Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość

Anioł śmierci - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
7 listopada 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
38,90

Anioł śmierci - ebook

Jest ekspertem w dziedzinie najnowszych technologii. Szaleńcem o umyśle geniusza i sercu zabójcy.

Poluje na swoje ofiary z ukrycia, a potem prześladuje policję tajemniczymi łamigłówkami dotyczącymi zbrodni, które zamierza popełnić. Zagadkami, które udaje się rozwiązać dopiero wtedy, kiedy jest już za późno, by ocalić życie nieszczęśników.

Porucznik nowojorskiej policji, Eve Dallas, znajduje pierwsze zmasakrowane ciało w domu ofiary. Drugie w opuszczonym luksusowym apartamencie. Zamordowani nie mieli ze sobą nic wspólnego, poza tym, że obaj cierpieli przed śmiercią niewyobrażalne męki. Okazuje się jednak, że łączy ich również straszliwy sekret z przeszłości, który w zagadkowy sposób łączy się z mężem Eve, Roarkiem.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68283-92-1
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

Pro­wa­dze­nie śledz­twa w spra­wie mor­der­stwa wyma­gało sku­pie­nia, cier­pli­wo­ści, umie­jęt­no­ści i odpo­wied­niej dozy scep­ty­cy­zmu. Porucz­nik Eve Dal­las miała wszyst­kie te cechy.

Wie­działa, że samo popeł­nie­nie zbrodni jest o wiele prost­sze. Zazwy­czaj ludzie zabi­jają ze zło­ści, dla zabawy albo z głu­poty. Zda­niem Eve to wła­śnie naj­zwy­klej­sza głu­pota była przy­czyną, dla któ­rej nie­jaki John Henry Bon­ning wyrzu­cił nie­jakiego Char­lesa Micha­ela Rene­kego z dwu­na­stego pię­tra wie­żowca przy Alei D.

Bon­ning sie­dział teraz przy sto­liku w sali prze­słu­chań. Eve przy­pusz­czała, że wydo­by­cie zeń odpo­wied­nich zeznań zaj­mie jej nie wię­cej niż dwa­dzie­ścia minut, a w ciągu następ­nych pięt­na­stu będzie już mogła spo­rzą­dzić pełny raport. Być może nie wróci dziś do domu zbyt późno.

– Daj spo­kój, Boner – prze­ma­wiała tonem doświad­czo­nego gliny do rów­nie doświad­czo­nego opry­cha. – Bądź roz­sądny. To tylko kilka zdań, możesz zasło­nić się obroną konieczną i ogra­ni­czoną poczy­tal­no­ścią. A potem oboje będziemy mogli pójść na kola­cję. Podobno w aresz­cie szy­kują na dzi­siaj jakieś sma­ko­łyki.

– Nawet go nie tkną­łem. – Tam­ten zaci­snął grube wargi i stu­kał tłu­stymi pal­cami o blat stołu. – Dupek sam wysko­czył.

Eve wes­tchnęła gło­śno i usia­dła przy sto­liku naprze­ciwko Bon­ninga. Nie chciała, by ten zaczął się zasła­niać praw­ni­kami i zepsuł jej całą sprawę. Musiała odwieść go od takiego pomy­słu i skie­ro­wać prze­słu­cha­nie na wła­ściwe tory. Miała w tym spore doświad­cze­nie.

Pod­rzędni dile­rzy nar­ko­ty­ków pokroju Bon­ninga nie nale­żeli do bystrza­ków, wie­działa jed­nak, że wcze­śniej czy póź­niej nawet on przy­po­mni sobie o swo­ich pra­wach. Była to wciąż ta sama zabawa w cho­wa­nego, rów­nie stara jak samo zło. Choć dobie­gał już końca rok 2058, nic się w tej kwe­stii nie zmie­niło.

– Wysko­czył, tak po pro­stu hop, siup myk­nął sobie przez okno. Powiedz mi tylko, Boner, dla­czego miałby to zro­bić?

Bon­ning zmarsz­czył swe mał­pie czółko w gry­ma­sie głę­bo­kiego namy­słu.

– Bo był popie­przo­nym waria­tem.

– Nie­zła myśl, ale wąt­pię, czy pozwoli ci to przejść do dru­giej rundy naszego małego poje­dynku, Boner.

Po jakichś trzy­dzie­stu sekun­dach wytę­żo­nego myśle­nia diler wyszcze­rzył zęby w sze­ro­kim uśmie­chu.

– Zabawne, bar­dzo zabawne, Dal­las.

– Tak, chyba zacznę dora­biać po godzi­nach jako komik. Ale wróćmy do mojego pierw­szego zaję­cia: więc mówisz, że obaj łyk­nę­li­ście tro­chę ero­tiki w twoim labo­ra­to­rium przy Alei D, a potem Reneke, popie­przony wariat, uroił sobie coś w tej swo­jej cho­rej gło­wie i wysko­czył przez okno, pro­sto przez szkło. Zanur­ko­wał dwa­na­ście pię­ter w dół, odbił się od dachu tak­sówki, przy­pra­wia­jąc nie­mal o zawał serca dwójkę tury­stów z Topeka, a potem sto­czył się na ulicę, żeby tam spo­koj­nie wylać swój mózg.

– Odbił się… – powtó­rzył Bon­ning z czymś, co miało ucho­dzić za prze­lotny uśmiech. – Kto by pomy­ślał?

Nie zamie­rzała oskar­żać go o mor­der­stwo pierw­szego stop­nia i przy­pusz­czała, że jeśli poprze­sta­nie na mor­der­stwie stop­nia dru­giego, przed­sta­wi­ciel sądu obniży jesz­cze kwa­li­fi­ka­cję czynu na zabój­stwo w afek­cie. Pora­chunki mię­dzy han­dla­rzami pro­chów nie przy­pra­wiały Temidy o dresz­czyk pod­nie­ce­nia. Boner dosta­nie wię­cej za posia­da­nie i roz­pro­wa­dza­nie zaka­za­nych środ­ków niż za mor­der­stwo. Jed­nak nawet kara za oba te prze­stęp­stwa nie prze­kro­czy­łaby praw­do­po­dob­nie trzech lat wię­zie­nia.

Oparła ręce na bla­cie stołu i pochy­liła się do przodu.

– Boner, czy ja wyglą­dam na idiotkę?

Han­dlarz, który wziął to pyta­nie na serio, przez chwilę przy­glą­dał jej się z uwagą. Miała duże brą­zowe oczy, w któ­rych jed­nak trudno byłoby doszu­kać się kobie­cej łagod­no­ści. Jej ładne, sze­ro­kie usta pra­wie ni­gdy się nie uśmie­chały.

– Wyglą­dasz jak glina – oświad­czył w końcu.

– Dobra odpo­wiedź. Nie pró­buj wodzić mnie za nos. Pokłó­ci­łeś się ze swoim wspól­ni­kiem, ponio­sło cię i zakoń­czy­łeś zna­jo­mość, wypy­cha­jąc jego grube dup­sko przez okno. – Unio­sła dło­nie, nim tam­ten zdo­łał jej prze­rwać i zaprze­czyć. – Ja widzę to w ten spo­sób. Wzię­li­ście się za łby, może poszło wam o pie­nią­dze, może o kobietę. Obaj stra­ci­li­ście nad sobą pano­wa­nie i może on cię zaata­ko­wał. Musia­łeś się bro­nić, prawda?

– Każdy czło­wiek ma takie prawo – zgo­dził się Bon­ning, pota­ku­jąc ener­gicz­nie głową. – Ale o nic się nie kłó­ci­li­śmy. On po pro­stu chciał pola­tać.

– Tak? A kto roz­ciął ci wargę i pod­bił oko? I dla­czego masz obtarte kostki na pra­wej dłoni?

Bon­ning znów odsło­nił zębi­ska w sze­ro­kim uśmie­chu.

– Bójka w knaj­pie.

– Kiedy? Gdzie?

– A kto by to pamię­tał?

– Kto by to pamię­tał, powia­dasz. No to radzę ci, przy­po­mnij sobie, bo ścią­gnę­li­śmy już krew z two­ich tłu­stych łap i odda­li­śmy ją do bada­nia. Jeśli się okaże, że jest też tam krew z jego DNA, oskarżę cię o mor­der­stwo z pre­me­dy­ta­cją… Naj­wyż­sza kara, doży­wo­cie bez prawa łaski.

Bon­ning zamru­gał szybko powie­kami, jakby miał trud­no­ści z ana­lizą nowych, zaska­ku­ją­cych infor­ma­cji.

– Daj spo­kój, Dal­las, to gów­niane gada­nie. Nie prze­ko­nasz nikogo, że przy­sze­dłem tam, bo chcia­łem zabić sta­rego Chuc­ka­roo. Byli­śmy kum­plami.

Nie spusz­cza­jąc wzroku z jego twa­rzy, Eve wycią­gnęła z kie­szeni komu­ni­ka­tor.

– Daję ci ostat­nią szansę. Dzwo­nię do mojej asy­stentki. Popro­szę ją o wyniki testów i stwier­dzę mor­der­stwo pierw­szego stop­nia.

– To nie było żadne mor­der­stwo. – Chciał wie­rzyć, że Dal­las ble­fuje. Obli­zał ner­wowo wargi, żału­jąc w duchu, że nie może niczego wyczy­tać w jej oczach. Nie może doj­rzeć niczego w tych zim­nych oczach gliny. – To był wypa­dek – pod­jął, natchniony naglą myślą. Eve tylko pokrę­ciła głową. – Prze­py­cha­li­śmy się tro­chę i on… potknął się i wyle­ciał przez okno.

– No wiesz, teraz to już mnie obra­żasz. Doro­sły męż­czy­zna nie wypada przy­pad­kiem przez okno, które jest pra­wie metr nad pod­łogą. – Eve wybrała numer. – Sier­żant Peabody!

Po kilku sekun­dach na ekra­nie poja­wiła się okrą­gła, poważna twarz Peabody.

– Słu­cham, pani porucz­nik.

– Chcia­ła­bym poznać wyniki badań krwi. Cho­dzi o sprawę Bon­ninga. Pro­szę prze­słać je bez­po­śred­nio do pokoju prze­słu­chań i powia­do­mić pro­ku­ra­turę, że mamy mor­der­stwo pierw­szego stop­nia.

– Zaraz, pocze­kaj, nie rób tego. – Bon­ning prze­cią­gnął wierz­chem dłoni po ustach.

Przez chwilę toczył wewnętrzną walkę, sta­ra­jąc się prze­ko­nać samego sie­bie, że Dal­las nie może niczego mu udo­wod­nić. Wie­dział jed­nak, że wsa­dziła już za kratki znacz­nie grub­sze ryby niż zwy­kły han­dlarz nar­ko­ty­kami.

– Mia­łeś swoją szansę, Boner. Peabody…

– Zaata­ko­wał mnie, jak powie­dzia­łaś. Rzu­cił się na mnie. Osza­lał. Opo­wiem ci wszystko, całe to gówno. Chcę zło­żyć zezna­nie.

– Peabody, wstrzy­muję pole­ce­nie. Poin­for­muj pro­ku­ra­tora, że pan Bon­ning chce zło­żyć zezna­nie i opo­wie­dzieć całe to gówno. – Na ustach Peabody nie poja­wił się nawet cień uśmie­chu.

– Tak jest.

Eve wsu­nęła komu­ni­ka­tor do kie­szeni, a potem splo­tła ręce na pier­siach i uśmiech­nęła się uprzej­mie.

– No dobra, Boner, opo­wia­daj, jak to było.

*

Pięć­dzie­siąt minut póź­niej weszła do swo­jego maleń­kiego pokoju w głów­nej sie­dzi­bie nowo­jor­skiej poli­cji. Wyglą­dała jak praw­dziwa poli­cjantka – nie tylko ze względu na pas z bro­nią prze­wie­szony przez lewe ramię, zno­szone buty i wytarte dżinsy. Jej wiel­kie brą­zowe oczy dostrze­gały wszystko i pra­wie ni­gdy nie zdra­dzały uczuć, jakie kryły się w duszy. Miała ostro zary­so­waną twarz o wysta­ją­cych kościach policz­ko­wych, z którą kon­tra­sto­wały zaska­ku­jąco pełne usta i mały dołek w bro­dzie.

Poru­szała się z wdzię­kiem i swo­bodą. Nie spie­szyła się ni­gdzie. Zado­wo­lona z sie­bie, usia­dła za biur­kiem i prze­cią­gnęła dło­nią po swych krót­kich kasz­ta­no­wych wło­sach.

Napi­sze raport, prze­śle kopie wszyst­kim zain­te­re­so­wa­nym insty­tu­cjom i wróci do domu. Nie musiała się odwra­cać i wyglą­dać przez wąskie, przy­ciem­nione okno, by wie­dzieć, że na uli­cach mia­sta two­rzą się już coraz więk­sze korki. Jed­nak wście­kłe trą­bie­nie auto­bu­sów powietrz­nych i war­kot heli­kop­te­rów nie prze­szka­dzały jej ani tro­chę. Była to nie­od­łączna część życia w Nowym Jorku.

– Włącz się – pole­ciła i syk­nęła ze zło­ścią, kiedy moni­tor kom­pu­tera pozo­stał ciemny. – Do dia­bła, nie rób mi tego, dra­niu. Włącz się. No już, ruszaj.

– Musisz podać mu oso­bi­sty kod dostępu – powie­działa Peabody, wcho­dząc do pokoju.

– Myśla­łam, że iden­ty­fi­kuje mój głos.

– Tak było, ale wysiadł sys­tem. Mają napra­wić do końca tygo­dnia.

– Szlag może czło­wieka tra­fić – narze­kała Eve. – Ile nume­rów mamy zapa­mię­tać? Dwa, pięć, zero, dzie­więć. – Ode­tchnęła z ulgą, kiedy ekran roz­ja­rzył się wresz­cie bla­dym świa­tłem. – Niech­by wresz­cie przy­słali ten obie­cany nowy sprzęt. – Wsu­nęła dys­kietkę do sta­cji. – Zacho­wać w pliku Bon­ning, John Henry, sprawa numer cztery pięć sie­dem dwa zero sie­dem sie­dem-H. Sko­pio­wać i prze­słać pod adres: komen­dant Whit­ney.

– Ład­nie zała­twi­łaś tego Bon­ninga, Dal­las.

– Ten gość ma mózg wiel­ko­ści orzeszka pista­cjo­wego. Wyrzu­cił swo­jego part­nera przez okno, bo pożarli się o głu­pie dwa­dzie­ścia żeto­nów kre­dy­to­wych. Teraz pró­buje mi wmó­wić, że to była obrona konieczna, gdyż bał się o wła­sne życie. Facet, któ­rego wyrzu­cił, był od niego lżej­szy o pięć­dzie­siąt kilo­gra­mów i o pięć cen­ty­me­trów niż­szy. Dupek – wes­tchnęła z rezy­gna­cją. – Ktoś bystrzej­szy powie­działby na miej­scu Bonera, że tam­ten facet zamie­rzył się na niego nożem albo cho­ciaż kijem.

Oparła się wygod­nie i pokrę­ciła głową, zasko­czona i zado­wo­lona, że nie czuje pra­wie żad­nego napię­cia czy zmę­cze­nia po kilku godzi­nach pracy.

– Szkoda, że nie wszyst­kie sprawy są takie łatwe.

Jed­nym uchem wyła­py­wała odgłosy pły­nące zza okna, nie­ustanny jazgot i huk ulicy. Głos pły­nący z tram­waju powietrz­nego nama­wiał do korzy­sta­nia z miej­skiej komu­ni­ka­cji.

– Ofe­ru­jemy sys­tem zni­żek, abo­na­menty tygo­dniowe, mie­sięczne i roczne! Sko­rzy­staj z usług EZ TRAM, przy­ja­znego i nie­za­wod­nego sys­temu komu­ni­ka­cji powietrz­nej. Roz­po­czy­naj i kończ swój dzień z klasą.

Jeśli lubisz gnieść się jak sar­dynka w puszce, pomy­ślała Eve. W zim­nym listo­pa­do­wym desz­czu, który padał bez ustanku od samego rana, musiało docho­dzić do gigan­tycz­nych zato­rów, zarówno na uli­cach, jak i w powie­trzu. Dosko­nałe zakoń­cze­nie dnia.

– Tyle na dzi­siaj – oznaj­miła i się­gnęła po swoją skó­rzaną kurtkę. – Wycho­dzę, w sam czas, zresztą. Masz jakieś gorące plany na week­end, Peabody?

– Jak zwy­kle, będę zmie­niać męż­czyzn jak ręka­wiczki, łamać serca, dru­zgo­tać dusze.

Eve uśmiech­nęła się lekko. Mocno zbu­do­wana, wyspor­to­wana Peabody mogłaby ucho­dzić za wzo­rzec poli­cjantki – od czar­nych, krótko przy­cię­tych wło­sów do wypo­le­ro­wa­nych, prze­pi­so­wych butów.

– Jesteś okropną dzi­ku­ską, Peabody, doprawdy nie wiem, jak wytrzy­mu­jesz takie tempo.

– Tak, to ja, kró­lowa nowo­jor­skich nocy. – Peabody, z cierp­kim uśmie­chem na twa­rzy, się­gnęła do klamki, kiedy zapisz­czało łącze Eve. Spoj­rzały ze zło­ścią na apa­rat.

– Trzy­dzie­ści sekund póź­niej, a były­by­śmy już na dole.

– To pew­nie Roarke chce mi przy­po­mnieć, że wie­czo­rem mamy ważne przy­ję­cie. – Eve ode­brała połą­cze­nie. – Wydział zabójstw, Dal­las. – Na ekra­nie poja­wiły się ciemne, brzyd­kie, nie­har­mo­ni­zu­jące ze sobą kolory. Z gło­śnika popły­nęła powolna muzyka w niskiej tona­cji. Eve bez namy­słu włą­czyła auto­ma­tyczne wyszu­ki­wa­nie nadawcy i patrzyła w mil­cze­niu na napis „Źró­dło nie­znane”, prze­su­wa­jący się u dołu ekranu.

Peabody wycią­gnęła z kie­szeni komu­ni­ka­tor i ode­szła na bok, by skon­tak­to­wać się z cen­trum kon­troli. W tej wła­śnie chwili z gło­śnika roz­legł się głos męż­czy­zny:

– Podobno jest pani naj­lep­szym śled­czym w tym mie­ście, porucz­nik Dal­las. Naprawdę jest pani taka dobra?

– Nawią­zy­wa­nie łącz­no­ści z zablo­ko­wa­nego numeru i/lub prze­sy­ła­nie w ten spo­sób infor­ma­cji do funk­cjo­na­riu­sza poli­cji jest nie­le­galne. Zobo­wią­zana jestem prze­strzec pana, że to połą­cze­nie jest moni­to­ro­wane przez sys­tem Com­pu­Gu­ard i nagry­wane.

– Wiem o tym. Ponie­waż jed­nak popeł­ni­łem wła­śnie czyn, który spo­łe­czeń­stwo nazywa mor­der­stwem pierw­szego stop­nia, nie zamie­rzam przej­mo­wać się drob­nymi wykro­cze­niami. Zosta­łem wybrany przez Boga, mam jego bło­go­sła­wień­stwo.

– Ach tak? – Cho­lera, tylko tego mi bra­ko­wało, pomy­ślała.

– Wezwał mnie do swego żniwa, a ja obmy­łem ręce w krwi jego wro­gów.

– A dużo ma tych wro­gów? Ja pomy­śla­ła­bym raczej, że sam zgnie­cie wszyst­kich i że nie będzie zrzu­cał na cie­bie brud­nej roboty.

Zapa­dła cisza, długa chwila ciszy prze­ry­wa­nej tylko dźwię­kami muzyki.

– Powi­nie­nem spo­dzie­wać się, że nie potrak­tu­jesz tego poważ­nie. – W gło­sie męż­czy­zny pobrzmie­wały teraz twarde, gniewne nuty. Z tru­dem tłu­mił wście­kłość. – Jesteś jedną z bez­boż­nych, jakże więc mogła­byś pojąć Boże zamy­sły? Dobrze, zniżę się do two­jego poziomu. To będzie zagadka. Lubi pani zagadki, porucz­nik Dal­las?

– Nie. – Zer­k­nęła ukrad­kiem na Peabody. Ta pokrę­ciła głową, zaci­ska­jąc wargi w gry­ma­sie bez­sil­nej zło­ści. – Ale mogę się zało­żyć, że ty je uwiel­biasz.

– Dają umy­słowi odpo­czy­nek, a duszy spo­kój. Ta mała zagadka nazywa się zemsta. Znaj­dziesz pierw­szego syna grze­chu w gnieź­dzie luk­susu, na szczy­cie jego srebr­nej wieży, tam, gdzie dołem bie­gnie ciemna rzeka, a woda spada z wiel­kiej wyso­ko­ści. Bła­gał o życie, a potem o śmierć. Ponie­waż ni­gdy nie żało­wał swo­ich wiel­kich grze­chów, jest już na wieki potę­piony.

– Dla­czego go zabi­łeś?

– Bo naro­dzi­łem się, by wypeł­niać to zada­nie.

– Bóg powie­dział ci, że uro­dzi­łeś się, aby zabi­jać? – Eve jesz­cze raz wydała pole­ce­nie odszu­ka­nia nadawcy. Syk­nęła z fru­stra­cją, ujrzaw­szy ten sam napis na ekra­nie. – Jak dał ci o tym znać? Zadzwo­nił do cie­bie, prze­słał ci faks? Może spo­tka­li­ście się w barze?

– Dość tych kpin. – Oddech męż­czy­zny stał się gło­śniej­szy, drżący. – Myślisz, że jestem gor­szy od cie­bie, bo masz wła­dzę? To ja skon­tak­to­wa­łem się z tobą, porucz­nik Dal­las. Pamię­taj, że jestem górą. Kobieta może dora­dzać męż­czyź­nie i mu poma­gać, ale to męż­czy­zna został stwo­rzony, by chro­nić, wal­czyć i mścić się.

– To też powie­dział ci Bóg? To pew­nie osta­teczny dowód na to, że i on jest męż­czy­zną.

– Zadrżysz przed nim, zadrżysz przede mną.

– Tak, jasne. – Licząc na to, że tajem­ni­czy roz­mówca dobrze ją widzi, Eve zaczęła osten­ta­cyj­nie oglą­dać sobie paznok­cie. – Już cała się trzęsę.

– Moje dzieło jest święte. Prze­ra­ża­jące i cudowne. Jest napi­sane w Księ­dze Przy­słów, pani porucz­nik, w roz­dziale dwu­dzie­stym ósmym: „Gdy czło­wiek zma­zany krwią ludzką ucieka aż do grobu – niech go nie wstrzy­mują!”. Ten czło­wiek prze­stał już ucie­kać i nikt mu nie pomógł.

– Więc kim się sta­łeś, zabi­ja­jąc tego czło­wieka?

– Jestem gnie­wem Bożym. Masz dwa­dzie­ścia cztery godziny, żeby poka­zać, na co cię stać. Nie zawiedź mnie.

– Nie zawiodę cię, dupku – mruk­nęła Eve, kiedy połą­cze­nie dobie­gło końca. – Udało się coś zna­leźć, Peabody?

– Nie. Zatkał wszystko tak dobrze, że nie wia­domo nawet, czy nada­wał z Ziemi, czy gdzieś spoza.

– Jest na Ziemi – mruk­nęła Eve i usia­dła. – Chce przy­glą­dać się wszyst­kiemu z bli­ska.

– Zapewne to jakiś wariat.

– Nie sądzę. Fana­tyk, ow­szem, ale nie wariat. Kom­pu­ter, sprawdź budynki miesz­kalne i han­dlowe ze sło­wem „luk­sus” w nazwie, w gra­ni­cach Nowego Jorku, z wido­kiem na East River albo Hud­son. – Zaczęła stu­kać pal­cami w blat biurka. – Nie­na­wi­dzę takich łami­głó­wek.

– A ja nawet lubię.

Peabody pochy­liła się nad ramie­niem Eve i patrzyła na ekran kom­pu­tera, ścią­gnąw­szy brwi w peł­nym napię­cia gry­ma­sie.

*

Ręce Luk­susu, Bry­tyj­ski Luk­sus, Luk­susowe Miej­sce, Wieże Luk­susu…

– Widok na Wieże Luk­susu – pole­ciła krótko Eve.

Prze­twa­rza­nie…

Na ekra­nie poja­wiła się wynio­sła meta­lowa budowla. W sre­brzy­stych taflach odbi­jał się blask słońca, na dole migo­tała błę­kitna wstęga rzeki Hud­son. Po zachod­niej stro­nie widać było sty­li­zo­wany wodo­spad, z któ­rego woda spły­wała skom­pli­ko­waną sie­cią rur i kana­łów.

– Bingo.

– To nie może być takie łatwe – powąt­pie­wała Peabody.

– On chciał, żeby było łatwe. – Bo ktoś już nie żyje, pomy­ślała Eve. – Chce się z nami bawić i cheł­pić tym, czego doko­nał. Nie może tego robić, dopóki nie znaj­dziemy jego ofiary. Kom­pu­ter, podaj nazwi­ska miesz­kań­ców naj­wyż­szego pię­tra Wież Luk­susu.

Prze­twa­rza­nie… Wła­ści­cie­lem apar­ta­mentu jest spółka The Bren­nen Group. Miesz­ka­nie zaj­muje Tho­mas X. Bren­nen z Dublina, Irland­czyk, czter­dzie­ści dwa lata, żonaty, trójka dzieci, pre­zes i dyrek­tor The Bren­nen Group, agen­cji roz­ryw­ko­wej i tele­ko­mu­ni­ka­cyj­nej.

– Lepiej to sprawdźmy, Peabody. Zawia­do­mimy cen­tralę po dro­dze.

– Popro­sić o wspar­cie?

– Nie, naj­pierw same się tam rozej­rzymy. – Eve popra­wiła pas z bro­nią i wło­żyła kurtkę.

*

Sytu­acja na uli­cach wyglą­dała dokład­nie tak, jak Dal­las się tego spo­dzie­wała. Pojazdy sunęły w śli­ma­czym tem­pie, trą­biły na sie­bie, pró­bo­wały wzbić się w powie­trze i buczały jak zdez­o­rien­to­wane psz­czoły. Uliczni sprze­dawcy stali pod roz­ło­ży­stymi para­so­lami obok swo­ich wóz­ków z jedze­niem i prze­no­śnych gril­lów, z któ­rych wydo­by­wały się kłęby dymu zmniej­sza­jące widocz­ność i zanie­czysz­cza­jące powie­trze.

– Skon­tak­tuj się z ope­ra­to­rem i poproś o domowy numer Bren­nena, Peabody. Może to tylko fał­szywy alarm, a facet jest cały i zdrowy.

– Już się robi – odparła asy­stentka i wycią­gnęła komu­ni­ka­tor.

Poiry­to­wana dłu­gim wycze­ki­wa­niem w kor­kach, Eve włą­czyła syrenę. Mogła rów­nie dobrze wychy­lić się przez okno i krzy­czeć – efekt byłby ten sam. Samo­chody stały ści­śnięte jeden przy dru­gim, żaden nie prze­su­nął się nawet o kilka cen­ty­me­trów.

– Nikt nie odpo­wiada – poin­for­mo­wała ją Peabody. – Męski głos mówi, że wyje­chał dzi­siaj na dwu­ty­go­dniowy urlop.

– Miejmy nadzieję, że sie­dzi teraz w jakimś pubie w Dubli­nie. – Eve przyj­rzała się jesz­cze raz sznu­rowi samo­cho­dów, roz­wa­ża­jąc różne wyj­ścia. – Jest tylko jeden spo­sób.

– Och nie, nie tym gra­tem!

Peabody, zapra­wiona w bojach poli­cjantka, zaci­snęła mocno zęby i zamknęła oczy z prze­ra­że­nia, kiedy Eve naci­snęła kla­wisz wzno­sze­nia pio­no­wego. Samo­chód zadrżał, zatrzesz­czał i pod­niósł się nad zie­mię. Po kilku sekun­dach jed­nak opadł ponow­nie z głu­chym hukiem.

– Cho­lerna kupa gówna! – Tym razem Eve wal­nęła pię­ścią w kon­tro­lkę z taką siłą, że starła sobie naskó­rek.

Pojazd zatrząsł się, uniósł w powie­trze, zako­ły­sał i gwał­tow­nie ruszył do przodu, gdy Eve ude­rzyła w dźwi­gnię akce­le­ra­tora. Urwała skra­wek para­sola, przy­pra­wia­jąc o atak wście­kło­ści sprze­dawcę, który ści­gał ją przez następne kil­ka­set metrów.

– Ten cho­lerny han­dlarz pra­wie zła­pał mnie za zde­rzak. – Bar­dziej zdu­miona niż roz­złosz­czona Dal­las pokrę­ciła głową. – Facet w butach powietrz­nych o mały włos prze­ści­gnąłby poli­cyjny samo­chód. Ten świat scho­dzi na psy, Peabody.

Delia wciąż zaci­skała mocno powieki.

– Prze­pra­szam, pani porucz­nik, ale prze­szka­dza mi pani w modli­twie.

Eve nie wyłą­czała syreny, nawet gdy zna­la­zła się pod samym wej­ściem do Wież Luk­susu. Lądo­wa­nie było szyb­kie i gwał­towne; Dal­las zaci­snęła mocno zęby, ode­tchnęła jed­nak z ulgą, gdy prze­ko­nała się, że minie lśniący zde­rzak luk­su­so­wego XRII co naj­mniej o trzy cen­ty­me­try.

Odźwierny wypadł na chod­nik niczym srebrny pocisk. Na jego twa­rzy malo­wały się groza i obu­rze­nie, kiedy jed­nym szarp­nię­ciem otwo­rzył drzwiczki jej sfa­ty­go­wa­nego wozu.

– Przy­kro mi, ale nie może pani par­ko­wać tutaj tego… pojazdu.

Eve wyłą­czyła syrenę i wyjęła swoją legi­ty­ma­cję.

– Myli się pan.

Ujrzaw­szy poli­cyjną odznakę, tam­ten tylko zaci­snął moc­niej zęby.

– Uprzej­mie pro­szę, by zechciała pani wje­chać do garażu.

Być może potrak­to­wa­łaby go ina­czej, gdyby nie przy­po­mi­nał jej tak bar­dzo Sum­mer­seta, major­do­musa, który cie­szył się zaufa­niem i sza­cun­kiem Roarke’a, a w niej budził naj­gor­sze instynkty. Wychy­liła się ze swo­jego miej­sca i zbli­żyw­szy twarz do twa­rzy odźwier­nego, wyce­dziła przez zęby:

– Samo­chód zosta­nie tam, gdzie ja zechcę, kolego. I jeśli nie chcesz, żeby moja asy­stentka wpi­sała do reje­stru, że utrud­nia­łeś pracę poli­cjan­towi na służ­bie, wpro­wa­dzisz mnie natych­miast do apar­ta­mentu Tho­masa Bren­nena.

Męż­czy­zna wcią­gnął powie­trze przez nos.

– To nie­moż­liwe. Pan Bren­nen wyje­chał.

– Peabody, zapisz nazwi­sko i numer toż­sa­mo­ści tego… oby­wa­tela. Skon­tak­tuj się z cen­tralą i powiedz, żeby ktoś przy­je­chał tu po niego.

– Tak jest.

– Nie może­cie mnie aresz­to­wać. – Lśniące czarne buty por­tiera zatu­po­tały ner­wowo po chod­niku. – Tylko wyko­nuję swoją pracę.

– A przy oka­zji prze­szka­dzasz w mojej pracy. Jak sądzisz, czyje zaję­cie sąd uzna za waż­niej­sze?

Tam­ten poru­szał przez chwilę ustami, jakby chciał coś powie­dzieć, wresz­cie zaci­snął wargi w wyra­zie naj­więk­szej dez­apro­baty. O tak, pomy­ślała Eve, wyka­pany Sum­mer­set, choć ten tutaj był o dzie­sięć kilo­gra­mów cięż­szy i pra­wie dzie­sięć cen­ty­me­trów niż­szy od czło­wieka, który zatru­wał jej życie.

– Dobrze, ale uprze­dzam, że poin­for­muję szefa poli­cji o pani skan­da­licz­nym zacho­wa­niu. – Jesz­cze raz spoj­rzał na odznakę. – Pani porucz­nik.

– Pro­szę bar­dzo.

Eve dała znak Peabody i ruszyła śla­dem sztywno wypro­sto­wa­nego por­tiera do drzwi budynku. Przy wej­ściu męż­czy­zna zatrzy­mał się na moment i uru­cho­mił andro­ida, który miał zastą­pić go na poste­runku.

Hol Wież Luk­susu wyglą­dał jak wielki tro­pi­kalny ogród z wyso­kimi pal­mami i wiel­kimi kolo­ro­wymi kwia­tami. Sły­chać tu było śpiew pta­ków. W wiel­kiej sadzawce stała fon­tanna w kształ­cie pół­na­giej kobiety, która trzy­mała w dłoni złotą rybkę.

Odźwierny wystu­kał kod na szkla­nej win­dzie i gestem zapro­sił obie poli­cjantki do wej­ścia. Eve, która nie cier­piała tego rodzaju środ­ków trans­portu, stała jak przy­mu­ro­wana w cen­trum kabiny, a Peabody omal nie wypchnęła nosem szyby, spo­glą­da­jąc z zachwy­tem na odda­la­jący się ogród.

Sześć­dzie­siąt dwa pię­tra wyżej za drzwiami windy znaj­do­wał się mniej­szy, lecz rów­nie osza­ła­mia­jący ogród. Por­tier zatrzy­mał się przed ekra­nem sys­temu moni­to­rin­go­wego, umiesz­czo­nego obok łuko­wa­tych drzwi z pole­ro­wa­nej stali.

– Odźwierny Stro­bie w towa­rzy­stwie porucz­nik Dal­las z wydziału zabójstw i jej asy­stentki.

– Pan Bren­nen jest w tej chwili nie­obecny – odpo­wie­dział łagodny głos ze śpiew­nym, irlandz­kim akcen­tem.

Eve bez­ce­re­mo­nial­nie ode­pchnęła Stro­biego na bok.

– To bar­dzo ważna sprawa. – Pod­nio­sła odznakę na wyso­kość elek­tro­nicz­nego oka. – Musimy wejść do środka.

– Chwi­leczkę, pani porucz­nik. – Kom­pu­ter mru­czał cicho, wery­fi­ku­jąc jej toż­sa­mość i porów­nu­jąc twarz ze zdję­ciem. Potem deli­kat­nie szczęk­nęły zamki sta­lo­wych drzwi. – Może pani wejść, pro­szę jed­nak pamię­tać, że miesz­ka­nie jest moni­to­ro­wane przez sys­tem SCAN-EYE.

– Włącz nagry­wa­nie, Peabody. Cof­nij się, Stro­bie. – Eve poło­żyła jedną dłoń na kol­bie rewol­weru, drugą na klamce i pchnęła ramie­niem drzwi.

Naj­pierw ude­rzył ją zapach. Zaklęła gło­śno. Zbyt czę­sto miała do czy­nie­nia z gwał­towną śmier­cią, by pomy­lić tę woń z czym­kol­wiek innym.

Smugi zakrze­płej krwi pokry­wały jedwabne, nie­bie­skie ściany kory­ta­rza, two­rząc ponure i nie­zro­zu­miałe graf­fiti. Po chwili zoba­czyła pierw­szy frag­ment ciała Tho­masa X. Bren­nena. Na puszy­stym, mięk­kim dywa­nie leżała jego dłoń. Odwró­cone ku górze palce były lekko zakrzy­wione, jakby kiwały na nią i zachę­cały do wej­ścia. Ręka została ucięta dokład­nie w nad­garstku.

Sły­szała, jak za jej ple­cami Stro­bie krztusi się i pospiesz­nie wyco­fuje do holu. Ruszyła dalej, wycią­ga­jąc broń i trzy­ma­jąc ją przed sobą gotową do strzału. Instynkt pod­po­wia­dał jej wszakże, że strasz­liwe dzieło zostało już zakoń­czone, a ten, kto go doko­nał, pozo­staje w bez­piecz­nym ukry­ciu, prze­strze­gała jed­nak pro­ce­dury i prze­su­wała się powoli, krok po kroku, w miarę moż­li­wo­ści uni­ka­jąc kon­taktu z roz­laną krwią.

– Jeśli Stro­bie skoń­czył już rzy­gać, to spy­taj go, gdzie jest sypial­nia pana domu.

– Do końca kory­ta­rza i na lewo – poin­for­mo­wała ją po chwili Peabody. – Ale ten facet cią­gle nie może dojść do sie­bie.

– Daj mu jakieś wia­dro, a potem zabez­piecz windę i drzwi.

Eve prze­szła do końca kory­ta­rza. Zapach sta­wał się coraz bar­dziej inten­sywny, natar­czywy. Zaczęła oddy­chać przez usta. Drzwi sypialni były lekko uchy­lone. Z wnę­trza dobie­gały maje­sta­tyczne dźwięki muzyki Mozarta. Wąska smuga sztucz­nego świa­tła prze­ci­nała pół­mrok kory­ta­rza.

To, co zostało jesz­cze z Bren­nena, roz­cią­gnięte było na wiel­kim łożu ze sty­li­zo­wa­nym, lustrza­nym bal­da­chi­mem. Jedną rękę miał przy­mo­co­waną srebr­nym łań­cusz­kiem do ramy łóżka. Eve przy­pusz­czała, że stopy ofiary znaj­dzie porzu­cone gdzieś w tym roz­le­głym miesz­ka­niu.

Bez wąt­pie­nia ściany apar­ta­mentu były dźwię­kosz­czelne i sku­tecz­nie tłu­miły prze­raź­liwe krzyki tor­tu­ro­wa­nej ofiary. Oglą­da­jąc zma­sa­kro­wane ciało, zasta­na­wiała się, jak długo mogło to trwać. Ile cier­pie­nia i bólu mógł znieść czło­wiek, nim jego mózg się wyłą­czył, a płuca wydały ostat­nie tchnie­nie?

*

Tho­mas Bren­nen znał odpo­wiedź na to pyta­nie.

Mor­derca roze­brał go do naga, a potem ampu­to­wał obie stopy i jedną dłoń. Jedyne pozo­stałe oko wpa­try­wało się z prze­ra­że­niem w lustrzane odbi­cie zde­for­mo­wa­nego i wypa­tro­szo­nego ciała.

– Słodki Jezu Chry­ste – wyszep­tała Peabody od drzwi. – Święta Matko Boża.

– Przy­nieś mi sprzęt zabez­pie­cza­jący. Musimy wszystko opie­czę­to­wać i wezwać ekipę. Dowiedz się, gdzie jest jego rodzina. Zadzwoń przez zastrze­żony kanał, złap Feeneya i powiedz mu, żeby zablo­ko­wał wszyst­kie infor­ma­cje. Media nie mogą o niczym się dowie­dzieć tak długo, jak tylko to moż­liwe.

Peabody musiała prze­łknąć dwa razy, zanim nabrała pew­no­ści, że utrzyma lunch w żołądku.

– Tak jest.

– Zaj­mij się też Stro­biem i dopil­nuj, żeby niczego nie wypa­plał.

Kiedy Eve odwró­ciła się do drzwi, Peabody dostrze­gła w jej oczach litość i współ­czu­cie, jed­nak już po kilku sekun­dach zastą­pił je zna­jomy chłód i opa­no­wa­nie.

– Bierzmy się do roboty. Chcę jak naj­szyb­ciej dopaść tego skur­czy­syna.

Docho­dziła już pół­noc, gdy porucz­nik Dal­las sta­nęła wresz­cie przed drzwiami wła­snego domu. Miała pusty żołą­dek, paliły ją oczy, głowa pękała z bólu. Smród okrut­nej śmierci przy­lgnął do niej jak zbyt cia­sne ubra­nie, choć przed wyj­ściem nie­mal zdarła z sie­bie skórę pod poli­cyj­nym prysz­ni­cem.

Pra­gnęła teraz jedy­nie cał­ko­wi­tego zapo­mnie­nia i modliła się w duchu, by kiedy zamknie oczy i pogrąży się we śnie, nie ujrzeć zma­sa­kro­wa­nego ciała Tho­masa Bren­nena.

Drzwi otwo­rzyły się, nim dotknęła klamki. Wysoki, chudy Sum­mer­set stał nie­ru­chomo na tle zło­ci­stego bla­sku wiel­kiego kan­de­la­bra. Całym cia­łem oka­zy­wał jej swoją dez­apro­batę i anty­pa­tię.

– Jest pani nie­wy­ba­czal­nie spóź­niona, pani porucz­nik. Goście zbie­rają się już do wyj­ścia.

Goście? Jej prze­cią­żony umysł zma­gał się przez chwilę z tym sło­wem, nim przy­po­mniała sobie wresz­cie. Przy­ję­cie? Miała zaba­wiać gości po tym wszyst­kim, co prze­szła tej nocy?

– Poca­łuj mnie w dupę – zapro­po­no­wała mu uprzej­mie i weszła do środka.

Sum­mer­set chwy­cił ją szczu­płymi pal­cami za ramię.

– Jako żona Roarke’a nie powinna pani uchy­lać się od pew­nych obo­wiąz­ków, na przy­kład od towa­rzy­sze­nia mu w cza­sie tak waż­nej dla jego inte­re­sów uro­czy­stej kola­cji.

W mgnie­niu oka zmę­cze­nie zamie­niło się we wście­kłość. Eve zaci­snęła pię­ści i wyce­dziła przez zęby:

– Puść mnie albo…

– Eve, kocha­nie!

Głos Roarke’a, nio­sący w sobie jed­no­cze­śnie cie­płe powi­ta­nie, roz­ba­wie­nie i ostrze­że­nie, powstrzy­mał jej wznie­sioną pięść. Wykrzy­wiona Eve odwró­ciła się i popa­trzyła na sto­ją­cego w holu męża. Był to widok zapie­ra­jący dech w pier­siach, Roarke miał na sobie dosko­nale skro­jony czarny gar­ni­tur. Kryło się pod nim szczu­płe, wspa­niale umię­śnione ciało, które mogło roz­pa­lić każdą kobietę bez względu na to, czym było okryte albo czym okryte nie było, a ona dosko­nale o tym wie­działa. Ciemne jak noc, się­ga­jące ramion włosy oka­lały jego kształtną twarz, która zda­niem Eve paso­wała raczej do rene­san­so­wych obra­zów niż do rze­czy­wi­sto­ści. Wysoko zary­so­wane kości policz­kowe, oczy bar­dziej błę­kitne niż samo niebo i usta stwo­rzone do dekla­mo­wa­nia wier­szy, wyda­wa­nia roz­ka­zów i dopro­wa­dza­nia kobiet do sza­leń­stwa nie­zmien­nie ją zachwy­cały.

W ciągu nie­ca­łego roku Roarke prze­ła­mał wszyst­kie opory Eve, otwo­rzył jej serce i, co naj­bar­dziej zaska­ku­jące, zdo­był nie tylko jej miłość, ale i zaufa­nie.

I wciąż potra­fił ją roz­zło­ścić.

Uwa­żała go za pierw­szy i jedyny cud w swym życiu.

– Spóź­ni­łam się. Prze­pra­szam. – Była to raczej pro­wo­ka­cja niż praw­dziwe prze­pro­siny, Roarke przy­jął je jed­nak z łagod­nym uśmie­chem i uniósł lekko brwi.

– Jestem pewien, że to było nie­unik­nione.

Wycią­gnął do niej rękę. Kiedy prze­szła przez kory­tarz i podała mu dłoń, poczuł, jak jest zzięb­nięta i zesztyw­niała. Z jej brą­zo­wych oczu biły wście­kłość i zmę­cze­nie. Przy­wykł już do tego. Była blada, co zanie­po­ko­iło go znacz­nie bar­dziej niż jej zacho­wa­nie. Domy­ślił się, że ciemne smugi na jej dżin­sach to zakrze­pła krew; miał tylko nadzieję, że nie jest to krew Eve.

Uści­snął wycią­gniętą dłoń deli­kat­nie i czule, a potem pod­niósł ją do ust. Ani na sekundę nie spusz­czał wzroku z żony.

– Jesteś bar­dzo zmę­czona, moja pani porucz­nik – szep­tał aksa­mit­nym gło­sem z magiczną nutką irlandz­kiego akcentu. – Zaraz ich stąd wypro­wa­dzę. Jesz­cze tylko kilka minut, dobrze?

– Tak, jasne, w porządku. – Powoli zaczęła się uspo­ka­jać. – Prze­pra­szam, że nawa­li­łam. Wiem, że to było dla cie­bie bar­dzo ważne spo­tka­nie.

Wyj­rzała dys­kret­nie zza jego ramie­nia. W salo­nie było co naj­mniej kil­ka­na­ście obwie­szo­nych klej­no­tami kobiet w jedwab­nych suk­niach i męż­czyzn, ubra­nych w ele­ganc­kie gar­ni­tury. Jakiś ślad skry­wa­nej dotąd nie­chęci musiał chyba się poka­zać na jej twa­rzy, bo Roarke roze­śmiał się cicho.

– Pięć minut, Eve. Nie sądzę, żeby to było aż tak okropne jak twoja dzi­siej­sza sprawa.

Wpro­wa­dził ją do środka. Był czło­wie­kiem, który rów­nie dobrze czuje się w ocie­ka­ją­cych luk­su­sem salo­nach jak na śmier­dzą­cych, peł­nych prze­mocy uli­cach wiel­kiego mia­sta. Z natu­ralną swo­bodą przed­sta­wił swoją żonę tym, któ­rych jesz­cze nie znała, a potem dys­kret­nie przy­po­mniał jej imiona gości, któ­rych miała już kie­dyś oka­zję spo­tkać. Jed­no­cze­śnie deli­kat­nie skie­ro­wał wszyst­kich w stronę wyj­ścia.

Eve oto­czył zapach per­fum i wina, ale choć w powie­trzu uno­sił się aro­ma­tyczny dym drewna z jabłoni, które tliło się powoli w małym kominku, ona wciąż czuła smród śmierci i krwi.

Roarke zasta­na­wiał się, czy jego żona wie, jak wspa­niale się pre­zen­tuje, kiedy tak stoi pośród tego całego prze­py­chu i bogac­twa w zno­szo­nej kurtce i popla­mio­nych krwią dżin­sach. Potar­gane włosy oka­lały bladą twarz, od któ­rej odci­nały się ciemne, zmę­czone oczy. Wie­dział, że Eve trzyma się na nogach jedy­nie siłą woli.

Pomy­ślał, że jego żona to kwin­te­sen­cja odwagi.

Kiedy jed­nak zamknęli drzwi za ostat­nim gościem, ze smut­kiem pokrę­ciła głową.

– Sum­mer­set ma rację. Nie nadaję się do roli żony Roarke’a.

– Ale jesteś moją żoną.

– Co nie zna­czy, że jestem w tym dobra. Znów cię zawio­dłam. Powin­nam była… – prze­rwała rap­tow­nie, bo zamknął jej usta cie­płym sta­now­czym poca­łun­kiem, który pomógł jej się wresz­cie roz­luź­nić, usu­nąć drę­czący ból z karku i ple­ców. Nie zda­jąc sobie z tego sprawy, objęła go i mocno doń przy­warła.

– No… – mruk­nął po chwili – …tak lepiej. Nie przej­muj się. – Pod­niósł jej głowę, gła­dząc pal­cem dołek w bro­dzie. – To moje inte­resy. Moja praca. Ty masz swoją.

– Ale to była bar­dzo ważna umowa. Jakaś wielka fuzja.

– Tak, ze Scot­to­line… raczej prze­ję­cie. Cała sprawa powinna być sfi­na­li­zo­wana do końca przy­szłego tygo­dnia. Nie prze­szko­dził nam w tym nawet brak two­jej cza­ru­ją­cej osoby. Ale mogłaś zadzwo­nić. Mar­twi­łem się.

– Zapo­mnia­łam. Cią­gle mi się to zda­rza. Nie jestem przy­zwy­cza­jona. – Wbiła ręce w kie­sze­nie i zaczęła prze­cha­dzać się ner­wowo po holu. – Nie jestem do tego przy­zwy­cza­jona. Zawsze kiedy myślę, że już to sobie wbi­łam do głowy, oka­zuje się, że nie mam racji. A potem wcho­dzę tutaj pro­sto z ulicy i w dodatku wyglą­dam jak jakiś nar­ko­man.

– Wręcz prze­ciw­nie, wyglą­dasz jak praw­dziwy gli­niarz. Zdaje się, że zro­bi­łaś ogromne wra­że­nie na nie­któ­rych gościach. Ten pisto­let pod kurtką i ślady krwi na dżin­sach… Zakła­dam, że to nie twoja.

– Nie moja.

Nagle opa­dła cał­kiem z sił. Odwró­ciła się do scho­dów i usia­dła na dru­gim stop­niu. Ponie­waż widział ją tylko Roarke, pozwo­liła sobie na chwilę sła­bo­ści i zakryła twarz dłońmi.

Roarke usiadł obok i objął ją ramie­niem.

– To było okropne. Pra­wie zawsze mogę powie­dzieć, że widzia­łam już rów­nie paskudne rze­czy albo jesz­cze gor­sze. Zwy­kle to prawda. Ale tym razem nie potra­fię sobie tego wmó­wić. – Czuła, jak ści­ska jej się żołą­dek. – Ni­gdy w życiu nie widzia­łam cze­goś rów­nie prze­ra­ża­ją­cego.

Wie­dział, z czym ma do czy­nie­nia jego żona, sam był świad­kiem wielu potwor­no­ści.

– Chcesz mi o tym opo­wie­dzieć?

– Nie, na Boga, nawet nie chcę o tym myśleć przez następ­nych kilka godzin. Nie chcę myśleć o niczym.

– Mogę ci w tym pomóc.

Uśmiech­nęła się, po raz pierw­szy od kilku godzin.

– O tak, wiem, że potra­fisz.

– Zacznijmy może tak… – Wstał i wziął ją na ręce.

– Nie musisz mnie nieść. Dam sobie radę.

Uśmiech­nął się do niej sze­roko, rusza­jąc w górę scho­dów.

– Może dzięki temu czuję się męż­czy­zną.

– W takim wypadku… – Objęła go za szyję i oparła głowę na jego ramie­niu. Było jej dobrze. Bar­dzo dobrze. – To chyba naj­mniej, co mogę dla cie­bie zro­bić po tym, jak cię dzi­siaj zawio­dłam.

– Zde­cy­do­wa­nie naj­mniej – zgo­dził się z nią.ROZDZIAŁ 3

W głów­nej sali wydziału zabójstw w cen­trali nowo­jor­skiej poli­cji śmier­działo starą kawą i moczem. Eve prze­ci­skała się pomię­dzy usta­wio­nymi cia­sno obok sie­bie biur­kami. Nie­usta­jący gwar roz­mów, pro­wa­dzo­nych przez stło­czo­nych tu detek­ty­wów, w ogóle nie docie­rał do jej świa­do­mo­ści. Sprzą­ta­jący android zawzię­cie puco­wał stare lino­leum.

Sta­no­wi­sko Peabody wci­śnięte było w sam róg sali, gdzie pra­wie nie docie­rało świa­tło. Pomimo nie­wiel­kiej powierzchni i nie­zbyt korzyst­nego poło­że­nia wyda­wało się rów­nie dosko­nale utrzy­mane i zor­ga­ni­zo­wane jak sama Delia.

– Ktoś zapo­mniał, gdzie są toa­lety? – spy­tała Eve z wes­tchnie­niem.

Jej asy­stentka odwró­ciła się od powy­gi­na­nego meta­lo­wego biurka.

– Bailey przy­pro­wa­dził jakie­goś klo­szarda na prze­słu­cha­nie w spra­wie bójki na noże. Klo­szar­dowi nie podo­bała się rola świadka i wyra­ził swoje nie­za­do­wo­le­nie, opróż­nia­jąc pęcherz pro­sto na buty Baileya. Podobno rze­czony pęcherz był naprawdę prze­peł­niony.

– Taaak, kolejny dzień w raju. Dosta­li­śmy już raport z apar­ta­mentu Bren­nena?

– Mają go prze­słać lada moment.

– W takim razie zacznijmy od dys­kie­tek ochrony z Wież Luk­susu i miesz­ka­nia.

– Jest mały pro­blem, pani porucz­nik.

Eve prze­chy­liła głowę na bok.

– Nie zabra­łaś ich stam­tąd?

– Wzię­łam, co było do wzię­cia. – Peabody pod­nio­sła zapie­czę­to­waną torebkę z dys­kiet­kami. – Sys­temy ochronne na naj­wyż­szym pię­trze Wież Luk­susu i SCAN-EYE w miesz­ka­niu Bren­nena zostały wyłą­czone na okres dwu­na­stu godzin przed naszym przy­by­ciem.

Eve poki­wała głową i wzięła torebkę.

– Powin­nam była się domy­ślić, że nie będzie taki głupi. Sko­pio­wa­łaś wszyst­kie dane o roz­mo­wach, jakie Bren­nen pro­wa­dził ostat­nio ze swo­jego łącza?

– Pro­szę. – Peabody wrę­czyła jej kolejną, sta­ran­nie opa­ko­waną i opi­saną dys­kietkę.

– Chodźmy do mojego biura. Zoba­czymy, czy jest na nich coś cie­ka­wego. Muszę zadzwo­nić do Feeneya – powie­działa Eve, wycho­dząc z sali. – Będziemy potrze­bo­wali kogoś z wydziału prze­stępstw elek­tro­nicz­nych.

– Kapi­tan Feeney jest w Mek­syku, pani porucz­nik. Na waka­cjach.

Eve zatrzy­mała się i zmarsz­czyła brwi.

– Cho­lera, zapo­mnia­łam. Będzie tam jesz­cze przez tydzień, tak?

– Zga­dza się. W waszej pięk­nej willi nad brze­giem oce­anu. Do któ­rej twoja oddana asy­stentka nie została jesz­cze zapro­szona.

Eve unio­sła lekko brwi.

– Masz ochotę zoba­czyć Mek­syk?

– Widzia­łam już Mek­syk, Dal­las. Mam ochotę poznać jakie­goś ogni­stego cabal­lero.

Eve par­sk­nęła z roz­ba­wie­niem i otwo­rzyła drzwi swo­jej klitki.

– Jeśli upo­ramy się szybko z tą sprawą, Peabody, spró­buję coś zor­ga­ni­zo­wać. – Rzu­ciła dys­kietki na zagra­cone biurko i zdjęła kurtkę. – Tak czy ina­czej, musimy ścią­gnąć kogoś z elek­tro­nicz­nego. Sprawdź, czy mogą przy­słać nam kogoś, kto zna się dobrze na tych spra­wach. Nie chcę tu jakie­goś dru­go­rzęd­nego par­ta­cza.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: