Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • nowość
  • promocja

Anioł do wynajęcia - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
11 listopada 2025
3359 pkt
punktów Virtualo

Anioł do wynajęcia - ebook

Książka, która pachnie choinką i piernikami, ale przede wszystkim przywraca wiarę, że anioły są wśród nas, a cuda się zdarzają.

Michalina jest sama. Opuszczona przez bliskich, bez dachu nad głową. W najtrudniejszych momentach może jedynie porozmawiać w myślach ze zmarłą babcią i… liczyć na cud. Czy tym cudem może być herbata z cynamonem, życzliwa rozmowa lub starsza pani z wybitnie ciętym dowcipem?

Przejmująca i pełna poczucia humoru opowieść o tym, że nawet z pozoru kruche osoby potrafią być niezwykle silne, potrzebują tylko trochę ciepła, życzliwości i prawdziwej bliskości. A co z aniołami? One naprawdę istnieją, choć niełatwo je dostrzec. Chodzą po ziemi, tylko nikt nie każe im nosić skrzydeł.

 

 

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8425-779-1
Rozmiar pliku: 2,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

OSTATNI DZIEŃ LISTOPADA

Był zimny listopadowy wieczór. W powietrzu czuć było zadziwiającą mieszankę zapachów konającej jesieni i nadchodzącej zimy. W mokry chłód wkradła się charakterystyczna nutka, która sprawiała, że wciągając głębiej powietrze, mimowolnie zaczynało się myśleć o pierwszym śniegu, skrzypieniu mrozu pod butami i Bożym Narodzeniu. O tym ostatnim trudno byłoby zapomnieć, nawet gdyby człowiek nie wiem jak się starał. Już paręnaście dni temu, tuż po pierwszym listopada, nie bacząc na to, że na cmentarzach nie wypaliły się jeszcze znicze poustawiane na grobach z okazji Wszystkich Świętych, niemal w każdej witrynie sklepowej pojawiła się bogato udekorowana choinka, a z głośników popłynęły dźwięki kolęd.

Michalina, starając się nie patrzeć na świątecznie przyozdobione wystawy, wlokła się jedną z głównych ulic Warszawy. Na ramionach dźwigała ciężki plecak, a w zgrabiałych dłoniach trzymała duży, niekształtny pakunek. Zatrzymała się na przystanku autobusowym i z westchnieniem usiadła na drewnianej mokrej ławce. Tobołek ułożyła obok siebie, plecak zsunęła z ramion, aby dać wytchnienie zmęczonym plecom. Niestety, tylko przez moment czuła ulgę. Plecak co prawda ciążył, ale w zamian osłaniał ją przed wiatrem. Teraz, pozbawiona tej ochrony, poczuła, jak pod cienką kurtkę wdziera się przenikliwy listopadowy chłód. Stopy, obute w rozdeptane i uwalane błotem trampki, też zaczęły jej drętwieć z zimna. A przecież w tym roku listopad był bardzo łaskawy…

Co będzie, gdy wyczuwalna w powietrzu zapowiedź mrozu i śniegu stanie się faktem? – pomyślała z przestrachem dziewczyna, zarzucając z powrotem plecak na ramiona i biorąc tobołek pod pachę. Teraz ostatecznie mogła się jeszcze przespać w jakiejś zacisznej bramie, ale potem?

– Czas pokaże… – mruknęła, usiłując wykrzesać w sobie choć odrobinę optymizmu. – Tak czy siak teraz trzeba iść…

Nie mogła zostać na nieosłoniętej, smaganej lodowatym wiatrem ławce. Ruszając, przygarbiła się, spuściła nisko głowę i poczuła wzbierające pod powiekami łzy.

No nie, nie teraz. Nie wolno mi się rozklejać – skarciła się w duchu.

Babcia uparcie powtarzała, że nadzieja umiera ostatnia. Ale mówiła też, że Michalina zawsze może na nią liczyć, że przenigdy nie będzie sama. Odkąd pamiętała, to babcia była jej opoką. Dziewczyna pociągnęła nosem i mocniej przytuliła do siebie pakunek.

I co ja mam teraz zrobić z tymi wszystkimi zapewnieniami?

– Babciu, jesteś mi cholernie potrzebna – wyszeptała, wznosząc oczy w kierunku ciemnego, zasnutego ciężkimi chmurami nieba. – Obiecałaś, że nigdy mnie nie zostawisz! Daj mi jakiś znak!

W tym samym momencie poczuła na twarzy zmrożone krople. Zaczął padać śnieg z deszczem.

– Jeżeli to jest twoja odpowiedź, to dziękuję ci bardzo! – krzyknęła i dwie ciepłe strużki popłynęły po jej zmarzniętych, zaczerwienionych od zimna policzkach.

Nie mogła już ani powstrzymać, ani opanować łez. Michalina stała na środku chodnika, płacząc rozpaczliwie. Obok niej przechodzili ludzie. Tylko niektórzy popatrywali na nią z zaciekawieniem, być może byli nawet i tacy, którzy poczuli coś na kształt współczucia, widząc wstrząsaną szlochem drobną postać. Ale większość spieszących do swoich pilnych spraw w ogóle nie zwracała na nią uwagi. Mijana, potrącana i przesuwana przez zniecierpliwionych, zabieganych przechodniów poczuła się nieomal niewidzialna i potwornie samotna – tak jak jeszcze nigdy w całym swoim osiemnastoletnim życiu.

Po co ja się tak męczę? – pomyślała z rezygnacją. – Może lepiej by było, gdybym po prostu usiadła tu pod murem kamienicy, zamknęła oczy i zwyczajnie poczekała. Może zdarzyłby się jakiś cud? A jeżeli nie, to może udałoby się po prostu usnąć i mieć wszystko z głowy…

I prawdopodobnie by tak zrobiła, gdyby nie to, że w tym samym momencie jej zamglony łzami wzrok wychwycił majaczący w oddali błysk ognia. Jakaś niewidzialna siła popchnęła ją w tamtym kierunku i już po chwili stała przy piecyku, w którym pełgały żółte płomyki. Z mimowolnym westchnieniem ulgi położyła paczkę na ziemi i wyciągnęła zziębnięte ręce do buzującego, obezwładniającego ciepła. Z miejsca zrobiło się jej lepiej. Przybrudzonym rękawem kurtki wytarła mokre oczy.

– No już, daj spokój, nie możesz się teraz poddać – szepnęła. – Jeśli wiara czyni cuda… – Skrzywiła się, czując, że tu jednak przesadziła.

Jaka wiara? Jakie cuda? Wszystko to bajki dla naiwnych.

A to, że jakieś uczynne ręce akurat w tym momencie wystawiły przed budkę – tu rozejrzała się wokół siebie i stwierdziła, że stoi przed malutką kwiaciarnią – piecyk, to tylko przypadek i nic więcej. Pewnie gdyby nie była tak zmęczona, przypomniałaby sobie, co w takich sytuacjach mówiła babcia Hela. Że w życiu nic nie dzieje się przypadkiem. Wszystko jest po coś. I to coś, gdy przyjdzie czas, się objawi.

A początek cudu nie musi być spektakularny. Czasem przyjmuje postać ciepłego gazowego pieca i płonącego w nim ognia.Gabrysia już od jakiegoś czasu…

Gabrysia już od jakiegoś czasu ukradkiem obserwowała stojącą przed kwiaciarnią dziewczynę. Musiała być bardzo zziębnięta, przechylała się w stronę ognia w taki sposób, jakby całym ciałem chciała przytulić się do płomieni.

I ubrana jest wyjątkowo nieodpowiednio – pomyślała kobieta, otulając się szczelniej chustą zarzuconą na ramiona, jakby ten gest mógł sprawić, że dziewczynie stojącej na zewnątrz zrobi się cieplej. – Wygląda, jak gdyby wyszła prosto z ciepłej jesieni i znienacka trafiła w koniec cholernego, paskudnego listopada. Kto to widział, żeby przymrozki witać w trampkach…

– Dzień dobry, kochanieńka – przerwał jej rozmyślania tubalny męski głos. – Dałoby się załatwić jakiś skromny i gustowny bukiecik?

– Oczywiście – odpowiedziała machinalnie, usiłując nie pokazać po sobie zdziwienia nietypowym powitaniem.

Obrzuciła stojącego przed nią mężczyznę uważnym spojrzeniem. Miał pucołowatą twarz i niebieskie oczka, które ginęły w fałdach okrągłych i rumianych policzków. Ubrany był w wyglądający na drogi płaszcz, szyję osłaniał mu fantazyjnie zawiązany szalik, na palcach błyszczały złote sygnety.

Typ ostentacyjny – zakwalifikowała go błyskawicznie. – Obawiam się, że skromny i gustowny bukiecik w jego wyobrażeniach będzie dokładnie czymś odwrotnym, niż jest w rzeczywistości…

– To jak, działamy? Czas to pieniądz, więc sama, kochanieńka, rozumiesz… – Chrząknął znacząco.

– Oczywiście. – Pokiwała głową z udawaną powagą. – Jak to mówią: klient nasz pan. Więc co przygotowujemy? Frezje, goździki… Mam też konwalie. Przyjechały na specjalne zamówienie z Holandii, ale klient nie odebrał. To co sobie kochanieńki życzy? – Tu zawiesiła głos i z rozbawieniem spostrzegła, że na pucołowatej twarzy stojącego przed nią mężczyzny zagościł wyraz konsternacji.

– E nie… Kochanień… To znaczy, pani kochana, skromnie to jedno, ale nie ubogo! – przemówił w końcu z lekką przyganą w głosie, potwierdzając tym samym przypuszczenia Gabrysi. – Te kwiatuszki takie liche… Dużo bardziej podobają mi się o, tamte. – Wskazał na wielkie czerwone róże. – Niech pani da je wszystkie…

– Wszystkie? – zdumiała się Gabrysia. – To będzie ponad siedemdziesiąt sztuk…

– A co tam, stać mnie. – Machnął lekceważąco ręką. – I niech pani dorzuci jeszcze tamto małe, drobne, białe… I jeszcze trochę tych farbowanych niebieskich… A, i te konwalie… Skoro specjalnie sprowadzane, to chyba warto. Niech też będą.

– Dużo tego – mruknęła. – Nie wiem, czy nie będzie się ze sobą gryzło… – zasugerowała delikatnie.

– Na pewno da się z tego zrobić naprawdę uroczą kompozycję. – W jego głosie zabrzmiała pewność wskazująca na to, że nie przywykł do krytyki. – Karola, moja narzeczona, twierdzi, że mam doskonały gust – dodał z wyraźnym zadowoleniem. – To dla niej ten bukiet… Mówię ci, kochanieńka, dobraliśmy się jak w korcu maku… Lubimy te same rzeczy… A nawet jeżeli moja niunia za czymś na początku nie przepada, to i tak potem przyznaje, że się myliła. Złota z niej dziewczyna! Tylko co do świąt nie możemy się jakoś dogadać… Ona chce zostać w domu, choinkę ubierać, dom przystrajać jakimiś badziewiami… A ja się pytam: po co? Skoro proponuję jej wyjazd, najlepiej gdzieś, gdzie jest ciepło, palmy, słońce… A prezenty można przecież wręczać wszędzie… A może to właśnie o to chodzi i moja buziunia, niunia kochana, boi się, że nic nie dostanie… Jak, kochanieńka, myślisz?

Szczerze mówiąc, Gabrysia nic na ten temat nie myślała. Słuchała wynurzeń Kochanieńkiego jednym uchem i co chwila zerkała za okno, chcąc sprawdzić, czy dziewczyna nadal stoi przy piecyku. Teraz jednak poczuła się zobowiązana do udzielenia odpowiedzi. Z lekką niechęcią oderwała spojrzenie od szyby i skupiła uwagę na rumianym obliczu klienta.

– A może pana narzeczona po prostu chce mieć prawdziwe święta? Ze stołem wigilijnym, opłatkiem, śniegiem? Za nic nie wymieniłabym choinki na palmę… – Zamilkła i znów spojrzała za okno. – Martwi mnie ta dziewczyna – dodała i dopiero po chwili zorientowała się, że wypowiedziała na głos dręczącą ją od jakiegoś czasu myśl.

Natychmiast tego pożałowała, bo pan Kochanieńki podążył spojrzeniem za jej wzrokiem i na jego pucołowatej twarzy odbił się wyraz obrzydzenia.

– A czym tu się martwić? Kolejny nierób i włóczykij! Zalega toto na ulicach i psuje powietrze! – stwierdził wyniośle. – A uczciwy człowiek musi na nich pracować! Zamiast jej żałować, niech się pani lepiej skupi na tym, co robi – doradził, przybierając ton dobrotliwego wujaszka, bo Gabrysia właśnie ukłuła się różanym kolcem i syknęła z bólu. – A ta szopka na wystawie to za ile? – płynnie zmienił temat, podchodząc do szerokiego parapetu, na którym właścicielka kwiaciarni ustawiła stare gipsowe figurki. – Moja Karola lubi takie starocie…

– Szopka nie jest na sprzedaż – odpowiedziała krótko, a jej głos był tak lodowaty, że każdy, kto posiadałby choć odrobinę ludzkich uczuć, z miejsca zamieniłby się w sopel.

Jednak Kochanieńkiemu to nie groziło.

– Pani kochana, gada pani, jakby się wczoraj urodziła! Wszystko jest na sprzedaż, pozostaje tylko kwestia ceny – pouczył ją, wyjmując z drewnianego żłóbka małego Jezuska.

Widząc to, Gabrysia poczuła, jak zalewa ją fala wściekłości. Niewiele myśląc, porzuciła trzymane w rękach kwiaty, wyszła zza lady, bezceremonialnie odebrała mu figurkę i z troską z powrotem ułożyła ją w wymoszczonym siankiem żłóbku. Zanim odeszła, pieszczotliwie pogładziła gipsową buzię. Tak jak lata temu robiła to jej babcia Małgosia. Ledwo o niej pomyślała, przed oczami pojawiła jej się pomarszczona twarz, siwe włosy zwinięte z tyłu głowy w zgrabny koczek oraz uśmiech, który potrafił rozproszyć wszystkie dziecięce troski i smutki. Gabrysia bezwiednie przymknęła powieki, a w uszach zadźwięczała jej dobrze znana opowieść snuta przez babcię rok w rok, zawsze o tej samej porze. Ale zanim popłynęła, musiało wydarzyć się jeszcze kilka rzeczy…

Zaczynało się od głośnego tupania w sieni. To był znak, że dziadek wrócił z lasu i otrząsa buty ze śniegu. I było wiadomo, że już za chwilę, już za momencik wejdzie do domu, przesiąknięty ostrym zapachem mroźnego powietrza, niosąc przed sobą choinkę. Na środku dokładnie wysprzątanego pokoju stały przygotowane dwie skrzynki. Jedna z nich kryła w swoim ciepłym, wyłożonym słomą wnętrzu bombki, papierowe łańcuchy, delikatne, obsypane lśniącym brokatem sople. Druga zaś musiała poczekać dłużej, otwierano ją dopiero wtedy, gdy drzewko umocowane przez dziadka w starym, mosiężnym i bogato zdobionym stojaku zostało obwieszone lukrowanymi pierniczkami, lśniącymi bombkami i rumianymi jabłuszkami, otulone puszystymi łańcuchami i anielskim włosem. Wtedy dziadek z dobrodusznym uśmiechem wyłaniającym się spod sumiastego wąsa pochylał się nad drugą skrzynką i wydobywał z niej po kolei wszystkie figurki. Zazwyczaj pierwsza pojawiała się Maria. Nieznacznie pochylona, z uśmiechem na twarzy. Gabrysia, gdy była całkiem mała, widziała tylko ten uśmiech, lecz potem, wraz z upływem lat, zaczęła dostrzegać też inne szczegóły. Na przykład wyraz szczęścia, ale i zmęczenia na twarzy rodzicielki Jezusa. Lekko podkrążone oczy, dołeczek w policzku… Miało się wrażenie, że ten, kto malował tę gipsową twarz, dokładnie wiedział, jakie uczucia targają świeżo upieczoną matką. Wielkie szczęście i miłość, zmęczenie, nieprzespane noce, niepewność jutra, a jednocześnie ogromna ufność i nadzieja. Żeby to oddać tak precyzyjnie, trzeba było mieć niesamowity talent i doskonale znać ludzką duszę. A żeby to wszystko dostrzec, trzeba było dorosnąć. I tak z każdym rokiem Gabrysia odkrywała na twarzy Marii coś nowego. Zresztą matka Jezusa nie była wyjątkiem. Tak samo było z pozostałymi figurkami. Na twarzy Józefa widać było determinację i wolę walki o rodzinę. Ale też w jego oczach odbijał się wyraz jakiejś tłumionej bezradności. Dziadek, gdy na niego spoglądał, kiwał ze zrozumieniem głową i głęboko wzdychał. I zawsze gdy stawiał Józefa pod choinką, mruczał pod nosem:

– Ale ci, chłopie, musiało być ciężko. Nie zazdroszczę ci ani trochę. Patrzeć na swoją zziębniętą żonę, na dziecko, którego nikt nie chciał przygarnąć pod ciepły dach, i nie móc nic zrobić…

– Daj spokój, Stefan, on przecież miał najcenniejszy i najtwardszy oręż na świecie, niczym niewzruszoną wiarę – burczała z przyganą babcia, spoglądając z niepokojem, czy Gabrysia przypadkiem nie słucha. – Dziecku tylko w głowie namącisz! Zresztą co to za pomysły! W Biblii nie czytałam ani słowa o tym, żeby Józef miał jakieś wątpliwości…

– A bo to trzeba o tym pisać, Małgosiu? – Dziadek Stefan wzruszał ramionami. – Wystarczy, że się jest mężczyzną i ma się rodzinę i wszystko jest wiadome. Już ja tam wiem, co on czuł w głębi serca. Nie ma nic gorszego dla męża i ojca niż poczucie bezsilności. A mała i tak nic nie słyszy, bo zajęta jest układaniem sianka w żłóbku – dodawał ugodowo i ukradkiem puszczał do wnuczki oko.

Oboje doskonale wiedzieli, że Gabrysia słyszała każde jego słowo. Zresztą czekała na nie z niecierpliwością co roku. Była to nieodłączna część nadchodzących świąt. Niezbędna tak samo jak zapach zielonego igliwia, migotanie świeczek choinkowych i woń pierników roznosząca się po całym domu. Od tego wszystko się zaczynało. Za każdym razem niezmiennie: ustawianie choinki, rozpakowywanie i rozwieszanie świątecznych ozdób i pojawienie się Świętej Rodziny. A potem babcia cichym głosem zaczynała snuć historię związaną z szopką.

– To były czasy, kiedy zima nadchodziła powoli – zaczynała tonem, który działał na słuchaczy jak magnes. – Najpierw pojawiał się pierwszy szron, który niczym welon panny młodej rozsnuwał się na pożółkłej trawie i zeschniętych liściach, powietrze nabierało ostrości, do okien zaczynał dobijać się natarczywy wicher. A dopiero potem spadał pierwszy śnieg. Delikatny, nieśmiały. Kładł się cieniutką puchową warstwą na ogołoconych gałęziach, otulał zielone igliwie na świerkach i sosnach. Dużo ich było koło naszego domu, bo mieszkaliśmy, ja i twoi pradziadkowie, a moi rodzice, Gabrysiu, w chacie na skraju lasu. Pierwszy śnieg był zapowiedzią tego, co za chwilę nadejdzie. Zadymek, śnieżyc, siarczystego mrozu. Ale przede wszystkim przynosił ze sobą zapach nadchodzących świąt. Od momentu gdy się pojawił, nam, dzieciom, wydawało się, że wokół zaczyna działać magia. Pisało się listy do Świętego Mikołaja, zaczynały się gruntowne porządki i uzupełnianie zapasów. Mój tato, tak samo jak teraz twój dziadek, znosił ze strychu dwie skrzynki. Jedną z ozdobami choinkowymi, drugą, większą, z szopką. Stroiliśmy drzewko, a potem można było, przyklejając nos do wymalowanej mrozem szyby, wypatrywać pierwszych śladów Mikołaja. Bo skoro w pokoju już stała choinka, to i on mógł się pojawić w każdym momencie, żeby zobaczyć, czy godnie przygotowaliśmy drzewko na jego przybycie. A potem nadchodził ten dzień: Wigilia.

Tego wigilijnego wieczoru, a właściwie nocy, o której mówię, nie pamiętam. Miałam wtedy zaledwie dwa lata. Natomiast opowiadano mi o tym tyle razy, że wręcz widzę to wszystko, co się wtedy wydarzyło.

Noc była śnieżna i mroźna. Uroczysta kolacja wigilijna już się skończyła i dzieci, czyli ja, trzy lata starsza ode mnie Natalia i najstarszy z nas wszystkich Leszek, zostały położone do łóżek. Nasi rodzice wybierali się saniami na pasterkę. A nad nami miała czuwać Tekla. Mieszkała u nas na stałe, jej rodzice zmarli, a jej nikt nie chciał i mama dała jej ciepły kąt i utrzymanie. Tak kiedyś bywało. Dziecko można było porzucić, przygarnąć… – Babcia na moment milkła i dopiero wymowne chrząknięcie dziadka powodowało, że wracała do opowieści. – Tekla dobrze trafiła, bo mama traktowała ją jak swoją przybraną córkę – ciągnęła. – Ale że była najstarsza z nas wszystkich, to i największa odpowiedzialność na niej ciążyła. I tamtego wigilijnego wieczoru Tekla została z nami, a rodzice wsiedli do sań. Zdążyli odjechać już spory kawałek, gdy mama nagle kazała ojcu zawrócić konie.

„Gdy spojrzałam w niebo, zobaczyłam na nim gwiazdę, taką, jaka wiodła trzech królów do stajenki, i nie wiem dlaczego, ale z miejsca wiedziałam, że powinniśmy wrócić…” – opowiadała potem.

Oczywiście tatuś żadnej gwiazdy nie widział, podobno wściekł się niemożebnie, wyrzekał na babskie przeczucia, ale tym razem upór mamy był nie do złamania. Ponoć nawet zagroziła ojcu, że jeżeli jej nie posłucha, to ona wysiądzie z sań i wróci do domu na piechotę. Była to raczej groźba bez pokrycia, bo śniegu było tyle, że w długiej sukni prawdopodobnie nie zrobiłaby ani kroku, ale tata w końcu ustąpił. Gryzło go wprawdzie sumienie, że przez babskie fanaberie opuszczą pasterkę, ale cóż miał biedak robić, skoro żona uciekła się do szantażu i zagroziła samotnym brnięciem przez przeogromne zaspy? Poza tym była Wigilia, nie chciał tego wieczoru kończyć awanturą… W każdym razie stanęło na tym, że wrócili. Zanim jeszcze zajechali na podwórze, poczuli zapach dymu i zobaczyli płomienie. Dom się palił. Część, w której były rozlokowane pokoje dziecinne, już stała w płomieniach. Twoja prababcia, Gabrysiu, mówiła, że jeden rzut oka wystarczył, aby zyskać pewność, że tam nikt nie miał szans przetrwać. Mówiła też, że właśnie wtedy poczuła, jak to jest, gdy serce pęka na miliony kawałeczków. Mimo że sytuacja wyglądała beznadziejnie, mój tato wyłamał drzwi i wpadł do części domu, której ogień jeszcze nie objął w posiadanie. Mama, kierowana resztką zdrowego rozsądku, jaka przedarła się przez panikę, wrzuciła w śnieg koc, którym na saniach otulała nogi, i przykrywszy się nim, pobiegła za mężem. Jakież było ich zdumienie i radość, gdy pierwsze, co zobaczyli, to była nasza trójka siedząca pod choinką i tuląca się do siebie. Ojciec opowiadał potem, że nigdy w życiu nie widział bardziej surrealistycznego obrazka. Z jednej strony szalejący, bezwzględny żywioł, z drugiej sielski widok obejmujących się dzieci ukrytych pod bożonarodzeniowym drzewkiem. Ale jak się domyślasz, wtedy nie mieli czasu, żeby się nad tym zastanawiać. Było jasne, że ogień zaraz i tutaj dotrze, i przede wszystkim trzeba było wydostać się na zewnątrz. Wyniesiono nas, a razem z nami szopkę. Nikt do końca nie wiedział, jak to się stało, że wszystkie jej fragmenty znalazły się razem z nami na saniach. A trzeba ci wiedzieć, Gabrysiu, że było tego więcej. Teraz zostały wół, osioł, anioł, mały aniołek i Święta Rodzina. A wtedy były jeszcze inne zwierzęta i trzej królowie… Poginęły w czasie wojennej zawieruchy. Ojciec najpierw zajął się nami, a potem rzucił się do pomieszczeń gospodarczych ratować zwierzęta. Konie na całe szczęście były zaprzężone do sań, w stajni został tylko kucyk Miluś, nasz ulubieniec, z obory trzeba było wyprowadzić opierające się i przerażone dwie krowy. Ale się udało. Tej nocy nikt nie zginął, choć na początku nie było wiadomo, co się stało z Teklą. Potem dopiero okazało się, że w ogóle jej nie było w domu, bo wymknęła się na schadzkę z synem sąsiada… I tak była zaaferowana i otumaniona pierwszą miłością, że nie zauważyła, że zostawiła lampę naftową na oknie, tuż pod zwiewnymi koronkowymi firankami, które niemal natychmiast zajęły się ogniem. Z miejsca orzeknięto, że to cud, że wszyscy ocaleli. Gdy później zaczęto wypytywać Leszka, jak to się stało, że zamiast leżeć w łóżkach i głęboko spać, znajdowaliśmy się w zupełnie innej części domu, siedząc pod choinką, mój brat najpierw nie chciał nic powiedzieć. Sznurował usta i twierdził, że niczego nie pamięta. Dopiero jakiś czas potem mama wydobyła z niego poczynione z wyraźnym oporem wyznanie.

„Już prawie usypiałem, gdy przed moimi oczami pojawiła się postać tego naszego anioła z szopki” – mówił zakłopotany. „To było trochę tak, jakby mi się śnił, ale to nie był sen… I kazał mi natychmiast zabrać Małgosię i Natkę i iść tam, gdzie stała reszta figurek z szopki, pod choinkę. Nie wiem, dlaczego go posłuchałem, ale gdzieś w środku, o tutaj – Leszek położył dłoń na sercu – czułem, że jeżeli tego nie zrobię, to wydarzy się coś strasznego. Wstałem z łóżka i najpierw zabrałem Natalię. Była rozespana, nie chciała iść, w końcu wymyśliłem bajeczkę, że być może Mikołaj zapomniał i nie dał nam wszystkich prezentów, więc trzeba pójść sprawdzić… A Małgosię po prostu przeniosłem, bo spała. Musiałem się przemykać, bo Tekla cały czas się kręciła po swoim pokoju… Podśpiewywała i stroiła się, i wyginała przed lusterkiem. Gdyby mnie zobaczyła, natychmiast kazałaby mi wracać do łóżka… I tak to prawdziwy cud, że jak wychodziła, to nie zobaczyła nas pod tą choinką…”

„Masz rację, synku, to prawdziwy cud” – wyszeptała moja mama.

I od tej pory wszyscy w rodzinie wierzymy, że ta szopka ma szczególną moc i że figurki nas strzegą. Kiedyś, Gabusiu, gdy ją odziedziczysz, to właśnie ty będziesz musiała o nią zadbać. I o to, by twoje dzieci zrozumiały, jaki skarb mają w rękach, i o to, by wiara w cud wigilijny przetrwała w ich sercach. To duża odpowiedzialność, ale też niebywałe wyróżnienie. Jeżeli ten sam anioł, który opiekował się malutkim Jezusem, czuwał wtedy nad naszą rodziną…

– Pani kochana, z panią to w ogóle nie można się dogadać – wyrwał ją z zadumy zniecierpliwiony głos Kochanieńkiego. – Usnęła pani czy co?

Gabrysia kilka razy szybko zamrugała i z niechęcią spojrzała na gburowatego klienta.

– Zamyśliłam się – odpowiedziała krótko i wróciła do układania bukietu.

– A z tą szopką to ja jeszcze nie powiedziałem ostatniego słowa – zakomunikował stanowczym tonem. – Widzę, że mam do czynienia z niezłą zawodniczką, co to na handlu zęby zjadła. Nic nie mówi, a i tak się targuje! To milczenie to był znak, żebym coś konkretnego zaproponował, znam te sztuczki. A te figurki tobym zabrał ze sobą i dał Karoli w prezencie, już na wyjeździe. Taki trochę żart, Jezus pod palmą… Rozumiesz, kochanieńka. A, i jeszcze bym dokupił Świętego Mikołaja i bałwana… – A po co drugi, jeden nie wystarczy? – mruknęła Gabrysia, myśląc, że większego bałwana i bufona niż pan Kochanieńki to już dawno nie widziała.

– Słucham? – Miłośnik świąt pod palmami pochylił się w stronę kwiaciarki.

– Nic, zupełnie nic… Proszę bardzo, bukiet gotowy. – Podała mu pokaźnych rozmiarów wiecheć, który pomimo jej usilnych starań wyglądał, jakby robił go totalny amator, na dodatek kompletnie pozbawiony dobrego smaku.

– Bukiet jak marzenie – mruknął Kochanieńki z zachwytem. – Mówiłem, że gust mam jak mało kto.

– O tak, trudno się nie zgodzić – przytaknęła skwapliwie kwiaciarka. – Jak mało kto.

– To jak będzie z szopką?

– Zostaje tu, gdzie jej miejsce. – W głosie Gabrysi zabrzmiały ostre tony.

– Dobra, dobra! Wrócę tu jutro albo pojutrze i pogadamy. A tę żebraczkę sprzed kwiaciarni to powinnaś, kochanieńka, z miejsca przegonić. Ani się obejrzysz, a będziesz miała całe stado śmierdzieli przy tym swoim ogniu. Skończy się tym, że kwiaty ci pokradną i klientów odstraszą. Z nimi tak to już jest, jak pojawi się jeden, to za nim za chwilę przyleci cała chmara. I po co toto w ogóle żyje? Powinno być tak jak w przyrodzie, słabe osobniki są eliminowane. Natura wie, co robi, i powinniśmy brać z niej przykład. To ile za kwiatuszki?

Gabrysia, która zniesmaczona marzyła tylko o tym, by pan Kochanieńki zniknął sprzed jej oczu, i już otwierała usta, żeby podać kwotę, nagle je zamknęła i głośno przełknęła ślinę.

– Ile… Zaraz policzę – powiedziała, odchrząkując, żeby zamaskować drżenie głosu. – Wychodzi tyle. – Podsunęła Kochanieńkiemu kalkulator z wybitą kwotą.

– No, najtańsza to ta kwiaciarnia nie jest… Ale co tam. – Kochanieńki machnął lekceważąco ręką i wyciągnął z wewnętrznej kieszeni płaszcza plik banknotów, po czym ostentacyjnie odliczył żądaną sumę. – Wrócę tu jeszcze – zapowiedział już spod drzwi.

Gdy je za sobą zamknął, Gabrysia odetchnęła z ulgą i drżącymi palcami przeliczyła pieniądze rzucone niedbale na ladę.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij