- W empik go
Anioł Pitou - ebook
Anioł Pitou - ebook
Anioł Pitou – powieść historyczna Aleksandra Dumasa (ojca), stanowiąca trzecią część słynnego cyklu ‘Pamiętniki lekarza’ (‘Mémoires d'un médecin’). Losy tytułowego bohatera, młodego wieśniaka, przeplatają się z wybuchem Wielkiej Rewolucji Francuskiej, w której bohater bierze czynnie udział. Ponadto kontynuowane są losy bohaterów z powieści ‘Józef Balsamo’ i ‘Naszyjnik królowej’. (Za Wikipedią).
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7950-826-6 |
Rozmiar pliku: | 704 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ROZDZIAŁ I. W KTÓRYM CZYTELNIK ZAZNAJOMI SIĘ Z BOHATEREM TEJ POWIEŚCI I MIEJSCOWOŚCIĄ JEGO URODZENIA
Na granicy Pikardji i Soissonnais, na tej części terytorjum narodowego, które pod nazwą Isle de Françe, stanowiło stare dziedzictwo królów naszych, w pośrodku lasu rozciągającego się na przestrzeni tysiąca hektarów ziemi, wznosi się małe miasteczko Villers-Cotterets i ginie w cieniu wielkiego parku, założonego przez Franciszka I i Henryka II.
Villers-Cotterets słynie z tego, iż ujrzał w niem światło dzienne Karol Albert Demoustier, który w chwili, gdy się opowiadanie nasze zaczyna, pisał „Listy do Emilji o mitologji” chciwie przez płeć piękną owej epoki rozrywane.
Dodajmy, ku poetycznej sławie miasta (niechętni nazywają je mieściną, pomimo pałacu królewskiego i dwóch tysięcy czterechset mieszkańców), dodajmy, powiadam, dla dopełnienia poetycznej jego sławy, że położone jest o dwie mile od Leferté Milou, w którem urodził się Racine, a o osiem mil od Chateau-Thierry, gdzie Lafontaine przyszedł na świat boży, zaznaczmy nadto, że matka autora tragedji Britanicus i Athalie stąd także pochodziła, i powróćmy do królewskiego pałacu oraz dwóch tysięcy czterechset mieszkańców.
Budowę pałacu rozpoczął Franciszek I a skończył Henryk II, którego cyfra, połączona z cyfrą Katarzyny Medycejskiej, widnieje dotąd na frontonie.
Pałacyk ma także sławę swoją, służył bowiem za schronienie dla miłostek króla rycerza z panią d‘Estampes, i Ludwika Filipa Orleańskiego z piękną panią Montesson. Od śmierci tego ostatniego, stał pustką prawie, a nareszcie Filip Orleański, zwany później „Egalité”, przemienił go z rezydencji monarszej w zwyczajny domek myśliwski.
Co do dwóch tysięcy czterechset mieszkańców składali się oni:
1) Z kilku szlachciców, spędzających lato w pałacach okolicznych, a zimę w Paryżu, i za przykładem księcia mających tylko pied-a terre w miasteczku.
2) Z dosyć znacznej liczby mieszczan, codziennie w pogody i niepogody, podążających z parasolami w ręku, na zwykły spacer poobiedni, o ćwierć mili od miasta do szerokiego kanału, oddzielającego park od lasu i nazywanego kanałem „Huha!”, zapewne z powodu wykrzykników, jakie widok jego wyrywał z piersi astmatycznych, zadowolonych, że bez nadzwyczajnego zmęczenia, aż tak daleką drogę odbyły.
3) Z większości rzemieślników, pracujących cały tydzień i tylko w niedziele puszczających się na wycieczki — z jakich bogatsi współbracia codziennie korzystali — oraz
4) Z garści biedaków, dla których niedziele nie istniały, i którzy napracowawszy się ciężko przez sześć dni powszednich, wymykali siódmego do lasu, po to tylko, aby sobie nazbierać leżaniny na opał.
Naturalnie, gdyby sławetne Villers-Cotterets (Villerii-ad-Cotiam-Retix), miało nieszczęście być miastem na tyle ważnem w historji, iżby się archeologowie niem zajmowali, wiadomemby było na pewno, jak powstało i jak się rozwijało, jak z osady na wieś, ze wsi na miasto, się przedzierzgało, jak do szeregu lichych domków, rozrzuconych po obu stronach drogi wiodącej z Paryża do Soissons, przywabiało z powodu pięknego położenia coraz więcej mieszkańców, jak z tego znowu powodu powstawały coraz nowe ulice, jak wyrósł tak zwany rynek, zdobny dziś w ładne domy i w fontannę z poczwórnym zegarem słonecznym, jak wreszcie i kiedy — obok skromnego kościółka, położono fundamenty pod ten pokaźny zamek, to królewski, to książęcy, który dziś, smutną koleją losów, stanowi przytulisko włóczęgów i żebraków.
W epoce, w której się opowiadanie niniejsze zaczyna, zamek o jakim mowa, nie był już wprawdzie rezydencją książęcą, ale nie był też jeszcze norą żebraczą — był już pustym prawie, ale mieszkali w nim i dozorowali go jeszcze: stróż, ekonom i rządca. Okna tak te, co na park — jak i te, co na na tak zwany plac zamkowy wychodziły, szczelnie pozamykane, nadawały bardziej jeszcze posępny obraz miejscowości — w jednem końcu której znajdował się mały domek, zasługujący na to, aby mu słów kilka poświęcić.
Miał on przedewszystkiem tę szczególność, że mu widać było tylko plecy.
Ale jak plecy bywają niekiedy najpokaźniejszą częścią osobnika, tak i plecy tego domku, były najpoważniejszą jego częścią.
Domek należał do proboszcza, pełniącego jednocześnie obowiązki kapelana kościoła zamkowego, w którym co niedziela zawsze się msza święta odprawiała, i nadzorcy szkółki, przy której, dzięki jakimś łaskom nadzwyczajnym, istniały dwa stypendja — jedno dla kandydatów do szkoły w Plessis, drugie dla przechodzących do seminarjum w Soissons.
Oba stypendja płacił dom Orleanów, pierwsze nosiło nazwę syna regenta, drugie ochrzczone było imieniem ojca księcia; oba były przedmiotem pożądliwości rodziców, a przyczyną ciężkich zgryzot dla tych, którzy, aby je zdobyć, musieli łamać sobie łepetyny nad najprzerozmaitszemi ćwiczeniami czwartkowemi.
Otóż w pewien czwartek lipcowy, 1789 roku, w dzień zachmurzony przez burzę, ciągnącą od wschodu ku wschodowi, w chwili gdy na dzwonnicy, spicząstą dachówką pokrytej, wybiła godzina jedenasta, rozległo się naraz hura!... podobne do okrzyku całego pułku siepaczy, a zaraz potem, poprzez furtkę, pomiędzy akacjami prowadzącą do małego domku, wtłoczyła się gromada dzieci, które podzieliwszy się na placu na pięć czy sześć grup oddzielonych, dalejże zabawiać się w piłkę i gry inne.
Jednocześnie z temi malcami, odzianemi po większej części w bluzy wytarte na łokciach i w majtki dziurawe na kolanach, z malcami, których mieszkańcy domów nazywali pauprami, znaleźli się na placu chłopcy inni, chłopcy mądrzy, jak powiadały kumoszki, chłopcy, mający stać się dumą rodziców swoich.
Ci ostatni mieli na sobie bluzy całe i całe majtki, dzięki czemu byli przedmiotem nienawiści chłopców gorzej ubranych, i mniej pilnowanych.
Z min ich widać było, że byliby chętnie pobaraszkowali z „pauprami”, ale karność zmuszała ich pospieszać do domów rodzicielskich, gdzie czekały na nich podwieczorki w formie kromek chleba z masłem lub konfiturami.
Oprócz malców „pauprów” i chłopców „przyszłości”, była trzecia jeszcze grupa chłopców, którą nazwiemy grupą „próżniaków”.
Ci, nigdy nie przychodzili razem z innymi na plac zabawy, nigdy równie z innymi nie pospieszali do domów, bo prawie zawsze w kozie wysiadywali.
Gdy ich koledzy i towarzysze, podążali na piłkę lub do domów na przysmaki, oni ślęczeli w klasie nad wykończeniem nieodrobionych podczas lekcji zadań lub nad douczaniem się czegoś.
Gdybyśmy też w tej chwili udali się pod dom szkolny, usłyszelibyśmy, jak w trakcie tego, gdy jeden z „próżniaków” schodził spiesznie ze schodów, ruszając ramionami, niby osioł grzbietem, gdy chce jeźdźca z siebie zrzucić, głos jakiś podniesiony wykrzykiwał zapamiętale:
— A niedowiarku!... a potępieńcze!... a gadzino!... wynoś się gdzie pieprz rośnie: vade, vade! Byłem długo cierpliwy, mordowałem się trzy lata, ale tybyś cierpliwość samego Boga wyczerpał!... Wynoś się, niech cię moje oczy nie widzą!... Zabieraj sobie swoje wiewiórki, swoje żaby, jaszczurki, jedwabniki i chrabąszcze, i zmykaj do ciotki, jeżeli ją masz, do wuja, jeżeli posiadasz, do djabła wreszcie, jeżeli ci się podoba, bylem ja cię tylko nie oglądał.
— Kochany panie Fortier!... odpowiedział głosik cienki, płaczący, przebacz mi pan z łaski swojej, ulituj się pan nade mną. Czy godzi się tak gniewać za jeden barbaryzm i za kilka solicyzmów, jak je pan nazywasz?...
— Trzy barbaryzmy i siedem solicyzmów. Ośle jeden!... i to w zadaniu złożonem z dwudziestu pięciu wierszy!... wrzasnął pedagog rozzłoszczony.
— Czwartek, to dzień dla mnie nieszczęśliwy — odparł pokornie głosik cienki, ale gdybym jutro dobrze napisał, czyby mi pan zechciał przebaczyć?... Niech mi pan odpowie, mój panie!...
— Trzy lata powtarzasz mi to samo próżniaku!... Egzamin naznaczony został na pierwszego listopada, a ja dałem się uwieść prośbom twojej ciotki Anieli i podałem cię jako kandydata do stypendjum wakującego w Poisson. Ładnie będę wyglądał, gdy ci go odmówią, gdy o uczniu moim powiedzą, to osioł, ten Anioł Pitoux, toć to ten Angelus Pitovius asinus est!...
Musimy objaśnić czytelnika, że Anioł Pitoux, którego pan Portier tak nieobiecująco określił po łacinie, będzie bohaterem powieści niniejszej.
— O, mój dobry panie Fortier!... o mój nauczycielu kochany!... wołał zrozpaczony uczeń.
— Co?... Ja jestem nauczycielem twoim?... ryknął oburzony ojciec Fortier. Nie, nie, osiołku!... dzięki Bogu, nie jestem już nauczycielem twoim, nie jesteś już uczniem moim. Wypieram się jakobym znał cię kiedykolwiek, zabraniam ci mówić do mnie, zabraniam ci kłaniać mi się. Vade retro!... vade!...
— Panie — błagał nieszczęśliwy Pitoux, mający, jak się zdawało, ważne powody ku temu, aby się nie poróżnić ze swoim nauczycielem — proszę, nie odmawiaj mi opieki swojej z powodu jednego nieudolnego ćwiczenia.
— Co! — wykrzyknął ojciec Fortier, wściekle zirytowany prośbą tą ostatnią — filozofujesz, a nie umiesz zrobić zadania, domagasz się mojej opieki, gdy nie potrafisz odróżnić przypadku pierwszego od czwartego?...
— Ojcze Fortier — odpowiedział na to uczeń — byłeś tak zawsze łaskaw na mnie, nie opuszczajże mnie i teraz; jeżeli szepniesz jedno słówko biskupowi, który egzaminuje...
— Jakto?... Więc chcesz nieszczęśliwy, abym kłamstwo zadawał memu własnemu sumieniu?
— Gdy chodzi o dobry uczynek, panie Fortier, to panu to Pan Bóg przebaczy...
— Nigdy a nigdy!...
— Zresztą kto to wie?... może egzaminatorzy nie będą surowsi dla mnie, niż dla Sebastjana Gilberta, mego brata mlecznego, który w roku zeszłym starał się o stypendjum paryskie.
— A to idjotyczne doprawdy!... — powiedział ojciec Fortier, wychodząc na dziedziniec z dyscypliną w ręku, (Pitoux starał się trzymać od niego w przyzwoitej odległości) — a to rzetelnie idjotyczne, powtórzył, krzyżując ręce na piersiach i z pogardą na swego ucznia spoglądając. Oto nagroda za moje lekcje djalektyki!... Czy to tak pamiętasz, bydlaku jeden, aksjomat: Noli minora, loqui majora volens.
Gilbert miał lat trzynaście, a ty masz siedemnaście, dla Gilberta byli pobłażliwi, jako dla dziecka — dla głupiego jak ty bizona, wcale względów nie będą mieli.
— No... i Sebastjan, jest przytem synem pana Honorjusza Gilberta, który ma osiemnaście tysięcy renty w dobrym gruncie na równinie de Pilleleux — dodał płaczliwie uczeń.
Ojciec Fortier wydął wargi, zmarszczył brwi i spojrzał groźnie na Pitoux.
— To już mniej głupio powiedziane — mruknął po chwili milczenia... Jestto jednak przypuszczenie pozorne tylko, niczem dowodniej nie uzasadnione. Species non autem corpus.
— O! gdybym ja miał ojca posiadającego dziesięć tysięcy franków renty!... — powtórzył Anioł Pitoux, którym, jak się zdawało, zauważył, że spostrzeżenie jego wywarło pewne na nauczycielu wrażenie.
— Ba!... żebyś miał... ale nie masz... taki głupi jesteś, jak ów nicpoń, o którym Juvenal wspomina. Grzeszna to cytata, powiedziawszy to, przeżegnał się ojciec Fortier grzeszna, ale z tem wszystkiem trafna. Arcadius Juvenis. Założyłbym się, że ty i tego nie wiesz, co to znaczy Arcadius?...
— Mieszkaniec Arkadji, rozumie się — odpowiedział Anioł Pitoux, prostując się z dumą.
— No więc?...
— Jakto, no więc?...
— Arkadja, kpie, była ojczyzną osłów, a u starożytnych, tak jak i u nas teraz, asinus był synonimem stultus.
— Nie chciałem tego tak zrozumieć — odparł Pitoux — nie śmiałbym przypuszczać, że taki jak pan człowiek poważny i uczony, może się zniżać aż do satyry...
Ojciec Fortier spojrzał znowu z baczną uwaga na ucznia.
— Na honor!... — zawołał ułagodzony nieco pochlebstwem — są chwile, w których ten nicpoń wydaje się mniej głupim, niż jest w rzeczywistości.
— Więc, panie profesorze — zawołał Pitoux, który, jeżeli nie dosłyszał ostatnich słów nauczyciela, to przynajmniej wyczytał na jego twarzy zmianę na lepsze — przebacz mi pan, a zobaczysz, jak się pięknie popiszę jutro...
— Dobrze... przystaję... — powiedział ojciec Fortier, zakładając dyscyplinę za pas na znak przymierza i podchodząc do Pitoux, który wobec widocznie pokojowej demonstracji, pozostał na swojem miejscu.
— Dzięki ci, dzięki, panie!.. — zawołał.
— Zaczekajno!... nie śpiesz się tak z podziękowaniem... przebaczę...ale pod jednym warunkiem...
Pitoux spuścił głowę, a że był na łasce i niełasce papy Fortier, czekał, co tam nowego posłyszy.
— Przebaczę ci, jeżeli odpowiesz dobrze na pytanie, jakie ci zadam...
— Po łacinie?... — zapytał strwożony uczeń...
— Tak... po łacinie... — odpowiedział nauczyciel.
Pitoux westchnął.
Podczas chwilowej pauzy, wesoła wrzawa uczniów, zabawiających się na placu zamkowym, przedostała się do uszu Anioła Pitoux.
Westchnął zatem znowu — i daleko głębiej jeszcze niż poprzednio.
Quid virtus, quid religio?... — rzucił mu papa Fortier.
Słowa te, niby trąba archanioła wzywającego na sąd ostateczny, uderzyły biednego Pitoux, w oczach zrobiło mu się ciemno, a w mózgu tak się coś zakręciło, iż przypuszczał, że zmysły traci.
Stał jak słup i nic nie odpowiadał.
Papa Fortier zażył potężny niuch tabaki.
Pitoux zrozumiał, że trzeba jest przerwać ciszę.
— Nescio — rzekł w nadziei, że gdy się po łacinie przyzna do nieświadomości, będzie miał przebaczenie.
— Nie wiesz, co znaczy cnota!... huknął papa Fortier, dusząc się ze złości, nie wiesz co znaczy religja?... hę?...
— Wiem po francusku — odpowiedział Anioł — ale nie wiem po łacinie.
— Zatem marsz do Arkadji!... Wszystko skończone z nami, nygusie!...
Pitoux tak był przygnębiony, że stał jak przykuty do miejsca, że nie zrobił żadnego usiłowania, aby uciec, chociaż ojciec Fortier wydostał dyscyplinę z za pasa z taką powagą, jak generał w chwili ruszenia do ataku — pałasz z pochwy wydobywa.
— Cóż się zatem ze mną stanie?... — jęknęło biedne dziecko, opuszczając ręce bezwładnie, co się stanie ze mną, gdy nie będę mógł wstąpić do seminarjum?...
— A co mnie to obchodzić może, co się stanie z tobą asinusie przeklęty?... Co mnie to, jak mi Bóg miły, obchodzić może?...
Papa Fortier był tak rozsierdzony, że przysięgał nie wiedząc o tem.
— Zapominasz pan chyba, panie Fortier, że mojej ciotce zdaje się, iż już proboszczem jestem.
— Dowie się zatem, że jesteś trutniem, nie zdolnym nawet na zakrystjana.
— Na Boga, ojcze Fortier.
— Mówię ci, ruszaj sobie „limina linguae”.
— A no, to pójdę — rzekł Pitoux, jak człowiek, który powziął bolesne postanowienie. Czy pan pozwoli mi zabrać moją szufladkę — dodał, licząc, że może jeszcze zmięknie czułe serce nauczyciela.
— Możesz — odrzekł Fortier — zabrać sobie tę szufladkę, ze wszystkiem co się tylko w niej znajduje.
Pitoux poszedł na schody, do klasy, która była na pierwszem piętrze. Wszedł do pokoju, gdzie uczniowie, zebrani dokoła wielkiego stołu, udawali niezmiernie zajętych; otworzył kasetkę, zobaczył, czy nic w niej nie pozostawił i krokiem wolnym pociągnął na korytarz.
Przy schodach stał ojciec Fortier z dyscypliną w ręku.
Anioł Pitoux zgarbił się do samej ziemi prawie.
Nie pomogło mu to wiele i otrzymał ostatnie pociągnięcie instrumentem, któremu pan profesor zawdzięczał najlepsze postępy najlepszych swoich uczniów, i który, jakkolwiek bardzo często względem Pitoux stosowany, tak mały na niego wywarł skutek.
Pozostawmy Anioła Pitoux, ocierającego ostatnią łzę i podążającego do Pleux, dzielnicy miasta, w której ciotka jego mieszkała — i powiedzmy nieco o jego powierzchowności i przeszłości.
ROZDZIAŁ II. W KTÓRYM SIE POKAŻE, ŻE CIOTKA, TO NIE MATKA
Ludwik Anioł Pitoux, zaczął osiemnasty rok życia. Był to chłopiec szczupły, wysoki, o rumianych policzkach, jasnych blond włosach i niebieskich oczach. Na ustach igrał mu uśmiech młodości, a z poza grubych warg, przezierały ładne ale duże zęby. Ręce miał szerokie, nogi wygięte pałąkowato, a kolana tak sterczące, że zawsze spodnie dziurawiły. Na wielkich stopach buty miał ze skóry wołowej, zrudziałe ze starości; na grzbiecie łachman jakiś ordynarny. Oto tak się przedstawiał nazewnątrz były uczeń pana Fortier.
Potrzeba uzupełnić jego obraz krótką wzmianką o stronie moralnej.
Anioł Pitoux osierociał bardzo wcześnie. Ojciec odumarł go niemowlęciem, matka, gdy zaczynał dwunasty rok życia. Matka pieściła jedynaka nadzwyczajnie i pozwalała mu na wszystko, rozwinął się więc fizycznie, ale nie rozwinął moralnie. Urodzony w prześlicznej wiosce Haramont, położonej o milę od miasta, pośród ogromnych lasów, stawiał w nich pierwsze kroki, i bojował z zamieszkałemi w nich zwierzętami. Mając lat dziesięć, był już świetnym ptasznikiem i zręcznym myśliwym, a jedno i drugie zdobył bez pracy, bez mozołów, zdobył instynktem, jakim natura obdarza ludzi, pośród gąszczów leśnych zamieszkałych. Znał dokładnie wszystkie legowiska zajęcy i królików, wiedział o wszystkich gniazdach ptasich bez wyjątku. Dzięki silnym ramionom i wygiętym nogom, pozwalającym mu obejmować pnie, nawet najgrubsze, wdrapywał się po gniazda, choćby najwyżej umieszczone z taką zwinnością i pewnością, że wzbudzał podziw we wszystkich towarzyszach. Naśladował też głosy ptaków tak wybornie, że stadami przylatywały do niego. Łowy na błotach, były czemś tak łatwem dla Pitoux, że nie zajmowałby się niemi wcale, gdyby nie spory dochód, jaki mu przynosiły. Nikt, tak jak on, nie umiał nakryć bagniska paprocią, nikt nie umiał zastawić dokładniej gałązek z lepem, nikt nie miał tak zręcznej ręki, ani tak bystrego oka, nikt nie potrafił takiego jak on przyrządzić lepu.
Nic też dziwnego, że w Haramont, w pośród wieśniaków, czerpiących z przyrody większą połowę dochodów, i mających instynktowną do cywilizacji nienawiść, zażywał Pitoux wielkiego uznania, dzięki czemu, matce jego, ani żartem na myśl nie przyszło, iż syn jej po fałszywej idzie drodze, iż wychowanie choćby najkosztowniejsze, mogło być lepszem kiedykolwiek.
Gdy jednak poczciwa kobieta, powalona została na łoże boleści, gdy poczuła, że śmierć jej zagląda w oczy, zaczęła myśleć nad tem, że należałoby opiekę jakąś zapewnić sierocie.
Przypomniała sobie, że przed dziesięciu laty, pewien młody człowiek, który nocą do drzwi jej zapukał i który oddał jej na wychowanie niemowlę, z dość okrągłą na wydatki sumką, powiedział był, iż większy dla maleństwa fundusz, złożył u notarjusza w Villers-Cotterets.
O tajemniczym tym człowieku z początku nie wiedziała nic więcej nad to, że się Gilbert nazywał.
Ale przed trzema laty, znowu go raz widziała. Miał wtedy około dwudziestu siedmiu lat, postawę cokolwiek sztywną, zdanie stanowcze i zimne obejście. Cała jednak ta powłoka lodowa stopniała zaraz, gdy mu tylko dziecię jego pokazała. Chłopczyna ładny był, zdrów i uśmiechnięty, ojciec więc uściskał serdecznie rękę poczciwej kobiety, i wyrzekł do niej te tylko słowa:
— Możecie liczyć na mnie w każdej potrzebie.
Potem wziął dziecko, zapytał o drogę do Ermenonville, zaszedł z synem na grób Jana-Jakóba-Rousseau‘a — i powrócił do Villets-Cotterets.
Że miejscowość była zdrowa, a notarjusz nie mógł się dość nawychwalać szkoły ojca Fortier'a, Gilbert pozostawił swego malca u tego człowieka, zwłaszcza, że mu się powierzchowność jego niezmiernie podobała, wyglądał bowiem na filozofa, a filozofja w owej epoce, cieszyła się wielkiem wzięciem nawet pośród duchowieństwa.
Załatwiwszy sprawę z dzieckiem, wyjechał do Paryża, ale adres ojcu Fortier pozostawił.
Matka Pitoux wiedziała dobrze o tem wszystkiem a słowa: „Możecie liczyć na mnie w każdej potrzebie” przyszły jej na myśl w chwili niebezpieczeństwa.
To widocznie miłosierdzie boskie przywiodło jej tę okoliczność na pamięć.
Dobroczynna to widać Opatrzność, czuwała nad tem, aby biedny Pitoux nie został opuszczony na świecie.
Kazała poprosić do siebie księdza plebana, bo sama pisać nie umiała i tegoż jeszcze dnia list został wyprawiony na ręce pana Fortier, a ten zaadresował go i wrzucił zaraz w skrzynkę pocztową.
Wielki też czas był na to, bo nazajutrz biedna kobieta już ducha wyzionęła.
Pitoux był za młody, aby odczuć ogrom nieszczęścia, jakie nań spadło.
Popłakał trochę, nie dlatego, aby znaczenie śmierci rozumiał, ale dlatego tylko, że widział matkę zimną, bladą, zmienioną, że czuł instynktownie, iż mu jej zabrakło na zawsze, iż dom osierocony opustoszeje zupełnie. Co będzie dalej, co się stanie z nim jutro, tego nie rozumiał i wcale nie myślał o tem. Gdy odprowadził ciało na cmentarz, gdy trumnę ziemią przysypano, zasiadł na ukochanej mogile i ruszyć się z niej nie chciał, a na wszelkie przekładania sąsiadów odpowiadał, że nigdy się z matką nie rozstawał i nigdy jej nie opuści.
Przesiedział tak na grobie resztę dnia i noc całą.
Zastał go na nim nazajutrz zacno doktór, bo doktorem był ów przyszły opiekun Pitoux, który rozumiejąc całą doniosłość obietnicy, jaką kiedyś uczynił, przybył w niespełna czterdzieści osiem godzin po odebraniu listu, aby świętemu obowiązkowi zadość uczynić.
Anioł Pitoux, młodziutkim był chłopczyną gdy pierwszy raz ujrzał doktora.
Ale wrażenia w młodości otrzymane, nie zacierają się nigdy. Zresztą słyszał przecie tyle razy o tym człowieku w domu. On to oddał jego matce ową maleńką dziecinę, jemu zawdzięczała ona swój dobrobyt, jego Gilbertem nazywała, jego imię z uwielbieniem zawsze wymawiała. A kiedy zjawił się u nich po raz drugi, już jako doktór skończony, kiedy kazał matce liczyć zawsze na siebie, to matka tak była szczęśliwa i tak mu była za to wdzięczna, że biedny chłopiec czuł się także do wdzięczności obowiązanym — i lubo nie wiedział co mówi, wybąkał jednak kilka słów, że nigdy nie zapomni o tej łasce, o jakiej mu matka tak często powtarzała.
Skoro tylko spostrzegł doktora wchodzącego przez bramę cmentarną i podążającego w jego stronę, poznał go zaraz, powstał i poszedł naprzeciw niego, przeczuł bowiem, że człowiekowi, który przybywał na wezwanie nieboszczki, nie mógł tak jak innym odpowiedzieć: „nie, nie pójdę”.
Gdy Gilbert wziął go za rękę, aby wyprowadzić z cmentarza, sierota nie stawił żadnego oporu, odwrócił tylko głowę gdzie znajdowała się mogiła matki, i z cicha zapłakał.
Elegancki kabrjolet czekał u wrót cmentarnych, doktór wsadził doń malca i — pozostawiwszy dom na opiece boskiej i ludzi poczciwych, pojechał do miasta, gdzie zatrzymał się w oberży „Dauphin”, najporządniejszej w Villers-Cotterets.
Potem posłała zaraz po krawca, który stawił się w tej chwili z gotowemi ubraniami.
Wybrał jedno z nich dla Pitoux i udał się z nim do dzielnicy, o której jużeśmy wspominali, do dzielnicy Pleux. W miarę jak się tam zbliżali, Pitoux zwalniał kroku, widocznie bowiem prowadzono go do jego ciotki Anieli. Tę ciotkę i zarazem matkę chrzestną, co mu tak poetyczne imię Anioła wybrała; widywał bardzo rzadko, ale zachował o niej straszne wspomnienie.
Bo rzeczywiście ciotka Aniela, nie miała nic w sobie, coby pociągało dziecko, tak jak Pitoux pieszczone przez matkę.
Ciotka Aniela była panną, a liczyła około lat sześćdziesięciu.
Źle zrozumiana pobożność, wyrugowała z jej serca wszystkie słodkie a nawet ludzkie uczucia. Była to dewotka w gorszeni znaczeniu tego wyrazu, złośliwa i chciwa do najwyższego stopnia.
Nie z samej tylko żyła jałmużny; sprzedawała nadto len, który przędła na kołowrotku, i zajmowała się wynajmowaniem krzeseł w kościele, na co miała pozwolenie kapituły. Małe sumki oszczędzane zmieniała na „ludwiki” i lokowała je niewidzialnie w poduszkach starego fotelu, na którym wysiadywała.
Pieniądze te przepadały dla świata i nie miały ujrzeć jasności dziennych za życia starej panny.
Doktór Gilbert podążał do mieszkania tej osoby, prowadząc ze sobą Pitoux.
Panna Róża Aniela Pitoux — była w tej chwili w usposobieniu różowem.
Podczas gdy w kościele w Haramont odprawiano modły przy zwłokach jej bratowej, w kościele w Villers-Cotterets udzielano licznych chrztów i ślubów, dzięki czemu, panna Róża Aniela zebrała za krzesła okrągłe sześć liwrów.
Zmieniwszy sousy na sztukę trzyfrankową i dodawszy ją do poprzednio zebranego już grosza miała znowu ludwika.
Ten „ludwik” nowy powędrował dopiero co do swych braci fotelowych, a dzień takiego zjednoczenia, był zawsze wielkiem świętem dla cioci Anieli.
I oto akurat, gdy po otwarciu drzwi — zamykanych zawsze na czas podobnej operacji, defilowała dookoła cennego sprzętu, aby się przekonać, iż pozory zewnętrzne nie zdradzały wartości wewnętrznej — wszedł doktór z Pitoux.
Scena wstępna mogłaby być uznana za scenę wzruszającą, gdyby nie to, że Gilbert zanadto był dobrym spostrzegaczem; — dla niego była to komedja jedynie.
Ujrzawszy siostrzeńca, stara panna zaczęła rozwodzić o swej bratowej, którą niby serdecznie kochała, a nawet zaczęła udawać, że łzy ociera.
Doktór, który ze swej strony zbadać chciał do głębi dewotkę przed powzięciem jakiego postanowienia, zaczął mówić o świętych obowiązkach ciotek względem siostrzeńców.
Ale dostrzegł, że w miarę, jak teorje swoje rozwijał, twarz starej panny przybierała wyraz wielkiej chciwości.
Lewą ręką podparła brodę, na palcach zaś prawej obrachowywała w myśli dochód z wynajmu krzeseł; wypadek zrządził, że ukończyła rachunki równocześnie z monologiem doktora, tak, iż mogła mu wnet odpowiedzieć. Odpowiedziała też, iż pomimo wielkiej miłości, jaką czuła dla siostry, pomimo współczucia, jakie w niej wzbudzał siostrzeniec, skromne dochody nie pozwalają ani myśleć o tem, aby jako ciotka i matka chrzestna — zajęła się sierotą ubogim.
Doktór spodziewał się odmowy i nie zdziwił się nią wcale; wyznawca nowych idei, pomimo, że wyszedł dopiero pierwszy tom pracy Lavater‘a, zastosował już jego zasadę badania fizjognomji, do chudych i żółtych policzków panny Anieli.
Badanie to doprowadziło go do przekonania, że małe, świecące oczki starej panny, długi jej nos i wąskie wargi, były uosobieniem chciwości, egoizmu i hypokryzji.
Odmowna odpowiedź panny Róży Anieli Pitoux, jak już powiedzieliśmy powyżej, nie wzbudziła w nim najmniejszego zdziwienia.
Chciał jednak, jako obserwator, przekonać się w jakim stopniu w starej dewotce panują trzy szkaradne wady.
— Ale — powiedział, Anioł Pitoux jest biednym sierotą, jest synem brata pani, nie możesz pani zatem zostawić go na łasce losu.
— Ba! a czy pan wiesz, panie Gilbert — odpowiedziała ciotka, że najskromniej licząc, ten chłopiec kosztowałby mnie sześć sous dziennie, gdyż zjadać musi przynajmniej funt chleba na dzień.
Pitoux skrzywił się, zwykle zjadał on półtora funta na samo tylko śniadanie.
— A gdzie mydło na pranie bielizny, którą, jak przypominam sobie, szkaradnie brudzi?
— A pfe!... — rzekł doktór — a pfe, panno Anielo, pani, osoba tak pobożna, taka miłosierna, obliczasz tak skrupulatnie, gdy chodzi o siostrzeńca i chrześniaka.
— Nie liczę wcale wydatku na naprawę jego ubiorów, wybuchnęła dewotka, która przypomniała sobie, że jej siostra Magdalena ciągle prawie przyszywała nowe do bluzy wyłogi, i nowe łaty do spodni Anioła Pitoux.
— Odmawia pani zatem przytułku u siebie siostrzeńcowi, odpycha pani sierotę od progów swego domu; zmusza go pani żebrać na progach obcych domów?...
Panna Aniela zrozumiała, jakiby wstręt poczuli dla niej wszyscy, gdyby jej siostrzeniec naprawdę był zmuszonym do takiej ostateczności.
— Nie — rzekła — nie odmawiam, podejmuję się zająć biednem dzieckiem.
— A!... — wykrzyknął doktór, uradowany, że znalazł jakieś lepsze uczucie w sercu, które miał za zupełnie wygasłe.
— Tak — ciągnęła dalej stara panna — wezmę go, zarekomenduję O. O. Augustjanom z Bourg-Fontaine jako braciszka — posługacza.
Doktór był filozofem, a znaną jest wartość tego wyrazu: „filozof”, w owym czasie.
W tejże chwili postanowił on wyrwać księżom Augustjanom neofitę i to z taką chciwością, z jaką Ojcowie radziby z pewnością wyrwać filozofom każdego adepta.
— Nie... nie!... — zaczął zagłębiając rękę w wielkiej kieszeni — ponieważ jesteś pani, kochana panno Anielo, w tak trudnem położeniu, że musiałabyś z powodu braku funduszów, oddać siostrzeńca obcym, poszukam zatem kogo innego, któryby zajął się losem biednego sieroty, za sumę, jaką na ten cel przeznaczam. Sam opieki przyjąć nie mogę, bo muszę wracać do Ameryki. Przed wyjazdem umieszczę siostrzeńca u jakiego rzemieślnika na naukę. Pitoux sam wybierze sobie rzemiosło, do jakiego ma powołanie. Podczas mojej nieobecności wyrośnie, a po moim powrocie będzie już uzdolnionym w fachu, i wtedy zobaczę, co można będzie zrobić dla mego. — No dalej, moje dziecko, pożegnaj ciotkę — powiedział doktór i chodźmy.
Jeszcze Gilbert nie dokończył, gdy Pitoux podbiegł do starej panny z wyciągniętemi ramionami, bo bardzo mu się spieszyło pocałować ją, pod warunkiem, że będzie to pocałunek ostatni, że będzie on znakiem rozstania się z nią na zawsze.
Ale oświadczenie doktora „za sumę jaką na ten cel przeznaczam”, jego ruch ręką w stronę kieszeni, w której prawdopodobnie musiało się sporo znajdować grosza, rozgrzały chciwość dewotki.
— A!... — zawołała — a czy pan wie, kochany panie Gilbert, o jednej jeszcze rzeczy?...
— O czem?... — spytał doktór.
— Ależ o tem, Boże kochany, że nikt nie może bardziej ode mnie kochać tego biednego dziecka!...
I powiedziawszy to, panna Róża Aniela roztworzyła ramiona i chwyciła Pitoux w objęcia a jednocześnie złożyła na obu jego policzkach po kwaśnym pocałunku, po których biedny chłopiec zadrżał od stóp do głowy.
— O bezwarunkowo — odrzekł doktór — wiem o tem dobrze, i dlatego też tylko przyprowadziłem go najpierw do pani, jako naturalnej jego opiekunki. Ale to, co mi pani powiedziała, przekonało mnie, że pomimo dobrych chęci, niemożliwym jest dla pani coś zrobić dla Anioła!... Widzę dobrze, żeś pani za uboga na to, aby nieść pomoc biedniejszym.
— Ah! drogi panie Gilbert, czyż nie ma Boga w niebie, czyż nie żywi on wszystkich stworzeń swoich?...
— Święta to prawda — odparł Gilbert — Bóg daje pożywienie ptakom, ale nie umieszcza sierot u rzemieślników. Małego Pitoux, widzi pani, trzeba nauczyć rzemiosła, to dla pani, przy jej szczupłych dochodach, byłoby poprostu nad siły...
— Gdybyś pan jednak dał tę sumkę, panie doktorze?...
— Jaką sumkę?...
— Tę, o której pan wspomniał dopiero, sumkę, którą pan ma w kieszeni, dodała stara, wskazując palcem kieszeń garnituru doktora.
— Dałbym ją z pewnością, droga panno Anielo, ale uprzedzam, że pod jednym tylko warunkiem.
— Pod jakim?...
— Że dziecko zdobędzie sobie jakieś stanowisko.
— Ależ zdobędzie, zdobędzie... przysięgam na mój honor, na honor Anieli Pitoux — rzekła stara dewotka, trzymając ciągle oczy skierowane na kieszeń doktora.
— Przyrzeka mi to pani?...
— Przyrzekam.
— Uroczyście?...
— Ależ kochany panie Gilbert, klnę się panu na Boga.
I panna Aniela wzniosła w górę wychudłą rękę.
— A zatem — rzeki doktór, wydobywając wypchany woreczek, gotów jestem, jak pani widzi, dać pieniądze, tylko jaką dasz mi rękojmię za dziecko?
— Przysięgam panu, panie Gilbert, przysięgam na ten krzyż Chrystusowy.
— Nie przysięgajmy za dużo, kochana pani, ale lepiej napiszmy i podpiszmy to co ułożymy.
— Podpiszę, panie Gilbert, podpiszę.
— U notarjusza?...
— A jakże.
— No to chodźmy do papy Niquet.
Notarjusz Niquet, którego z powodu dawnej z nim znajomości, tak przyjacielsko nazywaj doktór Gilbert, był najpoważniejszym notarjuszem w okolicy.
Panna Aniela, znała go dobrze, nie protestowała więc przeciw wyborowi doktora i udała się z nim zaraz do kancelarji rejentalnej, gdzie spisano akt, na mocy którego Róża Aniela Pitoux, podejmowała się wyszukania dla Ludwika Anioła Pitoux, jakiegoś stosownego zajęcia — za co dostawała zaraz sumę dwieście liwrów.
Umowa zawartą została na lat pięć, doktór złożył więc u notarjusza osiemset liwrów, bo dwieście uiścił z góry.
Nazajutrz, uregulowawszy niektóre interesa i rachunki z kimś, do którego później powrócimy, opuścił Villers-Cotterets.
Panna Pitoux zaś z dwóchset liwrów otrzymanych, schowała do fotela osiem błyszczących ludwików, osiem zaś liwrów pozostałe, schowała do fajansowego kubka, w którym przechowywała od lat trzydziestu czy czterdziestu, rozmaite monety drobne i z których powstawały owe sztuki złote grzebane w fotelu.