- W empik go
Anioł Pitou - ebook
Anioł Pitou - ebook
Gorący lipiec 1789 roku w Paryżu. Król poluje, królowa przebiera w damach dworu. Groźne pomruki paryskiego ludu zamieniają się w złość i pragnienie zemsty. Paryż głoduje, choruje i umiera z wycieńczenia. Wreszcie, jak już nie ma nic do stracenia, jak odchodzą dzieci, wściekłość zrywa się z kajdan zasad i prawa. Bastylia legnie w gruzach, zawiśnie każdy, kto zdradza arystokratyczne pochodzenie.
Pitou ogląda to na własne oczy, widzi tragedię nędzy i widzi rodzącą się nienawiść, która prowadzi do straszliwej przemocy… czy zło da się usprawiedliwić, czy Pitou może spokojnie patrzeć, jak wieszają ludzi, których znał… ale przecież jest po stronie ludu…
Kolejna książka Aleksandra Dumas, od której nie można się oderwać. Tak plastycznie napisana, że widzimy te zdarzenia, prawdziwe przecież, wzdragamy się zbrodniami, przeżywamy emocje, czujemy Rewolucję, która na naszych oczach się odbywa.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7779-927-7 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W KTÓRYM CZYTELNIK ZAZNAJOMI SIĘ Z BOHATEREM TEJ POWIEŚCI I MIEJSCEM JEGO URODZENIA
Na granicy Pikardii i Soissonnais, na tej części terytorium narodowego, które pod nazwą Isle de France stanowiło stare dziedzictwo naszych królów, pośrodku lasu rozciągającego się na przestrzeni tysiąca hektarów ziemi, wznosi się małe miasteczko Villers-Cotterêts i ginie w cieniu wielkiego parku, założonego przez Franciszka I i Henryka II.
Villers-Cotterêts słynie z tego, iż ujrzał w nim światło dzienne Karol Albert Demoustier, który w chwili, gdy się nasze opowiadanie zaczyna, pisał Listy do Emilii o mitologii rozrywane chciwie przez płeć piękną owej epoki.
Dodajmy, ku poetycznej sławie miasta (niechętni nazywają je mieściną, pomimo pałacu królewskiego i dwóch tysięcy czterystu mieszkańców), dodajmy, powiadam, dla dopełnienia poetycznej jego sławy, że położone jest o dwie mile od La-Ferté Milon, w którym urodził się Racine, a o osiem mil od Château-Thierry, gdzie Lafontaine przyszedł na świat boży, zaznaczmy nadto, że matka autora tragedii Britanicus i Athalie stąd także pochodziła, i powróćmy do królewskiego pałacu oraz dwóch tysięcy czterystu mieszkańców.
Budowę pałacu rozpoczął Franciszek I, a skończył Henryk II, którego cyfra, połączona z cyfrą Katarzyny Medycejskiej, widnieje dotąd na frontonie.
Pałacyk ma także swoją sławę, służył bowiem za schronienie dla miłostek króla rycerza z panią d’Estampes i Ludwika Filipa Orleańskiego z piękną panią Montesson. Od śmierci tego ostatniego stał pustką prawie, gdy wreszcie Filip Orleański, zwany później „Egalité”, przemienił go z rezydencji monarszej w zwyczajny domek myśliwski.
Co do dwóch tysięcy czterystu mieszkańców składali się oni:
1. Z kilku szlachciców, spędzających lato w pałacach okolicznych, a zimę w Paryżu, i za przykładem księcia mających tylko pied-à-terre w miasteczku.
2. Z dosyć znacznej liczby mieszczan, codziennie w pogody i niepogody podążających z parasolami w ręku na zwykły spacer poobiedni, o ćwierć mili od miasta do szerokiego kanału, oddzielającego park od lasu i nazywanego kanałem „Huha!”, zapewne z powodu wykrzykników, jakie widok jego wyrywał z piersi astmatycznych, zadowolonych, że aż tak daleką drogę odbyły bez nadzwyczajnego zmęczenia.
3. Z większości rzemieślników, pracujących cały tydzień i tylko w niedziele wypuszczających się na wycieczki – z jakich bogatsi współbracia codziennie korzystali – oraz
4. Z garści biedaków, dla których niedziele nie istniały, i którzy napracowawszy się ciężko przez sześć dni powszednich, wymykali siódmego do lasu, po to tylko, aby sobie nazbierać chrustu na opał.
Naturalnie, gdyby sławetne Villers-Cotterêts (Villeri-ad-Cotiam-Retix) miało nieszczęście być miastem na tyle ważnym w historii, by się archeologowie nim zajmowali, wiadomo byłoby na pewno, jak powstało i jak się rozwijało, jak z osady na wieś, ze wsi na miasto się przedzierzgało, jak do szeregu lichych domków, rozrzuconych po obu stronach drogi wiodącej z Paryża do Soissons, przywabiało z powodu pięknego położenia coraz więcej mieszkańców, jak z tego znowu powodu powstawały coraz nowe ulice, jak wyrósł tak zwany rynek, ozdobny dziś w ładne domy i w fontannę z poczwórnym zegarem słonecznym, jak wreszcie i kiedy – obok skromnego kościółka położono fundamenty pod ten pokaźny zamek, to królewski, to książęcy, który dziś, smutną koleją losów, stanowi przytulisko włóczęgów i żebraków.
W epoce, w której się opowiadanie niniejsze zaczyna, zamek ów nie był już wprawdzie rezydencją książęcą, ale nie był też jeszcze żebraczą norą – był już pusty prawie, ale mieszkali w nim i dozorowali go jeszcze: stróż, ekonom i rządca. Okna tak te, co na park, jak i te, co na tak zwany plac zamkowy wychodziły, szczelnie pozamykane, nadawały jeszcze bardziej posępny obraz miejscowości – w której jednym końcu znajdował się mały domek zasługujący na to, aby mu poświęcić słów kilka.
Miał on przede wszystkim tę szczególność, że widać mu było tylko plecy.
Ale jak plecy bywają niekiedy najpokaźniejszą częścią osobnika, tak i plecy tego domku były najpoważniejszą jego częścią.
Domek należał do proboszcza, pełniącego jednocześnie obowiązki kapelana kościoła zamkowego, w którym co niedziela zawsze odprawiała się msza święta, i nadzorcy szkółki, przy której, dzięki jakimś łaskom nadzwyczajnym, istniały dwa stypendia – jedno dla kandydatów do szkoły w Plessis, a drugie dla przechodzących do seminarium w Soissons.
Oba stypendia opłacał dom Orleanów, pierwsze nosiło imię syna regenta, drugie ochrzczone było imieniem ojca księcia; oba były przedmiotem pożądania rodziców, a przyczyną ciężkich zgryzot dla tych, którzy, aby je zdobyć, musieli łamać sobie łepetyny nad najrozmaitszymi ćwiczeniami czwartkowymi.
Otóż w pewien czwartek lipcowy, 1789 roku, w dzień zachmurzony przez burzę ciągnącą od wschodu ku zachodowi, w chwili gdy na dzwonnicy, pokrytej spiczastą dachówką, wybiła godzina jedenasta, rozległo się naraz hura!... podobne do okrzyku całego pułku siepaczy, a zaraz potem, poprzez furtkę pomiędzy akacjami prowadzącą do małego domku, wtłoczyła się gromada dzieci, które podzieliwszy się na placu na pięć czy sześć grup, zaczęły zabawiać się w piłkę i gry inne.
Jednocześnie z tymi malcami, odzianymi po większej części w bluzy wytarte na łokciach i w spodnie dziurawe na kolanach, z malcami, których mieszkańcy domów nazywali pauprami, znaleźli się na placu chłopcy inni, chłopcy mądrzy, jak powiadały kumoszki, chłopcy mający stać się dumą swoich rodziców.
Ci ostatni mieli na sobie bluzy całe i całe spodnie, dzięki czemu byli przedmiotem nienawiści chłopców gorzej ubranych i mniej pilnowanych.
Z min ich widać było, że byliby chętnie pobaraszkowali z „pauprami”, ale karność zmuszała ich, by pospieszać do domów rodzicielskich, gdzie czekały na nich podwieczorki w formie kromek chleba z masłem lub konfiturami.
Oprócz malców „pauprów” i chłopców „przyszłości” była trzecia jeszcze grupa chłopców, którą nazwiemy grupą „próżniaków”.
Ci nigdy nie przychodzili razem z innymi na plac zabaw, nigdy równie z innymi nie pospieszali do domów, bo prawie zawsze wysiadywali w kozie.
Gdy ich koledzy i towarzysze podążali na piłkę lub do domów na przysmaki, oni ślęczeli w klasie nad wykończeniem nieodrobionych podczas lekcji zadań lub nad douczaniem się czegoś.
Gdybyśmy też w tej chwili udali się pod dom szkolny, usłyszelibyśmy, jak w trakcie tego, gdy jeden z „próżniaków” schodził spiesznie ze schodów, ruszając ramionami niby osioł grzbietem, gdy chce jeźdźca z siebie zrzucić, głos jakiś podniesiony wykrzykiwał zapamiętale:
– A niedowiarku!... a potępieńcze!... a gadzino!... wynoś się, gdzie pieprz rośnie; vade, vade! Byłem długo cierpliwy, mordowałem się trzy lata, ale ty wyczerpałbyś cierpliwość i samego Boga!... Wynoś się, niech cię moje oczy nie widzą!... Zabieraj sobie swoje wiewiórki, swoje żaby, jaszczurki, jedwabniki i chrabąszcze, i zmykaj do ciotki, jeżeli ją masz, do wuja, jeżeli posiadasz, do diabła wreszcie, jeżeli ci się podoba, byle bym cię tylko nie oglądał.
– Kochany panie Fortier!... – odpowiedział głosik cienki, plączący – przebacz mi pan z łaski swojej, ulituj się pan nade mną. Czy godzi się tak gniewać za jeden barbaryzm i za kilka solecyzmów, jak je pan nazywasz?...
– Trzy barbaryzmy i siedem solecyzmów, ośle jeden?... i to w zadaniu złożonym z dwudziestu pięciu wierszy!... – wrzasnął rozzłoszczony pedagog.
– Czwartek to dzień dla mnie nieszczęśliwy – odparł pokornie głosik cienki – ale gdybym jutro dobrze napisał, czy zechciałby mi pan przebaczyć?... Niech mi pan odpowie, mój panie!...
– Trzy lata powtarzasz mi to samo, próżniaku!... Egzamin naznaczony został na pierwszego listopada, a ja dałem się uwieść prośbom twojej ciotki Anieli i podałem cię jako kandydata do stypendium wakującego w Poisson. Ładnie będę wyglądał, gdy ci go odmówią, gdy o uczniu moim powiedzą, to osioł, ten Anioł Pitou, toć to ten Angelus Pitovius asinus est!...
Musimy objaśnić czytelnika, że Anioł Pitou, którego pan Fortier tak nieobiecująco określił po łacinie, będzie bohaterem niniejszej powieści.
– O mój dobry panie Fortier!... o mój nauczycielu kochany!... – wołał zrozpaczony uczeń.
– Co?... Ja jestem nauczycielem twoim?... – ryknął oburzony ojciec Fortier. – Nie, nie, osiołku!... dzięki Bogu, nie jestem już nauczycielem twoim, nie jesteś już uczniem moim. Wypieram się, jakobym znał cię kiedykolwiek, zabraniam ci mówić do mnie, zabraniam ci kłaniać mi się. Vade retro!... vade!...
– Panie – błagał nieszczęśliwy Pitou, mający, jak się zdawało, ważne powody ku temu, aby się nie poróżnić ze swoim nauczycielem – proszę, nie odmawiaj mi opieki swojej z powodu jednego nieudolnego ćwiczenia.
– Co! – wykrzyknął ojciec Fortier, wściekle zirytowany tą ostatnią prośbą – filozofujesz, a nie umiesz zrobić zadania, domagasz się mojej opieki, gdy nie potrafisz odróżnić przypadku pierwszego od czwartego?...
– Ojcze Fortier – odpowiedział na to uczeń – byłeś tak zawsze łaskawy dla mnie, nie opuszczaj mnie i teraz; jeżeli szepniesz jedno słówko biskupowi, który egzaminuje...
– Jak to?... Więc chcesz nieszczęśliwy, abym kłamstwo zadawał memu własnemu sumieniu?
– Gdy chodzi o dobry uczynek, panie Fortier, to panu to Pan Bóg przebaczy...
– Nigdy a nigdy!...
– Zresztą kto to wie?... może egzaminatorzy nie będą surowsi dla mnie niż dla Sebastiana Gilberta, mego brata mlecznego, który w zeszłym roku starał się o stypendium paryskie.
– A to idiotyczne doprawdy!... – powiedział ojciec Fortier, wychodząc na dziedziniec z dyscypliną w ręku (Pitou starał się trzymać od niego w przyzwoitej odległości) – a to rzetelnie idiotyczne – powtórzył, krzyżując ręce na piersiach i spoglądając z pogardą na swego ucznia. – Oto nagroda za moje lekcje dialektyki!... Czy to tak pamiętasz, bydlaku jeden, aksjomat: Noli minora, loqui majora volens. Gilbert miał lat trzynaście, a ty masz siedemnaście, dla Gilberta byli pobłażliwi, jako dla dziecka – dla głupiego jak ty bizona wcale nie będą mieli względów.
– No... i Sebastian jest przy tym synem pana Honoriusza Gilberta, który ma osiemnaście tysięcy renty w dobrym gruncie na równinie de Pilleleux – dodał płaczliwie uczeń.
Ojciec Fortier wydął wargi, zmarszczył brwi i spojrzał groźnie na Pitou.
– To już mniej głupio powiedziane – mruknął po chwili milczenia. – Jest to jednak przypuszczenie pozorne tylko, niczym nie uzasadnione. Species non autem corpus.
– O! Gdybym ja miał ojca posiadającego dziesięć tysięcy franków renty!... – powtórzył Anioł Pitou, który jak się zdawało, zauważył, że spostrzeżenie jego wywarło pewne wrażenie na nauczycielu.
– Ba!... żebyś miał... ale nie masz... taki głupi jesteś, jak ów nicpoń, o którym Juvenal wspomina. Grzeszny to cytat – powiedziawszy to, przeżegnał się ojciec Fortier – grzeszny, ale z tym wszystkim trafny. Arcadius Juvenis. Założyłbym się, że ty i tego nie wiesz, co to znaczy Arcadius?...
– Mieszkaniec Arkadii, rozumie się – odpowiedział Anioł Pitou, prostując się z dumą.
– No więc?...
– Jak to, no więc?...
– Arkadia, kpie, była ojczyzną osłów, a u starożytnych, tak jak i u nas teraz, asinus był synonimem stultus.
– Nie chciałem tego tak zrozumieć – odparł Pitou – nie śmiałbym przypuszczać, że taki jak pan człowiek poważny i uczony może się zniżać aż do satyry...
Ojciec Fortier spojrzał znowu z baczną uwagą na ucznia.
– Na honor!... – zawołał ułagodzony nieco pochlebstwem – są chwile, w których ten nicpoń wydaje się mniej głupi, niż jest w rzeczywistości.
– Więc, panie profesorze – zawołał Pitou, który, jeżeli nie dosłyszał ostatnich słów nauczyciela, to przynajmniej wyczytał na jego twarzy zmianę na lepsze – przebacz mi pan, a zobaczysz, jak się pięknie popiszę jutro...
– Dobrze... przystaję... – powiedział ojciec Fortier, zakładając dyscyplinę za pas na znak przymierza i podchodząc do Pitou, który wobec widocznie pokojowej demonstracji pozostał na swoim miejscu.
– Dzięki ci, dzięki, panie! – zawołał.
– Zaczekaj no!... nie śpiesz się tak z podziękowaniem... przebaczę... ale pod jednym warunkiem...
Pitou spuścił głowę, a że był na łasce i niełasce ojca Fortiera, czekał, co tam nowego usłyszy.
– Przebaczę ci, jeżeli odpowiesz dobrze na pytanie, jakie ci zadam...
– Po łacinie?... – zapytał strwożony uczeń.
– Tak... po łacinie... – odpowiedział nauczyciel. Pitou westchnął.
Podczas chwilowej pauzy wesoła wrzawa uczniów, zabawiających się na placu zamkowym, przedostała się do uszu Anioła Pitou.
Westchnął zatem znowu – i daleko głębiej jeszcze niż poprzednio.
– Quid virtus, quid religio?... – rzucił mu papa Fortier.
Słowa te, niby trąba archanioła wzywającego na sąd ostateczny, uderzyły biednego Pitou, w oczach zrobiło mu się ciemno, a w mózgu tak się coś zakręciło, iż przypuszczał, że zmysły traci.
Stał jak słup i nic nie odpowiadał.
Papa Fortier zażył potężny niuch tabaki.
Pitou zrozumiał, że trzeba przerwać ciszę.
– Nescio – rzekł w nadziei, że gdy się po łacinie przyzna do nieświadomości, będzie miał przebaczenie.
– Nie wiesz, co znaczy cnota!... – huknął papa Fortier, dusząc się ze złości – nie wiesz, co znaczy religia?... hę?...
– Wiem po francusku – odpowiedział Anioł – ale nie wiem po łacinie.
– Zatem marsz do Arkadii... Wszystko skończone z nami, nygusie!...
Pitou był tak przygnębiony, że stał jak przykuty do miejsca, nie uczynił żadnego wysiłku, aby uciec, chociaż ojciec Fortier wydostał dyscyplinę zza pasa z taką powagą, jak generał w chwili ruszenia do ataku wydobywa pałasz z pochwy.
– Cóż się zatem ze mną stanie?... – jęknęło biedne dziecko, opuszczając ręce bezwładnie – co się stanie ze mną, gdy nie będę mógł wstąpić do seminarium?...
– A co mnie to obchodzi, co się stanie z tobą, asinusie przeklęty?... Co mnie to, jak mi Bóg miły, może obchodzić?...
Ojciec Fortier był tak rozsierdzony, że przysięgał, nie wiedząc o tym.
– Zapominasz pan chyba, panie Fortier, że mojej ciotce zdaje się, iż już jestem proboszczem.
– Dowie się zatem, że jesteś trutniem, niezdolnym nawet na zakrystiana.
– Na Boga, ojcze Fortier.
– Mówię ci, ruszaj sobie.
– Ano, to pójdę – rzekł Pitou, jak człowiek, który powziął bolesne postanowienie. – Czy pan pozwoli mi zabrać moją szufladkę? – dodał, licząc, że może jeszcze zmięknie czułe serce nauczyciela.
– Możesz – odrzekł Fortier – zabrać sobie tę szufladkę, ze wszystkim co się tylko w niej znajduje.
Pitou poszedł na schody, do klasy, która była na pierwszym piętrze. Wszedł do pokoju, gdzie uczniowie, zebrani dokoła wielkiego stołu, udawali niezmiernie zajętych; otworzył kasetkę, zobaczył, czy nic w niej nie pozostawił i krokiem wolnym pociągnął na korytarz.
Przy schodach stał ojciec Fortier z dyscypliną w ręku. Anioł Pitou zgarbił się do samej ziemi prawie.
Nie pomogło mu to wiele i otrzymał ostatnie pociągnięcie instrumentem, któremu pan profesor zawdzięczał najlepsze postępy najlepszych swoich uczniów, i który, jakkolwiek bardzo często względem Pitou stosowany, tak mały na niego wywarł skutek.
Pozostawmy Anioła Pitou, ocierającego ostatnią łzę i podążającego do Pieux, dzielnicy miasta, w której mieszkała jego ciotka – i powiedzmy nieco o jego powierzchowności i przeszłości.ROZDZIAŁ II
W KTÓRYM SIĘ OKAŻE, ŻE CIOTKA TO NIE MATKA
Ludwik Anioł Pitou zaczął osiemnasty rok życia. Był to chłopiec szczupły, wysoki, o rumianych policzkach, jasnych blond włosach i niebieskich oczach. Na ustach igrał mu uśmiech młodości, a spoza grubych warg przezierały ładne, ale duże zęby. Ręce miał szerokie, nogi wygięte pałąkowato, a kolana tak sterczące, że zawsze dziurawiły spodnie. Na wielkich stopach buty miał ze skóry wołowej, zrudziałe ze starości; na grzbiecie ordynarny łachman. Oto tak się przedstawiał na zewnątrz były uczeń pana Fortiera.
Trzeba uzupełnić jego obraz krótką wzmianką o stronie moralnej.
Anioł Pitou został sierotą bardzo wcześnie. Ojciec umarł, gdy był niemowlęciem, matka, gdy zaczynał dwunasty rok życia. Matka pieściła jedynaka nadzwyczajnie i pozwalała mu na wszystko, rozwinął się więc fizycznie, ale nie rozwinął moralnie. Urodzony w prześlicznej wiosce Haramont, położonej o milę od miasta, pośród ogromnych lasów, stawiał w nich pierwsze kroki i wojował z zamieszkałymi w nich zwierzętami. Mając lat dziesięć, był już świetnym ptasznikiem i zręcznym myśliwym, a jedno i drugie zdobył bez pracy, bez mozołów, zdobył instynktem, jakim natura obdarza ludzi zamieszkałych pośród gąszczów leśnych. Znał dokładnie wszystkie legowiska zajęcy i królików, wiedział o wszystkich gniazdach ptasich bez wyjątku. Dzięki silnym ramionom i wygiętym nogom, pozwalającym mu obejmować nawet najgrubsze pnie, wdrapywał się po gniazda, choćby najwyżej umieszczone, z taką zwinnością i pewnością, że wzbudzał podziw we wszystkich towarzyszach. Naśladował też głosy ptaków tak wybornie, że stadami przylatywały do niego. Łowy na błotach były tak łatwe dla Pitou, że nie zajmowałby się nimi wcale, gdyby nie spory dochód, jaki mu przynosiły. Nikt, tak jak on, nie umiał nakryć bagniska paprocią, nikt nie umiał zastawić dokładniej gałązek z lepem, nikt nie miał tak zręcznej ręki ani tak bystrego oka, nikt nie potrafił takiego jak on przyrządzić lepu.
Nic też dziwnego, że w Haramont, pośród wieśniaków czerpiących z przyrody większą połowę dochodów i mających instynktowną nienawiść do cywilizacji, zażywał Pitou wielkiego uznania, dzięki czemu matce jego ani żartem na myśl nie przyszło, iż syn jej idzie po fałszywej drodze, iż wychowanie, choćby najkosztowniejsze, mogło być w jakikolwiek sposób lepsze.
Gdy jednak poczciwa kobieta powalona została na łoże boleści, gdy poczuła, że śmierć jej zagląda w oczy, zaczęła myśleć nad tym, że należałoby jakąś opiekę zapewnić sierocie.
Przypomniała sobie, że przed dziesięciu laty pewien młody człowiek, który nocą do drzwi jej zapukał i który oddał jej na wychowanie niemowlę, z dość okrągłą sumką na wydatki, powiedział, iż większy fundusz dla maleństwa złożył u notariusza w Villers-Cotterêts.
O tym tajemniczym człowieku z początku nie wiedziała nic więcej nad to, że się nazywał Gilbert.
Ale przed trzema laty znowu go zobaczyła. Miał wtedy około dwudziestu siedmiu lat, postawę cokolwiek sztywną, zdanie stanowcze i zimne obejście. Cała jednak ta powłoka lodowa stopniała, gdy mu tylko pokazała jego dziecię. Chłopczyna był ładny, zdrów i uśmiechnięty, ojciec więc uściskał serdecznie rękę poczciwej kobiety, i wyrzekł do niej te tylko słowa:
– Możecie liczyć na mnie w każdej potrzebie.
Potem wziął dziecko, zapytał o drogę do Ermenonville, zaszedł z synem na grób Jana Jakuba Rousseau – i powrócił do Villers-Cotterêts.
Że miejscowość była zdrowa, a notariusz nie mógł się dość nawychwalać szkoły ojca Fortiera, Gilbert pozostawił swego malca u tego człowieka, zwłaszcza że mu się powierzchowność jego niezmiernie podobała, wyglądał bowiem na filozofa, a filozofia w owej epoce cieszyła się wielkim wzięciem nawet pośród duchowieństwa.
Załatwiwszy sprawę z dzieckiem, wyjechał do Paryża, ale adres ojcu Fortierowi pozostawił.
Matka Pitou wiedziała dobrze o tym wszystkim, a słowa: „Możecie liczyć na mnie w każdej potrzebie” przyszły jej na myśl w chwili niebezpieczeństwa.
To widocznie miłosierdzie boskie przywiodło jej tę okoliczność na pamięć.
Dobroczynna to widać Opatrzność czuwała nad tym, aby biedny Pitou nie został opuszczony na świecie.
Kazała prosić do siebie księdza plebana, bo sama pisać nie umiała i tego jeszcze dnia list został wyprawiony na ręce pana Fortiera, a ten zaadresował go i wrzucił zaraz w skrzynkę pocztową.
Wielki też czas był na to, bo nazajutrz biedna kobieta ducha wyzionęła.
Pitou był za młody, aby odczuć ogrom nieszczęścia, jakie nań spadło.
Popłakał trochę, nie dlatego, aby znaczenie śmierci rozumiał, ale dlatego tylko, że widział matkę zimną, bladą, zmienioną, że czuł instynktownie, iż mu jej zabrakło na zawsze, iż dom osierocony opustoszeje zupełnie. Co będzie dalej, co się stanie z nim jutro, tego nie rozumiał i wcale nie myślał o tym. Gdy odprowadził ciało na cmentarz, gdy trumnę ziemią przysypano, zasiadł na ukochanej mogile i ruszyć się z niej nie chciał, a na wszelkie mowy sąsiadów odpowiadał, że nigdy się z matką nie rozstawał i nigdy jej nie opuści.
Przesiedział tak na grobie resztę dnia i całą noc.
Zastał go na nim nazajutrz zacny doktor, bo doktorem był ów przyszły opiekun Pitou, który rozumiejąc całą doniosłość obietnicy, jaką kiedyś uczynił, przybył niespełna czterdzieści osiem godzin po odebraniu listu, aby uczynić zadość świętemu obowiązkowi.
Anioł Pitou był młodziutkim chłopczyną, gdy pierwszy raz ujrzał doktora.
Ale wrażenia w młodości otrzymane nie zacierają się nigdy. Zresztą słyszał tyle razy o tym człowieku w domu. On to oddał jego matce ową maleńką dziecinę, jemu zawdzięczała ona swój dobrobyt, jego nazywała Gilbertem, jego imię z uwielbieniem zawsze wymawiała. A kiedy zjawił się u nich po raz drugi, już jako doktor skończony, kiedy kazał matce liczyć zawsze na siebie, to matka tak była szczęśliwa i tak mu była za to wdzięczna, że biedny chłopiec czuł się także do wdzięczności zobowiązany – i choć nie wiedział, co mówi, wybąkał jednak kilka słów, że nigdy nie zapomni o tej łasce, o jakiej mu matka tak często powtarzała.
Skoro tylko spostrzegł doktora wchodzącego przez cmentarną bramę i podążającego w jego stronę, poznał go, powstał i wyszedł naprzeciw, przeczuł bowiem, że człowiekowi, który przybywał na wezwanie nieboszczki, nie mógł tak jak innym odpowiedzieć: „nie, nie pójdę”.
Gdy Gilbert wziął go za rękę, aby wyprowadzić z cmentarza, sierota nie stawiał już żadnego oporu, odwrócił tylko głowę w stronę, gdzie znajdowała się mogiła matki, i z cicha zapłakał.
Elegancki kabriolet czekał u wrót cmentarnych, doktor wsadził doń chłopca i – pozostawiwszy dom na opiece boskiej i poczciwych ludzi, pojechał do miasta, gdzie zatrzymał się w oberży „Dauphin”, najporządniejszej w Villers-Cotterêts.
Potem posłał zaraz po krawca, który stawił się z gotowymi ubraniami.
Wybrał jedno z nich dla Pitou i udał się z nim do dzielnicy, o której już wspominaliśmy, do dzielnicy Pieux. W miarę jak się tam zbliżali, Pitou zwalniał kroku, widocznie bowiem prowadzono go do jego ciotki Anieli. Tę ciotkę i zarazem matkę chrzestną, co mu imię tak poetyczne Anioła wybrała, widywał bardzo rzadko, ale zachował o niej straszne wspomnienie.
Bo rzeczywiście ciotka Aniela nie miała nic w sobie, co pociągałoby chłopca, tak jak Pitou pieszczonego przez matkę.
Ciotka Aniela była panną, a liczyła około lat sześćdziesięciu.
Źle rozumiana pobożność wyrugowała z jej serca wszystkie słodkie, a nawet ludzkie uczucia. Była to dewotka w najgorszym znaczeniu tego wyrazu, złośliwa i chciwa do najwyższego stopnia.
Nie z samej tylko żyła jałmużny; sprzedawała len, który przędła na kołowrotku, i zajmowała się wynajmowaniem krzeseł w kościele, na co miała pozwolenie kapituły. Małe sumki oszczędzane zmieniała na ludwiki i lokowała je w poduszkach starego fotela, na którym wysiadywała.
Pieniądze te przepadały dla świata i nie miały ujrzeć jasności dziennych za życia starej panny.
Doktor Gilbert podążał do mieszkania tej osoby, prowadząc ze sobą Pitou.
Panna Róża Aniela Pitou – była w tej chwili w usposobieniu różowym.
Podczas gdy w kościele w Haramont odprawiano modły przy zwłokach jej bratowej, w kościele w Villers-Cotterêts udzielano licznych chrztów i ślubów, dzięki czemu panna Róża Aniela zebrała za krzesła okrągłe sześć liwrów.
Zmieniwszy sou na sztukę trzyfrankową i dodawszy ją do poprzednio zebranego już grosza, miała znowu ludwika.
Ten nowy „ludwik” powędrował dopiero co do swych braci fotelowych, a dzień takiego zjednoczenia był zawsze wielkim świętem dla cioci Anieli.
I oto akurat, gdy po otwarciu drzwi – zamykanych zawsze na czas podobnej operacji, defilowała dookoła cennego sprzętu, aby się przekonać, iż pozory zewnętrzne nie zdradzały wartości wewnętrznej – wszedł doktor z Pitou.
Scena wstępna mogłaby być uznana za scenę wzruszającą, gdyby nie to, że Gilbert zanadto był spostrzegawczy – dla niego była to jedynie komedia.
Ujrzawszy siostrzeńca, stara panna zaczęła się rozwodzić o swej bratowej, którą niby serdecznie kochała, a nawet zaczęła udawać, że łzy ociera.
Doktor, który ze swej strony chciał zbadać do głębi dewotkę przed powzięciem postanowienia, zaczął mówić o świętych obowiązkach ciotek względem siostrzeńców.
Ale dostrzegł, że w miarę jak rozwijał swoje teorie, twarz starej panny przybierała wyraz coraz większej chciwości.
Lewą ręką podparła brodę, na palcach zaś prawej rachowała w myśli dochód z wynajmu krzeseł; wypadek zrządził, że ukończyła rachunki równocześnie z monologiem doktora, tak iż mogła mu wnet odpowiedzieć. I odpowiedziała mu, iż pomimo wielkiej miłości, jaką czuła dla siostry, pomimo współczucia, jakie w niej wzbudzał siostrzeniec, skromne dochody nie pozwalają ani myśleć o tym, aby jako ciotka i matka chrzestna – zajęła się ubogim sierotą.
Doktor spodziewał się odmowy i nie zdziwił się nią wcale; wyznawca nowych idei, pomimo że wyszedł dopiero pierwszy tom pracy Lavatera, zastosował już jego zasadę badania fizjonomii do chudych i żółtych policzków panny Anieli.
Badanie to doprowadziło go do przekonania, że małe, świecące oczka starej panny, długi jej nos i wąskie wargi były uosobieniem chciwości, egoizmu i hipokryzji.
Odmowna odpowiedź panny Róży Anieli Pitou, jak już powiedzieliśmy powyżej, nie wzbudziła w nim najmniejszego zdziwienia.
Chciał jednak, jako obserwator, przekonać się, w jakim stopniu w starej dewotce panują trzy szkaradne wady.
– Ale – powiedział – Anioł Pitou jest biednym sierotą, jest synem brata pani, nie możesz pani zatem zostawić go na łasce losu.
– Ba! A czy pan wiesz, panie Gilbert – odpowiedziała ciotka – że najskromniej licząc, ten chłopiec kosztowałby mnie sześć sou dziennie, gdyż zjadać musi przynajmniej funt chleba na dzień.
Pitou skrzywił się, zwykle zjadał on półtora funta na samo tylko śniadanie.
– A gdzie mydło na pranie bielizny, którą, jak przypominam sobie, szkaradnie brudzi?
– A pfe!... – rzekł doktor – a pfe, panno Anielo, pani, osoba tak pobożna, taka miłosierna, oblicza tak skrupulatnie, gdy chodzi o siostrzeńca i chrześniaka.
– Nie liczę wcale wydatku na naprawę jego ubiorów – wybuchnęła dewotka, która przypomniała sobie, że jej siostra Magdalena ciągle prawie przyszywała nowe wyłogi do bluzy i nowe łaty do spodni Anioła Pitou.
– Odmawia pani zatem miejsca u siebie siostrzeńcowi, odpycha pani sierotę od progów swego domu; zmusza go pani, by żebrał na progach obcych domów?...
Panna Aniela zrozumiała, jaki wstręt poczuliby dla niej wszyscy, gdyby jej siostrzeniec naprawdę był zmuszony do takiej ostateczności.
– Nie – rzekła – nie odmawiam, podejmuję się zająć biednym dzieckiem.
– A!... – wykrzyknął doktor, uradowany, że znalazł jakieś lepsze uczucie w sercu, które miał za zupełnie wygasłe.
– Tak – ciągnęła dalej stara panna – wezmę go, zarekomenduję ojcom augustianom z Bourg-Fontaine jako braciszka – posługacza.
Doktor był filozofem, a znana jest wartość wyrazu „filozof” w owym czasie.
W tej chwili postanowił więc on wyrwać księżom augustianom neofitę i to z taką chciwością, z jaką ojcowie radzi by z pewnością wyrwać filozofom każdego adepta.
– Nie... nie!... – zaczął, zagłębiając rękę w wielkiej kieszeni – ponieważ jest pani, kochana panno Anielo, w tak trudnym położeniu, że musiałabyś z powodu braku funduszy oddać siostrzeńca obcym, poszukam zatem kogoś innego, kto zająłby się losem biednego sieroty, za sumę, jaką na ten cel przeznaczam. Sam opieki przyjąć nie mogę, bo muszę wracać do Ameryki. Przed wyjazdem umieszczę siostrzeńca u jakiegoś rzemieślnika na naukę. Pitou sam wybierze sobie rzemiosło, do jakiego ma powołanie. Podczas mojej nieobecności wyrośnie, a po moim powrocie będzie już miał fach, i wtedy zobaczę, co można będzie zrobić dla niego. No dalej, moje dziecko, pożegnaj ciotkę – powiedział doktor – i chodźmy.
Jeszcze Gilbert nie dokończył, gdy Pitou podbiegł do starej panny z wyciągniętymi ramionami, bo bardzo mu się spieszyło pocałować ją, pod warunkiem że będzie to pocałunek ostatni, że będzie on znakiem rozstania się z nią na zawsze.
Ale oświadczenie doktora „za sumę, jaką na ten cel przeznaczam”, jego ruch ręką w stronę kieszeni, w której prawdopodobnie musiało się znajdować sporo grosza, rozgrzały chciwość dewotki.
– A!... – zawołała – a czy pan wie, kochany panie Gilbert, o jednej jeszcze rzeczy?...
– O czym?... – spytał doktor.
– Ależ o tym, Boże kochany, że nikt nie może bardziej ode mnie kochać tego biednego dziecka!...
I powiedziawszy to, panna Róża Aniela otworzyła ramiona i chwyciła Pitou w objęcia, a jednocześnie złożyła na obu jego policzkach po kwaśnym pocałunku, po których biedny chłopiec zadrżał od stóp do głowy.
– O bezwarunkowo – odrzekł doktor – wiem o tym dobrze, i dlatego też tylko przyprowadziłem go najpierw do pani, jako naturalnej jego opiekunki. Ale to, co mi pani powiedziała, przekonało mnie, że pomimo dobrych chęci nie może pani nic zrobić dla Anioła!... Widzę dobrze, że pani za uboga na to, aby nieść pomoc biedniejszym.
– Ach, drogi panie Gilbert, czy nie ma Boga w niebie, czy nie żywi on wszystkich stworzeń swoich?...
– Święta to prawda – odparł Gilbert – Bóg daje pożywienie ptakom, ale nie umieszcza sierot u rzemieślników. Małego Pitou, widzi pani, trzeba nauczyć rzemiosła, to dla pani, przy jej szczupłych dochodach, byłoby po prostu ponad siły...
– Gdyby jednak dał mi pan tę sumkę, panie doktorze?...
– Jaką sumkę?...
– Tę, o której pan wspomniał dopiero, sumkę, którą pan ma w kieszeni – dodała stara, wskazując palcem kieszeń doktora.
– Dałbym ją z pewnością, droga panno Anielo, ale uprzedzam, że pod jednym tylko warunkiem.
– Pod jakim?...
– Że dziecko zdobędzie jakieś stanowisko.
– Ależ zdobędzie, zdobędzie... przysięgam na mój honor, na honor Anieli Pitou – rzekła stara dewotka, trzymając ciągle oczy skierowane na kieszeń doktora.
– Przyrzeka mi to pani?...
– Przyrzekam.
– Uroczyście?...
– Ależ kochany panie Gilbert, klnę się panu na Boga. – I panna Aniela wzniosła w górę wychudłą rękę.
– A zatem – rzekł doktor, wydobywając wypchany woreczek – gotów jestem, jak pani widzi, dać pieniądze, tylko jaką da mi pani rękojmię za dziecko?
– Przysięgam panu, panie Gilbert, przysięgam na ten krzyż Chrystusowy.
– Nie przysięgajmy za dużo, kochana pani, ale lepiej napiszmy i podpiszmy to, co ułożymy.
– Podpiszę, panie Gilbert, podpiszę.
– U notariusza?...
– A jakże.
– No to chodźmy do papy Niqueta.
Notariusz Niquet, którego z powodu dawnej z nim znajomości tak przyjacielsko nazywał doktor Gilbert, był najpoważniejszym notariuszem w okolicy.
Panna Aniela znała go dobrze, nie protestowała więc przeciw wyborowi doktora i udała się z nim zaraz do kancelarii rejentalnej, gdzie spisano akt, na mocy którego Róża Aniela Pitou podejmowała się wyszukania dla Ludwika Anioła Pitou jakiegoś stosownego zajęcia – za co dostawała zaraz dwieście liwrów.
Umowa zawarta została na lat pięć, doktor złożył więc u notariusza osiemset liwrów, bo dwieście uiścił z góry.
Nazajutrz, uregulowawszy niektóre interesy i rachunki z kimś, do którego później powrócimy, opuścił Villers-Cotterêts.
Panna Pitou zaś z dwustu otrzymanych liwrów schowała do fotela osiem błyszczących ludwików, osiem zaś pozostałych liwrów schowała do fajansowego kubka, w którym przechowywała od lat trzydziestu czy czterdziestu rozmaite monety drobne i z których powstawały owe złote sztuki grzebane w fotelu.