rów Mar­tynka się nie bała. Prze­ra­żały ją takie, któ­rych nie można zoba­czyć, a wia­domo, że są, i takie jak ten, który przy­szedł do niej w tym nie­do­brym śnie. Dziew­czynka wie­działa, kim był Miko­łaj, choć wola­łaby tego nie wie­dzieć. Bała się też reni­fe­rów z psimi łbami, a już naj­bar­dziej prze­ra­ził ją ten z głową Mak­sia. Dziew­czynka poczuła bole­sne ukłu­cie gdzieś w środku. Czyżby to była kara za to, co zro­biła?Rozdział II

II

To było pra­wie cztery lata temu. Po wyla­niu morza łez, wielu krzy­kach i bun­tow­ni­czym tupa­niu nogami wresz­cie udało się Mar­tynce osią­gnąć swój cel. Rodzice obie­cali, że kupią jej upra­gnio­nego pie­ska.

W końcu skoro Justynka z par­teru może mieć pie­ska, to dla­czego ona, Mar­tynka, mia­łaby nie mieć swo­jego? Mamu­sia dość szybko się zgo­dziła, tatko był bar­dziej oporny, ale w końcu ujęła go przy­mi­la­niem skro­pio­nym kro­ko­dy­limi łzami. I stało się – w uro­dzi­no­wym pre­zen­cie Mar­tynka dostała słod­kiego kun­delka o wiecz­nie wil­got­nym nosku. Był cały puchaty, zupeł­nie jak jej Mau­rycy! A jak roz­kosz­nie fikał po miesz­ka­niu! Przez pierw­szy mie­siąc świata poza Mak­siem nie widziała. Wycho­dzili razem na spa­cerki – oczy­wi­ście w asy­ście taty, który za tymi spa­cer­kami naj­wy­raź­niej nie prze­pa­dał, zwy­kle szybko nama­wia­jąc dziew­czynkę i jej czwo­ro­noż­nego pupila do powrotu do domu. Nie­stety, obo­wią­zek ten spo­czy­wał na tacie, ponie­waż zawsze, gdy tylko zbli­żała się pora spa­ceru, mamę albo bolała głowa, albo miała do zała­twie­nia COŚ PIL­NEGO. Ponie­waż Mar­tynka zauwa­żyła, że spa­cery z Mak­siem nie spra­wiają tacie tyle przy­jem­no­ści, co jej, wymy­śliła, jak mu te wyprawy umi­lić. Wie­działa, że tatko lubi czy­tać gazety, więc za każ­dym razem, gdy przy­cho­dziła pora spa­ceru, nama­wiała go, by zabrał ze sobą coś do czy­ta­nia. I tym oto for­te­lem zawsze uda­wało jej się wydłu­żyć pię­cio­mi­nu­towe wyj­ście do pół­go­dzin­nego spa­ceru. Tatko sia­dy­wał wtedy na ławce, roz­kła­dał gazetę, a ona i Mak­sio mogli hasać do woli. Kilka razy hasali nawet razem z Justynką z par­teru i jej pie­skiem Fur­bim, lecz ponie­waż Justynka cały czas wymą­drzała się, że jej Furbi jest „bar­dziej kocha­nień­szy”, „lep­siej­szy” i „bar­dziej ład­niu­siutki” od Mak­sia, Mar­tynka posta­no­wiła, że na tych kilku razach wspólne hasa­nie należy zakoń­czyć. Poza tym dziew­czynka była prze­ko­nana, że to Mak­sio jest naj­wspa­nial­szym, naj­ład­niej­szym i naj­mą­drzej­szym psem na świe­cie. Naprawdę wyjąt­ko­wym! Ale z cza­sem oka­zało się, że nic, co dobre, nie trwa wiecz­nie.

Po trzech i pół roku mały Mak­sio wyrósł na Maksa, cał­kiem spo­rego psa. Mar­tynka, która dora­stała razem z nim, uznała wtedy, że skoro jest już taki duży, to musi go nauczyć apor­to­wać. I wtedy wła­śnie zaczęły się pierw­sze pro­blemy. Pew­nego dnia na wspól­nym spa­ce­rze dziew­czynka poma­chała psu przed nosem paty­kiem i rzu­ciła nim z całych sił, jak naj­da­lej, krzy­cząc: Aport, aport! Maks tylko wysta­wił jęzor i prze­krzy­wił łeb. Wpa­try­wał się w nią z dur­nym wyra­zem pyska, jakby się nagle mocno cof­nął w roz­woju. Nie spodo­bało się to dziew­czynce. Zmarsz­czyła brwi, oparła ręce o boki i rzu­ciła pupi­lowi groźne spoj­rze­nie. Zdez­o­rien­to­wany Maks szczek­nął dwa razy, jakby się wystra­szył, że jego pani coś się stało.

– Aport! – krzyk­nęła gło­śniej, poka­zu­jąc pal­cem przed sie­bie.

W tym momen­cie Maks pod­sko­czył i zła­pał zębami za rękaw jej bluzy, uzna­jąc to za świetną zabawę. Nie chciał puścić, szar­piąc tak długo, aż Mar­tynka musiała zawo­łać tatę. Ten ude­rzył psa dwa razy smy­czą po zadku, dając mu wyraź­nie do zro­zu­mie­nia, że to nie prze­lewki. Maks pokor­nie pod­ku­lił ogon i zaczął skam­leć, w ten spo­sób koń­cząc pierw­szą lek­cję doro­słej tre­sury.

Przy kolej­nej pró­bie sytu­acja prak­tycz­nie się powtó­rzyła, z tym tylko wyjąt­kiem, że Maks wie­dział już, czym grozi zabawa w polo­wa­nie na rękaw, i uznał naj­wi­docz­niej, że jego pani musi cho­dzić o coś zupeł­nie innego. Gdy podą­ża­jąc wzro­kiem za pal­cem Mar­tynki, ujrzał w oddali innego psa, doszedł do wnio­sku, że pani chce, by ją przed nim bro­nił. Posłusz­nie ruszył więc do ataku, groź­nie poszcze­ku­jąc i szcze­rząc kły.

Mar­tynka była kom­plet­nie zdez­o­rien­to­wana, gdy zoba­czyła, że Maks, zamiast biec po rzu­cony kijek, galo­puje w kie­runku Fur­biego i rzuca mu się do gar­dła. Na traw­niku powstała potworna uja­da­jąco-

-skam­ląco-popi­sku­jąca kotło­wa­nina. Po kilku sekun­dach do kotło­wa­niny dobie­gła Mar­tynka, a w krok za nią, cała bor­dowa na twa­rzy, Justynka z par­teru z okrzy­kiem:

– Zabie­raj tego pchla­rza od Fur­biego!

– Pchla­rza?! – Mar­tynka nagle zapo­mniała, że przy­bie­gła tu rato­wać

Mak­sia, i rzu­ciła się na Justynkę, okła­da­jąc ją gdzie popad­nie. Po chwili obok uja­da­ją­cej kotło­wa­niny psów poja­wiła się druga, pisz­cząco-krzy­cząca, wznie­ca­jąca praw­dziwe tumany kurzu.

I tak próba szko­le­nia Mak­sia speł­zła na niczym. Mar­tynce dostało się od rodzi­ców i musiała prze­pro­sić Justynkę z par­teru, choć wcale nie miała na to ochoty. Cię­gle była zła za to, że ktoś obra­ził jej pie­ska, nawet jeśli nie był już taki mądry jak kie­dyś.

Po tam­tym wyda­rze­niu Maks już ni­gdy nie nauczył się apor­to­wać, a na doda­tek coraz czę­ściej dzia­łał Mar­tynce na nerwy. Z bie­giem czasu zaczęło mu śmier­dzieć z pyska, więc gdy sia­dał i wpa­try­wał się w nią, jak daw­niej, posa­pu­jąc z wywa­lo­nym na wierzch języ­kiem, dziew­czynce robiło się nie­do­brze i musiała go prze­ga­niać. Jak na złość Maks musiał uznać to za nowy rodzaj zabawy, bo już po chwili znowu przy niej sie­dział. To już nie był ten sam pie­sek, któ­rego poko­chała dziew­czynka. Coraz mniej miała też ochotę na wspólne spa­cery. Teraz zaj­mo­wał się tym już sam tato Mar­tynki – tym bar­dziej że od kilku tygo­dni Maks zaczął doma­gać się spa­ce­rów o wpół do szó­stej rano, kiedy dziew­czynka jesz­cze smacz­nie spała.

Ale naj­gor­sze były nocne napady Mak­sia. Z począt­kiem maja pies, zupeł­nie bez powodu, budził się w środku nocy, popi­sku­jąc, war­cząc i szcze­ka­jąc nie­cier­pli­wie. A na początku czerwca Mak­sia już nie było…

Dwa dni przed tym, jak znik­nął, prze­lała się czara gory­czy. Maks bru­tal­nie zagryzł Agatkę!

Pogryzł jej nóżki. Pogryzł rączki. Zerwał zębami i poszar­pał w strzępy całe ubranko. Pogryzł brzu­szek, a na końcu odgryzł głowę. Mar­tynka była zroz­pa­czona i wście­kła. Jej pies! Jak mógł zro­bić coś tak okrut­nego! Wie­działa, że Agatka tego nie prze­żyje. Wie­działa, że nie da się jej ura­to­wać.

– Ty durny pchla­rzu! – krzy­czała gło­śno, a po jej policz­kach cie­kły łzy. Wie­działa, że do końca życia nie daruje mu tej strasz­nej zbrodni.

Pies kulił się wystra­szony pod gro­mami, jakimi ciskała w niego pani. Pierw­szy raz w jego krót­kim życiu dziew­czynka go ude­rzyła. Nie wie­dział, co się dzieje, czuł jed­nak, że zro­bił coś naprawdę okrop­nego.

Mar­tynka wyszar­pała szczątki Agatki z psich szczęk i wyce­dziła lodo­wa­tym, prze­sy­co­nym jadem i łamią­cym się gło­sem: – Ty dur­niu! Nie­na­wi­dzę cię! Wynoś się stąd! Już nie jesteś moim psem! – Odwró­ciła się i wybie­gła z pokoju, tuląc do piersi znisz­czoną lalkę. Cały dzień sie­działa w swoim pokoju, pła­cząc tak bar­dzo, że nawet rodzice nie potra­fili jej uspo­koić.

Póź­niej nad­szedł pią­tek, trze­ciego czerwca. Mar­tynka, cho­ciaż dopiero koń­czyła przed­szkole, zapa­mię­tała tę datę bar­dzo dobrze. Tatko ode­brał ją wtedy ze świe­tlicy. Był dziw­nie mil­czący. Nie pytał, jak co dzień, co się działo, co ryso­wała, w co się bawiła albo co jadła na obia­dek. Nie pytał o nic.

Gdy już zna­leźli się w domu, tato posa­dził Mar­tynkę na łóżeczku, przy­kuc­nął naprze­ciwko niej i ze stra­pioną miną spoj­rzał jej głę­boko w oczy.

– Córeczko, Mak­siu wybrał się w daleką podróż… – zaczął nie­pew­nie.

– A dokąd, tatku?

– Posta­no­wił poje­chać do Pie­skowa, to taka kra­ina pie­sków. On ma

tam rodzinę i poje­chał ją odwie­dzić. Cał­kiem moż­liwe, że tam zamieszka – zawie­sił na chwilę głos. – Pro­sił, by cię pozdro­wić.

– Aha, rozu­miem – odparła Mar­tynka, choć tak naprawdę nic z tego nie rozu­miała. Czuła jed­nak, że tatko nie mówi jej całej prawdy. Mak­sio opu­ścił dom, bo powie­działa mu, że go nie­na­wi­dzi, bo kazała mu się wyno­sić. To przez nią odszedł, to wszystko jej wina!

Wiele razy od tam­tego let­niego dnia dziew­czynka wspo­mi­nała swo­jego pie­ska i za każ­dym razem łzy cisnęły jej się do oczu. Tak bar­dzo chciała go przy­tu­lić i prze­pro­sić, powie­dzieć, że wcale tak nie myślała, że powie­działa tak tylko w zło­ści. Pal sześć lalkę i nocne szcze­ka­nia, byleby tylko wró­cił! Ale Mar­tynka wie­działa, że Maks nie wróci. Wie­działa, że już ni­gdy go nie zoba­czy. Od tego czasu zawsze, gdy klę­czała przed świę­tym obraz­kiem i odma­wiała wie­czorną modli­twę, na jej końcu doda­wała prośbę: I żeby Mak­siowi było dobrze, gdzie­kol­wiek teraz jest.Rozdział III

III

Ten cho­lerny kun­del tym razem prze­giął pałę! Zde­cy­do­wa­nie! Ada­mowi od samego początku nie podo­bał się pomysł z kup­nem psa, ale widząc łzy w oczach córki, zmiękł – zda­rzyła mu się chwila sła­bo­ści i obie­cał Mar­tynce, że dosta­nie wyma­rzo­nego czwo­ro­noga.

I kupił. I pluł sobie codzien­nie w brodę, bo od tam­tego czasu nie było ani chwili spo­koju. Adam zawsze był typem domow­nika, a tu trzeba było dzień w dzień wycho­dzić z kun­dlem na spa­cery. Nie­je­den raz ten zapchlony sier­ściuch rzu­cał się na inne psy i Adam, zamiast w spo­koju czy­tać gazetę, musiał inter­we­nio­wać. Im kun­del był star­szy, tym wię­cej stwa­rzał pro­ble­mów. Potra­fił na przy­kład szcze­kać pół nocy, zupeł­nie bez powodu, jakby się sza­leju objadł!

Adam ni­gdy nie zapo­mni wiel­kiego wstydu, któ­rego doświad­czył pod­czas obiadu z oka­zji uro­dzin jego żony Emi­lii. Na przy­ję­cie przy­szło wielu gości. Rodzina, przy­ja­ciele, nawet sze­fo­stwo. Nikt nie zauwa­żył, że kun­del wlazł pod stół. Zresztą, pół biedy, gdyby sobie tylko spo­koj­nie leżał. Ale nie, na tym się nie skoń­czyło.

W trak­cie dru­giego dania, gdy Adam szy­ko­wał się do wznie­sie­nia uro­czy­stego toa­stu, poczuł upiorny smród wydo­by­wa­jący się spod stołu. Nie­stety nie tylko Adam go poczuł. Na policz­kach roz­lał mu się palący żar. Czuł, że goście są skon­ster­no­wani i led­wie powstrzy­mują się, by czym prę­dzej nie wybiec na bal­kon.

Czuł na sobie te wszyst­kie oczy, wpa­trzone w niego za zdu­mie­niem – skoro się czer­wieni, wszy­scy oni musieli pomy­śleć…

Boże, co za wstyd!

Nie­któ­rzy goście zamarli w bez­ru­chu, z widel­cem zawie­szo­nym w poło­wie drogi, gdzieś mię­dzy tale­rzem a ustami. Inni zmu­sili się, by prze­łknąć jedze­nie, które nagle utknęło im w gar­dle, a które jesz­cze przed chwilą pała­szo­wali w nie­mym, nie­mal orga­zmicz­nym zachwy­cie.

Adam oczy­wi­ście wie­dział, kto ponosi winę za tę towa­rzy­ską kata­strofę – ten cho­lerny kun­del! Szcze­kliwa kre­atura!

Schy­lił się i zaj­rzał pod stół. Chciał zła­pać gnidę za sierść i wywlec skam­lą­cego gnoja – poka­zać wszyst­kim, kto jest odpo­wie­dzialny za to, co się stało, ale jedyne, co zoba­czył, to las nóg i psi ogon zni­ka­jący za opa­da­ją­cym obru­sem.

Ta zapchlona kre­atura nie­po­strze­że­nie wymknęła się spod stołu! Ale jesz­cze nie było za późno! Adam wypro­sto­wał się gwał­tow­nie i jed­no­cze­śnie z hukiem przy­grzmo­cił głową w blat stołu. Roz­legł się odgłos prze­wra­ca­nej butelki i chlu­pot płynu. Ktoś krzyk­nął.

Gdy wresz­cie wynu­rzył się spod fałd obrusu, zoba­czył, jak star­sza pani – sze­fowa Emi­lii, bar­dzo sza­no­wana i poważna jej­mość – trzyma się ze wzbu­rze­niem za głowę, wle­pia­jąc wytrzesz­czone oczy w szkar­łatną plamę wina roz­le­wa­jącą się w zastra­sza­ją­cym tem­pie po śnież­no­bia­łej wie­czo­ro­wej sukni. Kątem oka dostrzegł tylko, jak ogon Maksa znika za uchy­lo­nymi drzwiami jadalni.

Takiego wstydu, jak pod­czas tam­tego pamięt­nego przy­ję­cia, Adam chyba jesz­cze ni­gdy się nie najadł. Od tam­tego czasu na poważ­nie zaczął roz­wa­żać pomysł pozby­cia się tej czwo­ro­noż­nej kre­atury i jedyne, co go powstrzy­my­wało, to uczu­cia jego uko­cha­nej córeczki, któ­rej znik­nię­cie Mak­sia z pew­no­ścią spra­wi­łoby ból. I pra­wie już pogo­dził się z myślą, że on i kun­del są ska­zani na koeg­zy­sten­cję pod jed­nym dachem, gdyby nie wyda­rzyła się rzecz nie­spo­dzie­wana. Sier­ściuch zagryzł Agatkę! Wtedy Adam pierw­szy raz usły­szał, jak Mar­tynka krzy­czy na psa. I choć z ust jego małej, słod­kiej córeczki wypły­wały okrutne i nie­na­wistne słowa, w tej sytu­acji były one praw­dzi­wym bal­sa­mem dla duszy Adama, otwie­ra­jąc na oścież furtkę do reali­za­cji jego planu.

Przy­po­mniało mu się, że kie­dyś, jesz­cze na stu­diach, kolega przy piwie opo­wie­dział maka­bryczną histo­ryjkę o pew­nej sta­ruszce i jej pupilku Fran­ciszku – wyro­śnię­tym rot­twe­ile­rze, któ­rego trak­to­wała jak małego, nie­win­nego psiaczka. Pew­nego razu Fran­cisz­kowi coś odpie­przyło i bez par­donu zagryzł swoją panią. Gdy po kilku dniach zna­le­ziono zwłoki, ze sta­ruszki pozo­stał już tylko szkie­let. Psi­sko tak się obja­dło, że gdy poli­cjanci wywa­żali drzwi, nie było się w sta­nie ruszyć.

A teraz Maks zagryzł Agatkę. Skąd u tego kun­dla taka nie­uza­sad­niona agre­sja? Jaka jest gwa­ran­cja, że następna nie będzie Mar­tynka? Może od lalek się zaczyna? Adam nie miał naj­mniej­szego zamiaru posze­rzyć sze­re­gów Klubu Zroz­pa­czo­nych Rodzi­ców Zagry­zio­nych Dzieci, nie miał zamiaru łamią­cym się gło­sem mówić do mar­twego oka kamery: Nie rozu­miem! On prze­cież tylko lalki roz­szar­py­wał! To taka poczciwa psina była…

Dwa dni póź­niej, gdy Emi­lia wyszła do pracy, po dro­dze odpro­wa­dza­jąc Mar­tynkę do przed­szkola, Adam posta­no­wił wpro­wa­dzić w życie swój plan. Oczy­wi­ście trzeba go wywieźć jak naj­da­lej – w końcu nie raz sły­szał histo­rie o psach, które prze­były wiele kilo­me­trów, by w końcu bez­błęd­nie tra­fić do domu.

„Powrót mści­ciela II” – przed oczyma Ada­mo­wej wyobraźni poja­wił się sto­jący na tyl­nych łapach Maks, w przed­nich zaś trzy­ma­jąc dymiącą pepe­szę. Łeb miał prze­wią­zany czer­woną chu­stą, na oczach oku­lary prze­ciw­sło­neczne, a z pyska luźno zwi­sał dopa­la­jący się pet.

– O nie, kolego, tym razem tak dobrze nie będzie – mruk­nął roz­ba­wiony Adam do wła­snych wizji.

Maks zaskam­lał, patrząc na niego smut­nym wzro­kiem.

– To na mnie nie działa. Prze­gią­łeś, i dobrze o tym wiesz! A zresztą, po co ja do cie­bie gadam? – wymam­ro­tał Adam, szy­ku­jąc pospiesz­nie kanapkę i sta­ra­jąc się uni­kać zbo­la­łego psiego spoj­rze­nia.Rozdział IV

IV

Naj­pierw Dziew­czynka nakrzy­czała na niego, a nawet go ude­rzyła, a teraz Pan jest jakiś dziwny. Maks od szcze­niaka wie­dział, że duży czło­wiek za nim nie prze­pada, ale tym razem było to bar­dzo wyraźne – nie­mal czuł zapach tej nie­chęci.

Pan zapiął mu na szyi smycz, która zawsze ogra­ni­czała jego swo­bodę, potem zało­żył na sie­bie drugą skórę i wyszli z domu. Już po chwili byli na dwo­rze. Oczy­wi­ście Maks od razu poczuł potrzebę ozna­cze­nia swo­jego terenu, ale Pan pospiesz­nie szar­pał za smycz. Maks nie potra­fił zro­zu­mieć, czemu cza­sami mu to robią. Tak bar­dzo chciał pobie­gać. Chciał, by choć na chwilę pusz­czono go na trawę. Ale Pan go nie uwol­nił, wręcz prze­ciw­nie, zaczął cią­gnąć w prze­ciw­nym kie­runku. Po chwili sie­dzieli w samo­cho­dzie, który koja­rzył się Mak­sowi głów­nie z palą­cym noz­drza dymem, nie­przy­jem­nym, duszą­cym zapa­chem i jed­no­staj­nym, draż­nią­cym słuch war­cze­niem. Nie lubił samo­cho­dów – cza­sami goniły go, war­cząc gło­śno. Ale teraz nie miał wyboru. Pan chciał, by wsie­dli do samo­chodu, i musiał mu się pod­po­rząd­ko­wać. Maksa ogar­nęły jed­nak złe prze­czu­cia. Zaskam­lał cichutko, ale Pan nie zwra­cał na niego uwagi. Zmę­czony, zdez­o­rien­to­wany pies poło­żył się i oparł­szy łeb o łapy, usnął, koły­sany mia­ro­wym stu­ko­tem.

Śniło mu się, że jest w domu, lecz dziwny to był dom. Maks szu­kał Dziew­czynki, ale ni­gdzie jej nie było. Niby wszystko było na swoim miej­scu, nawet błysz­cząca miska, w któ­rej każ­dego ranka znaj­do­wał pyszne jedzonko, ale jego Pani gdzieś znik­nęła – nie wyczu­wał nawet jej zapa­chu. A to bar­dzo dziwne – prze­cież nawet jak wycho­dziła tylko na chwilę, zawsze czuł jej obec­ność, wszystko wkoło pach­niało Dziew­czynką.

Maks zapisz­czał, wyraź­nie zanie­po­ko­jony. Poczła­pał w kie­runku drzwi i schy­lił się, by wywą­chać jaki­kol­wiek zapach z miesz­ka­nia. Pocią­gnął kilka razy nosem, ale nie było ani Dziew­czynki, ani Pani, ani nawet Pana… bar­dzo dziwne.

Zaszcze­kał. Cisza. Nic się nie wyda­rzyło. Sta­nął więc na tyl­nych łapach i zaczął dra­pać pazu­rami drzwi. Zawył. Spo­dzie­wał się, że to coś da. I w końcu coś się wyda­rzyło, lecz nie to, czego się spo­dzie­wał.

Usły­szał hałas dobie­ga­jący zza okna. Odwró­cił się, na wszelki wypa­dek szcze­rząc zęby. W powie­trzu uno­sił się dziwny pojazd, Maks ni­gdy wcze­śniej takiego nie widział, zaprzę­gnięty w dwa ogromne, czwo­ro­nożne, galo­pu­jące stwory. W środku sie­dział czło­wiek ubrany w czer­woną skórę. Maks coraz sze­rzej otwie­rał śle­pia w bez­gra­nicz­nym zdzi­wie­niu. W pew­nym momen­cie jeden ze stwo­rów spoj­rzał w jego kie­runku – miał srogą twarz Pana. Maks wie­dział, że Pan za nim nie prze­pada, ale wie­dział też, że jest nie­groźny a na doda­tek praw­dziwy Pan miał cał­kiem miłą twarz. Twarz stwora była nato­miast prze­ra­ża­jąca. Groźna! W dodatku szcze­rzył się do niego w zło­śli­wej paro­dii uśmie­chu, poka­zu­jąc szpi­cza­ste, ostre jak igły zęby. Brwi miał zmarsz­czone, a oczy prze­peł­nione zaja­dłą nie­na­wi­ścią.

Pojazd zni­żył lot, coraz bar­dziej zbli­ża­jąc się do okna pokoju. Maks zapisz­czał żało­śnie i poło­żył się na pod­ło­dze, wycią­ga­jąc przed­nie łapy przed sie­bie. Bał się, jed­nak nie spusz­czał prze­ra­żo­nych oczu ze zja­wi­ska. Czło­wiek w czer­wieni wstał. Wzdry­gnął się, jakby strzą­sa­jąc z sie­bie wodę, i krzyk­nął:

– Ho, ho, ho! Ho, ho, ho!

Odwró­cił się, wyda­jąc z sie­bie skrze­kliwy rechot, i Maks mógł ujrzeć miej­sce, gdzie spo­dzie­wał się zoba­czyć ludzką twarz. Lecz twa­rzy nie było – skry­wał ją fałd czer­wo­nej skóry, a pod nim była tylko czerń, z któ­rej wyra­stała długa biała sierść.

Maks cały dygo­tał. Chciał ucie­kać. Był spa­ra­li­żo­wany stra­chem, jakiego jesz­cze w życiu nie zaznał. Nie mógł ruszyć łapą, nie umiał zaszcze­kać. Pozo­stało mu tylko cze­kać na to, co się wyda­rzy.

Okno otwo­rzyło się bez­gło­śnie i przy­bysz wsko­czył przez nie do pokoju. Zsu­nął z głowy fałd czer­wo­nej skóry i Maks ujrzał skry­wane obli­cze. Znał tę starą twarz, skądś ją znał – kie­dyś już widział tego czło­wieka! I wie­dział, że z całą pew­no­ścią nie jest to dobry czło­wiek. Nie spo­sób zapo­mnieć widoku zim­nych jak lód oczu z czar­nymi źre­ni­cami smoły. Nawet zapach – mimo że był teraz dużo inten­syw­niej­szy niż kie­dyś i prze­mie­szany z odo­rem śmierci – utwier­dzał Maksa w prze­ko­na­niu, że się nie myli.

Odór śmierci. Maks kie­dyś pod­biegł do leżą­cego na ziemi jeża. Śmier­dział dokład­nie tak samo, a w małym kol­cza­stym ciałku uczto­wały białe robaki. Zły czło­wiek wydzie­lał taki wła­śnie zapach jeża, ale jed­nak żył, co udo­wad­niał wznie­ca­nymi co rusz tubal­nymi okrzy­kami: „Ho, ho, ho!”.

Maks zadrżał. Chciał sko­czyć i zagryźć to coś, lecz łapy miał jak ska­mie­nałe. Zapewne gdyby w pokoju była Dziew­czynka, prze­mógłby się i ją obro­nił. Lecz teraz był tu cał­kiem sam. Przy­bysz zrzu­cił z ple­ców na śro­dek pokoju wielki wór i zaczął w nim grze­bać. W powie­trze wzbił się kurz, draż­niąc noz­drza psa zapa­chem stę­chli­zny. Po chwili z cze­lu­ści worka czło­wiek w czer­wieni wycią­gnął coś, co przy­po­mi­nało kości! Na każ­dej była zawią­zana pętelka z czer­wo­nego mate­riału. Maks już kilka razy widział takie pętelki i zawsze koja­rzyły mu się one z czymś miłym, z zapo­wie­dzią cze­goś dobrego. Tym razem jed­nak miał wra­że­nie, że nie będzie to miły poda­rek – mimo że naj­wy­raź­niej były to kości.

Sta­rzec rzu­cił mu gnaty pod nos i szcze­rząc prze­gniłe zęby, zakrzyk­nął rado­śnie na odchodne:

– Ho, ho, ho! – po czym wró­cił do swego pojazdu i już po chwili za oknem znów było widać tylko sąsiedni blok – lego­wi­sko wielu ludzi.

Cią­gle jesz­cze dygo­czący Maks obwą­chał kości i zaskam­lał żało­śnie. Ich zapach napeł­nił roz­pa­czą jego psie serce. Kości miały zapach Dziew­czynki i śmierci!

To były kości Dziew­czynki… I wtedy się prze­bu­dził.

Otwo­rzył oczy i ujrzał Pana, który zachę­cał go, by wysiadł z powar­ku­ją­cego mia­rowo samo­chodu. Maks wysko­czył na zewnątrz, wciąż jesz­cze na wpół otę­piały, i poczła­pał wier­nie za nogami dużego czło­wieka. Po kil­ku­na­stu metrach prze­bu­dził się na tyle, by rozej­rzeć się dookoła. Ota­czały ich drzewa, mnó­stwo drzew – ni­gdy nie był w takim miej­scu, ni­gdy nie widział ich aż tylu. Deli­katny nie­po­kój poła­sko­tał go po pod­brzu­szu.

Dla­czego nie zna tego miej­sca? Dokąd Pan go pro­wa­dzi? Gdzie jest Dziew­czynka?

Do psich noz­drzy docie­rały dziwne zapa­chy – więk­szo­ści z nich nie znał. Przy­mknął oczy i sku­pił się, usi­łu­jąc wychwy­cić coś zna­jo­mego.

Nagle Pan się zatrzy­mał. Maks wpa­try­wał się czuj­nie w jego nie­ru­chome nogi. Duży czło­wiek robił coś przy drze­wie, przy któ­rym sta­nęli. Gdy skoń­czył, odwró­cił się i zaczął iść tam, skąd przed chwilą przy­szli. Maks posłusz­nie też się odwró­cił. Cze­kał, aż Pan go zawoła, ale nic takiego nie nastą­piło. Ruszył więc za nogami, lecz po chwili coś go szarp­nęło, uci­ska­jąc bole­śnie szyję. To była smycz. Ale dla­czego nie daje mu iść, skoro Pan jest tam, a Maks tutaj? Prze­cież to Pan zawsze trzy­mał jej drugi koniec! Serce przez chwilę zamarło mu w bez­ru­chu, a złe prze­czu­cia spły­nęły nań jak stru­mień lodo­wa­tej wody.

Skoro to nie Pan trzyma smycz, to kto?

Maks odwró­cił się i z prze­ra­że­niem stwier­dził, że to drzewo nie chce go puścić. Ale jak to moż­liwe?! Prze­cież drzewa nie są groźne – do tej pory ni­gdy cze­goś takiego nie robiły! Odwró­cił się. Pan był już led­wie widoczny. Maks zaszcze­kał roz­pacz­li­wie, by dać znać, że źle się dzieje, ale Pan szedł dalej przed sie­bie. A prze­cież na pewno go sły­szał. Prze­cież szcze­kał tak gło­śno… Maks szar­pał się, usi­łu­jąc wyrwać się drzewu, lecz nic to nie dało. Im gwał­tow­niej szar­pał, tym moc­niej obroża wpi­jała się w szyję. Tym bole­śniej przy­du­szała. Pod­jął jesz­cze wiele roz­pacz­li­wych prób, nim zdał sobie sprawę, że jest w bez­na­dziej­nej sytu­acji. Zre­zy­gno­wany, poło­żył się na zim­nej, wil­got­nej ziemi i zapła­kał.

Dla­czego go tu zosta­wiono? Dla­czego Pan po niego nie wraca? Czemu nie czuje już jego zapa­chu? Tak bar­dzo chciał do Dziew­czynki! Do domu!

Maks nie miał poję­cia, że Pan, gdy wró­cił do domu, powie­dział Dziew­czynce, że jej uko­chany pie­sek wybrał się do Pie­skowa. Nie wie­dział też, że duży czło­wiek powie­dział Pani, że Maks zerwał się ze smy­czy, wbiegł na ulicę i został śmier­tel­nie potrą­cony przez samo­chód. Wie­dział tylko jedno – Pan go opu­ścił. Porzu­cił! Pan ni­gdy go nie lubił i zro­bił to spe­cjal­nie. Dziew­czynka by mu na to ni­gdy nie pozwo­liła! Bo Dziew­czynka ude­rzyła Maksa, ale prze­cież nie prze­stała go kochać. Czuł to. Wie­dział, że musi zro­bić wszystko, by do niej wró­cić. A co naj­gor­sze – prze­czu­wał, że Dziew­czynka jest w nie­bez­pie­czeń­stwie. Śmier­tel­nym nie­bez­pie­czeń­stwie!

Zmo­bi­li­zo­wany tą myślą, wstał i zaczął bie­gać wokół drzewa – miał nadzieję, że może w ten spo­sób uda mu się uwol­nić. Skoń­czyło się jed­nak na kolej­nym sil­nym szarp­nię­ciu. Tym razem smycz prze­tarła sierść i zaczęła się wrzy­nać w skórę. Zapisz­czał, gdy przy kolej­nej pró­bie szorstki mate­riał ją prze­ciął. Bolało, bar­dzo bolało. Za bar­dzo, by szar­pać dalej… Ze smut­nych psich oczu toczyły się łzy bez­rad­no­ści.

Zapadł zmrok. Wraz z ciem­no­ścią przy­pły­nęły wspo­mnie­nia. Mak­sowi przy­po­mniało się, jak na łące, nie­da­leko domu, pod­ska­ki­wał rado­śnie, usi­łu­jąc cap­nąć zębami coś bia­łego, co zwin­nie fru­wało we wszyst­kich moż­li­wych kie­run­kach, bez pro­blemu uni­ka­jąc jego szczęk. Dziew­czynkę strasz­nie to śmie­szyło. Wołała: „Mak­sio, waria­cie jeden, zostaw tego bied­nego motylka!”. Tak żywo pamię­tał te wszyst­kie dźwięki i zapa­chy. Cie­szył się wtedy, bo wie­dział, że roz­we­sela Dziew­czynkę. Na doda­tek słońce przy­jem­nie przy­grze­wało, noz­drza napeł­niały się słod­ka­wym aro­ma­tem łąki… A teraz robiło się coraz zim­niej. W ciem­no­ściach roz­le­gały się tajem­ni­cze – nie­wró­żące niczego dobrego – dźwięki, jakieś chro­boty, popi­ski­wa­nia, wycia.

Maks zwi­nął się w kłę­bek. Dzięki temu zro­biło mu się tro­chę cie­plej i poczuł się bez­piecz­niej. Zabur­czało mu w brzu­chu. Prze­łknął ślinę na wspo­mnie­nie o tym, jak przy­cho­dził do pomiesz­cze­nia, gdzie Pani przy­go­to­wy­wała te wszyst­kie pysz­no­ści. To było cudowne miej­sce – mie­szały się tam prze­różne zapa­chy, a co jeden to przy­jem­niej­szy. Dziew­czynka czę­sto przy­no­siła mu stam­tąd gorące, pyszne jedzonko.

Cza­sami zda­rzało się też, że jak usiadł i pod­no­sząc łapy, pro­sząco skam­lał, to Pani rzu­cała mu kawa­łek cze­goś smacz­nego do pyska. Cza­sami nawet roz­kosz­nie się bawili, wzbu­dza­jąc tym zachwyt Dziew­czynki. Pani uda­wała, że chce mu coś dać, i w ostat­niej chwili pod­ry­wała rękę do góry, a on odbi­jał się na tyl­nych łapach, pod­ska­ki­wał i uda­wał, że pró­buje pochwy­cić kęs zębami. Uda­wał, bo gdyby chciał, to bez pro­blemu wybiłby się moc­niej i zła­pał zdo­bycz. Wolał jed­nak spra­wić Dziew­czynce przy­jem­ność – tym bar­dziej że był pewny, że i tak, prę­dzej czy póź­niej, dosta­nie swą nagrodę.

Roz­bu­dzony głód coraz dotkli­wiej dawał się we znaki, wywo­łu­jąc tępy ból w oko­licy pod­brzu­sza. Maks zwi­nął się jesz­cze moc­niej, jakby mogło mu to pomóc. Leżał tak, cier­piąc, i wspo­mi­nał, aż w końcu lito­ści­wie zmo­rzył go sen.

Gdy Maks z tru­dem otwo­rzył opuch­nięte śle­pia, wie­dział już, co musi zro­bić. Trzeba prze­gryźć smycz! Wczo­raj był tak prze­peł­niony stra­chem i roz­pa­czą, że przez myśl mu nie prze­szło takie roz­wią­za­nie, ale teraz… teraz to co innego. Do tej pory sznur u szyi był nie­ty­kalny – ani mu się śniło wbi­jać w niego zęby. To by było tak, jakby się zbun­to­wał prze­ciwko Dziew­czynce, Panu, Pani – prze­ciwko czło­wie­kowi! Ale teraz? Teraz sytu­acja przed­sta­wiała się zupeł­nie ina­czej!

Teraz to jego być albo nie być!

Smycz to znie­na­wi­dzone, śmier­dzące skórą słowo. Teraz usi­ło­wał ją prze­gryźć, ale ta owi­nęła się mocno wokół drzewa, niczym wąż dusi­ciel; przy­lgnęła do kory i Maks nie był w sta­nie się do niej dobrać.

Pan zosta­wił smycz, by mnie pil­no­wała – prze­mknęło mu przez myśl. Zaczął się cofać, war­cząc nie­na­wist­nie. Nagle coś zakłuło go w łapę. Odru­chowo pod­niósł ją – na ziemi leżała szyszka. Szyszki wydzie­lały przy­jemny zapach, ale Maks nie prze­pa­dał za nimi, odkąd jedna taka spa­dła mu na głowę. Wark­nął na szyszkę, która zasty­gła w bez­ru­chu – pew­nie ze stra­chu uda­wała nie­żywą – i po chwili stra­cił nią zain­te­re­so­wa­nie. Szyszki są groźne tylko wtedy, gdy tkwią na drze­wach, bo zawsze mogą z nich spaść.

Gdzieś w oddali roz­le­gła się seria szyb­kich stuk­nięć. Maks odsko­czył do tyłu jak opa­rzony i już po chwili tego żało­wał. Smycz naprę­żyła się i poczuł na szyi palący ból. Zakwi­lił i zro­bił kro­czek w kie­runku agre­sora – oka­zała się ona groź­niej­szym prze­ciw­ni­kiem, niż mu się wyda­wało. Dopóki była kon­tro­lo­wana przez ludzi, dopóty była posłuszna, ale teraz… teraz prze­mie­niła się w żądną krwi bestię. Chciał ją nastra­szyć, lecz w pół szczek­nię­cia zre­zy­gno­wał z tego pomy­słu; ból się nasi­lił. Posta­no­wił zmie­nić tak­tykę.

Poło­żył się ostroż­nie na ziemi, by prze­my­śleć swoją sytu­ację. Smycz, ucze­piona jego szyi jak pijawka, zro­biła dokład­nie to samo. Wtedy rzu­cił się na nią. Chwy­cił zębami z całą siłą. Był wście­kły. I udało się! Zaczął ją gryźć. Mocno, coraz moc­niej. Zaci­skał szczęki aż do bólu. Trzy­ma­jąc prze­ciw­nika w sta­lo­wym uści­sku kłów, cią­gnął go i szar­pał. Momen­tami ból był nie do znie­sie­nia, ale Maks sku­pił się tylko na walce. Na cier­pie­nie przyj­dzie pora po zwy­cię­stwie. Zaci­snął powieki i szar­pał co sił. Był w takim amoku, że nie sły­szał ostrze­gaw­czych trza­śnięć. Po chwili zato­czył się do tyłu. Stra­cił rów­no­wagę i z impe­tem klap­nął na zadek, szczę­śliwy, że nie cza­iła się tu na niego żadna szyszka. Sie­dział tak przez moment, kom­plet­nie otu­ma­niony, z żało­śnie zwi­sa­ją­cym strzęp­kiem w zębach. Dopiero po chwili dotarło do niego, że zwy­cię­żył. Lecz nie miał już sił, by się tym cie­szyć. Sapiąc z wyczer­pa­nia, wypu­ścił z zębów resztki powrozu. Naj­chęt­niej poło­żyłby się teraz i usnął, ale nie mógł sobie na to pozwo­lić – zwłasz­cza jeśli chciał jesz­cze kie­dy­kol­wiek ujrzeć Dziew­czynkę. Kro­czek po kroczku, obwą­chu­jąc uważ­nie pod­łoże, ruszył w drogę.

Gdy dotarł do miej­sca, gdzie stał samo­chód, zapach Pana był już led­wie wyczu­walny i po kilku kro­kach urwał się tak nagle, jak nagle zwy­kło się koń­czyć śnia­da­nie. Na tę myśl Mak­sowi zabur­czało w brzu­chu, ale sku­pił się na szu­ka­niu tropu. Nic jed­nak nie zna­lazł. Ruszył dalej, wywą­chu­jąc zna­jomy smro­dek spa­lin. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie fakt, że wkrótce dotarł do miej­sca, gdzie było mnó­stwo zapa­chów spa­lin, a każdy nale­żał do innego samo­chodu. Był to dzi­waczny pas bar­dzo twar­dej, czar­nej ziemi, na któ­rej nie rosły drzewa. Maks pochy­lił łeb, zamknął oczy i bar­dzo powoli zaczął wcią­gać mie­sza­ninę woni. Mikro­sko­pijne czą­steczki prze­mie­rzały jego noz­drza, podraż­nia­jąc je coraz sil­niej. Nie zwra­cał uwagi na tę drobną nie­do­god­ność, wręcz prze­ciw­nie, sta­rał się sku­pić na roz­róż­nie­niu poszcze­gól­nych zapa­chów. Dla Maksa zapa­chy były niczym barwy dla czło­wieka – ich paleta była nie­malże nie­skoń­czona.

W końcu tra­fił na zapach, któ­rego szu­kał. Poczuł nie­wy­po­wie­dzianą ulgę. Mimo że to Pan go porzu­cił, mimo całej tej anty­pa­tii, jaką do niego czuł, był on w końcu przy­wódcą ich stada. Złym przy­wódcą, okrut­nym dla Maksa, ale jed­nak przy­wódcą – co ozna­czało teraz tylko tyle, że idąc jego tro­pem, dotrze do Dziew­czynki i uchroni ją przed strasz­nym czło­wie­kiem w czer­wieni. Mimo zmę­cze­nia i głodu Maks poczuł radość. Zapewne nie cie­szyłby się tak bar­dzo, gdyby wie­dział, ile drogi jesz­cze przed nim i co go na niej czeka…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: