Anioł - ebook
Anioł - ebook
Keira Sullivan, ilustratorka i etnografka, wyrusza w podróż do Irlandii śladami tajemniczej legendy o celtyckim kamiennym aniele. W zrujnowanym opuszczonym domu odnajduje mityczną figurkę. Zaczyna ją dokładnie oglądać. Nagle wyczuwa, że nie jest sama. Po chwili stary budynek zawala się, a Keira zostaje uwięziona pod gruzami.
Wuj Keiry prosi o pomoc w odnalezieniu siostrzenicy Simona Cahilla, członka prywatnej organizacji ratunkowej, który bez wahania rusza do Irlandii. Odnajduje Keirę i wyciąga ją z ruin. Tymczasem anioł znika. Simon i Keira wracają do Bostonu. Tu odkrywają, że starożytna legenda urzekła nie tylko Keirę, ale także mordercę - wyrachowanego zbrodniarza, który nie cofnie się przed kolejnym zamachem...
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-238-9637-1 |
Rozmiar pliku: | 739 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Południowy Boston, Massachusetts
12 lipca, trzydzieści lat temu
godz. 14.00
Kawałek żółtej taśmy policyjnej unosił się na fali przypływu w Zatoce Bostońskiej, z której wynurzyło się ciało dziewiętnastoletniej Deirdre McCarthy. Bob O’Reilly nie mógł oderwać od niego wzroku. Podobnie jak stojąca obok niego w palącym letnim słońcu Patsy McCarthy, matka Deirdre. Nalegała, by tu przyjść. Bob nie miał ochoty, ale nie mógł pozwolić, by poszła sama.
– Deirdre była aniołem.
– To prawda, pani McCarthy. Deirdre była najlepsza.
Mimo trzydziestostopniowego upału Patsy trzęsła się w swoim jasnoniebieskim poliestrowym swetrze. Bardzo schudła w ciągu trzech tygodni – od kiedy jej córka, asystentka pielęgniarki, nie wróciła z pracy. Na początku policja myślała, że jest kolejną dziewczyną z południowego Bostonu, która zeszła na złą drogę. Patsy nie wierzyła. Każda, ale nie Deirdre.
Zniknęła w dniu przesilenia letniego. Najdłuższego dnia roku.
To jakoś pasuje, pomyślał Bob.
Patsy zwróciła oczy – jasne i błękitne jak popołudniowe niebo – w stronę horyzontu, jak gdyby starała się dostrzec bardzo daleką wyspę, na której się urodziła. Jak gdyby Irlandia mogła przynieść jej ukojenie i dać siłę do poradzenia sobie z tą sytuacją.
Patsy opuściła południowo-zachodnie wybrzeże Irlandii czterdzieści lat wcześniej, w wieku dziewięciu lat. Nigdy tam nie wróciła. Lubiła opowiadać historie o swoim irlandzkim dzieciństwie – jednoizbowej chatce bez kanalizacji, centralnego ogrzewania, a nawet bez wychodka, i o tym, jak nauczyła się wypiekać na otwartym ogniu swój słynny ciemny chleb.
Bob zastanawiał się, jak opowie tę historię. O tym, jak porwano jej córkę, gwałcono, dręczono i zamordowano.
Policja nie ujawniła szczegółów, ale Bob – syn gliniarza z Bostonu – słyszał plotki o okropnościach nie do opisania. Miał dwadzieścia lat i plan, by zostać detektywem. Kiedyś sam będzie musiał zajmować się takimi sprawami. Dotąd miał nadzieję, że nigdy nie będzie znał żadnej z ofiar. Tymczasem razem z Deirdre uczył się jeździć na rolkach. Obydwoje po raz pierwszy całowali się – tylko po to, by zobaczyć, jak to jest.
– Słyszałam wczoraj lament banshee – powiedziała cicho Patsy. – Nie potrafię powiedzieć, czy wierzę, czy nie wierzę w elfy, ale co słyszałam, to słyszałam. Wiedziałam, że dziś rano odnajdziemy Deirdre.
Bob poczuł, że zjeżyły mu się włosy na karku.
Emerytowany strażak natknął się na ciało Deirdre podczas spaceru z psem o wschodzie słońca. Policjanci odjechali tak szybko, jak przyjechali. Pracowali z ponurą sprawnością, biorąc pod uwagę błyskawicznie rosnący wskaźnik zabójstw w Bostonie. Teraz musieli wytropić jeszcze jednego mordercę.
Mimo hałasu miasta, ślizgu pływających łodzi i startujących z lotniska Logan Airport samolotów Bob słyszał uderzenia fal o piasek. Nigdy nie czuł się tak cholernie bezradny i samotny.
– Deirdre Ita McCarthy. – Patsy skrzyżowała ręce na piersi, jak gdyby było jej zimno. – To imię irlandzkiej świętej. Urodziła się jako Deirdre i przybrała imię Ita, gdy złożyła śluby. Ita znaczy „spragniona Bożej miłości”.
Patsy była głęboko wierząca. Bob przestał chodzić do kościoła w wieku szesnastu lat, gdy jego matka stwierdziła, że to do niego należy decyzja, czy chce tam chodzić, czy nie. Jednak wiedział, że pojawi się w kościele na pogrzebie Deirdre.
– Nigdy nie znałem się na świętych – spróbował się uśmiechnąć. – Nawet tych irlandzkich.
– Święty Patryk, święta Brygida i święta Ita to celtyccy święci. Święta Ita miała dar przewidywania. Przez całe życie odwiedzały ją anioły. Wierzysz w anioły, Bob?
– Nigdy się nad tym nie zastanawiałem.
– Ja wierzę – wyszeptała.
Patsy nie uznałaby za sprzeczne tego, że w jednej chwili wspomniała o lamencie banshee – samotnej zjawy zwiastującej śmierć – a zaraz potem przyznała się do wiary w anioły. Dopóki te wierzenia przynosiły jej ukojenie, Boba nie obchodziła cała reszta. Nie wiedział, co powiedzieć o zjawach, o aniołach, o czymkolwiek.
Cztery lata wcześniej jej mąż zmarł na zawał serca. A teraz to.
– Policja znajdzie tego, kto zabrał nam Deirdre.
– Nie znajdą. Nie potrafią. – Patsy przeniosła wzrok z powrotem na taśmę policyjną dryfującą na wodzie. – Policjanci są tylko ludźmi.
– Nie spoczną, dopóki nie złapią tego, kto to zrobił.
– Deirdre zabrał diabeł. Nie człowiek.
– To nie ma znaczenia. Jeśli będą musieli zejść do piekieł, żeby znaleźć i aresztować diabła, zrobią to. Jeśli będzie trzeba, zrobię to sam.
– Nie. Nie, Bob. Deirdre nie chciałaby, żebyś poświęcał swoją duszę. Jest teraz wśród innych aniołów. Jest spokojna.
Bob nagle zdał sobie sprawę, że Patsy traktowała diabła bardzo dosłownie. Pomyślał o Deirdre z jej blond włosami i niebieskimi oczami, delikatną skórą i niewinnym uśmiechem. Była wcieleniem dobra. Nie miała szans przy kimś, kto chciałby ją skrzywdzić. Nieważne, czy był diabłem, czy nie.
Będzie za nią tęsknił. Będzie za nią tęsknił do końca życia.
Powstrzymał emocje. Musi się tego nauczyć, jeśli chce zostać detektywem i chwytać takich jak ten, który zabił Deirdre.
– Nie chcemy przecież, żeby ten zbrodniarz skrzywdził kogoś jeszcze.
– Nie chcemy. – Patsy podniosła wzrok znad wody. – Ale można inaczej walczyć z diabłem.
Dwie godziny później Bob zastał swoją siostrę, Eileen, odmawiającą różaniec na ławce w cieniu rozłożystego dębu na kampusie Boston College. Podjęła tam pracę wakacyjną w bibliotece.
– Nie wiedziałem, że wciąż masz różaniec – powiedział.
– Ja też nie. Znalazłam go dziś rano w szkatułce z biżuterią.
Prawie szeptała, trzymając pojedynczy koralik w kolorze kości słoniowej między kciukiem i palcem wskazującym.
– Nie odmawiałam różańca od wieków. Myślałam, że już nic nie pamiętam, ale wszystko natychmiast mi się przypomniało.
Bob usiadł obok niej. Siostra była najmądrzejszą osobą w jego rodzinie. Przed dwoma dniami wróciła z letniej szkoły w Dublinie. Nikt nie poinformował jej, że Deirdre zniknęła. Co Eileen mogłaby zrobić, będąc w Irlandii? Po co psuć jej pobyt, skoro wszyscy mieli nadzieję, że Deirdre odnajdzie się cała i zdrowa?
Kiedy rodzina O’Reillych dowiedziała się, że znaleziono ciało Deirdre, Eileen udała, że nic się nie stało, i wyszła do pracy.
– Właśnie wróciłem z portu z panią McCarthy – powiedział Bob.
Eileen spięła się, jak gdyby te słowa zadały jej cios. Bob przerwał. Włosy siostry były bardziej blond niż rude jak jego. Miała też więcej piegów. Nigdy nie uważała się za szczególnie atrakcyjną, w dodatku stawiała sobie wysokie wymagania. Sporządzona przez nią lista małych i dużych własnych wad nie miała końca.
– Policja nic już nie może zrobić. – Eileen uniosła wzrok znad różańca i spojrzała na starszego brata. – Prawda?
– Mogą znaleźć zabójcę Deirdre. Powstrzymać go przed kolejnym morderstwem.
– Nie mogą cofnąć tego, co się stało.
Lewa ręka siostry drżała, ale prawa, w której trzymała różaniec, była nieruchoma. Bob zauważył, jak blada jest Eileen – jakby zrobiło jej się niedobrze. Jego bystra, ambitna siostra miała tak wiele planów na życie, ale powrót do domu i wieść o zaginięciu Deirdre wepchnęły ją znowu do świata, z którego próbowała się wydostać.
A teraz Deirdre nie żyła.
Palce Eileen automatycznie przesunęły się na następny koralik. Jej usta poruszały się delikatnie, gdy bezgłośnie recytowała: „Zdrowaś, Mario...”.
Bob czekał, aż skończy odmawiać różaniec i schowa go do granatowej aksamitnej sakiewki. Ścisnęła ją mocno i oparła się na ławce.
Razem obserwowali, jak wiewiórka wspina się na czubek klonu.
Nie patrząc na brata, Eileen powiedziała:
– Jestem w ciąży.
Była to ostatnia rzecz, jakiej spodziewał się usłyszeć od siostry po odmówieniu przez nią modlitwy. Ich rodzice będą w szoku. On też był w szoku. Z tego, co wiedział, nie miała chłopaka.
Zwalczył w sobie chęć ucieczki. Ucieczki z Bostonu, jak najdalej od następstw śmierci Deirdre, od tego, co stanie się z jego siostrą. Wszystko stanęło mu przed oczami – Patsy rozpaczająca w domu obok, policja ścigająca zabójcę Deirdre, Eileen z coraz większym brzuchem zastanawiająca się, co zrobić z dzieckiem.
Ojciec dziecka. Kim on, do diabła, jest?
Bob zacisnął dłonie w pięści. Był młody. Nie musiał zostawać w Bostonie i przejmować się tymi wszystkimi problemami. Mógł pojechać wszędzie. Zostać detektywem w Nowym Jorku, Miami, Seattle. Albo na Hawajach i przeprowadzić się do Honolulu, pomyślał.
– Od jak dawna? – zapytał.
– Od niedawna. Nie robiłam jeszcze testu, ale wiem.
– Eileen... – Bob spojrzał na młodszą siostrę, lecz ona nie popatrzyła mu w oczy. – Co się stało w Irlandii?
Nie odpowiedziała. Zerwała się na równe nogi i szybkimi krokami podążyła w stronę pokrytego bluszczem budynku, w którym pracowała. Bob nie poszedł za nią.
Tydzień później seria telefonów poinformowała bostońską policję o mężczyźnie, który wyskoczył z łódki w porcie.
Płonął, kiedy wpadł do wody.
Zanim dotarł do niego przepływający obok statek wycieczkowy, był już martwy.
Po kilku godzinach został rozpoznany jako Stuart Fuller, dwudziestoczteroletni robotnik drogowy. Wynajmował poddasze trzy przecznice od domu, w którym mieszkała Deirdre McCarthy z matką. Policja odnalazła niezbite dowody, że to on był mordercą Deirdre.
Złapali swojego diabła.
Sekcja zwłok wykazała, że Fuller się utopił. Ale gdyby nie wskoczył do wody, zmarłby na skutek oparzeń.
Wieczorem Bob znalazł Patsy na werandzie z jakimiś dwudziestoma figurkami aniołów ustawionymi na szerokiej drewnianej balustradzie. Mimo gorąca miała na sobie różowy sweter z poliestru, jak gdyby już nigdy nie miała zaznać ciepła.
– Deirdre zbierała anioły – powiedziała.
– Wiem. Dzięki temu łatwo było jej kupować prezenty. – Bob wskazał na kolorowego szklanego anioła, którego kupił dla niej podczas szkolnej wycieczki na Cape Cod. – Dałem go jej na szesnaste urodziny.
– Jest piękny, Bob.
Ścisnęło mu się gardło.
– Proszę pani...
– Policja była tu dziś rano. Opowiedzieli mi o Stuarcie Fullerze. Zapytali, czy go znałam.
– Znała pani?
– Nie przypominam sobie. Ale mogłam go widzieć gdzieś w okolicy. – Jej oczy zwęziły się trochę. – Może w kościele. Diabła zawsze ciągnie do dobrego.
Bob patrzył, jak Patsy czyści mokrą szmatką delikatnego anioła z białej porcelany, który trzymał małą harfę irlandzką. To była jedna z najcenniejszych figurek w kolekcji Deirdre i jedna z jej ulubionych. Kochała wszystkie anioły – nieważne, drogie czy tanie i tandetne. Mówiła Bobowi, że chce sobie sprawić szklaną gablotkę na nie.
– Czy zna pani szczegóły śmierci Fullera?
Wyglądało na to, że go nie słyszy.
– Chciałabym ci opowiedzieć pewną historię.
Bob nie miał cierpliwości słuchać jej opowieści.
– Którą?
– Taką, której jeszcze nie słyszałeś. – Uniosła wyczyszczoną figurkę do światła. – Mój dziadek opowiedział mi ją jeszcze w Irlandii. Był wspaniałym gawędziarzem.
– Na pewno, ale...
– To opowieść o trzech braciach, którzy walczyli z elfami o starożytnego kamiennego anioła. – Oczy Patsy rozbłysły, przez moment wyglądała na niemal szczęśliwą. – To była jedna z ulubionych historii Deirdre.
– W takim razie nie może być smutna. Deirdre nie lubiła smutnych opowieści.
– Nie lubiła, prawda? Chodź, Bob. Zrobię herbatę i podgrzeję ci trochę ciemnego chleba. Upiekłam go dziś rano. To przepis mojej matki. Ojciec mówił, że mama piekła najlepszy ciemny chleb w całym West Cork.
Bob nie miał wyboru – musiał pójść za Patsy do kuchni, pomóc jej przygotować herbatę i ciepły, gęsty chleb. Ile razy siedział tu z Eileen i Deirdre, słuchając starych irlandzkich legend Patsy...
Usiedli przy stole. Policzki Patsy zarumieniły się, kiedy smarowała masłem mały kawałek chleba.
– Dawno, dawno temu... – zaczęła, zadbawszy o irlandzki akcent – było sobie trzech braci, którzy mieszkali na południowo-zachodnim wybrzeżu Irlandii: rolnik, mnich pustelnik oraz próżniak, który był, oczywiście, ulubieńcem wszystkich...
Bob pił herbatę, jadł chleb i z trudem powstrzymywał łzy po stracie przyjaciółki, słuchając opowieści Patsy.ROZDZIAŁ PIERWSZY
Okolice Mount Monadnock
New Hampshire
17 czerwca, współcześnie
godz. 16.00
Keira Sullivan odegnała komara, zastanawiając się, czy jego irlandzcy kuzyni będą tak samo natrętni. Już niedługo się o tym przekona, pomyślała, idąc ścieżką prowadzącą do domku matki w lasach południowego New Hampshire. Jutro poleci do Irlandii, by na południowo-zachodnim wybrzeżu wyspy zgłębiać starą historię o intrydze, magii i starożytnym kamiennym aniele.
Nie mogła się doczekać chwili, gdy zaszyje się w wynajętej irlandzkiej chatce z przyborami do malowania, laptopem, aparatem i dobrymi butami.
Przez sześć następnych tygodni będzie mogła rozmyślać, marzyć, rysować, malować, badać i, być może, pogodzić się ze swoją przeszłością. A dokładniej, z przeszłością jej matki.
Ale wcześniej musiała odwiedzić matkę i pójść na przyjęcie w Bostonie. Na horyzoncie pojawił się domek, przytulony do wiecznie zielonego pagórka nad potokiem. Keira słyszała jego szum i czuła, jak woda chłodzi wilgotne późnowiosenne powietrze. Wokoło świergotały ptaki – pewnie sikorki.
Keirę dzieliły dwie godziny drogi od Bostonu, ale zdawało jej się, że trafiła na zupełnie inną planetę. Pociła się w czerwcowym upale, była rozczochrana, a nogi miała całe w błocie. Żałowała, że nie włożyła długich spodni zamiast szortów, w razie gdyby jej samotny komar wezwał posiłki.
Komar, który dorwał Keirę na ślepej drodze gruntowej, przy której zostawiła samochód, i dotrzymywał jej towarzystwa podczas długiej wędrówki przez las, pokonał z nią ostatnie kilka metrów ścieżki.
Stanęła na płaskim szarym kamieniu, który służył jako schodek do tylnych drzwi domu. Matka sama zbudowała tę chatkę z miejscowego drewna. Nie przyjęła pomocy rodziny i znajomych. Wynajęła fachowców tylko do robót, z którymi nie mogła sobie poradzić sama.
W domu nie było centralnego ogrzewania, elektryczności, kanalizacji. Matka nie miała telefonu, radia, telewizji, nie wspominając o samochodzie. Do domu nie docierała poczta.
Mroźne zimowe noce musiały być tu nieznośne, a nawet niebezpieczne, ale Keira wiedziała, że mama nigdy by się nie poskarżyła. Wybrała proste, surowe życie religijnej ascetki. Nikt jej go nie narzucił.
Keira zajrzała do środka przez siatkę w drzwiach. Na szczęście minimalistyczny styl życia jej matki dopuszczał moskitierę. Dzięki niej wstrętny komar zostanie za drzwiami.
– Cześć, mamo. To ja, Keira.
Jak gdyby jej matka miała inne dzieci. Jak gdyby po odcięciu się od świata zapomniała, jak ma na imię jej jedyna córka.
Keira odwiedziła mamę kilka tygodni wcześniej, ale nie na długo.
Spędziły ze sobą niewiele czasu w ciągu ostatnich paru lat, nie mówiąc o ostatnich osiemnastu miesiącach, od kiedy mama wybrała tę drogę.
Zawsze była religijna. Keira szanowała jej wiarę, ale to życie pustelniczki było nie w porządku – pomyślała, odganiając nieustępliwego komara.
– Keira! – zawołała radośnie mama. – Wchodź, jestem we frontowym pokoju. Zostaw buty na progu, dobrze?
Zrzuciła buty i weszła do kuchni – a raczej tego, co ją udawało. Było w niej kilka prostych szafek i podstawowe urządzenia kuchenne, które mama wygrzebała na wyprzedażach. Ksiądz namówił ją na kupno lodówki zasilanej gazem. Próbował też przekonać do kuchenki gazowej i najskromniejszego wodociągu – choćby tylko kranu z zimną wodą – ale mama nie dała się namówić. Twierdziła, że zawsze, może poza najmroźniejszymi dniami, mogła przynieść sobie wodę z pobliskiego strumyka.
Przekonanie do czegoś Eileen O’Reilly Sullivan nigdy nie było łatwym zadaniem.
Keira przeszła po nierównej sosnowej podłodze do głównego pokoju. Mama, ubrana w luźną bluzkę i spodnie z gumką w pasie, wstała z wysokiego stołka przy brzozowym blacie, który służył za biurko. Jej prosto obcięte siwe włosy nasunęły Keirze skojarzenia z zakonnicą, jednak mimo religijnego życia matka nie złożyła ślubów.
– Dobrze cię znów widzieć, Keiro.
– Ciebie też – powiedziała szczerze Keira. By zobaczyć się z matką, musiała przyjechać tutaj – mama nie odwiedziłaby jej w Bostonie. – Ładnie tu. Miło i przytulnie.
– To mój dom.
Matka usiadła z powrotem na stołku. Z okna za jej plecami rozciągał się malowniczy widok na zielony pagórek nad strumykiem, który podobał się Keirze. Jednak choć od czasu do czasu także odczuwała potrzebę bycia samej, nie mogłaby tu mieszkać.
Ciepły powiew wiatru wpadł do maleńkiej chatki. Nie licząc drewnianego krzyża, ściany głównego pokoju były gołe. Poza biurkiem i stołkiem stało w nim jeszcze żelazne łóżko z cienkim materacem, bujane krzesło i wąska komódka. Mały żelazny piecyk był nie tylko jedynym źródłem ciepła w domu, ale też miejscem, gdzie matka gotowała wszystkie posiłki. Sama rąbała drewno na opał.
Ziemia, na której stał dom, należała do małżeństwa z południowego Bostonu. Oni sami mieszkali za lasem, na drugim końcu ścieżki, którą obrała Keira, idąc do matki. Uważała, że są po części odpowiedzialni za odwrót jej matki od świata – od jej własnej rodziny. Pozwolili jej wybrać miejsce na domek i nie wtrącali się, aż w końcu matka wprowadziła się tu poprzedniego lata.
Rok w tym miejscu, pomyślała Keira. Rok, a ona wygląda na szczęśliwszą niż kiedykolwiek.
– Naprawdę dobrze cię widzieć, słońce – powiedziała cicho matka.
– Nie chcę przeszkadzać ci w pracy.
– Tym się nie przejmuj.
Na biurku leżał arkusz taniego papieru do szkicowania. Zanim matka zaszyła się w lesie, prowadziła sklep z przyborami dla artystów w małym miasteczku w New Hampshire, do którego wprowadziła się jako wdowa z małą córeczką. Po latach stała się biegła w kaligrafii oraz trudnej sztuce pozłacania. Dorabiała naprawianiem złoconych ram i luster, a także tworzeniem wymyślnych zaproszeń ślubnych. Teraz połączyła swoje umiejętności, oddając się niemal zapomnianej sztuce iluminowania rękopisów. Małżeństwo, które pozwoliło jej wybudować dom na swojej ziemi, znalazło też kogoś, kto był gotów zapłacić jej za zilustrowanie kilku fragmentów Biblii. Klient poprosił o celtycki styl i wybrał fragmenty, ale całą resztę pozostawił jej decyzji.
To była żmudna praca – spokojna, fachowa, wymagająca wyobraźni. Matka miała wszystkie przybory pod ręką – pędzle, pióra, farby, stalówki do kaligrafii, narzędzia do złocenia, tkaninę do polerowania i gładziki.
– Pracujesz nad własną Księgą z Kells – powiedziała Keira z uśmiechem.
Matka pokręciła głową.
– Księga z Kells to arcydzieło. Mówią, że to dzieło aniołów. A ja jestem tylko człowiekiem.
Kolejny podmuch wiatru zatrząsł drzewami na wzgórzu. W powietrzu wisiała burza. Zbliżający się zimny front miał przepędzić wilgotne powietrze, które od tygodnia panowało nad Nową Anglią. Keira chciała wrócić do samochodu, zanim zacznie padać.
– Widziałaś Księgę z Kells, kiedy studiowałaś w Irlandii?
– Tak. – Głos matki był chłodny, opanowany. Przeniosła wzrok na białą kartkę papieru, jak gdyby wyobrażała sobie skomplikowany, tysiącletni zdobiony manuskrypt. – Nigdy jej nie zapomnę. To, co ja robię, jest zupełnie inne. O wiele prostsze.
– Będzie wspaniałe.
– Dziękuję. Księga z Kells składa się głównie z czterech ewangelii, ale ja mam zacząć od wygnania Adama i Ewy. – Oczy matki, o dziwnym bławatkowym odcieniu błękitu, zalśniły w nagłym przypływie dobrego humoru. – Jeszcze nie wybrałam odpowiedniego węża.
Keira zwróciła uwagę na serię małych szkiców przyklejonych do blatu.
– To dopiero dzikie węże. Nie trafia cię szlag, kiedy tak siedzisz sobie sama i rysujesz węże i błyskawice?
Mama roześmiała się.
– Niestety, żadnych błyskawic. Chociaż... – Zamyśliła się na chwilę. – Nie wiem, Keiro, może coś w tym jest. Jasna błyskawica w rajskim ogrodzie to całkiem niezły pomysł, nie uważasz?
Keira poczuła, jak opuszcza ją napięcie. W styczniu, po krótkim pobycie w San Diego, przeprowadziła się do Bostonu. Mogła zostać w San Diego albo przenieść się do Miami, Mozambiku albo na Tahiti – albo do Irlandii, pomyślała. Do krainy jej przodków.
Kraju jej ojca. Prawdopodobnie.
Keira myślała, że będą się częściej spotykać, gdy zamieszka bliżej. Przywędrowała tutaj w rakietach śnieżnych z nadzieją, że matka będzie żywa i przy w miarę zdrowych zmysłach. Zastała ją w ciepłym i przytulnym domku z garnkiem chili bulgoczącym na piecyku, zadowoloną z surowej rutyny pracy i modlitwy.
Przypływ humoru u mamy nie trwał długo, a figlarna iskierka w jej oczach zgasła niemal natychmiast. Wystudiowana obojętność sprawiła, że jej twarz stała się bez wyrazu. Świadomie wycofała się z zaangażowania w sprawy świata. W tym wypadku – świata, który uosabiała jej córka.
Keira starała się nie czuć urażoną.
– Przyszłam się pożegnać. Jutro wyjeżdżam do Irlandii na sześć tygodni.
– Sześć tygodni? To długo.
– To będzie inna podróż niż dotychczas. – Keira zawahała się, po czym dodała: – Wynajmę domek na południowo-zachodnim wybrzeżu. Na półwyspie Beara.
Matka spojrzała na zalesione zbocze. Drugie drzwi otwierały się na jeszcze jeden kamienny schodek i małe podwórko z ogródkiem warzywnym, ogrodzonym od saren i Bóg wie jakich jeszcze zwierząt.
W końcu westchnęła.
– Zawsze byłaś taka niespokojna.
To prawda, pomyślała Keira. Jako dziecko przemierzała lasy z blokiem rysunkowym i kredkami. Na uniwersytecie nie przepuściła żadnej okazji, by gdzieś pojechać. Wędrowała po zachodniej części kraju z przyjaciółmi, wskoczyła na kuter rybacki z chłopakiem, spędziła lato w Paryżu niemal bez pieniędzy. Po studiach próbowała różnych rzeczy, zanim całkowicie oddała się temu, co kochała najbardziej – rysowaniu, malowaniu, folklorowi. Z powodzeniem połączyła swoje zainteresowania, zyskując sławę ilustratorki poezji i opowieści ludowych. Mobilna praca pozwalała jej zaspokajać swoją potrzebę przygody, co było dodatkową zaletą.
– Kiedy byłam tu ostatnio – powiedziała – wspomniałam ci o projekcie, w który jestem zaangażowana. Pracuję z profesorem z Irlandii, który organizuje konferencję o folklorze irlandzkim w przyszłym roku. Część jej odbędzie się w Bostonie, a część w Cork.
– Pamiętam – odpowiedziała matka.
– Jednym z tematów będą Irlandczycy, którzy wyemigrowali do Ameryki w dwudziestym wieku. Zdecydowałam się zebrać i zilustrować ich historie. Babcia opowiedziała mi jedną tuż przed śmiercią. Była z West Cork...
– Wiem. Keiro... – Oczy matki były pełne smutku.
– O co chodzi? Byłam już w Irlandii. Nie na półwyspie Beara, ale... Mamo, czyżbyś bała się, że wpadnę na swojego ojca?
– Twoim ojcem był John Michael Sullivan.
Ale Keira mówiła o swoim biologicznym ojcu. Jej mama jako dziewiętnastolatka wróciła w ciąży z letniej szkoły w Irlandii. Gdy Keira miała roczek, mama wyszła za Johna Sullivana, starszego o dziesięć lat elektryka z południowego Bostonu. Dwa lata później zginął w wypadku samochodowym, a matka z Keirą wyprowadziły się z Bostonu i rozpoczęły nowe życie.
Keira nie miała wspomnień z nim związanych, ale gdy patrzyła na jego zdjęcia, ogarniała ją przytłaczająca czułość, wdzięczność i smutek, jak gdyby jakaś jej część jednak go pamiętała. Matka nigdy nie opowiadała o tej podróży do Irlandii trzydzieści lat temu. Biologicznym ojcem Keiry mógł być ktokolwiek: jakiś turysta ze Szwecji albo inny student z Ameryki.
Zastanawiała się przez chwilę, po czym powiedziała:
– Skontaktowała się ze mną pewna kobieta z twojej ulicy w Bostonie, która usłyszała o moim projekcie. Opowiedziała mi niesamowitą historię o trzech braciach, którzy walczą ze sobą nawzajem i z elfami o starożytnego kamiennego anioła...
– Patsy McCarthy – powiedziała matka obojętnie.
– Tak. Wspomniała, że opowiedziała ci tę historię, zanim pojechałaś do Irlandii. Bracia wierzyli, że ta figurka to jeden z aniołów, które odwiedzały świętą Itę. A elfy – że to nie żaden anioł, tylko jeden z nich, zamieniony w kamień. Ta historia jest jeszcze ciekawsza.
– Pani McCarthy opowiadała ich wiele.
– Jej dziadek usłyszał ją, gdy pracował w kopalni miedzi na półwyspie Beara. Opowiedział ją Patsy, gdy była małą dziewczynką. Nazwa wsi, w której mieszkali bracia, nie jest podana, ale znamy wystarczająco dużo szczegółów...
– Żeby ją ustalić. Tak, wiem.
– I to miejsce, w którym mieszkał mnich pustelnik. Można spróbować je znaleźć, jeśli zna się opowieść. – Keira odczekała chwilę, ale gdy mama nie odpowiedziała, mówiła dalej: – Patsy powiedziała, że chciałaś odszukać wieś i chatkę pustelnika, gdy byłaś w Irlandii przed moim urodzeniem.
– Jest bardzo utalentowaną gawędziarką.
– To prawda.
Matka uniosła mały, niemal przezroczysty arkusz złota do światła, które wpadało przez okno. Użycie złota – prawdziwego złota – cechowało autentyczny iluminowany manuskrypt, ale Keira wiedziała, że jest jeszcze za wcześnie, by pozłacać dzieło matki.
– Czy wiesz, jaka jest różnica między grzechem i złem, Keiro?
Keira nie miała ochoty rozmawiać o grzechu i złu. Chciała porozmawiać o starej historii Patsy, o magii, intrygach i elfach.
– Nie myślę o tym zbyt często.
– Adam i Ewa zgrzeszyli. – Matka obróciła arkusz złota w taki sposób, by błyszczał w świetle późnego popołudnia. – Chcieli zadowolić Boga, ale ulegli pokusie. Żałowali swojego nieposłuszeństwa. Nie czerpali przyjemności z tego, co zrobili.
– Innymi słowy, zgrzeszyli.
– Tak, ale wąż to zupełnie inna sprawa. Rozkoszuje się swoimi złymi uczynkami. Cieszy się z tego, że krzyżuje szyki Bogu. Wydaje mu się, że jest zaprzeczeniem Boga. W przeciwieństwie do Adama i Ewy wąż nie popełnił grzechu w raju. Wybrał zło.
– Mamo, naprawdę nie wiem, jak możesz wytrzymać, myśląc o takich rzeczach w samotności.
Matka położyła cienki złoty płatek na śnieżnobiałej kartce. Keira wiedziała z doświadczenia, że ze złotymi płatkami pracuje się ciężko, ale za to są elastyczne i mogą wytrzymać duży nacisk, nie rozpadając się na kawałki. Jeśli się je właściwie nałoży, wyglądają jak jednolita złota powierzchnia, a nie jedynie strzępki złota.
– Wszyscy grzeszymy, Keiro – powiedziała matka bez cienia uśmiechu – ale nie wszyscy jesteśmy źli. Diabeł to rozumie. Zło jest szczególnym stanem duszy.
– Czy to ma coś wspólnego z Irlandią? Z tym, co się stało, kiedy...
– Nie. To nie ma nic wspólnego z Irlandią. – Matka wzięła głęboki oddech. – No więc jak idzie praca?
Keira poczuła się, jakby została zlekceważona, i być może o to chodziło mamie. Jednak zdusiła w sobie zdenerwowanie nagłą zmianą tematu. Wiedziała, że nie przyszła do tego lasu, by oceniać matkę ani nawet po to, by się czegoś od niej dowiedzieć. Przyszła się po prostu pożegnać przed wyjazdem z Bostonu.
– Świetnie, dziękuję.
Po co miała się wdawać w szczegóły, skoro świat już nie interesował jej matki?
– Miło mi to słyszeć. Dziękuję, że wpadłaś. – Wstała i przytuliła Keirę na pożegnanie. – Żyj własnym życiem, kochanie. Nie pogrążaj się do reszty w tych starych historiach. I proszę, nie przejmuj się mną. Radzę sobie dobrze.
Wracając przez las, Keira powstrzymała chęć spojrzenia przez ramię, czy nie ma tam diabła ani węży. Zamiast tego przypomniała sobie, jak była małą dziewczynką, a mama śpiewała jej irlandzkie piosenki i czytała różne historie. O wróżkach, czarodziejach i gigantach, o hobbitach, elfach i panach ciemności, książętach i księżniczkach, wiedźmach, skrzatach, szewcach, odkrywcach i awanturnikach.
Jak to się stało, że taka towarzyska, kochająca zabawę kobieta wylądowała na tym pustkowiu?
Ale Keira musiała przyznać, że dostrzegała znaki tego, co miało nastąpić. Obserwowała u matki momenty przygnębienia i poczucia winy, tęsknoty za spokojem, którego nie mogła osiągnąć.
Mama zarzekała się, że nie odrzuciła świata ani swojej rodziny, tylko praktykowała wiarę na swój prywatny, głęboki sposób. Twierdziła, że jest częścią wielowiekowej klasztornej tradycji.
Bez wątpienia była to prawda, ale Keira nie wierzyła, że ta ucieczka do odosobnionego domku w lesie była spowodowana tylko i wyłącznie wiarą. Słuchając historii Patsy McCarthy, zaczęła się zastanawiać, czy podróż matki do Irlandii trzydzieści lat temu nie miała wpływu na jej późniejszy wybór życia pustelniczki.
Jeszcze jeden komar – a może ten sam – znalazł Keirę. Bzycząc nad jej uchem, sprowadził ją z powrotem na ziemię, do jej własnego życia. Zamachnęła się na niego, zmierzając wąską leśną ścieżką w stronę ślepej uliczki, przy której zaparkowała samochód.
W historii o trzech braciach, elfach i kamiennym aniele nie chodziło o garniec złota na końcu tęczy. Ta opowieść, pomyślała Keira, była raczej o związkach rodzinnych i głębokim ludzkim pragnieniu kontaktu z innymi, pragnieniu powodzenia i szczęścia.
A przede wszystkim był to po prostu świetny materiał – fascynująca historia, którą Keira mogła zilustrować i opowiedzieć na kartach swojej nowej książki.
„Mówią, że kamienny anioł leży pogrzebany w ruinach chaty starego mnicha po dziś dzień”.
Może tak, a może nie. Patsy McCarthy, a przed nią jej dziadek, mogli przez lata ubarwiać tę historię. To jednak nie miało znaczenia. Keira połknęła bakcyla i nie mogła się doczekać podróży do Irlandii.
Wcześniej musiała wrócić do Bostonu na przyjęcie i aukcję charytatywną na rzecz konferencji folklorystycznej, dzięki której znalazła się przecież w kuchni Patsy.
Po raz ostatni spojrzała w stronę lasu. Chciała, by jej matka mogła zjawić się na wieczornym przyjęciu.
– Nie tylko ze względu na mnie, mamo – wyszeptała. – Ze względu na ciebie.ROZDZIAŁ DRUGI
Ogród Miejski
Boston, Massachusetts
17 czerwca
godz. 19.00
Victor Sarakis nie pozwolił, by zatrzymała go ulewa.
Nie mógł.
Musiał ostrzec Keirę Sullivan.
Krople deszczu rozpryskiwały się na asfaltowych alejkach w Ogrodzie Miejskim, wiktoriańskiej oazie w centrum Bostonu. Przyspieszył kroku, żałując, że nie wziął parasola lub choćby kurtki z kapturem. Ale nie miał daleko. Po wyjściu z ogrodu musiał już tylko przejść przez Charles Street i dojść Beacon Street do budynku stojącego tuż koło zwieńczonego złotą kopułą Massachusetts State House.
Uda mu się. Musi się udać.
Szare, stłumione światło i zadziwiająco silny deszcz wprawiły go w przygnębienie i jeszcze bardziej zaniepokoiły.
– Keira nie może jechać do Irlandii.
Zdziwił się, że wypowiedział te słowa na głos. Choć wielu ludzi nie uważało go za zupełnie zdrowego na umyśle, nigdy wcześniej nie mówił do siebie.
– Nie może szukać kamiennego anioła.
Był przemoczony do nitki. Będzie wyglądał jak szaleniec, kiedy zjawi się w eleganckim budynku, gdzie odbywa się aukcja, w której bierze udział Keira. Nie może pozwolić, by to go powstrzymało. Musi ją przekonać, by go wysłuchała. Powiedzieć jej, z czym będzie musiała się zmierzyć.
Co chce ją dopaść.
Zło.
Czyste zło.
Nie szaleństwo, nie grzech, ale zło.
Victor musi ostrzec ją osobiście. Nie może powiadomić władz i zostawić im tej sprawy. Musi powstrzymać Keirę przed wyjazdem do Irlandii. Potem będzie się zastanawiał, jak poinformować policję. Co powiedzieć.
– Victor.
Wydawało mu się, że wiatr niesie jego imię.
Ciepły, intensywny deszcz lał się strumieniami po jego twarzy, plecach, wlewał do butów. Zwolnił.
– Victor.
A więc głos nie był tylko wytworem jego wyobraźni.
Spojrzał w stronę płytkiego stawu. Deszcz bębnił o lustro szarej wody. Słynne łódki z łabędziem na rufie były przycumowane na noc. Podczas burz w Ogrodzie Miejskim nie było nikogo.
Żadnych świadków.
Victor zaczął biec. Zastanawiał się, co ma robić. Mógł podążać alejkami w stronę Charles Street albo spróbować uciec przez płytki staw.
Ale już wiedział, że nie ma ucieczki.
– Victor.
Zachwiał się. Nie mógł biec tak szybko. Nie był wysportowany, ale nie o to chodziło.
Nie mógł prześcignąć takiego zła.
Nie mógł prześcignąć wysłannika diabła.
Nikt nie mógł.ROZDZIAŁ TRZECI
Beacon Hill
Boston, Massachusetts
17 czerwca
godz. 20.30
Nie po raz pierwszy w życiu Simon Cahill wdał się w dyskusję z upartym snobem. Tym razem w Bostonie, ale równie dobrze mógłby to zrobić w Nowym Jorku, San Francisco, Londynie albo Paryżu. Bywał we wszystkich tych miastach. I cenił sobie ciekawy spór, zwłaszcza z kimś tak nieznośnym i pretensjonalnym jak Lloyd Adler.
Adler wyglądał na czterdzieści kilka lat. Miał na sobie dżinsy, pogniecioną czarną lnianą marynarkę i biały T-shirt. Siwiejące włosy związał w kucyk. Wskazał na akwarelę przedstawiającą kamienną irlandzką chatkę, która wisiała po drugiej stronie eleganckiego salonu.
– Keira Sullivan przypomina raczej Tashę Tudor albo Beatrix Potter niż Picassa, nie sądzisz, Simon?
Być może, ale Simona to nie obchodziło. Artystka, o której była mowa, powinna już się zjawić. Adler też zaczął narzekać z tego powodu, ale jej opieszałość nie powstrzymała kilku osób przed licytowaniem dwóch obrazów, które ofiarowała na aukcję. Na drugim była wróżka albo elf, czy coś w tym rodzaju, w magicznej dolinie. Dochód przeznaczono na konferencję o irlandzkim i irlandzko-amerykańskim folklorze w Bostonie i Cork.
Keira Sullivan była nie tylko popularną ilustratorką, ale także wytrawną znawczynią tego folkloru.
Simon nie przyjrzał się uważniej żadnemu z jej obrazów. Tydzień temu był w Armenii, ratował ludzi, którzy przeżyli niszczycielskie trzęsienie ziemi. Zginęło ponad sto osób. Mężczyźni, kobiety, dzieci.
Głównie dzieci.
Teraz był w garniturze – drogim garniturze – i pił szampana w salonie na parterze eleganckiej dziewiętnastowiecznej kamienicy z widokiem na park Boston Common. Pomyślał, że zasłużył na to, by wzięto go za snoba.
– Beatrix Potter to ta od „Piotrusia Królika”?
– Tak, oczywiście.
Simon sięgnął po jeszcze jeden kieliszek szampana. Był niezły. Simon nie pozował na znawcę. Lubił to, co lubił, i nie przejmował się resztą.
– Kiedy byłem dzieckiem, mama ozdobiła mój pokój scenami z „Piotrusia Królika” wyhaftowanymi krzyżykiem.
– Słucham?
– Haft krzyżykowy. No wiesz, liczysz te nitki i ... – Simon urwał celowo i wzruszył ramionami. Wiedział, że nie wygląda na kogoś, kto miał w dzieciństwie króliczki na ścianach, ale mówił prawdę. – Tak się zastanawiam, co też się stało z moimi małymi króliczkami.
Adler zmarszczył czoło i zachichotał.
– To zabawne – powiedział, jak gdyby nie wierząc, że Simon mówi serio. – Keira Sullivan jest dobra w tym, co robi, oczywiście, ale serce mi się kraje, gdy widzę, że jej akwarele odwracają uwagę od kilku bardzo ciekawych prac. To wstyd, naprawdę.
Simon spojrzał na Adlera, który gwałtownie poczerwieniał i ruszył w tłum, mamrocząc, że musi się z kimś przywitać.
Dyskusje z nim tak się zwykle kończyły, pomyślał Simon. Dopił szampana, odstawił pusty kieliszek i wziął sobie pełny z innej tacy. Dobry katering, dobra zabawa. Większość gości na przyjęciu była elegancko ubrana. Z zasłyszanych strzępów rozmów zorientował się, że byli wśród nich bardzo różni ludzie: pracownicy naukowi, studenci, artyści, muzycy, etnologowie, dobroczyńcy, kilku księży, politycy i bogaci kolekcjonerzy sztuki.
Oraz przynajmniej dwoje policjantów, ale Simon trzymał się od nich z daleka.
– Lloyda Adlera nie tak łatwo wystraszyć – powiedział Owen Garrison, kręcąc głową.
Owen był szczupły i przystojny, tak jak wszyscy Garrisonowie. Simon miał posturę byka. Trudno to inaczej ująć.
– Dziś jestem grzeczny – uśmiechnął się, zuchwale wystawiając mały palec, gdy popijał szampana. Owen przewrócił tylko oczami. Simon stwierdził, że wypił już dość i odstawił kieliszek na stolik. Zbyt dużo bąbelków i wda się w bójkę. – Nic mu nie powiedziałem.
– Nie musiałeś. Wystarczyło jedno spojrzenie, żeby czmychnął.
– Niemożliwe. Jestem czarujący. Wszyscy tak mówią.
– Nie wszyscy.
Może i tak, ale Simon zwykle dobrze dogadywał się z ludźmi. Przyszedł na przyjęcie ze względu na Owena, do którego krewnych, nieprzypadkowo, należał ten budynek. Garrisonowie byli arystokratyczną rodziną, która przeprowadziła się z Bostonu do Teksasu po śmierci siostry Owena, Dorothy, gdy ta miała czternaście lat. To była straszna historia. Jedenastoletni wówczas Owen widział, jak jego siostra spada z urwiska i tonie obok letniego domu Garrisonów w Maine. Nie mógł zrobić nic, by ją uratować.
Simon przypuszczał, że tamto bolesne doświadczenie stało się główną przyczyną, dla której Owen założył Fast Rescue, międzynarodową organizację ratunkową. Miała siedzibę w Austin i utrzymywała się głównie ze środków prywatnych. Wysyłała – w ciągu dwudziestu czterech godzin – profesjonalne grupy ratownicze złożone z ochotników na miejsce katastrofy, naturalnej lub spowodowanej przez człowieka.
Simon był ochotnikiem w Fast Rescue od osiemnastu miesięcy. Ta decyzja pogmatwała jego życie bardziej, niż przypuszczał. I to nie dlatego, że misja w Armenii wypadła w szczególnie niedogodnym dla niego momencie.
Owen, który sam był profesjonalnym ratownikiem, też miał na sobie drogi garnitur, ale i tak zdawał się nie pasować do domu, który jego pradziadek kupił sto lat temu. Wnętrze było urządzone w barwach beżu i zieleni – najwyraźniej ulubionych kolorach Dorothy. Parter przeznaczono na spotkania i przyjęcia, pierwsze i drugie piętro mieściło biuro fundacji nazwane imieniem Dorothy i zajmującej się projektami, które mogłyby być jej bliskie.
Owen zerknął na główne drzwi wejściowe.
– Wciąż ani śladu Keiry Sullivan. Jej wujek się niecierpliwi.
Jej wujkiem był Bob O’Reilly, starszy brat matki i jeden z dwójki detektywów bostońskiej policji obecnych na przyjęciu. Drugim była Abigail Browning, narzeczona Owena. O’Reilly był potężnym, piegowatym rudzielcem z kilkudziesięcioletnim stażem pracy w policji. Abigail miała trzydzieści kilka lat, ciemne włosy, szczupłą sylwetkę i opinię wschodzącej gwiazdy w wydziale zabójstw.
Była córką Johna Marcha, dyrektora FBI, przez którego związek Simona z Fast Rescue skomplikował się. Simon pracował kiedyś dla Marcha. Właściwie nadal to robił. Tak jakby.
Simon postanowił unikać Abigail i O’Reilly’ego. Wiedział, że oboje bezbłędnie wykryją każde jego kłamstwo.
– Czy mamy się martwić o zabłąkaną artystkę?
– Jeszcze nie. Leje. Red Sox dziś grają – pewnie już ich wypłukało. Jazda w tę pogodę musi być koszmarem.
– Nie możesz do niej zadzwonić?
– Nie ma komórki. Ani telefonu u siebie na górze.
– Dlaczego?
– Taka już jest.
Niezbyt odpowiedzialna, pomyślał Simon. Słyszał, choć szczególnie go to nie interesowało, że Keira wynajmowała kawalerkę na ostatnim piętrze kamienicy Garrisonów. Miała tam mieszkać do czasu podjęcia decyzji, czy pozostanie w Bostonie. Rozumiał jej potrzebę przemieszczania się – nie bez powodu sam mieszkał na łodzi.
– Abigail licytuje jeden z obrazów Keiry – powiedział Owen.
– Wróżki czy chatkę?
– Chyba chatkę.
Były to radosne obrazy świadczące o bogatej wyobraźni. Keira miała talent do tworzenia nastroju – pół realnego, pół fantastycznego miejsca, w którym aż chciało się być. Jej prace nie były sentymentalne, nie wyrażały niepokoju i zaabsorbowania sobą. Obraz z chatką czy wróżkami nie był Simonowi do niczego potrzebny. Przede wszystkim nie miał domu, w którym mógłby go powiesić.
Rozległa się irlandzka melodia. Simon dostrzegł w przeciwległym rogu zespół młodych muzyków, którym gra na tradycyjnych instrumentach najwyraźniej sprawiała wiele radości. Rozpoznał flażolet irlandzki, harfę, bodhran, mandolinę, skrzypce i gitarę.
Nieźle, pomyślał. Lubił irlandzką muzykę.
– Dziewczyna, która gra na harfie, to Fiona O’Reilly – powiedział Owen. – Najstarsza córka Boba.
Simon nie był pewien, czy chce wiedzieć coś więcej o znajomych Owena z Bostonu, szczególnie tych związanych z egzekwowaniem prawa, lub o ich krewnych. To zbyt skomplikowane. Zbyt niebezpieczne. Igrał z ogniem.
Wzrok Owena powędrował z powrotem w stronę narzeczonej. Miała na sobie prostą czarną sukienkę, śmiała się i podrygiwała w rytm żwawej muzyki. Zauważyła, że na nią patrzy, i pomachała mu z jeszcze szerszym uśmiechem. Razem z Owenem starali się ustalić datę ślubu. Simon planował wyjechać na ten czas z kraju.
– Nie możesz powiedzieć jej o mnie, Owen.
– Wiem. – Oderwał wzrok od Abigail i westchnął. – Sama się dowie, że nie jesteś zwykłym ochotnikiem. Odkryje twoje powiązania z jej ojcem. I to, że zataiłem je przed nią. A wtedy dostanie się nam obojgu.
– I zasłużymy na to. Ale i tak nie możemy jej powiedzieć. Moje stosunki z Marchem są tajne. Nie powinniśmy o nich tutaj rozmawiać.
Owen skinął głową.
Simona ogarnęło współczucie dla przyjaciela.
– Przepraszam, że stawiam cię w takiej sytuacji.
– To nie twoja wina. Tak się po prostu stało.
– Powinienem był skłamać.
– Skłamałeś. Po prostu nie uszło ci to na sucho.
Piosenka się skończyła. Zespół zaczął grać „Wschód księżyca” – balladę, którą Simon znał z pubów w Dublinie na tyle dobrze, że mógłby ją zanucić. Ale nie zanucił, bo skoro wzięto go już za krytyka sztuki – a przynajmniej snoba – za chwilę ktoś mógłby go wziąć za krytyka muzycznego. Wtedy musiałby na nowo przemyśleć swój stosunek do życia, a przynajmniej wszcząć bójkę.
– W pewnym sensie – powiedział – moje kłamstwo było prawdziwsze niż prawda.
Owen podniósł kieliszek szampana.
– Tylko ty mogłeś wymyślić coś takiego, Simon.
– Są fakty i jest prawda. To nie zawsze jedno i to samo.
Uwagę Simona zwróciło zamieszanie koło wejścia. Postanowił dać sobie spokój z tłumaczeniem, co miał na myśli.
W drzwiach stała przemoczona kobieta. Z jej długich blond włosów spływała woda.
– Zabłąkana artystka, jak mniemam.
Wypowiadając te słowa, zauważył, że coś jest nie tak. Owen wstrzymał oddech i Simon wiedział, że jego przyjaciel też to dostrzegł. Kobieta – musiała być Keirą Sullivan – była nienaturalnie blada i chwiała się na nogach. Szeroko otwartymi oczami zdawała się szukać kogoś wśród tłumu.
Simon ruszył naprzód, Owen tuż za nim. Gdy podeszli do niej, ożywiła się trochę. Wyprostowała się i odgarnęła mokry kosmyk z twarzy. Była ubrana jak na wycieczkę do lasu. Miała w sobie coś z wróżki: błękitne oczy otoczone czarnymi rzęsami i jasne włosy, na pół upięte, na pół rozpuszczone, sięgające niemal do łokci. Była szczupła i drobna.
Simon wiedział, że spotkało ją coś niedobrego.
– Tam jest ciało – powiedziała. – Mężczyzna. Nie żyje.
Tego Simon się nie spodziewał.
Owen ujął ją za nadgarstek.
– Gdzie, Keiro?
– W Ogrodzie Miejskim. Chyba się utopił.
Simon znał Boston na tyle dobrze, by wiedzieć, że Ogród Miejski jest niedaleko Beacon Street.
– Czy jest tam policja? – zapytał.
Pokiwała głową.
– Zadzwoniono pod dziewięćset jedenaście. Znaleźli go dwaj studenci Uniwersytetu Bostońskiego. Wszystkich nas złapał deszcz, ale oni szli przede mną i pierwsi zauważyli ciało. Było w stawie. Wyciągnęli je. To jeszcze dzieci. Byli w szoku... Nikt nie mógł już nic zrobić. – Nawet w tym trudnym momencie zdołała zachować spokój. Jej oczy się zwęziły. – Mój wujek tu jest, prawda?
– Tak – powiedział Simon, lecz nie był pewien, czy go usłyszała.
Zauważył, że Browning i O’Reilly zmierzają w stronę Keiry z dwóch stron sali. Wyraz ich twarzy wskazywał na to, że już dowiedzieli się o znalezionym ciele. W końcu mieli pagery i komórki.
Elegancki tłum, żwawa irlandzka muzyka, śmiech, stukanie kieliszków kontrastowały z poważną i przemoczoną postacią Keiry i z jej relacją o martwym mężczyźnie.
Abigail dotarła do Keiry pierwsza.
– Właśnie dowiedziałam się, co się stało. Chodźmy do foyer. Tam jest ciszej.
Keira ani drgnęła.
– Nic nie widziałam. Inaczej policjanci nie pozwoliliby mi się stamtąd ruszyć. – Była konkretna i opanowana. – Nie jestem świadkiem, Abigail.
Nagle Keira podskoczyła tak gwałtownie, że z jej włosów prysnęła woda, i czmychnęła do foyer, dalej od gapiów z sali. Simon domyślił się, że chciała uniknąć spotkania z wujem, który przedzierał się przez tłum w jej stronę.
Simon żałował, że już odstawił swój kieliszek.
– Ciekawe, kim był ten nieboszczyk.
Owen wyprostował się.
– Simon...
– Tylko się zastanawiam.
Zanim Owen mógł odpowiedzieć, zjawił się O’Reilly, wyraźnie niezadowolony z wieczoru.
– Gdzie jest Keira?
– Rozmawia z Abigail – odparł szybko Owen, jak gdyby nie chciał dopuścić do głosu Simona.
O’Reilly spojrzał w stronę wejścia.
– Dobrze się czuje?
– Wyjątkowo – powiedział Owen. – To nie ona znalazła ciało.
– Zgłosiła znalezienie. – O’Reilly’emu wyraźnie się to nie podobało. Wziął głęboki oddech. – Jak to możliwe, by dorosły człowiek utonął w stawie w Ogrodzie Miejskim? Ten staw ma sześćdziesiąt centymetrów głębokości. To nawet nie jest prawdziwy staw.
Dobre pytanie, ale Simon nie pospieszył z odpowiedzią. Wolał nie zwracać na siebie uwagi O’Reilly’ego.
Detektyw spojrzał na swoją córkę, Fionę, harfistkę. Jej zespół zrobił sobie przerwę.
– Muszę iść za Abigail i dowiedzieć się, o co w tym wszystkim chodzi – powiedział O’Reilly do Owena. – Mógłbyś przypilnować, żeby Fiona tu została, dopóki nie wrócę?
– Jasne.
– I Keira. Ją też tu zatrzymaj.
Owen wydawał się zaskoczony tą prośbą.
– Bob, przecież ona jest już dorosła...
– Tak, nieistotne. Uważaj tylko, żeby nie włóczyła się już po Ogrodzie Miejskim i nie narobiła sobie kłopotu. Ona taka już jest. Zawsze taka była.
– Nie ma powodu, by myśleć, że to coś więcej niż tylko nieszczęśliwy wypadek?
– Na razie nie – uciął O’Reilly i ruszył do foyer.
Tym razem Simon postanowił się wtrącić.
– Czy on jest w dobrych stosunkach ze swoją córką i siostrzenicą?
– W niezłych – odpowiedział Owen – ale Bob czasem zapomina, że Keira jest o dziesięć lat starsza od Fiony. I że Fiona ma dopiero dziewiętnaście lat. Skomplikowana rodzina.
– Jak wszystkie, nawet te najlepsze. – Simon przesunął się w stronę wejścia do foyer w momencie, gdy Keira zaczęła wchodzić boso po schodach, trzymając w ręku mokre buty i skarpetki. Była ładniejsza, niż przypuszczał. Zjawiskowo piękna. Zauważył, że jej wuj patrzy na nią spode łba. Uśmiechnął się i zwrócił do Owena: – Być może zwłaszcza te najlepsze.
Dziesięć sekund później oboje detektywi wyszli.
Zespół znów zaczął grać – tym razem spokojniejszą melodię.
Owen podszedł do Fiony O’Reilly, która spojrzała na niego zaniepokojona. Była piegowata, ale poza tym nie przypominała za bardzo ojca. Jej włosy miały leciutki rudawy odcień, lecz były niemal tak jasne jak włosy jej kuzynki. Urodą znacznie przewyższała ojca.
Tłum zdawał się nie mieć pojęcia o tym, co się stało. Kelnerzy wnieśli tace z ciepłymi przystawkami. Miniaturowe quiche ze szpinakiem, rożki z ciasta francuskiego z serem, nadziewane grzyby, koreczki z kurczaka. Simon nie był głodny. Dostrzegł Lloyda Adlera wymądrzającego się przed starszym małżeństwem, które chyba też uważało go za pretensjonalnego dupka.
Simon oddalił się od Adlera i podszedł do tylnej ściany, na której wisiały dwie akwarele Keiry.
Postanowił licytować tę z chatką, tylko po to, by się czymś zająć.
Akwarela przedstawiała białą kamienną chatkę na tle polnych kwiatów, zielonych pastwisk i oceanu. Żadna część Irlandii, którą odwiedził, tak nie wyglądała. Pomyślał, że o to właśnie chodzi – o stworzenie miejsca z wyobraźni i marzeń. Pięknego, idyllicznego miejsca. Nie z tego świata.
A przynajmniej nie ze świata, w którym żył i pracował.
Simon złożył ofertę, która praktycznie zapewniła mu wygranie aukcji. Mógł dać obraz Abigail i Owenowi. Nie zamierzał przyjść na ich wesele, ale prezent ślubny mógł im przecież wręczyć.
Kusiło go, by wybrać się do Ogrodu Miejskiego z detektywami, ale powstrzymał się. Widział już wystarczająco wiele trupów. Wiedział, że zobaczy kolejne.
Postanowił wypić jeszcze jeden kieliszek szampana, zjeść kilka koreczków z kurczakiem i poczekać, aż zjawi się tu sucha już i spokojniejsza Keira Sullivan.