Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Anioł Pitou - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
6 września 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Anioł Pitou - ebook

Gorący lipiec 1789 roku w Paryżu. Król poluje, królowa przebiera w damach dworu. Groźne pomruki paryskiego ludu zamieniają się w złość i pragnienie zemsty. Paryż głoduje, choruje i umiera z wycieńczenia. Wreszcie, jak już nie ma nic do stracenia, jak odchodzą dzieci, wściekłość zrywa się z kajdan zasad i prawa. Bastylia legnie w gruzach, zawiśnie każdy, kto zdradza arystokratyczne pochodzenie.

Pitou ogląda to na własne oczy, widzi tragedię nędzy i widzi rodzącą się nienawiść, która prowadzi do straszliwej przemocy… czy zło da się usprawiedliwić, czy Pitou może spokojnie patrzeć, jak wieszają ludzi, których znał… ale przecież jest po stronie ludu…

Kolejna książka Aleksandra Dumas, od której nie można się oderwać. Tak plastycznie napisana, że widzimy te zdarzenia, prawdziwe przecież, wzdragamy się zbrodniami, przeżywamy emocje, czujemy Rewolucję, która na naszych oczach się odbywa.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7779-927-7
Rozmiar pliku: 2,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ I

W KTÓ­RYM CZY­TEL­NIK ZA­ZNA­JOMI SIĘ Z BO­HA­TE­REM TEJ PO­WIE­ŚCI I MIEJ­SCEM JEGO URO­DZE­NIA

Na gra­nicy Pi­kar­dii i So­is­son­nais, na tej czę­ści te­ry­to­rium na­ro­do­wego, które pod na­zwą Isle de France sta­no­wiło stare dzie­dzic­two na­szych kró­lów, po­środku lasu roz­cią­ga­ją­cego się na prze­strzeni ty­siąca hek­ta­rów ziemi, wznosi się małe mia­steczko Vil­lers-Cot­te­rêts i gi­nie w cie­niu wiel­kiego parku, za­ło­żo­nego przez Fran­ciszka I i Hen­ryka II.

Vil­lers-Cot­te­rêts sły­nie z tego, iż uj­rzał w nim świa­tło dzienne Ka­rol Al­bert De­mo­ustier, który w chwili, gdy się na­sze opo­wia­da­nie za­czyna, pi­sał Li­sty do Emi­lii o mi­to­lo­gii roz­ry­wane chci­wie przez płeć piękną owej epoki.

Do­dajmy, ku po­etycz­nej sła­wie mia­sta (nie­chętni na­zy­wają je mie­ściną, po­mimo pa­łacu kró­lew­skiego i dwóch ty­sięcy czte­ry­stu miesz­kań­ców), do­dajmy, po­wia­dam, dla do­peł­nie­nia po­etycz­nej jego sławy, że po­ło­żone jest o dwie mile od La-Ferté Mi­lon, w któ­rym uro­dził się Ra­cine, a o osiem mil od Château-Thierry, gdzie La­fon­ta­ine przy­szedł na świat boży, za­znaczmy nadto, że matka au­tora tra­ge­dii Bri­ta­ni­cus i Atha­lie stąd także po­cho­dziła, i po­wróćmy do kró­lew­skiego pa­łacu oraz dwóch ty­sięcy czte­ry­stu miesz­kań­ców.

Bu­dowę pa­łacu roz­po­czął Fran­ci­szek I, a skoń­czył Hen­ryk II, któ­rego cy­fra, po­łą­czona z cy­frą Ka­ta­rzyny Me­dy­cej­skiej, wid­nieje do­tąd na fron­to­nie.

Pa­ła­cyk ma także swoją sławę, słu­żył bo­wiem za schro­nie­nie dla mi­ło­stek króla ry­ce­rza z pa­nią d’Es­tam­pes i Lu­dwika Fi­lipa Or­le­ań­skiego z piękną pa­nią Mon­tes­son. Od śmierci tego ostat­niego stał pustką pra­wie, gdy wresz­cie Fi­lip Or­le­ań­ski, zwany póź­niej „Ega­lité”, prze­mie­nił go z re­zy­den­cji mo­nar­szej w zwy­czajny do­mek my­śliw­ski.

Co do dwóch ty­sięcy czte­ry­stu miesz­kań­ców skła­dali się oni:

1. Z kilku szlach­ci­ców, spę­dza­ją­cych lato w pa­ła­cach oko­licz­nych, a zimę w Pa­ryżu, i za przy­kła­dem księ­cia ma­ją­cych tylko pied-à-terre w mia­steczku.

2. Z do­syć znacz­nej liczby miesz­czan, co­dzien­nie w po­gody i nie­po­gody po­dą­ża­ją­cych z pa­ra­so­lami w ręku na zwy­kły spa­cer po­obiedni, o ćwierć mili od mia­sta do sze­ro­kiego ka­nału, od­dzie­la­ją­cego park od lasu i na­zy­wa­nego ka­na­łem „Huha!”, za­pewne z po­wodu wy­krzyk­ni­ków, ja­kie wi­dok jego wy­ry­wał z piersi ast­ma­tycz­nych, za­do­wo­lo­nych, że aż tak da­leką drogę od­były bez nad­zwy­czaj­nego zmę­cze­nia.

3. Z więk­szo­ści rze­mieśl­ni­ków, pra­cu­ją­cych cały ty­dzień i tylko w nie­dziele wy­pusz­cza­ją­cych się na wy­cieczki – z ja­kich bo­gatsi współ­bra­cia co­dzien­nie ko­rzy­stali – oraz

4. Z gar­ści bie­da­ków, dla któ­rych nie­dziele nie ist­niały, i któ­rzy na­pra­co­waw­szy się ciężko przez sześć dni po­wsze­dnich, wy­my­kali siód­mego do lasu, po to tylko, aby so­bie na­zbie­rać chru­stu na opał.

Na­tu­ral­nie, gdyby sła­wetne Vil­lers-Cot­te­rêts (Vil­leri-ad-Co­tiam-Re­tix) miało nie­szczę­ście być mia­stem na tyle waż­nym w hi­sto­rii, by się ar­che­olo­go­wie nim zaj­mo­wali, wia­domo by­łoby na pewno, jak po­wstało i jak się roz­wi­jało, jak z osady na wieś, ze wsi na mia­sto się prze­dzierz­gało, jak do sze­regu li­chych dom­ków, roz­rzu­co­nych po obu stro­nach drogi wio­dą­cej z Pa­ryża do So­is­sons, przy­wa­biało z po­wodu pięk­nego po­ło­że­nia co­raz wię­cej miesz­kań­ców, jak z tego znowu po­wodu po­wsta­wały co­raz nowe ulice, jak wy­rósł tak zwany ry­nek, ozdobny dziś w ładne domy i w fon­tannę z po­czwór­nym ze­ga­rem sło­necz­nym, jak wresz­cie i kiedy – obok skrom­nego ko­ściółka po­ło­żono fun­da­menty pod ten po­kaźny za­mek, to kró­lew­ski, to ksią­żęcy, który dziś, smutną ko­leją lo­sów, sta­nowi przy­tu­li­sko włó­czę­gów i że­bra­ków.

W epoce, w któ­rej się opo­wia­da­nie ni­niej­sze za­czyna, za­mek ów nie był już wpraw­dzie re­zy­den­cją ksią­żęcą, ale nie był też jesz­cze że­bra­czą norą – był już pu­sty pra­wie, ale miesz­kali w nim i do­zo­ro­wali go jesz­cze: stróż, eko­nom i rządca. Okna tak te, co na park, jak i te, co na tak zwany plac zam­kowy wy­cho­dziły, szczel­nie po­za­my­kane, nada­wały jesz­cze bar­dziej po­sępny ob­raz miej­sco­wo­ści – w któ­rej jed­nym końcu znaj­do­wał się mały do­mek za­słu­gu­jący na to, aby mu po­świę­cić słów kilka.

Miał on przede wszyst­kim tę szcze­gól­ność, że wi­dać mu było tylko plecy.

Ale jak plecy by­wają nie­kiedy naj­po­kaź­niej­szą czę­ścią osob­nika, tak i plecy tego domku były naj­po­waż­niej­szą jego czę­ścią.

Do­mek na­le­żał do pro­bosz­cza, peł­nią­cego jed­no­cze­śnie obo­wiązki ka­pe­lana ko­ścioła zam­ko­wego, w któ­rym co nie­dziela za­wsze od­pra­wiała się msza święta, i nad­zorcy szkółki, przy któ­rej, dzięki ja­kimś ła­skom nad­zwy­czaj­nym, ist­niały dwa sty­pen­dia – jedno dla kan­dy­da­tów do szkoły w Ples­sis, a dru­gie dla prze­cho­dzą­cych do se­mi­na­rium w So­is­sons.

Oba sty­pen­dia opła­cał dom Or­le­anów, pierw­sze no­siło imię syna re­genta, dru­gie ochrzczone było imie­niem ojca księ­cia; oba były przed­mio­tem po­żą­da­nia ro­dzi­ców, a przy­czyną cięż­kich zgry­zot dla tych, któ­rzy, aby je zdo­być, mu­sieli ła­mać so­bie łe­pe­tyny nad naj­roz­ma­it­szymi ćwi­cze­niami czwart­ko­wymi.

Otóż w pe­wien czwar­tek lip­cowy, 1789 roku, w dzień za­chmu­rzony przez bu­rzę cią­gnącą od wschodu ku za­cho­dowi, w chwili gdy na dzwon­nicy, po­kry­tej spi­cza­stą da­chówką, wy­biła go­dzina je­de­na­sta, roz­le­gło się na­raz hura!... po­dobne do okrzyku ca­łego pułku sie­pa­czy, a za­raz po­tem, po­przez furtkę po­mię­dzy aka­cjami pro­wa­dzącą do ma­łego domku, wtło­czyła się gro­mada dzieci, które po­dzie­liw­szy się na placu na pięć czy sześć grup, za­częły za­ba­wiać się w piłkę i gry inne.

Jed­no­cze­śnie z tymi mal­cami, odzia­nymi po więk­szej czę­ści w bluzy wy­tarte na łok­ciach i w spodnie dziu­rawe na ko­la­nach, z mal­cami, któ­rych miesz­kańcy do­mów na­zy­wali pau­prami, zna­leźli się na placu chłopcy inni, chłopcy mą­drzy, jak po­wia­dały ku­moszki, chłopcy ma­jący stać się dumą swo­ich ro­dzi­ców.

Ci ostatni mieli na so­bie bluzy całe i całe spodnie, dzięki czemu byli przed­mio­tem nie­na­wi­ści chłop­ców go­rzej ubra­nych i mniej pil­no­wa­nych.

Z min ich wi­dać było, że by­liby chęt­nie po­ba­rasz­ko­wali z „pau­prami”, ale kar­ność zmu­szała ich, by po­spie­szać do do­mów ro­dzi­ciel­skich, gdzie cze­kały na nich pod­wie­czorki w for­mie kro­mek chleba z ma­słem lub kon­fi­tu­rami.

Oprócz mal­ców „pau­prów” i chłop­ców „przy­szło­ści” była trze­cia jesz­cze grupa chłop­ców, którą na­zwiemy grupą „próż­nia­ków”.

Ci ni­gdy nie przy­cho­dzili ra­zem z in­nymi na plac za­baw, ni­gdy rów­nie z in­nymi nie po­spie­szali do do­mów, bo pra­wie za­wsze wy­sia­dy­wali w ko­zie.

Gdy ich ko­le­dzy i to­wa­rzy­sze po­dą­żali na piłkę lub do do­mów na przy­smaki, oni ślę­czeli w kla­sie nad wy­koń­cze­niem nie­odro­bio­nych pod­czas lek­cji za­dań lub nad do­ucza­niem się cze­goś.

Gdy­by­śmy też w tej chwili udali się pod dom szkolny, usły­sze­li­by­śmy, jak w trak­cie tego, gdy je­den z „próż­nia­ków” scho­dził spiesz­nie ze scho­dów, ru­sza­jąc ra­mio­nami niby osioł grzbie­tem, gdy chce jeźdźca z sie­bie zrzu­cić, głos ja­kiś pod­nie­siony wy­krzy­ki­wał za­pa­mię­tale:

– A nie­do­wiarku!... a po­tę­pień­cze!... a ga­dzino!... wy­noś się, gdzie pieprz ro­śnie; vade, vade! By­łem długo cier­pliwy, mor­do­wa­łem się trzy lata, ale ty wy­czer­pał­byś cier­pli­wość i sa­mego Boga!... Wy­noś się, niech cię moje oczy nie wi­dzą!... Za­bie­raj so­bie swoje wie­wiórki, swoje żaby, jasz­czurki, je­dwab­niki i chra­bąsz­cze, i zmy­kaj do ciotki, je­żeli ją masz, do wuja, je­żeli po­sia­dasz, do dia­bła wresz­cie, je­żeli ci się po­doba, byle bym cię tylko nie oglą­dał.

– Ko­chany pa­nie For­tier!... – od­po­wie­dział gło­sik cienki, plą­czący – prze­bacz mi pan z ła­ski swo­jej, uli­tuj się pan nade mną. Czy go­dzi się tak gnie­wać za je­den bar­ba­ryzm i za kilka so­le­cy­zmów, jak je pan na­zy­wasz?...

– Trzy bar­ba­ry­zmy i sie­dem so­le­cy­zmów, ośle je­den?... i to w za­da­niu zło­żo­nym z dwu­dzie­stu pię­ciu wier­szy!... – wrza­snął roz­złosz­czony pe­da­gog.

– Czwar­tek to dzień dla mnie nie­szczę­śliwy – od­parł po­kor­nie gło­sik cienki – ale gdy­bym ju­tro do­brze na­pi­sał, czy ze­chciałby mi pan prze­ba­czyć?... Niech mi pan od­po­wie, mój pa­nie!...

– Trzy lata po­wta­rzasz mi to samo, próż­niaku!... Eg­za­min na­zna­czony zo­stał na pierw­szego li­sto­pada, a ja da­łem się uwieść proś­bom two­jej ciotki Anieli i po­da­łem cię jako kan­dy­data do sty­pen­dium wa­ku­ją­cego w Po­is­son. Ład­nie będę wy­glą­dał, gdy ci go od­mó­wią, gdy o uczniu moim po­wie­dzą, to osioł, ten Anioł Pi­tou, toć to ten An­ge­lus Pi­to­vius asi­nus est!...

Mu­simy ob­ja­śnić czy­tel­nika, że Anioł Pi­tou, któ­rego pan For­tier tak nie­obie­cu­jąco okre­ślił po ła­ci­nie, bę­dzie bo­ha­te­rem ni­niej­szej po­wie­ści.

– O mój do­bry pa­nie For­tier!... o mój na­uczy­cielu ko­chany!... – wo­łał zroz­pa­czony uczeń.

– Co?... Ja je­stem na­uczy­cie­lem twoim?... – ryk­nął obu­rzony oj­ciec For­tier. – Nie, nie, osiołku!... dzięki Bogu, nie je­stem już na­uczy­cie­lem twoim, nie je­steś już uczniem moim. Wy­pie­ram się, ja­ko­bym znał cię kie­dy­kol­wiek, za­bra­niam ci mó­wić do mnie, za­bra­niam ci kła­niać mi się. Vade re­tro!... vade!...

– Pa­nie – bła­gał nie­szczę­śliwy Pi­tou, ma­jący, jak się zda­wało, ważne po­wody ku temu, aby się nie po­róż­nić ze swoim na­uczy­cie­lem – pro­szę, nie od­ma­wiaj mi opieki swo­jej z po­wodu jed­nego nie­udol­nego ćwi­cze­nia.

– Co! – wy­krzyk­nął oj­ciec For­tier, wście­kle zi­ry­to­wany tą ostat­nią prośbą – fi­lo­zo­fu­jesz, a nie umiesz zro­bić za­da­nia, do­ma­gasz się mo­jej opieki, gdy nie po­tra­fisz od­róż­nić przy­padku pierw­szego od czwar­tego?...

– Oj­cze For­tier – od­po­wie­dział na to uczeń – by­łeś tak za­wsze ła­skawy dla mnie, nie opusz­czaj mnie i te­raz; je­żeli szep­niesz jedno słówko bi­sku­powi, który eg­za­mi­nuje...

– Jak to?... Więc chcesz nie­szczę­śliwy, abym kłam­stwo za­da­wał memu wła­snemu su­mie­niu?

– Gdy cho­dzi o do­bry uczy­nek, pa­nie For­tier, to panu to Pan Bóg prze­ba­czy...

– Ni­gdy a ni­gdy!...

– Zresztą kto to wie?... może eg­za­mi­na­to­rzy nie będą su­rowsi dla mnie niż dla Se­ba­stiana Gil­berta, mego brata mlecz­nego, który w ze­szłym roku sta­rał się o sty­pen­dium pa­ry­skie.

– A to idio­tyczne do­prawdy!... – po­wie­dział oj­ciec For­tier, wy­cho­dząc na dzie­dzi­niec z dys­cy­pliną w ręku (Pi­tou sta­rał się trzy­mać od niego w przy­zwo­itej od­le­gło­ści) – a to rze­tel­nie idio­tyczne – po­wtó­rzył, krzy­żu­jąc ręce na pier­siach i spo­glą­da­jąc z po­gardą na swego ucznia. – Oto na­groda za moje lek­cje dia­lek­tyki!... Czy to tak pa­mię­tasz, by­dlaku je­den, ak­sjo­mat: Noli mi­nora, lo­qui ma­jora vo­lens. Gil­bert miał lat trzy­na­ście, a ty masz sie­dem­na­ście, dla Gil­berta byli po­błaż­liwi, jako dla dziecka – dla głu­piego jak ty bi­zona wcale nie będą mieli wzglę­dów.

– No... i Se­ba­stian jest przy tym sy­nem pana Ho­no­riu­sza Gil­berta, który ma osiem­na­ście ty­sięcy renty w do­brym grun­cie na rów­ni­nie de Pil­le­leux – do­dał płacz­li­wie uczeń.

Oj­ciec For­tier wy­dął wargi, zmarsz­czył brwi i spoj­rzał groź­nie na Pi­tou.

– To już mniej głu­pio po­wie­dziane – mruk­nął po chwili mil­cze­nia. – Jest to jed­nak przy­pusz­cze­nie po­zorne tylko, ni­czym nie uza­sad­nione. Spe­cies non au­tem cor­pus.

– O! Gdy­bym ja miał ojca po­sia­da­ją­cego dzie­sięć ty­sięcy fran­ków renty!... – po­wtó­rzył Anioł Pi­tou, który jak się zda­wało, za­uwa­żył, że spo­strze­że­nie jego wy­warło pewne wra­że­nie na na­uczy­cielu.

– Ba!... że­byś miał... ale nie masz... taki głupi je­steś, jak ów nic­poń, o któ­rym Ju­ve­nal wspo­mina. Grzeszny to cy­tat – po­wie­dziaw­szy to, prze­że­gnał się oj­ciec For­tier – grzeszny, ale z tym wszyst­kim trafny. Ar­ca­dius Ju­ve­nis. Za­ło­żył­bym się, że ty i tego nie wiesz, co to zna­czy Ar­ca­dius?...

– Miesz­ka­niec Ar­ka­dii, ro­zu­mie się – od­po­wie­dział Anioł Pi­tou, pro­stu­jąc się z dumą.

– No więc?...

– Jak to, no więc?...

– Ar­ka­dia, kpie, była oj­czy­zną osłów, a u sta­ro­żyt­nych, tak jak i u nas te­raz, asi­nus był sy­no­ni­mem stul­tus.

– Nie chcia­łem tego tak zro­zu­mieć – od­parł Pi­tou – nie śmiał­bym przy­pusz­czać, że taki jak pan czło­wiek po­ważny i uczony może się zni­żać aż do sa­tyry...

Oj­ciec For­tier spoj­rzał znowu z baczną uwagą na ucznia.

– Na ho­nor!... – za­wo­łał uła­go­dzony nieco po­chleb­stwem – są chwile, w któ­rych ten nic­poń wy­daje się mniej głupi, niż jest w rze­czy­wi­sto­ści.

– Więc, pa­nie pro­fe­so­rze – za­wo­łał Pi­tou, który, je­żeli nie do­sły­szał ostat­nich słów na­uczy­ciela, to przy­naj­mniej wy­czy­tał na jego twa­rzy zmianę na lep­sze – prze­bacz mi pan, a zo­ba­czysz, jak się pięk­nie po­pi­szę ju­tro...

– Do­brze... przy­staję... – po­wie­dział oj­ciec For­tier, za­kła­da­jąc dys­cy­plinę za pas na znak przy­mie­rza i pod­cho­dząc do Pi­tou, który wo­bec wi­docz­nie po­ko­jo­wej de­mon­stra­cji po­zo­stał na swoim miej­scu.

– Dzięki ci, dzięki, pa­nie! – za­wo­łał.

– Za­cze­kaj no!... nie śpiesz się tak z po­dzię­ko­wa­niem... prze­ba­czę... ale pod jed­nym wa­run­kiem...

Pi­tou spu­ścił głowę, a że był na ła­sce i nie­ła­sce ojca For­tiera, cze­kał, co tam no­wego usły­szy.

– Prze­ba­czę ci, je­żeli od­po­wiesz do­brze na py­ta­nie, ja­kie ci za­dam...

– Po ła­ci­nie?... – za­py­tał str­wo­żony uczeń.

– Tak... po ła­ci­nie... – od­po­wie­dział na­uczy­ciel. Pi­tou wes­tchnął.

Pod­czas chwi­lo­wej pauzy we­soła wrzawa uczniów, za­ba­wia­ją­cych się na placu zam­ko­wym, prze­do­stała się do uszu Anioła Pi­tou.

Wes­tchnął za­tem znowu – i da­leko głę­biej jesz­cze niż po­przed­nio.

– Quid vir­tus, quid re­li­gio?... – rzu­cił mu papa For­tier.

Słowa te, niby trąba ar­cha­nioła wzy­wa­ją­cego na sąd osta­teczny, ude­rzyły bied­nego Pi­tou, w oczach zro­biło mu się ciemno, a w mó­zgu tak się coś za­krę­ciło, iż przy­pusz­czał, że zmy­sły traci.

Stał jak słup i nic nie od­po­wia­dał.

Papa For­tier za­żył po­tężny niuch ta­baki.

Pi­tou zro­zu­miał, że trzeba prze­rwać ci­szę.

– Ne­scio – rzekł w na­dziei, że gdy się po ła­ci­nie przy­zna do nie­świa­do­mo­ści, bę­dzie miał prze­ba­cze­nie.

– Nie wiesz, co zna­czy cnota!... – huk­nął papa For­tier, du­sząc się ze zło­ści – nie wiesz, co zna­czy re­li­gia?... hę?...

– Wiem po fran­cu­sku – od­po­wie­dział Anioł – ale nie wiem po ła­ci­nie.

– Za­tem marsz do Ar­ka­dii... Wszystko skoń­czone z nami, ny­gu­sie!...

Pi­tou był tak przy­gnę­biony, że stał jak przy­kuty do miej­sca, nie uczy­nił żad­nego wy­siłku, aby uciec, cho­ciaż oj­ciec For­tier wy­do­stał dys­cy­plinę zza pasa z taką po­wagą, jak ge­ne­rał w chwili ru­sze­nia do ataku wy­do­bywa pa­łasz z po­chwy.

– Cóż się za­tem ze mną sta­nie?... – jęk­nęło biedne dziecko, opusz­cza­jąc ręce bez­wład­nie – co się sta­nie ze mną, gdy nie będę mógł wstą­pić do se­mi­na­rium?...

– A co mnie to ob­cho­dzi, co się sta­nie z tobą, asi­nu­sie prze­klęty?... Co mnie to, jak mi Bóg miły, może ob­cho­dzić?...

Oj­ciec For­tier był tak roz­sier­dzony, że przy­się­gał, nie wie­dząc o tym.

– Za­po­mi­nasz pan chyba, pa­nie For­tier, że mo­jej ciotce zdaje się, iż już je­stem pro­bosz­czem.

– Do­wie się za­tem, że je­steś trut­niem, nie­zdol­nym na­wet na za­kry­stiana.

– Na Boga, oj­cze For­tier.

– Mó­wię ci, ru­szaj so­bie.

– Ano, to pójdę – rzekł Pi­tou, jak czło­wiek, który po­wziął bo­le­sne po­sta­no­wie­nie. – Czy pan po­zwoli mi za­brać moją szu­fladkę? – do­dał, li­cząc, że może jesz­cze zmięk­nie czułe serce na­uczy­ciela.

– Mo­żesz – od­rzekł For­tier – za­brać so­bie tę szu­fladkę, ze wszyst­kim co się tylko w niej znaj­duje.

Pi­tou po­szedł na schody, do klasy, która była na pierw­szym pię­trze. Wszedł do po­koju, gdzie ucznio­wie, ze­brani do­koła wiel­kiego stołu, uda­wali nie­zmier­nie za­ję­tych; otwo­rzył ka­setkę, zo­ba­czył, czy nic w niej nie po­zo­sta­wił i kro­kiem wol­nym po­cią­gnął na ko­ry­tarz.

Przy scho­dach stał oj­ciec For­tier z dys­cy­pliną w ręku. Anioł Pi­tou zgar­bił się do sa­mej ziemi pra­wie.

Nie po­mo­gło mu to wiele i otrzy­mał ostat­nie po­cią­gnię­cie in­stru­men­tem, któ­remu pan pro­fe­sor za­wdzię­czał naj­lep­sze po­stępy naj­lep­szych swo­ich uczniów, i który, jak­kol­wiek bar­dzo czę­sto wzglę­dem Pi­tou sto­so­wany, tak mały na niego wy­warł sku­tek.

Po­zo­stawmy Anioła Pi­tou, ocie­ra­ją­cego ostat­nią łzę i po­dą­ża­ją­cego do Pieux, dziel­nicy mia­sta, w któ­rej miesz­kała jego ciotka – i po­wiedzmy nieco o jego po­wierz­chow­no­ści i prze­szło­ści.ROZ­DZIAŁ II

W KTÓ­RYM SIĘ OKAŻE, ŻE CIOTKA TO NIE MATKA

Lu­dwik Anioł Pi­tou za­czął osiem­na­sty rok ży­cia. Był to chło­piec szczu­pły, wy­soki, o ru­mia­nych po­licz­kach, ja­snych blond wło­sach i nie­bie­skich oczach. Na ustach igrał mu uśmiech mło­do­ści, a spoza gru­bych warg prze­zie­rały ładne, ale duże zęby. Ręce miał sze­ro­kie, nogi wy­gięte pa­łą­ko­wato, a ko­lana tak ster­czące, że za­wsze dziu­ra­wiły spodnie. Na wiel­kich sto­pach buty miał ze skóry wo­ło­wej, zru­działe ze sta­ro­ści; na grzbie­cie or­dy­narny łach­man. Oto tak się przed­sta­wiał na ze­wnątrz były uczeń pana For­tiera.

Trzeba uzu­peł­nić jego ob­raz krótką wzmianką o stro­nie mo­ral­nej.

Anioł Pi­tou zo­stał sie­rotą bar­dzo wcze­śnie. Oj­ciec umarł, gdy był nie­mow­lę­ciem, matka, gdy za­czy­nał dwu­na­sty rok ży­cia. Matka pie­ściła je­dy­naka nad­zwy­czaj­nie i po­zwa­lała mu na wszystko, roz­wi­nął się więc fi­zycz­nie, ale nie roz­wi­nął mo­ral­nie. Uro­dzony w prze­ślicz­nej wio­sce Ha­ra­mont, po­ło­żo­nej o milę od mia­sta, po­śród ogrom­nych la­sów, sta­wiał w nich pierw­sze kroki i wo­jo­wał z za­miesz­ka­łymi w nich zwie­rzę­tami. Ma­jąc lat dzie­sięć, był już świet­nym ptasz­ni­kiem i zręcz­nym my­śli­wym, a jedno i dru­gie zdo­był bez pracy, bez mo­zo­łów, zdo­był in­stynk­tem, ja­kim na­tura ob­da­rza lu­dzi za­miesz­ka­łych po­śród gąsz­czów le­śnych. Znał do­kład­nie wszyst­kie le­go­wi­ska za­jęcy i kró­li­ków, wie­dział o wszyst­kich gniaz­dach pta­sich bez wy­jątku. Dzięki sil­nym ra­mio­nom i wy­gię­tym no­gom, po­zwa­la­ją­cym mu obej­mo­wać na­wet naj­grub­sze pnie, wdra­py­wał się po gniazda, choćby naj­wy­żej umiesz­czone, z taką zwin­no­ścią i pew­no­ścią, że wzbu­dzał po­dziw we wszyst­kich to­wa­rzy­szach. Na­śla­do­wał też głosy pta­ków tak wy­bor­nie, że sta­dami przy­la­ty­wały do niego. Łowy na bło­tach były tak ła­twe dla Pi­tou, że nie zaj­mo­wałby się nimi wcale, gdyby nie spory do­chód, jaki mu przy­no­siły. Nikt, tak jak on, nie umiał na­kryć ba­gni­ska pa­pro­cią, nikt nie umiał za­sta­wić do­kład­niej ga­łą­zek z le­pem, nikt nie miał tak zręcz­nej ręki ani tak by­strego oka, nikt nie po­tra­fił ta­kiego jak on przy­rzą­dzić lepu.

Nic też dziw­nego, że w Ha­ra­mont, po­śród wie­śnia­ków czer­pią­cych z przy­rody więk­szą po­łowę do­cho­dów i ma­ją­cych in­stynk­towną nie­na­wiść do cy­wi­li­za­cji, za­ży­wał Pi­tou wiel­kiego uzna­nia, dzięki czemu matce jego ani żar­tem na myśl nie przy­szło, iż syn jej idzie po fał­szy­wej dro­dze, iż wy­cho­wa­nie, choćby naj­kosz­tow­niej­sze, mo­gło być w ja­ki­kol­wiek spo­sób lep­sze.

Gdy jed­nak po­czciwa ko­bieta po­wa­lona zo­stała na łoże bo­le­ści, gdy po­czuła, że śmierć jej za­gląda w oczy, za­częła my­śleć nad tym, że na­le­ża­łoby ja­kąś opiekę za­pew­nić sie­ro­cie.

Przy­po­mniała so­bie, że przed dzie­się­ciu laty pe­wien młody czło­wiek, który nocą do drzwi jej za­pu­kał i który od­dał jej na wy­cho­wa­nie nie­mowlę, z dość okrą­głą sumką na wy­datki, po­wie­dział, iż więk­szy fun­dusz dla ma­leń­stwa zło­żył u no­ta­riu­sza w Vil­lers-Cot­te­rêts.

O tym ta­jem­ni­czym czło­wieku z po­czątku nie wie­działa nic wię­cej nad to, że się na­zy­wał Gil­bert.

Ale przed trzema laty znowu go zo­ba­czyła. Miał wtedy około dwu­dzie­stu sied­miu lat, po­stawę co­kol­wiek sztywną, zda­nie sta­now­cze i zimne obej­ście. Cała jed­nak ta po­włoka lo­dowa stop­niała, gdy mu tylko po­ka­zała jego dzie­cię. Chłop­czyna był ładny, zdrów i uśmiech­nięty, oj­ciec więc uści­skał ser­decz­nie rękę po­czci­wej ko­biety, i wy­rzekł do niej te tylko słowa:

– Mo­że­cie li­czyć na mnie w każ­dej po­trze­bie.

Po­tem wziął dziecko, za­py­tał o drogę do Er­me­no­nville, za­szedł z sy­nem na grób Jana Ja­kuba Ro­us­seau – i po­wró­cił do Vil­lers-Cot­te­rêts.

Że miej­sco­wość była zdrowa, a no­ta­riusz nie mógł się dość na­wy­chwa­lać szkoły ojca For­tiera, Gil­bert po­zo­sta­wił swego malca u tego czło­wieka, zwłasz­cza że mu się po­wierz­chow­ność jego nie­zmier­nie po­do­bała, wy­glą­dał bo­wiem na fi­lo­zofa, a fi­lo­zo­fia w owej epoce cie­szyła się wiel­kim wzię­ciem na­wet po­śród du­cho­wień­stwa.

Za­ła­twiw­szy sprawę z dziec­kiem, wy­je­chał do Pa­ryża, ale ad­res ojcu For­tie­rowi po­zo­sta­wił.

Matka Pi­tou wie­działa do­brze o tym wszyst­kim, a słowa: „Mo­że­cie li­czyć na mnie w każ­dej po­trze­bie” przy­szły jej na myśl w chwili nie­bez­pie­czeń­stwa.

To wi­docz­nie mi­ło­sier­dzie bo­skie przy­wio­dło jej tę oko­licz­ność na pa­mięć.

Do­bro­czynna to wi­dać Opatrz­ność czu­wała nad tym, aby biedny Pi­tou nie zo­stał opusz­czony na świe­cie.

Ka­zała pro­sić do sie­bie księ­dza ple­bana, bo sama pi­sać nie umiała i tego jesz­cze dnia list zo­stał wy­pra­wiony na ręce pana For­tiera, a ten za­adre­so­wał go i wrzu­cił za­raz w skrzynkę pocz­tową.

Wielki też czas był na to, bo na­za­jutrz biedna ko­bieta du­cha wy­zio­nęła.

Pi­tou był za młody, aby od­czuć ogrom nie­szczę­ścia, ja­kie nań spa­dło.

Po­pła­kał tro­chę, nie dla­tego, aby zna­cze­nie śmierci ro­zu­miał, ale dla­tego tylko, że wi­dział matkę zimną, bladą, zmie­nioną, że czuł in­stynk­tow­nie, iż mu jej za­bra­kło na za­wsze, iż dom osie­ro­cony opu­sto­szeje zu­peł­nie. Co bę­dzie da­lej, co się sta­nie z nim ju­tro, tego nie ro­zu­miał i wcale nie my­ślał o tym. Gdy od­pro­wa­dził ciało na cmen­tarz, gdy trumnę zie­mią przy­sy­pano, za­siadł na uko­cha­nej mo­gile i ru­szyć się z niej nie chciał, a na wszel­kie mowy są­sia­dów od­po­wia­dał, że ni­gdy się z matką nie roz­sta­wał i ni­gdy jej nie opu­ści.

Prze­sie­dział tak na gro­bie resztę dnia i całą noc.

Za­stał go na nim na­za­jutrz za­cny dok­tor, bo dok­to­rem był ów przy­szły opie­kun Pi­tou, który ro­zu­mie­jąc całą do­nio­słość obiet­nicy, jaką kie­dyś uczy­nił, przy­był nie­spełna czter­dzie­ści osiem go­dzin po ode­bra­niu li­stu, aby uczy­nić za­dość świę­temu obo­wiąz­kowi.

Anioł Pi­tou był mło­dziut­kim chłop­czyną, gdy pierw­szy raz uj­rzał dok­tora.

Ale wra­że­nia w mło­do­ści otrzy­mane nie za­cie­rają się ni­gdy. Zresztą sły­szał tyle razy o tym czło­wieku w domu. On to od­dał jego matce ową ma­leńką dzie­cinę, jemu za­wdzię­czała ona swój do­bro­byt, jego na­zy­wała Gil­ber­tem, jego imię z uwiel­bie­niem za­wsze wy­ma­wiała. A kiedy zja­wił się u nich po raz drugi, już jako dok­tor skoń­czony, kiedy ka­zał matce li­czyć za­wsze na sie­bie, to matka tak była szczę­śliwa i tak mu była za to wdzięczna, że biedny chło­piec czuł się także do wdzięcz­no­ści zo­bo­wią­zany – i choć nie wie­dział, co mówi, wy­bą­kał jed­nak kilka słów, że ni­gdy nie za­po­mni o tej ła­sce, o ja­kiej mu matka tak czę­sto po­wta­rzała.

Skoro tylko spo­strzegł dok­tora wcho­dzą­cego przez cmen­tarną bramę i po­dą­ża­ją­cego w jego stronę, po­znał go, po­wstał i wy­szedł na­prze­ciw, prze­czuł bo­wiem, że czło­wie­kowi, który przy­by­wał na we­zwa­nie nie­boszczki, nie mógł tak jak in­nym od­po­wie­dzieć: „nie, nie pójdę”.

Gdy Gil­bert wziął go za rękę, aby wy­pro­wa­dzić z cmen­ta­rza, sie­rota nie sta­wiał już żad­nego oporu, od­wró­cił tylko głowę w stronę, gdzie znaj­do­wała się mo­giła matki, i z ci­cha za­pła­kał.

Ele­gancki ka­brio­let cze­kał u wrót cmen­tar­nych, dok­tor wsa­dził doń chłopca i – po­zo­sta­wiw­szy dom na opiece bo­skiej i po­czci­wych lu­dzi, po­je­chał do mia­sta, gdzie za­trzy­mał się w obe­rży „Dau­phin”, naj­po­rząd­niej­szej w Vil­lers-Cot­te­rêts.

Po­tem po­słał za­raz po krawca, który sta­wił się z go­to­wymi ubra­niami.

Wy­brał jedno z nich dla Pi­tou i udał się z nim do dziel­nicy, o któ­rej już wspo­mi­na­li­śmy, do dziel­nicy Pieux. W miarę jak się tam zbli­żali, Pi­tou zwal­niał kroku, wi­docz­nie bo­wiem pro­wa­dzono go do jego ciotki Anieli. Tę ciotkę i za­ra­zem matkę chrzestną, co mu imię tak po­etyczne Anioła wy­brała, wi­dy­wał bar­dzo rzadko, ale za­cho­wał o niej straszne wspo­mnie­nie.

Bo rze­czy­wi­ście ciotka Aniela nie miała nic w so­bie, co po­cią­ga­łoby chłopca, tak jak Pi­tou piesz­czo­nego przez matkę.

Ciotka Aniela była panną, a li­czyła około lat sześć­dzie­się­ciu.

Źle ro­zu­miana po­boż­ność wy­ru­go­wała z jej serca wszyst­kie słod­kie, a na­wet ludz­kie uczu­cia. Była to de­wotka w naj­gor­szym zna­cze­niu tego wy­razu, zło­śliwa i chciwa do naj­wyż­szego stop­nia.

Nie z sa­mej tylko żyła jał­mużny; sprze­da­wała len, który przę­dła na ko­ło­wrotku, i zaj­mo­wała się wy­naj­mo­wa­niem krze­seł w ko­ściele, na co miała po­zwo­le­nie ka­pi­tuły. Małe sumki oszczę­dzane zmie­niała na lu­dwiki i lo­ko­wała je w po­dusz­kach sta­rego fo­tela, na któ­rym wy­sia­dy­wała.

Pie­nią­dze te prze­pa­dały dla świata i nie miały uj­rzeć ja­sno­ści dzien­nych za ży­cia sta­rej panny.

Dok­tor Gil­bert po­dą­żał do miesz­ka­nia tej osoby, pro­wa­dząc ze sobą Pi­tou.

Panna Róża Aniela Pi­tou – była w tej chwili w uspo­so­bie­niu ró­żo­wym.

Pod­czas gdy w ko­ściele w Ha­ra­mont od­pra­wiano mo­dły przy zwło­kach jej bra­to­wej, w ko­ściele w Vil­lers-Cot­te­rêts udzie­lano licz­nych chrztów i ślu­bów, dzięki czemu panna Róża Aniela ze­brała za krze­sła okrą­głe sześć liw­rów.

Zmie­niw­szy sou na sztukę trzy­fran­kową i do­daw­szy ją do po­przed­nio ze­bra­nego już gro­sza, miała znowu lu­dwika.

Ten nowy „lu­dwik” po­wę­dro­wał do­piero co do swych braci fo­te­lo­wych, a dzień ta­kiego zjed­no­cze­nia był za­wsze wiel­kim świę­tem dla cioci Anieli.

I oto aku­rat, gdy po otwar­ciu drzwi – za­my­ka­nych za­wsze na czas po­dob­nej ope­ra­cji, de­fi­lo­wała do­okoła cen­nego sprzętu, aby się prze­ko­nać, iż po­zory ze­wnętrzne nie zdra­dzały war­to­ści we­wnętrz­nej – wszedł dok­tor z Pi­tou.

Scena wstępna mo­głaby być uznana za scenę wzru­sza­jącą, gdyby nie to, że Gil­bert za­nadto był spo­strze­gaw­czy – dla niego była to je­dy­nie ko­me­dia.

Uj­rzaw­szy sio­strzeńca, stara panna za­częła się roz­wo­dzić o swej bra­to­wej, którą niby ser­decz­nie ko­chała, a na­wet za­częła uda­wać, że łzy ociera.

Dok­tor, który ze swej strony chciał zba­dać do głębi de­wotkę przed po­wzię­ciem po­sta­no­wie­nia, za­czął mó­wić o świę­tych obo­wiąz­kach cio­tek wzglę­dem sio­strzeń­ców.

Ale do­strzegł, że w miarę jak roz­wi­jał swoje teo­rie, twarz sta­rej panny przy­bie­rała wy­raz co­raz więk­szej chci­wo­ści.

Lewą ręką pod­parła brodę, na pal­cach zaś pra­wej ra­cho­wała w my­śli do­chód z wy­najmu krze­seł; wy­pa­dek zrzą­dził, że ukoń­czyła ra­chunki rów­no­cze­śnie z mo­no­lo­giem dok­tora, tak iż mo­gła mu wnet od­po­wie­dzieć. I od­po­wie­działa mu, iż po­mimo wiel­kiej mi­ło­ści, jaką czuła dla sio­stry, po­mimo współ­czu­cia, ja­kie w niej wzbu­dzał sio­strze­niec, skromne do­chody nie po­zwa­lają ani my­śleć o tym, aby jako ciotka i matka chrzestna – za­jęła się ubo­gim sie­rotą.

Dok­tor spo­dzie­wał się od­mowy i nie zdzi­wił się nią wcale; wy­znawca no­wych idei, po­mimo że wy­szedł do­piero pierw­szy tom pracy La­va­tera, za­sto­so­wał już jego za­sadę ba­da­nia fi­zjo­no­mii do chu­dych i żół­tych po­licz­ków panny Anieli.

Ba­da­nie to do­pro­wa­dziło go do prze­ko­na­nia, że małe, świe­cące oczka sta­rej panny, długi jej nos i wą­skie wargi były uoso­bie­niem chci­wo­ści, ego­izmu i hi­po­kry­zji.

Od­mowna od­po­wiedź panny Róży Anieli Pi­tou, jak już po­wie­dzie­li­śmy po­wy­żej, nie wzbu­dziła w nim naj­mniej­szego zdzi­wie­nia.

Chciał jed­nak, jako ob­ser­wa­tor, prze­ko­nać się, w ja­kim stop­niu w sta­rej de­wotce pa­nują trzy szka­radne wady.

– Ale – po­wie­dział – Anioł Pi­tou jest bied­nym sie­rotą, jest sy­nem brata pani, nie mo­żesz pani za­tem zo­sta­wić go na ła­sce losu.

– Ba! A czy pan wiesz, pa­nie Gil­bert – od­po­wie­działa ciotka – że naj­skrom­niej li­cząc, ten chło­piec kosz­to­wałby mnie sześć sou dzien­nie, gdyż zja­dać musi przy­naj­mniej funt chleba na dzień.

Pi­tou skrzy­wił się, zwy­kle zja­dał on pół­tora funta na samo tylko śnia­da­nie.

– A gdzie my­dło na pra­nie bie­li­zny, którą, jak przy­po­mi­nam so­bie, szka­rad­nie bru­dzi?

– A pfe!... – rzekł dok­tor – a pfe, panno Anielo, pani, osoba tak po­bożna, taka mi­ło­sierna, ob­li­cza tak skru­pu­lat­nie, gdy cho­dzi o sio­strzeńca i chrze­śniaka.

– Nie li­czę wcale wy­datku na na­prawę jego ubio­rów – wy­buch­nęła de­wotka, która przy­po­mniała so­bie, że jej sio­stra Mag­da­lena cią­gle pra­wie przy­szy­wała nowe wy­łogi do bluzy i nowe łaty do spodni Anioła Pi­tou.

– Od­ma­wia pani za­tem miej­sca u sie­bie sio­strzeń­cowi, od­py­cha pani sie­rotę od pro­gów swego domu; zmu­sza go pani, by że­brał na pro­gach ob­cych do­mów?...

Panna Aniela zro­zu­miała, jaki wstręt po­czu­liby dla niej wszy­scy, gdyby jej sio­strze­niec na­prawdę był zmu­szony do ta­kiej osta­tecz­no­ści.

– Nie – rze­kła – nie od­ma­wiam, po­dej­muję się za­jąć bied­nym dziec­kiem.

– A!... – wy­krzyk­nął dok­tor, ura­do­wany, że zna­lazł ja­kieś lep­sze uczu­cie w sercu, które miał za zu­peł­nie wy­ga­słe.

– Tak – cią­gnęła da­lej stara panna – we­zmę go, za­re­ko­men­duję oj­com au­gu­stia­nom z Bo­urg-Fon­ta­ine jako bra­ciszka – po­słu­ga­cza.

Dok­tor był fi­lo­zo­fem, a znana jest war­tość wy­razu „fi­lo­zof” w owym cza­sie.

W tej chwili po­sta­no­wił więc on wy­rwać księ­żom au­gu­stia­nom neo­fitę i to z taką chci­wo­ścią, z jaką oj­co­wie ra­dzi by z pew­no­ścią wy­rwać fi­lo­zo­fom każ­dego adepta.

– Nie... nie!... – za­czął, za­głę­bia­jąc rękę w wiel­kiej kie­szeni – po­nie­waż jest pani, ko­chana panno Anielo, w tak trud­nym po­ło­że­niu, że mu­sia­ła­byś z po­wodu braku fun­du­szy od­dać sio­strzeńca ob­cym, po­szu­kam za­tem ko­goś in­nego, kto za­jąłby się lo­sem bied­nego sie­roty, za sumę, jaką na ten cel prze­zna­czam. Sam opieki przy­jąć nie mogę, bo mu­szę wra­cać do Ame­ryki. Przed wy­jaz­dem umiesz­czę sio­strzeńca u ja­kie­goś rze­mieśl­nika na na­ukę. Pi­tou sam wy­bie­rze so­bie rze­mio­sło, do ja­kiego ma po­wo­ła­nie. Pod­czas mo­jej nie­obec­no­ści wy­ro­śnie, a po moim po­wro­cie bę­dzie już miał fach, i wtedy zo­ba­czę, co można bę­dzie zro­bić dla niego. No da­lej, moje dziecko, po­że­gnaj ciotkę – po­wie­dział dok­tor – i chodźmy.

Jesz­cze Gil­bert nie do­koń­czył, gdy Pi­tou pod­biegł do sta­rej panny z wy­cią­gnię­tymi ra­mio­nami, bo bar­dzo mu się spie­szyło po­ca­ło­wać ją, pod wa­run­kiem że bę­dzie to po­ca­łu­nek ostatni, że bę­dzie on zna­kiem roz­sta­nia się z nią na za­wsze.

Ale oświad­cze­nie dok­tora „za sumę, jaką na ten cel prze­zna­czam”, jego ruch ręką w stronę kie­szeni, w któ­rej praw­do­po­dob­nie mu­siało się znaj­do­wać sporo gro­sza, roz­grzały chci­wość de­wotki.

– A!... – za­wo­łała – a czy pan wie, ko­chany pa­nie Gil­bert, o jed­nej jesz­cze rze­czy?...

– O czym?... – spy­tał dok­tor.

– Ależ o tym, Boże ko­chany, że nikt nie może bar­dziej ode mnie ko­chać tego bied­nego dziecka!...

I po­wie­dziaw­szy to, panna Róża Aniela otwo­rzyła ra­miona i chwy­ciła Pi­tou w ob­ję­cia, a jed­no­cze­śnie zło­żyła na obu jego po­licz­kach po kwa­śnym po­ca­łunku, po któ­rych biedny chło­piec za­drżał od stóp do głowy.

– O bez­wa­run­kowo – od­rzekł dok­tor – wiem o tym do­brze, i dla­tego też tylko przy­pro­wa­dzi­łem go naj­pierw do pani, jako na­tu­ral­nej jego opie­kunki. Ale to, co mi pani po­wie­działa, prze­ko­nało mnie, że po­mimo do­brych chęci nie może pani nic zro­bić dla Anioła!... Wi­dzę do­brze, że pani za uboga na to, aby nieść po­moc bied­niej­szym.

– Ach, drogi pa­nie Gil­bert, czy nie ma Boga w nie­bie, czy nie żywi on wszyst­kich stwo­rzeń swo­ich?...

– Święta to prawda – od­parł Gil­bert – Bóg daje po­ży­wie­nie pta­kom, ale nie umiesz­cza sie­rot u rze­mieśl­ni­ków. Ma­łego Pi­tou, wi­dzi pani, trzeba na­uczyć rze­mio­sła, to dla pani, przy jej szczu­płych do­cho­dach, by­łoby po pro­stu po­nad siły...

– Gdyby jed­nak dał mi pan tę sumkę, pa­nie dok­to­rze?...

– Jaką sumkę?...

– Tę, o któ­rej pan wspo­mniał do­piero, sumkę, którą pan ma w kie­szeni – do­dała stara, wska­zu­jąc pal­cem kie­szeń dok­tora.

– Dał­bym ją z pew­no­ścią, droga panno Anielo, ale uprze­dzam, że pod jed­nym tylko wa­run­kiem.

– Pod ja­kim?...

– Że dziecko zdo­bę­dzie ja­kieś sta­no­wi­sko.

– Ależ zdo­bę­dzie, zdo­bę­dzie... przy­się­gam na mój ho­nor, na ho­nor Anieli Pi­tou – rze­kła stara de­wotka, trzy­ma­jąc cią­gle oczy skie­ro­wane na kie­szeń dok­tora.

– Przy­rzeka mi to pani?...

– Przy­rze­kam.

– Uro­czy­ście?...

– Ależ ko­chany pa­nie Gil­bert, klnę się panu na Boga. – I panna Aniela wznio­sła w górę wy­chu­dłą rękę.

– A za­tem – rzekł dok­tor, wy­do­by­wa­jąc wy­pchany wo­re­czek – go­tów je­stem, jak pani wi­dzi, dać pie­nią­dze, tylko jaką da mi pani rę­koj­mię za dziecko?

– Przy­się­gam panu, pa­nie Gil­bert, przy­się­gam na ten krzyż Chry­stu­sowy.

– Nie przy­się­gajmy za dużo, ko­chana pani, ale le­piej na­piszmy i pod­piszmy to, co uło­żymy.

– Pod­pi­szę, pa­nie Gil­bert, pod­pi­szę.

– U no­ta­riu­sza?...

– A jakże.

– No to chodźmy do papy Ni­qu­eta.

No­ta­riusz Ni­quet, któ­rego z po­wodu daw­nej z nim zna­jo­mo­ści tak przy­ja­ciel­sko na­zy­wał dok­tor Gil­bert, był naj­po­waż­niej­szym no­ta­riu­szem w oko­licy.

Panna Aniela znała go do­brze, nie pro­te­sto­wała więc prze­ciw wy­bo­rowi dok­tora i udała się z nim za­raz do kan­ce­la­rii re­jen­tal­nej, gdzie spi­sano akt, na mocy któ­rego Róża Aniela Pi­tou po­dej­mo­wała się wy­szu­ka­nia dla Lu­dwika Anioła Pi­tou ja­kie­goś sto­sow­nego za­ję­cia – za co do­sta­wała za­raz dwie­ście liw­rów.

Umowa za­warta zo­stała na lat pięć, dok­tor zło­żył więc u no­ta­riu­sza osiem­set liw­rów, bo dwie­ście uiścił z góry.

Na­za­jutrz, ure­gu­lo­waw­szy nie­które in­te­resy i ra­chunki z kimś, do któ­rego póź­niej po­wró­cimy, opu­ścił Vil­lers-Cot­te­rêts.

Panna Pi­tou zaś z dwu­stu otrzy­ma­nych liw­rów scho­wała do fo­tela osiem błysz­czą­cych lu­dwi­ków, osiem zaś po­zo­sta­łych liw­rów scho­wała do fa­jan­so­wego kubka, w któ­rym prze­cho­wy­wała od lat trzy­dzie­stu czy czter­dzie­stu roz­ma­ite mo­nety drobne i z któ­rych po­wsta­wały owe złote sztuki grze­bane w fo­telu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: