- W empik go
Anima Vilis - ebook
Anima Vilis - ebook
Młody Polak, Antoni Mrozowicki, po trudnej przeprawie przez Syberię dociera do domu swojego przyjaciela. Tam czekają na niego trudy związane z surowym klimatem, ciężką fizyczną pracą i początkowa nieprzychylność wśród społeczności. Nieoczekiwanie między nim a Marią, córką doktora i siostrą zmarłego przyjaciela rodzi się uczucie. W walce o ukochaną będzie musiał pokonać wiele przeszkód.
Opisy syberyjskiej przyrody, a także doskonale oddane warunki życia Sybiraków są zapisem wspomnień Rodziewiczówny z dzieciństwa. Jej rodzina została zesłana po powstaniu styczniowym. To historia rodaków, którzy mimo ciężaru przymusowej emigracji podtrzymywali tradycje patriotyczne i przywiązanie do polskości.
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-262-3545-6 |
Rozmiar pliku: | 395 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mróz trzydziestostopniowy mało dokuczał przy wielkiej ciszy powietrza. Zmarzły, zda się, wichry i prądy, i na białym oceanie śniegu najmniejszy ruch nie dawał się spostrzec, najlżejszy szmer uchwycić.
Szlak, co wiódł przez te obszary, znaczny po słupach wiorstowych, szklił się jak lustro; gdzieś hen na widnokręgu, majaczyły marne krzaki, nigdzie większego drzewa ni śladu człowieka, a przytem noc, od śniegu tylko jasna, bo ni księżyca, ni gwiazd nie dało niebo, jakby i te promienie zamarzły.
Jednakże tym szlakiem, w noc, w pustkę bezbrzeżną szedł człowiek samotny. Dobrze był odziany i szedł raźno; miał w sobie jeszcze zapas ciepła, zaczerpnięty na stacji pocztowej ostatniej, gdzie się przed wieczorem zatrzymał.
Obejrzał urzędnik jego paszport, znalazł w porządku, spytał, dokąd chce jechać.
— Do wsi Lebjaży.
— To w stronę, ale konie dać mogę.
— Daleko ta wieś?
— Wiorst czterdzieści.
— A po drodze żadnej osady?
— Owszem, zaraz o wiorst dziesięć, Petrówka. Chcecie zaraz koni?
Wówczas podróżny bardzo się zaczerwienił, zawahał i wreszcie odparł zcicha:
— Nie, dziękuję! Pójdę pieszo.
Dziwne to było, ale człowiekowi, posiadającemu legalny paszport, podróżującemu bez straży, wolno mieć dziwactwa, więc pisarz pocztowy więcej nie nalegał i tylko rzekł:
— Posilcie się i wypijcie herbaty.
Na to się zgodził podróżny. W taki mróz i noc lepiej jest iść z pustą kieszenią, niż jechać z pustym żołądkiem. Zjadł tedy i zapłacił co do grosza. Zostało mu w woreczku dwadzieścia kopiejek. Tedy śmiało ruszył przed siebie.
Po chwili czerwone światełka pocztowego domu zmalały i zgasły, wędrowiec szedł cicho w wojłokowych butach, i tylko niekiedy kij jego uderzał o śnieg. Zrazu ani się kłopotał ani lękał. Ciepło mu było i lekko; nie było słupów wiorstowych, ale mu się zdało, że dziesięć wiorst to fraszka i coraz konturów wsi przed sobą wyglądał. Tyle setek, tysięcy wiorst przebył; co te kilka znaczą? Dłużyły się jednak, podwajał kroku na widok czegoś szarego woddali; dochodził, były to wierzchy krzaków; znowu zwalniał tempa, zawiedziony.
Powoli, od bezustannego wpatrywania się w śnieg i pod wpływem mrozu, oczy mu zaszły łzami i paliły ogniem; gdy przymknął powieki, zamarzły natychmiast — otarł je grubą rękawicą i znowu poczuł, że mu drętwieją końce palców. Kark też bolał od ciężaru kożucha i skrzypiał śnieg, na podeszwach wojłoków zebrany. Potem się poślizgnął i upadł. Wtedy kożuch się przypadkiem rozchylił i chłód go chwycił za pierś. Otulił się szczelnie i zabił rękami po bokach, ale ciepło uleciało bezpowrotnie. Zdławił go jeden dreszcz i drugi, począł biec, ale wnet ustał.
Stanął chwilę i za siebie spojrzał. Może wrócić? Instynkt zachowawczy ciągnął go tam, a wstyd, ambicja i zapamiętanie desperackie popychało naprzód. Zgarnął się, zgarbił i poszedł dalej.
Opadł go strach i słabość, więc zsiniałemi usty począł coś śpiewać półgłosem. Ale zdało mu się, że z powietrzem kawały lodu połyka, więc umilkł.
Wreszcie jak maszyna szedł i majaczyły mu w myśli wilki, brodjagi, śmierć. Coś go weźmie z tych trzech alternatyw, ale co? Może wszystko pokolei. Złoczyńcy obedrą go z odzieży, mróz z życia, wilki z ciała. Coraz wolniej szedł i sen go morzył. Nie dziesięć wiorst szedł, ale chyba sto; może zbłądził? Szlaku mało co było znać. Odstąpiła go wszelka siła i otucha.
Stanął, rozejrzał się przygasłemi oczami i półgłosem do siebie wyszeptał:
— Sądzono mi było dotąd zajść i tutaj stanąć. I nie wrócę do ludzi żyw i nie dobrnę do tej Petrówki. Niema już mnie!
Jeszcze raz poszukał po stepie oparcia dla oczu, nadziei, ale nic nie dojrzał; więc przykucnął na ziemi i zdał się na złe losy. Gdy tak powoli zamierał, przecie nareszcie zadrgało jakimś dźwiękiem to śmiertelne pustkowie. Dźwięk to był dzwonka i on go szczęściem jeszcze dosłyszał.
Poderwał się z ziemi. Może mu tak w uszach dzwoni?
Nic, to było zbawienie, to były sanki. Już i zgrzyt płozów dolatywał uszu i twarde uderzenia kopyt, i ten dzwonek bił mu zmartwychwstania chwilę. Począł wołać ochrypłym głosem, a potem biec na ten odgłos w bojaźni, że go miną. Ale oto i czarna plama stanęła na śniegu i ktoś na wołanie jego odchrząknął. Zamroczyło mu się w głowie i nieziemska radość ogarnęła.
Trójka koni leciała ku niemu, dobiegła, zaryła się w miejscu.
— Kto ty, czego wołasz? — zagadnął woźnica.
— Na Bożą miłość, poratujcie mnie! — rzekł, jąkając się w obawie odmowy. — Daleko stąd do Petrówki?
— Trzy wiorsty. My tam jedziemy.
— To weźcie mnie, dam dwadzieścia kopiejek.
— Pani, — obejrzał się woźnica na sanki — niech siada. Choć i zbój, nie da nam dwojgu rady.
Wtedy ta pani ozwała się po raz pierwszy:
— Siadaj, człowieku, tu, przy mnie. Nie odmroziłeś nóg czy rąk?
— Nie wiem. Zdaje się, żem już konał.
— Ot, głupstwo, takie z mrozu przechwałki — burknął woźnica. — Ty chyba nie tutejszy?
— Nie, z Europy jadę.
— Aha! Nu, siadaj, nam nic do tego.
Człowiek chciał usiąść, ale z sań rozległo się złowrogie warczenie.
— Tam pies, — rzekł — ugryzie!
— Nu, nie jego wina, żeś złodziej, czy kryminalista — rzekł obojętnie furman. — Dobrego on nie zaczepi.
Wtedy człowiek rękę wsunął do sanek i dotknął zjeżonej sierści psa. Pies podniósł pysk, rękę tę obwąchał i przestał warczeć. Podróżny siadł spokojnie.
— Nu, ty nie gniewaj się, żem ciebie posądził, — rzekł woźnica, zacinając konie — ten pies także warczał, nim ciebie nie poczuł.
Ruszyli jak wiatr. Nikt się nie odzywał, więc i podróżny milczał. Pies mu się położył na nogach i w cieniu świeciły jego zielone oczy. Badał niemi obcego. Wtem zaświeciły nad ziemią czerwone płomyki chat i już stali przed szynkiem.
— Oto Petrówka, gdzieś chciał stanąć — ozwała się kobieta.
Podróżny wysiadł i zatoczył się. Rozpiął kożuch, dobył woreczek z kieszeni i podał „pani“ swoją ostatnią monetę.
— Dziękuję wam za uratowane życie — wymówił, zawstydzony małością datku.
Woźnica parsknął śmiechem, a kobieta ruszyła ramionami.
— Schowaj swoje pieniądze! Dość mi twego podziękowania.
Tu zwróciła się do woźnicy i rzekła tonem nawykłym do rozkazów:
— Nie wykładaj koni, postaw, niech ostygną, załatwię się wpół godziny!
Wysiadła też, za nią wyskoczył pies ogromny, kasztanowaty, i skierowała się do szynku.
Podróżny wszedł za nią do izby ciepłej. Kilku siedzących tam chłopów spojrzało na nich i pozdrowili unisono:
— Zdrowia wam, Marja Kazimierowna!
— Zdrowia wam! — odparła uprzejmie.
Z alkierza ukazał się szynkarz. Temu podała rękę, pocałował ją z uszanowaniem. Ukazała się też żona szynkarza i dzieci. Wszyscy otoczyli nowoprzybyłą jak dobrą znajomą, ożywiła się karczma.
Podróżny usiadł za stołem i zaczepił jednego z chłopów.
— Daleko stąd do Lebjaży?
— Wiorst dwadzieścia.
— A ile będzie kosztowała tam podwoda?
— Rubla, jeśli kto zechce jechać.
Podróżny zwiesił głowę.
— A ty dokąd? — zagadnął chłop.
— Tamże.
— Aha! Na mieszkanie?
— Nie wiem.
— Ty zesłany?
— Nie. — Szybko dobył paszport i pokazał go, ale chłopi nie byli ciekawi.
— Zdaleka? — spytano go.
— Z Europy. Trzy tygodnie już jadę.
— Marjo Kazimierowno! — ozwał się jeden z chłopów. — Ten także do was jechać chce.
Wtedy podróżny obejrzał się na swą wybawicielkę. Rozebrana z futer, siedziała naprzeciw szynkarza nad księgą i stosem pieniędzy, robiła rachunki widocznie. Młoda była i bardzo smutna. Oczy jej zdawały się wypłakane, usta zacięte, jakby w wielkim bólu, twarz mizerna i poważna.
Podniosła powoli głowę, popatrzała na obcego. Teraz go dopiero zobaczyła. Ciemną miał czuprynę, a twarz szeroką i nieładną. Ozdabiała ją chyba młodość i para oczu ciemnych, o prostem, uczciwem spojrzeniu. Zresztą barczysty był, wysoki bardzo silny i zdrów.
Spotkali się spojrzeniem, on jakby zawstydzony swą biedą i potrzebą, ona obojętna. Nic nie odpowiedziała i dalej sumowała rachunki. Tymczasem woźnica jej wniósł do izby sporą baryłkę i wór napakowany. Żona szynkarza przyjęła to od niego i wyniosła do alkierza.
Woźnica usiadł obok podróżnego, podano mu szklankę herbaty. Zaczęli rozmowę, obcy zafundował mu czarkę wódki, ale sam nic nie pił.
— Wy do Lebjaży jedziecie? Może się tam spotkamy? — rzekł.
— Pewnie, wieś nie świat. A ty do kogo?
— Do doktora Gostyńskiego.
— Uch, to nie dziw, że się spotykamy! Toż mój gospodarz, a to jego córka! Panienko, — zawołał — toć my gościa sobie ze śniegu podjęli.
Teraz kobieta obejrzała się żywiej, a podróżny wstał.
— Przepraszam panią, — rzekł zawsze nieśmiało — może brat pani wspominał o mnie.
— Pan jest Antoni Mrozowicki?
— Tak, pani.
— Brat mój i wspominał i oczekiwał pana, — odparła głucho, a usta jej ledwie wymawiały wyrazy — tylko jego już niema.
Odwróciła twarz i chwilę pasowała się ze swym bólem.
— On umarł przed dwoma tygodniami! — dodała wreszcie z wysiłkiem.
Podróżny słowa nie rzekł. Odwrócił się i on do okna i poczęły mu z oczu biec łzy jedna po drugiej, jak groch wielkie.
Szynk zaległo grobowe milczenie. Kobieta rachowała niby, ale nie widziała cyfr ni pamiętała, gdzie jest i poco. Od okna słychać było ciężki oddech obcego.
Wreszcie szynkarz głos podniósł:
— Boża wola! Nie płaczcie, panienko!
A woźnica hałaśliwie nos otarł i dodał:
— Bodaj ta śmierć na złodziejów! Za co ona jego wzięła, gołąbka!
Chłopi pokiwali głowami.
— Sprawiedliwiej wzięłaby starego, a nie młodego. Ale na jaki sąd ją pozwać? Niema rady!
Podróżny nie zmienił postawy. Do okna ciemnego zwrócony, nocy się skarżył cichemi łzami, wobec tego ciosu zapominając o swem ciężkiem położeniu.
Ktoś do niego zagadał, nie zrozumiał ani odpowiedział.
Dopiero, gdy poczuł rękę na ramieniu, wzdrygnął się i obejrzał.
Dziewczyna stała za nim, otulona jak do drogi i znów spokojna.
— Jedźmy, panie! — rzekła z prostotą, jakby to było rzeczą zdawna ułożoną.
On w milczeniu usłuchał.
Usiadł obok niej w saniach i ruszyli cwałem.
— Przed miesiącem pisał do mnie Antoni — ozwał się wreszcie nieśmiało.
— W parę dni potem przeziębił się, dostał zapalenia płuc i nie wytrzymał. Tak to szło piorunem. O, zima, ta zima! Trzeba do niej przywyknąć. On był bardzo delikatny.
— A ojciec?
— Żyjemy jakoś — odparła posępnie. — Żeby ból miał moc śmierci! Ale on ma tylko jej rozpacz i pustkę! Pan dawno z kraju?
— Trzy tygodnie.
— Ja już pięć lat tu jestem, od śmierci matki, ojciec już dwadzieścia. Dopiero w tym roku zima i do nas po ofiarę przyszła.
— Proszę pani, — rzekł żywo — może ojcu pani ja zrobię przykrość. Może ja państwu uczynię wspomnienie bólu żywszem. Proszę mnie w takim razie do domu swego nie wprowadzać i ojcu o mnie nic nie mówić.
— Nie zwykliśmy tutaj udawać. Czekaliśmy pana i radzi widzimy. Antek kochał pana.
— Dziękuję pani! — rzekł półgłosem.
— Ot, my i w domu — ozwał się woźnica.
Rzeczywiście sanie wbiegły w ulicę wioskową, ciemną i pustą i stanęły wreszcie przed parkanem oddzielającym od drogi porządny dom piętrowy. Świeciło się w nim, i gdy dziewczyna otworzyła furtkę, dwa psy wpadły na nią w radosnych podskokach, a drzwi domostwa skrzypnęły i ukazał się człek z lampką, szpetny, chuderlawy, pokazując w uśmiechu powyszczerbiane zęby.
— Dobry wieczór, Siergieju, otwórz Gryni wrota! — rzekła, biorąc mu z rąk lampkę.
Znaleźli się w sieni, na schodach, prowadzących na piętro.
Wtem ktoś otworzył drzwi na dole. Wionęły z nich kuchenne zapachy i ciepło, a w progu stanęła stara kobieta w czepcu i zawołała:
— To ty, Maryniu?
— Ja, ciotko.
— Chwała Bogu! Już się pan niepokoił. Zaraz ci przyniosę wieczerzę.
— Ojciec sam?
— Był ksiądz Ubysz, ale odszedł do siebie.
Na górze, w pierwszym pokoju, dziewczyna się rozebrała z futer i za jej przykładem Mrozowicki. Został tylko w kurcie skórzanej i wojłokach, zawstydzony takim strojem i brakiem tłumoka. Trząsł się jak w febrze z niewczasu, głodu i zmęczenia.
— Proszę pana! — wezwała go za sobą dziewczyna.
W drugiej izbie ogień się palił na kominie, a przy stole stary doktór Gostyński coś czytał z zajęciem. Obejrzał się na córkę i wyciągnął do niej ręce, uśmiechając się smutno.
— Nic ci się złego nie przytrafiło?
— Nie, ojcze. Przywiozłam z sobą gościa. Pan Mrozowicki.
Starzec wstał żywo. Mocny był jeszcze, krzepki zdrów, tylko zarost i włosy miał białe jak śnieg. Przystąpił do młodego człowieka, popatrzał nań i bez słowa do piersi przycisnął. I zrozumieli się tem milczeniem.
— Gdzież pan spotkał moją córkę? — spytał stary po chwili.
Młody poczerwieniał gwałtownie.
— Powiem odrazu wszystko — rzekł. — W Tobolsku miałem wypadek. Zmęczony byłem okropnie, wstąpiłem do pierwszego lepszego zajazdu, żeby parę dni wypocząć, ale tej samej nocy wykradziono mi tłumok i pieniądze.
— Dziękuj pan Bogu, że nie zarżnęli!
— Nie; zostawili mi kilkanaście rubli. Jechałem więc pocztą, póki mi ich starczyło; potem, stąd o wiorst czterdzieści, poszedłem piechotą.
— Szaleństwo!
— Przerachowałem się i byłbym zamarzł, gdyby pani mnie nie zabrała z sobą.
Dziewczyny już nie było w pokoju.
— No, udało się cudownie. Nie odmroziłeś pan twarzy czy rąk?
— Nie, wszystko w całości.
— Cóż, jakże się panu Syberja podoba?
— Straszna! — szczerze odparł Mrozowicki.
— O! A jakbyś pan ją nazwał, żeby zamiast tej pogodnej nocy „buran“ śnieżny rozszalał na powitanie. To dopiero orgja stepu!
Mówił spokojnie i prędko, jakby się bał, że go obcy o syna spyta, a zarazem czuł, że objaśnić go trzeba, a nie czuł się na siłach. Ale przybysz ani pytał, ani się oglądał.
Mało też czasu zostawali sami, bo do pokoju wpadła z impetem stara kobieta, którą na schodach widział.
— To pan od nas jedzie? — zagadnęła go bez żadnego wstępu, a oczy jej dziwnie świeciły.
— Z Wilna, proszę pani.
— Mój Boże, mój Boże! To pan tak niedawno na tych kamieniach klęczał przed Ostrą Bramą?
— W dzień wyjazdu.
— O! To pan pewnie i księdza proboszcza tam widział. Mój to brat rodzony, panie.
— Widziałem, ale żebym o pokrewieństwie był słyszał, tobym do niego wstąpił przed drogą.
— Niby pan myśli, że to ich krewny — zawołała, wskazując gospodarza — gdzie zaś, mój tylko. Ja tu obca, z rodu innego całkiem; ja z Szeygwiłów, Utowiczowa. Ksiądz proboszcz Szeygwił to mój brat. Postarzał pewnie, dwadzieścia lat jak ja już tutaj z mężem zjechałam. Pewnie już siwy, co panie?
— Ten, któregom widział przy mszy, ciemne miał włosy.
— Doprawdy? Może być, w naszym rodzie nie siwieją długo; ja tom zbielała, ale to od klimy tutejszej.
Pokiwała głową i zamyśliła się o tych czarnych jeszcze włosach brata.
— Zdrów widocznie, choć już pięć lat, jak nie pisze. Antek obiecywał się o niego dowiedzieć, ale zapomniał nieborak.
Mrozowicki na tę wzmiankę o zmarłym podniósł nieśmiało oczy na starego i aż się przestraszył, bo doktór na niego patrzał. Znowu się zrozumieli tem niemem spojrzeniem i ojciec odetchnął. Nie będzie potrzebował opowiadać tego, co przeżył.
Staruszka oprzytomniała nieco.
— Gadam ja, a wieczerza stygnie. Mówił mi Grynia, co się panu przytrafiło. Proszę do jadalni. Marynia zaraz przyjdzie, do kramiku poszła na chwilę.
Mrozowicki zrozumiał, że była w domu tym gospodynią, a doktór, korzystając, że babina znikła za drzwiami, rzekł:
— Nie w Ostrej Bramie jej brat, ale na Rossie. Ale poco mówić. Dość ma strat wiadomych! Wdowa i sierota. Od dziesięciu lat z nami żyje. Pochowała tu męża i dwoje dzieci.
Weszli do jadalni. Ukazała się panna Marja i zasiedli we dwoje do posiłku. Mrozowicki mało co jadł. Czuł, że pada ze zmęczenia. Utowiczowa zarzucała go pytaniami, a tymczasem panna Marja zdawała ojcu sprawę z podróży.
— W Krynce odebrałam siedemdziesiąt rubli, a w Petrówce pięćdziesiąt trzy. Po wódkę do Kurhanu trzeba jutro posyłać. Pojadę sama, bo i do kramiku wiele mi brakuje.
— Możeby lepiej Grynię posłać z listem do Szumskiego. Ten załatwi.
— Zawsze jak najgorzej. Wolę sama to zrobić.
— Jak chcesz. A przygotowaliście gościowi kwaterę?
— Tutaj chyba nie zamieszka?
— Dlaczego? Jest przecie pusty pokój!
Dziewczyna nic nie odrzekła. Wstała i wnet posłyszał Mrozowicki, jak Siergiejowi wydawała rozporządzenia. Po chwili kobiety się usunęły. Doktór wskazał przybyłemu drzwi przeciwległe i rzekł głucho:
— Ten pokój teraz pusty. Wygodnie panu będzie. Proszę darować, że nie przeprowadzam, ale ja tam od dwóch tygodni nie byłem.
To rzekłszy, odwrócił się prędko i wyszedł do siebie.
Pusty pokój niedawno był zamieszkały, urządzony wygodnie, ciepły, jasny. Podłogę osłaniał miękki wojłok, na ścianach wisiała broń, skóry, wypchane ptaki, gdzie niegdzie kirgiskie osobliwości, dziwaczne stroje i „idoły“ ich monstrualne.
Badacz tu mieszkał, turysta, uczony, człowiek wykształcony i czynny. Szafy ksiąg były pełne, w innych było widać lekarskie narzędzia. Trochę kurzu osiadło na wszystkiem i zapach pleśni czuć było.
Mrozowicki jednak nie miał już sił do myśli ciężkiej o zmarłym przyjacielu. Zasnął kamiennym snem.II
Nad śpiącym stanął Siergiej w kuchennym stroju, a za nim wszedł kot biały i też ciekawie zaglądał na łóżko. Mrozowicki się zbudził i zerwał, przerażony jasnym dniem. Zaspał widocznie.
— Która godzina? — spytał.
— Godzina to głupstwo. Śpisz już dwie doby — odparł kucharz ze śmiechem.
— Być nie może! — zawołał młody człowiek, prędko się ubierając.
— Czemu nie może? Ja umiem i trzy doby spać kiedym chory. Nieprawda, Katałaj? — zwrócił się do kota. — Przysłała mnie tu stara nasza, powiada, że pan może chory. Uch, co ma młody chorować.
— Państwo w domu?
— Gospodarz poszedł do chorych, młoda pojechała do miasta po towary, stara w sklepiku siedzi. U nas zawsze tak. Ksiądz w kuchni siedzi, bo mu wszędzie zimno. Jak młody żył, to on jeździł, a teraz jego niema. Nu, Katałaj, chodźmy do kotletów.
Skierował się do odwrotu, kot za nim.
— Nie widział ty, jaki on rozumny.
— Kto?
— Mój Katałaj. Onby ich tutaj, tych Sybiraków, chrzcić mógł.
— Ty nie tutejszy?
— Boże broń! Ja z Europy. Kucharzem byłem w Moskwie w restauracji. Teraz ja nieszczęsny! Nu, skocz, Katałaj!
Podstawił kotu nogę, ten dał susa i tak wyszli za drzwi.
Mrozowicki ubrał się i stanął w oknie. Widać było przez nie podwórze, budynki gospodarskie, dalej ogród pusty, a dalej step bezbrzeżny.
Młody człowiek zastanowił się nad swem położeniem. Jechał do przyjaciela, który go wzywał po wielekroć. Tam w Europie szło jak z kamienia, brakło pracy i chleba. Tutaj, byle trochę grosza, karjera była gotowa. Tak pisał do zniechęconego zawodami druh serdeczny, podpora, dusza bratnia, wierna. Trochę grosza zebrał biedak ciężką pracą i ruszył. Teraz był u wymarzonego celu, ale bez zasobu żadnego i bez przyjaciela. Co robić? U grobu jego się pomodlić i wracać. Ale jak? Piętnaście kopiejek miał całego funduszu i tę jedną odzież na grzbiecie.
Co robić? Co robić? Myślał wciąż jedno, nie mogąc dalej się posunąć, nie mogąc znaleźć logicznego wyjścia z położenia, pełnego upokorzenia i wstydu. Chyba żebrać u tych obcych?
— Czy pan już wstał? — rozległ się głos Utowiczowej z jadalni.
Ocknął się, przetarł ręką czoło i oczy i wyszedł witając staruszkę.
— Odpoczął pan już, chwała Bogu! Proszę do kuchni na śniadanie!
Zeszli na dół do wielkiej izby, gdzie gospodarzył Siergiej z Katałajem. Przy stole siedział ksiądz stary, popijając herbatę. Ukłonił mu się Mrozowicki, a Utowiczowa przedstawiła.
— To ksiądz Ubysz, nasz lokator, a to, księże, pan Mrozowicki, który temu miesiąc był w Ostrej Bramie i brata proboszcza widział.
— I ja byłem w Ostrej Bramie — odparł ksiądz apatycznie.
— Kiedy? Sto lat temu.
— No, to i co? Jak zechcę, to znowu będę! — zawołał stary zgryźliwie.
Utowiczowa za jego plecami pokazała na czoło, a potem rozłożyła ręce, szepcząc:
— Wie pan, biedak trochę warjat! Wiadomo, klima tutejsza!
Potem ugościła Mrozowickiego i mówiła:
— To pan znał naszego Antosia! Złote było dziecko, takich Bóg zawsze prędko zabiera. Biedny pan doktór — hodował — no, i co z tego? Teraz sobie darować nie może, że go tutaj na tę klimę sprowadził. Ale to tak. Daje Bóg jedno, to drugiego nie daje. Fortuna sprzyjała. O, bogaty on! Tenże dom własny i pola ma sporo — krowy, konie, a i w handlu nad wyraz szczęśliwy. Latem bydłem handluje, zimą zbożem — to w step — to na jarmarki, a grosz płynie. Nawet sklep się opłaca i z szynków dobry dochód. Ano, to szczęście zgubiło Antosia. Kiedy pięć lat temu umarła pani, ja sama doradziłam by sprowadzić Marynię i do pomocy, i do towarzystwa. Napisali do niej, na pensji w Wilnie była, i zaraz ją Antoś przywiózł. On wtedy w Petersburgu na uniwersytecie był. Marynia została, on precz odjechał na te studja. Aż gdy skończył i już na doktora zdał egzamin, pan w głowę wziął go tu zabrać. Roboty tyle jest, pomocy gwałtu trzeba było. Prawda! Ano, i serce za nim zostało. I on tego chciał, — i tak wszystko na złe szło. Robaczek, niebożątko! Krótko pomagał, mało napracował, a długi ból został, a wiele łez pociekło!
— Sakramenty przyjął! — wtrącił ksiądz Ubysz spokojnie, kiwając głową, jakby dodawał — dobrze mu, niema co się troskać!
— Łatwo księdzu mówić, kiedy własnych dzieci nie miał! — zawołała Utowiczowa.
— Nie, nie miałem! — odparł staruszek. — Parafję miałem w farze! — i zasępił się nagłe.
— Teraz o Marynię codzień się modlę. Zdrowa ona niby, ale też delikatna, a robota bratnia na jej ramiona spadła. Oj, bogactwa te, bogactwa! Ciężkie one i frasobliwe! A już sama nie wiem, co dalej będzie! Bo to, panie drogi, ona zaręczona z panem Szumskim, co u kupca Szyszkina gorzelniami zawiaduje. Trzy lata ma tu być, a potem może wrócić zechce i ją zabierze. Co wtedy my dwoje z panem doktorem poradzimy? Ot, ciekawość!
Zamyśliła się, ale w tejże chwili dwóch chłopów zajrzało do kuchni i zażądało siarki i tytoniu.
— Zobaczże pan nasz sklepik! — wezwała Mrozowickiego za sobą.
Sklep mieścił się naprzeciw kuchni. Posiadał wszystko: od cukru, herbaty, perkalu, do smarowidła, pierników, sznurów i rzemieni.
Chłopi kupili siarki i wychodząc, gryźli ją jak cukierek, po nich weszło kilkoro dziewcząt i zażądało tasiemek, mydła i bielidła do twarzy. Patrząc na ich grube postaci i ospowate, szpetne twarze, Mrozowicki nie mógł nawet uśmiechu powstrzymać.
— A jakże, różują się i bielą, — potwierdziła Utowiczowa, zupełnie to znajdując naturalnem.
Zasiedli nastałe w sklepiku, bo wciąż ktoś wchodził. Młody człowiek przypatrywał się ciekawie tym obcym typom. Ogólnie rośli byli, dobrze zbudowani, o uczciwym wyrazie twarzy. Dostatnio się mieli, wyglądali jak wolni obywatele. Większość miała poodmrażane nosy i policzki, a mróz ten ciągły czynił przygnębiające wrażenie. Mało kto wesoły był, mało kto zagadał.
Utowiczowa raz tylko zgiełk podniosła, otrzymawszy fałszywą asygnatę.
— Co to takiego? To śmiecie! Kirgizom w step posyłajcie! Ja nie taka głupia.
Zresztą targ odbywał się spokojnie, bez swarów i długich protestów.
Wreszcie i Mrozowicki pomagać zaczął, bo staruszka rachowała z trudnością, a łatwo traciła głowę. Potem Siergiej ją wywołał w jakiejś sprawie kulinarnej.
— Panie drogi, — rzekła wychodząc — na każdym towarze cena jest napisana. Niech mnie pan na minutę zastąpi.
Został chętnie. Robota rozrywała jego ciężkie myśli. Ważył tedy, mierzył, pieniądze do szuflady zgarniał i tak był zajęty, że nie słyszał dzwonków sań i nie uważał, że panna Marja zajrzała do sklepiku. Za nią stał jakiś mężczyzna.
— Ciotko — zawołała, ale wnet się poprawiła i nie okazując najmniejszego zdziwienia, dodała tym właściwym sobie tonem stanowczym a smutnym: — Grynia tu wnet przyniesie kupione towary. Proszę, rozpakuj je pan!
— Dobrze, pani! — odparł, zajęty właśnie wyliczaniem zdawkowej monety.
Poszła na górę, a za nią ów obcy mężczyzna.
— Jak babcię kocham, — mówił ze śmiechem — Antoni miał oryginalny gust! To jest więc ten wybrany przyjaciel. Co za cudaczny pasażer! Istna pokraka. O sto sążni czuć go parafją, zacofaniem i niezaradnością! To mi dopiero ananas!
— Ależ pan go ledwie widział! — zauważyła panna Marja.
— To mi wystarcza. Mam szczególny talent fizjonomisty! Spojrzę i wiem, co zacz jest. O, proszę pani, w naszym wieku szalonego ruchu i zmian ten tylko coś wie, kto wlot pojmuje. Ja mam tę wiedzę.
Z wyszukaną grzecznością pomógł jej rozebrać się z futer.
— Ojciec jeszcze nie wrócił, widzę. Musi mieć dużo chorych.
Młody człowiek poszedł za Marją do gabinetu. Był tu na poufałej stopie przyszłego zięcia i gorliwie spełniał swą rolę.
— Zziębła pani! O, biedne rączki! — ubolewał. — Kiedyż ten czas nadejdzie, gdy je uczynię bezczynnemi?
— To stanowczo nigdy nie nastąpi — odparła.
— O, pani! Nie rozdzieraj mi tęczowych marzeń! Dzień i noc śnię o tem. Uczynię panią w mym domu królową, bóstwem; postawię na ołtarzu mej czci i uczucia. Rozkazywać nawet nie będziesz potrzebowała, bo wszystko naprzód będzie spełnione. Nie zniosę troski na tem białem czole, trudu najmniejszego rąk. O nie! Ja wszystko za ciebie uczynię.
Panna Marja poruszyła brwiami i uśmiechnęła się blado.
— Ten program nie dla mnie. Biorę to za żart, boć przecie zna mnie pan i o takiej roli myśleć nie może. Nie stworzonam na bóstwo, ale na pomocnicę człowieka.
— Tak się pani zdaje. Tutejsze życie zamienia każdego w jakieś jestestwo niższe, pracujące jak wół. A przecież nie tu, szczęściem, żyć będziemy. Jednego dnia nad termin tu nie pozostanę. Uwiozę swój skarb do mojej ukochanej Warszawy. Tam inne życie, towarzystwo, działanie! Palcamiby mnie wytykano, żebym żonie pracować pozwolił. Jesteśmy ludzie zamożni. Ja mogę sobie na zbytek nawet pozwolić.
— Niech mnie pan do zbytku tylko nie zalicza. A zresztą co o tem mówić? To takie dalekie!
Wzięła z biura księgę rachunkową i zapisywała poczynione zakupy. Szumski przed lustrem poprawił krawat, musnął wąsiki, zajrzał na stół, a wreszcie począł coś nucić półgłosem. Dziewczyna skrzywiła się na ten śpiew, ale on w swej żywości nie spostrzegł się, że niestosowność popełnia. Urwał dopiero na odgłos kroków gospodarza i wybiegł na jego spotkanie.
— A, jesteś pan — powitał go doktór. — Cóż słychać na świecie? Gorzelnie idą?
— Klasycznie! Piramidalne rezultaty. Przywiozłem panu dobrodziejowi pieniądze za żyto. Oczekujemy dalszych transportów.
— Dobrze! Jutro pojadę do Szczedryńska po zboże. — A woły moje na wywarach?
— O, tyją w oczach!
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.