- W empik go
Anioł w majonezie - ebook
Wydawnictwo:
Rok wydania:
2008
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Anioł w majonezie - ebook
Opowiadania Leona Brofelta zawarte w zbiorczym tomie „Anioł w majonezie” powstawały w różnych okresach. Dotyczą dziwacznych czasów PRL-u, ale nie tylko. Jest w nich wiele uniwersalnych prawd, a także zabawy z konwencjami.
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-61184-14-0 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kasi i Sebastianowi najmilszej parze Europy z wdzięcznością za inspiracje
Opowiadania z końca wieku
Pomysł (opowiadanie kryminalne)
– Mam pomysł! – oznajmił gromko Gabryś wchodząc do mieszkania.
Zzuł buty i zatarł ręce. Minę miał dziarską, szelmowski uśmieszek błąkał mu się pod wąsem.
– O Boże! – jęknęła Luśka w odpowiedzi, głośno zaś powiedziała:
– Nie waż się ruszyć tej setki w kredensie! To na wyjazd dzieci!
Głos miała skrzekliwy, jak rozdzierana blacha. Była w kuchni.
Nawet do niej nie zajrzał. Zwalił się na tapczan i ciągle lekko uśmiechnięty wgapił się w plamę na suficie. Wyglądał jak nieboszczyk przygotowany fachową ręką do ostatniej podróży, taki pogodny, wyprostowany, z rączkami nabożnie splecionymi, tylko gały mu zamknąć, o kciuk zahaczyć różaniec. No i ubrać odpowiednio! Był w wystrzępionych dołem dżinsach i niegdyś białej koszulce ze spranym napisem: „Keep smiling. Boss live idiots”.
Pomysł wpadł mu do głowy pod Urzędem Pracy. Wychodził właśnie z gmachu po odebraniu nędznego zasiłku (jeszcze tylko raz czekała go taka frajda) kiedy przed urzędem spotkał dwu kolegów ze szkoły. Przysiedli na ławce, popalili, pogawędzili, powspominali. Kupę lat! Jak leci? I takie inne głupstwa. Widywali się rzadko a od matury, jakby nie patrzeć, ponad dwadzieścia lat minęło. Nie bardzo więc mieli o czym rozmawiać. Opowiadać sobie nawzajem jak to pracę tracili? Licytować się, który bardziej się narażał, aby taki chwalebny osiągnąć status? Klęli tylko kwieciście i mało konkretnie. Nie wiadomo czyje mamuśki mieli na uwadze.
Na parking, tuż przed zajętą przez nich ławkę, zajechała luksusowa fura z szelestem nowych opon i wyuzdanie lubieżnym pomrukiem silnika. Gość z limuzyny nie wysiadł, gapił się tylko na tę trójkę wykolejeńców, na Gabrysia szczególnie. Wtedy właśnie pomysł przeszył gabrysiowy mózg, aż zabolało.
Wstrząsnął się, wstał, poprawił portki, pstryknął petem na trawnik.
– No to cześć! Do miłego… Wpadnij który kiedyś.
Poszedł. Po drodze pomysł w myślach pieścił. Zanim doszedł do domu przerobił go na plan do wykonania.
– Nogi ci śmierdzą. – powiedziała Luśka przechodząc koło tapczanu. Skrzywiła się przy tym, jakby miała powód. Wielkie rzeczy! Gorąco, buty na gumie to i nogi śmierdzą. Jej to i owo różami też nie pachnie, a przecież uwag na ten temat nie wygłasza. Zresztą, mniejsza z tym. Teraz nie ma głowy do głupstw. Wpadł na cholernie dobry pomysł i musi się skupić, szczegóły przemyśleć, dobór wspólników starannie rozważyć. Wiadomo, niejeden dobry pomysł położyło gówniane wykonanie. Rzecz solidnie przygotowana musi się udać! Nie ma prawa być inaczej!…
Gabryś uchodził niegdyś za łebskiego chłopaka – w wojsku na przykład – doskonale sobie radził. Połowa pułku mu zazdrościła. Dobrze się zapowiadał, a potem tylko Luśka, dzieciaki, ciepłe kapcie wieczorami. Rozleniwił się, przytył, ogłupiał, z kolegami kontakt stracił. Luśki pilnował i ze wszystkim jej się słuchał, pantoflarz zafajdany! Czas się opamiętać.
– Będzie dziś jakieś żarcie? – spytał cicho, jakby od niechcenia, broń Boże, żeby z naciskiem.
– Najpierw mi powiedz, skąd na to żarcie brać? – syknęła zaczepnie wracając do kuchni.
Uśmiechnął się błogo, aż miejsce po lewej, górnej dwójce zaczerniło pod wąsem. Oj Luśka, Luśka, nie wiesz skąd? – pomyślał – I nie dowiesz się, ale już niedługo wydawać nie nadążysz! Moja w tym głowa!
Uniósł się na łokciu.
– Luśka, mam cholernie dobry pomysł! Poczekaj jeszcze trochę, a na Sylwestra skoczymy do Paryżewa… albo na Kanary? Co?
– Idiota!
Usłyszał, choć powiedziane to było cicho.
Nie obraził się. Teraz, wobec pomysłu wszystko blakło, traciło znaczenie. Dziewczyny są od tego, żeby mieć muchy w nosie. Ta jego dziewczyna ma szczególny powód, psia krew! Głupio dał się z roboty wyślizgać, biedują teraz bo i ona dawno bez stałej pracy. Dorabia trochę jako kuchta i otrzyjdupsko u tych aferzystów zza parku, ale to wszystko mało. Długi rosną, a jego za cholerę nikt nie chce.
Wstał i poczłapał do kuchni. Jednak coś upitrasiła. Rozstawiała właśnie talerze i sztućce. Robiła to hałaśliwie, zamaszyście, wściekła jak osa za koszulą. Lepiej się nie odzywać.
Pomysłem dzielić się ani myślał, bo to nie babska rzecz. A zresztą, im mniej ludzi o tym wiedzieć będzie, tym lepiej. Już dostatecznie mocno bolał go fakt, że wspólników musi szukać.
Gaz pod garnkiem się palił, a ona smyrknęła do łazienki, obmyła się trochę, przyczesała, porwała torebkę.
– Za piętnaście minut zgaś pod zupą. Dzieciom zostaw!
Krupnik był gęsty, smaczny. Luśka, choć kawał cholery, gotuje doskonale. Niby nie ma co do garnka włożyć a potrafi wyczarować takie cudowności prawie z niczego. Raz jeszcze nalał sobie do pełna. Kiedyś przy sąsiadach i dzieciach pochwalił ją za kuchcenie, bardzo ją pochwalił, w rękę pocałował. Odpaliła mu wtedy:
– Trzeba ci było z kucharką się żenić!
Lekkiego życia to przy Luśce nie miał. Fakt. Do żywego dopiec umiała zawsze. Kłapania dziobem nie skąpiła, ale z drugiej strony, odkąd ją poznał ani raz za inną się nie obejrzał, bo i po co? Co komu po wróblu jak kanarka złapał? Dużo może o tym powiedzieć, bo za kawalerskich czasów wróbliczek nastrzelał się dość.
Sprzątnął po sobie, wyniósł stołek na balkon, siadł, odliczył papierosy. Porcję na dziś odłożył na wierzch, jednego zapalił i zaczął myśleć.
Od tego myślenia spać w nocy nie mógł i Luśce nie dawał. Rzucał się po pościeli, wzdychał, sapał, ze trzy razy okrakiem przez nią przełaził, niby do łazienki. Ostatnim razem kiedy wracał, zapytała:
– Czego nie spisz? Chory jesteś, czy co?
– Myślę. – Burknął.
– Dnia ci mało? Miesiącami nic nie robisz tylko myślisz i myślisz, a prąd nam odetną za niepłacenie. Robotę byś sobie wymyślił!
– Właśnie wymyśliłem.
Nie zainteresowała się niebywałym wyznaniem. Poprzedni jego pomysł kosztował ją miesięczny zarobek, dwa pierścionki i medalik, a za dawniejszy do dzisiaj wiszą Maciążkowi niezły grosz. Napomknięcie o tych sprawach groziło awanturą.
Rozbudzona Luśka ziewnęła szeroko, przeciągnęła się lubieżnie odkopując na bok kołdrę. Zamajaczyły w półmroku jej czary. Dużo więcej jej się narobiło przez te lata. Na tapczanie, razem, ledwie się mieścili.
Nocne myślenie nie na wiele Gabrysiowi się zdało. Pobłądził w ciemnościach, na manowce go zniosło, zamiast plan zdobycia bogactwa misternie układać, jałowymi wizjami jego trwonienia umysł zabawiał. Na Luśkę ani spojrzał, ani się nią, jak trzeba, nie zajął, tylko legł pod ścianą, ręce za głowę założył i znieruchomiał. Odwróciła się obrażona.
Nie ma co się dziwić, tej nocy wydał w marzeniach więcej niż w życiu widział. Odespał za dnia. Luśka wyprawiła dzieci do teściów, a sama też z domu się wyniosła. Miał spokój.
Oprzytomniał wieczorem, kiedy natknął się na tę samą brykę, co wczoraj pod urzędem. Gość, jak wtedy, siedział w środku. Kropiło trochę, więc Gabryś specjalnie się nie dziwił, że facet w wozie siedzi. Czeka pewnie na kogoś, a że nudzi się to i gały wytrzeszcza na przechodniów. Gabryś wyszedł z psem, czego zasadniczo nie lubił, ale dzisiaj nie miał na kogo obowiązku zepchnąć. Dzięki temu zobaczył gościa i przypomniał sobie, że ma pracować nad planem, a nie fantazjować. Od tej godziny twardo nad myślami panował i na żadne skoki po bokach im nie pozwalał. Skoro świt był już gotów ułożyć ścisły harmonogram zadań do wykonania. Narobiło się tego od cholery, a tak z początku wyglądało prosto. Wieczorem, drżąc z obawy, nakreślił kosztorys. Kamień spadł Gabrysiowi z serca skoro okazało się, że nakłady, wobec spodziewanego profitu, są doprawdy niewielkie.
Podopieczna Luśki, niemiła starucha, matka tego aferzysty, zaniemogła nagle bardziej niż to miała w zwyczaju, zyskał wobec tego sporo swobody.
Już w niedzielę miał plan gotowy w najdrobniejszych szczegółach. Teraz musi wziąć się za gromadzenie koniecznego sprzętu i zatroszczyć się o rzecz najtrudniejszą, o dobranie i zgodzenie wspólników. Niestety, bez tego się nie da! Potrzebował co najmniej trzech, a najlepiej pięciu.
Wypisał Gabryś nazwiska kandydatów na kartce, wielokrotnie listę poprawiał, tego skreślił, owego dopisał, wreszcie z trzaskiem notesik zamknął i poszedł spać. Po raz pierwszy od wtorku przespał noc snem głębokim i krzepiącym. Rano wstał świeży. Na umyte z wieczora nogi naciągnął nowe skarpety, ubrał się odświętnie, prawie jak do kościoła i ruszył do miasta.
***
W drugiej kompani jego pułku (ile to już lat?) służył niejaki Zenek Szprycha dorównujący Gabrysiowi, a może nawet przewyższający go talentem w organizowaniu najrozmaitszych dóbr. Wyższość Szprychy polegała na tym, że kradł bez skrupułów, podczas gdy Gabryś bawił się w handelek. Niejeden interes wspólnie ubili, ale w cywilu stracili się z oczu. Szprycha poszedł za głosem powołania, po czym odpoczywał kilka lat, bodaj w Rawiczu. Gabrysiowi dotąd za kolegą z wojska tęskno nie było, bo niby dlaczego miałby się kompromitować taką znajomością? Co innego teraz. Potrzebny fachman, choćby i ze skazą. Szprycha rozpoczynał gabrysiową listę.
Znalazł go w miejskim katalogu firm. Nie było daleko, więc poszedł pieszo. Firma zajmowała pokój w mieszkaniu na trzecim piętrze, ale w bramie szyld wisiał okazały:
„ Zenex. Eksport – Import. Pośrednictwo”. Wlazł Gabryś na to trzecie piętro i zadzwonił. Drzwi otworzył Szprycha we własnej osobie, osobie już lekko szpakowatej, pomarszczonej, ale zasadniczo nie zmienionej mimo upływu lat. Drobny był ten Szprycha, chuderlawy. Miał ciemne, rozbiegane oczki i ruchliwe ręce o palcach długich, szlachetnych w kształcie, jak u pianisty albo ginekologa. Oczkami obmacał Gabrysia dokładnie, wskazał pokój zapraszającym gestem, najwyraźniej nie poznał.
– Zobaczyłem szyld. Wstąpiłem zapytać, co słychać? Jak żyjesz? Co porabiasz? Nie poznajesz?
– Ależ jasne, że poznaję, jak najbardziej. Fajnie, że wpadłeś! Siadaj. Czego się napijesz?
Oczka biegały mu dwa razy szybciej niż przy drzwiach. Przypominał psiaka na środku jezdni. Gabryś natomiast rozsiadł się godnie, jakby był prezesem korporacji mającej właśnie wchłonąć to liche przedsiębiorstwo. Rozparty w fotelu prezentował się okazale.
– Kawy nie odmówię – powiedział łaskawie zakładając nogę na nogę.
– Majka! Zrób nam po kawie! – Szprycha rzucił polecenie gdzieś w głąb mieszkania. Usiadł na przeciw i pstryknął rasowymi palcami.
– Patrz, cholera, co się z człowiekiem robi? Pamiętam cię doskonale, tylko imię mi ze łba wyleciało. – Klepnął się przy tym w czoło otwartą dłonią – Ech, dobre były czasy w Luxpolu, co? Tyle lat… tyle lat.
Gabryś uśmiechnął się szatańsko i popatrzył z taką ironią, jak nie przymierzając, straganiarz na ulicznego, sprzedającego z torby. Zenek brnął dalej. Uczepił się Lu-xpolu, musiał znać tam kogoś podobnego.
– Rozsypała się nasza luxpolowska paczka, rozlazła. Bolek za granicą, Krata został dygnitarzem, jakimś podsekretarzem, czy czymś takim, ja jak widzisz, męczę się tu, a ty, stary, co robisz? Wpadłeś pogadać, czy z interesem?
Gabryś podstępnie nie wyprowadzał Szprychy z błędu, obserwował. Ostatecznie nie można proponować współpracy byle komu. Musi wyczuć, zbadać, nabrać zaufania.
– Trochę tak, trochę tak. – odpowiedział dyplomatycznie.
Weszła Majka z kawą. Gabryś na jej widok jakby się skurczył, rezon stracił, a na Szprychę popatrzył z uznaniem i zawiścią. Dziewczyna wyglądała na lat dwadzieścia, najwyżej na dwadzieścia pięć. Miała długie, zgrabne nogi, które chętnie pokazała schyliwszy się nad stolikiem. Kształtną pupkę też uwidoczniła. Miała czarne, proste włosy i niebrzydką buzię. Za gabrysiowy jęk i westchnienie odpłaciła uśmiechem pełnym zrozumienia. Postawiła tackę i wyszła.
– Mam! – krzyknął Szprycha strzelając palcami. – Wreszcie sobie przypomniałem! Przepraszam cię stary! – Wstał, wymierzając w gościa długi palec – Poznałem cię po spojrzeniu na dupę! Gabryś! Kurna! Utyłeś byku i te wąsy mnie zmyliły. Majka, chodź tu szybko!
Gabryś też wstał. Raz jeszcze uścisnęli sobie prawice, tym razem bez poprzedniej powściągliwości, wyklepali się po ramionach, a nawet zrobili niedźwiadka. Dziewczyna wróciła.
– Skoczże Majka po flaszkę! Kolega z wojska mnie odwiedził! Przywitaj się Majka z panem. Cieszę się stary, że cię widzę po tylu latach! Gdzieś się byku podzie-wał?
Gabryś przywitał się z Majką. Ze staroświecką galanterią pocałował jej szczupłą dłoń, co przyjęte zostało z wyraźnym zadowoleniem. Teraz dopiero popatrzył jej w oczy i aż się wzdrygnął. Migotały w nich jakieś pornograficzne obrazki. Niesamowite!
Szprycha wypchnął dziewczynę za drzwi manifestacyjnie klepiąc w tyłeczek, po czym wrócił na fotel. Wszystko stało się szybko, tak że Gabryś nie zdążył oprotestować pomysłu z flaszką. Powaga planu wymagała trzeźwości, a ujęty serdecznym powitaniem już się był zdecydował zaproponować wspólnictwo właśnie Zenkowi.
– Przyszedłem z zaproszeniem do walca. – powiedział poważnym tonem.
– Nie byłeś tancerzem. – Szprycha też przybrał dostojną postawę. W oczkach zamigotały mu czujne błyski.
– Czasy parszywe, to i potańczyć trzeba.
– Kto gra, a kto tańczy?
– Sami zagramy i sami zatańczymy. Wybrałem czas i sale na ten bal. Potrzebni tancerze i instrumenty.
– Ilu?
– Trzech do pięciu.
Twarze mieli poważne, skupione. Dwie wysokie, układające się strony.
– Psia krew! Jak stan morza, trzy do pięciu. Fajnie. Ilu już jest?
– Jeśli wchodzisz, to nas dwóch.
Szprycha zapadł się w fotelu. zamyślił się głęboko, natężył. Bębnił rasowymi palcami po wydętych wargach.
– Z tobą… wejdę… Majkę dobierzemy… – mówił cicho i wolno, z rozmysłem – Jest bardzo dobra! – dodał dla uspokojenia, bowiem Gabryś się żachnął. – A reszta?
– Jest problem. Nie mam kontaktów, jestem spoza branży. – Gabryś rozłożył
ręce.
– Jednego mogę polecić. Starszawy, ale dobry. W każdym razie pewny.
– Mamy czas o tym myśleć.
– No właśnie! Najważniejsze, kiedy bal? Gdzie sala do tańca? Ile można wytańczyć?
– Bal jesienią. Sale trzy, nie do wyboru, do obskoczenia jedna po drugiej. To zajmie najwyżej godzinę. Wytańczyć można nową bańkę… z górką, jak dobrze pójdzie!
– Kurna! Dobrze, ale czy nie za dobrze?
– Przemyślałem to. Wszystko gra! Projekt jest taki: ja dyryguję, reszta zna tylko swoje kroki i bierze za robotę. Jeśli idziesz na całość, to my się dzielimy, z tym, że dla mnie setka ekstra za projekt i kierownictwo. Pomyśl, co wolisz?
– Pewnie pójdę na całość. Tak czy inaczej muszę znać szczegóły.
– Jasne!
– No to wal!
Więc Gabryś walnął. Wywalił prawie wszystko, a to co zostawił na deser (zawsze można deseru nie podać) było najważniejsze. Zenek Szprycha słuchał uważnie, w należytym skupieniu, ale w miarę poznawania szczegółów planu, stygł wyraźnie strojąc miny. Projekt bez zatajonego fragmentu wydał mu się dziecinnie naiwny, ba, głupi. Wątpliwości wyjawił dosadnie.
– O kant dupy rozbić ten twój plan!
Szprycha machnął lekceważąco dłonią zdobną pięknymi palcami i pożałował nagle, że dał się wciągnąć w to głupie gadanie z mało (bądź co bądź) znanym sobie facetem. Wspomnienia wspomnieniami, ale co z niego teraz za typ, tego nie wiedział. Flaszki nadal nie było. Szkoda! Łatwo można by na nią zwalić.
Wtedy właśnie Gabryś Zenka zaskoczył. Pochylił się i zniżonym głosem rzecz całą wyłuszczył.
– Na tym właśnie polega mój plan! – zakończył tryumfalnie odginając się na oparcie fotela.
– Ty masz, kurna, łeb! – Szprycha wyraził uznanie. – To mi się podoba!
Wróciła Majka, przyniosła pół litra, przysiadła z boku.
We trójkę rozmawiali o głupstwach. Pół litra na trzy gęby rozlane, to ani tak, ani siak. Rozbabrze się człowiek tylko i na pokusę wystawi.
Gabryś pokusie nie uległ. Zbierał się do odwrotu, wstał już nawet, kiedy Szprycha w rewanżu jego z kolei zaskoczył.
– Weź Majka przyjaciela do siebie! Co będzie chciał – na koszt firmy – powiedział do niej.
Gabryś przypomniał sobie inny szyld w bramie, nie skojarzył go zrazu ze Szprychą. Poszedł za Majką na lekko drżących nogach.
***
Pupik, starszawy facet, o którym Szprycha wspominał, był emerytem dorabiającym jako portier i stróż w teatrze.
– Cholernie mi to pasuje! – cieszył się Gabryś. Budynek teatru odegrać miał znaczącą rolę.
Pupik zyskał swoją ksywkę trzydzieści lat temu, kiedy to zupełnie bez sensu, nie wiedzieć dlaczego, czyścił klub Ruchu i dał się na tym złapać. Po jakiego rogatego diabła mu to było? Czego tam szukał? Nawet przeczytać tego chłamu nie był w stanie, bo – jak to się mówi – języków obcych nie posiadał. Kumple zarykiwali się ze śmiechu, tak idiotycznej wpadki przy równie kretyńskim skoku jeszcze nie widzieli. Cóż, było, minęło. Nadawał się, ze względu na ten teatr przede wszystkim. Mimo wieku trzymał się prosto, był postawny, a maskę i tak mu się przykryje.
Majka, którą Gabryś odwiedzał regularnie (na koszt firmy) i która mocno podkopała jego przekonanie o doskonałości Luśki, okazała się być dziewczyną bardzo zdolną. Do wszystkiego. Miała ładny, mocny głos, po aktorsku wyszkolony. Była przy tym odpowiednio pyskata. Gabryś i Szprycha przeznaczyli jej rolę spikera, kluczową, można powiedzieć. Będzie musiała szczerze pogawędzić z kimś, kogo znać nie mogła, a tym samym przewidzieć, z czym ów wyskoczy. Tego kogoś będzie musiała przekonać i to szybko, w ciągu minuty, do tego na odległość, bo przez telefon.
Trzecim kandydatem na tancerza był wykidajło z zenkowego lokalu, Bucem zwany. Chłopisko ogromne z łbem jak hipopotam. Gęba tego osiłka wyrażała mieszaninę bezgranicznej głupoty i dobrotliwej poczciwości, ale to pozór jedynie. Niebezpieczeństwo z jego strony polegało na tym, że raz poszczuty z trudem dawał się odwołać. Na co dzień zaś to monstrum rozpaczliwie pragnęło ludzkich wobec siebie odruchów. Cóż, kiedy kto mógł, usuwał mu się z drogi, świadom, że jego uścisk może skończyć się trwałym kalectwem. Na domiar złego Buc pachniał intensywnie starym capem. Nie pomagało ani częste trzymanie go pod prysznicem ani szprycowanie pachnidłami. Z tego powodu miał kłopoty w tak zwanych stosunkach międzyludzkich i trwał w wiecznej depresji.
Szprychę, nie wiedzieć czemu, historia Buca zrazu rozbawiła, potem wzruszyła na tyle, że postanowił przyjść mu z pomocą. Czy to z powodu nowicjatu, który Szprycha odbył po wyjściu na powietrze przed laty, a co niekiedy wspominał z rozrzewnieniem, czy z wrodzonej wrażliwości na niedolę bliźniego, dość, że Bucowi pomógł. Obiekcje Gabrysia, co do intelektualnych kwalifikacji Buca rozwiał Szprycha krótko a dosadnie:
– Głupi, ale jak pies wierny temu, w kim sobie upodoba!
A upodobał sobie w panu Zenonie właśnie.
Było to tak: męskiemu personelowi należało się co jakiś czas, zgodnie z umową, spotkanie na pięterku. Cóż z tego, skoro Buc nie mógł z przywileju skorzystać, chociaż bardzo się palił, a to dlatego, że dziewczęta wykręcały się wszelkimi sposobami, grożąc nawet porzuceniem posady. Takie wrażliwe, blacie skubane! Szprycha więc przyprowadził chłopakowi swoją podopieczną, panienkę wielkiej odwagi, nie Majkę broń Boże. Zaskarbił tym sobie psie oddanie Buca.
Buc był cennym pracownikiem, starczał sam na całą zmianę a wymagania płacowe zgłaszał skromne.
***
Szprycha prowadził swoją starą beemwicę jak chłop furmankę, z nonszalancką beztroską. Skorupa wolno się toczyła, porykiwała boleśnie ilekroć pedał depnął gwałtowniej i tylko dzięki temu, że szybciej tej kupy złomu pognać nie było można, dojechali na miejsce cało. Gabryś jechał upocony ze strachu, ale protestować bał się jeszcze bardziej, bo wiedział już, że Zenek jest przewrażliwiony, na krytyczną uwagę gotów reagować obrazą. To byłaby klęska.
Udał się ten Szprycha! Bez oporów wziął na siebie finansowanie przygotowań.
Dzięki Zenkowi jakoś Gabryś egzystował. Nie tylko z Majki wolno mu było korzystać od czasu do czasu, także przy barze mógł liczyć na browarek. Za te uprzejmości Szprycha wytargował ową setkę za pomysł i kierownictwo. Po odliczeniu doli dla pomocników reszta miała być dzielona równo.
Jechali porobić odpowiednie zakupy. Zabawki kupili w „Militar Shop RANGER”: pięć kałaszów ze składaną kolbą do złudzenia przypominających prawdziwe. Tam też kupili trzy granaty równie wielkiej urody. To były głupstwa, chociaż w tym akurat przypadku rekwizyty powinny być solidne. O wiele poważniejsza była transakcja w firmie: „Kosmetyka, Makijaż, Charakteryzacja”. Zredukowany z wytwórni filmowej charakteryzator paprał się nadal zawodem na własny już rachunek. Miał klientów, bo obu tancerzy ustawił do kolejki i kazał czekać. Dopiero po tygodniu musiał Szprycha gnać raz jeszcze do miary z całym zespołem.
Za to zredukowany artysta maski spreparował pierwszoklaśne, artystyczna robota bez fuszerki! Doprawione nosy, dla Gabrysia sumiaste, sarmackie wąsy, bo ten uparł się swoich nie golić. Uszy im podmieniono, a policzki tak udanie zniekształcił, że Szprycha stał się pucułowaty, Gabryś zyskał buźkę, jakby go galopujące suchoty dopadły. Nawet Buc wyładniał. Wyjątkowo spostrzegawczy gość, gdyby oświetlenie miał dobre, pewnie dopatrzyłby się w tym picu, ale to przecież w niczym nie wadziło. Pan charakteryzator policzył sobie słono, do targowania się nie dopuścił, ale dociekliwy nie był. Po co? na co? – nie pytał.
Ostatni sprawunek załatwili u wspólnego kolesia z woja, co to technikum chemiczne miał skończone. Fachowiec był starym kawalerem, dziwakiem i alkoholikiem. Problem z nim polegał na sztuce trafienia między ciągi. Tu też dostali cacuszko prawdziwe, niezawodne w działaniu, proste w obsłudze, jednym słowem, mistrzowsko, na miarę szyte.
Na koniec każdej wizyty w obcym mieście włóczyli się po sklepach z ciuchami ze zrzutów polując na obszerne płaszcze. Musiały być to łachy prezentujące się solidnie, żeby nie rzec, dostatnio. Oczywiście, największy kłopot był z mundurkiem dla Buca, trzy razy przywozili mu płaszcz o rozmiarach namiotu i trzy razy lądował na śmietniku z rozerwanymi plecami.
Na Wszystkich Świętych byli gotowi. Pozostawało tylko czekać właściwego dnia.
***
Właściwy dzień był w piątek, dziesiątego listopada. Jak raz tego roku Święto Niepodległości wypadło w sobotę, przeto w piątek po południu rodacy dreptali do sklepów robić zapasy spirytualiów i zakąsek. Ruch był duży, przy kasach kolejki, pod kasami szuflady pełne szmalu.
O szesnastej trzydzieści cały zespół był gotowy. Na buźki powkładali twarzowe maseczki, przywdziali długie szynele, pod poły schowali zabawki, głowy przykryli i różnymi drogami pomaszerowali na punkt zborny.
Majka strój miała jak wszyscy, długi, granatowy płaszcz, perukę z rudymi kudłami a na ładnej buzi maseczkę upodobniająca ją do indyczego jaja, tyle piegów jej artysta narobił.
Teraz dopiero, w umówionym miejscu, wtajemniczał Szprycha Buca i Pupika, co i jak mają robić. Starszy, który co do niego należało już był wykonał, teraz tylko statystował. Koło południa umieścił cacko od sapera w starannie dobranym miejscu, w przybudówce gmachu teatru, służącym za graciarnię.
Gabryś ze Szprychą obejrzeli to miejsce kilka dni wcześniej i zgodnie orzekli, że jest idealne. Frontowa ściana przybudówki powinna osypać się na placyk dokładnie o godzinie X. Pijaczyna saper głową za to ręczył. Zegar w pakuneczku nastawiony był na godzinę siedemnastą a chodził dokładnie, co do sekundy, jakby był patkiem jakimś, a nie byle budzikiem kupionym na straganie.
Za kwadrans siedemnasta wszyscy byli w stanie pełnej gotowości. Szprycha z Bucem i Pupikiem przyczaili się w bramie a Gabryś z Majką poszli ku automatom telefonicznym. Siąpił drobny deszcz, raz po raz podmuchami wiatru przymuszany dorzygania prosto w twarze. Było to dodatkową, sprzyjającą okolicznością.
***
Starszy aspirant Witczak był wściekły. Wlepili mu dodatkowy dyżur dlatego, że był aspirantem i kawalerem. Wszystko przez starego, który sam polazł na akademię, co zrozumiałe, ale po czorta brał ze sobą aż trzech oficerów? Kto więc miał mieć służbę? Jasne, że Witczak!
Służba nie drużba, jak to mówią. Wykręcić się nie mógł. Właściwie nic się nie działo. Zgłoszeń z miasta niewiele, poważnego wypadku żadnego, można było wytrzymać.
Stał tyłem do biurka, palił sobie „sobieskiego” i patrzył przez kraty w oknie na oświetlony teatr po drugiej stronie placu. Tam teraz starszyzna z całą miejską śmietanką uczestniczy w świątecznej akademii. Medale sobie przypinają, wygłaszają dęte mowy, potem, wiadomo, bankiet. Spojrzał na zegarek. Dochodziła piąta.
Telefon zaterkotał akurat wtedy, kiedy papierosa kończył. Capnął słuchawkę z ochotą, bo zaczynał się nudzić.
– Aspirant Witczak, słucham – powiedział dziarsko.
– Cześć ci, aspirancie Witczaku! Będziesz miał dziś trochę roboty. Tylko się nie denerwuj i rób co ci każę kochasiu, a awans cię nie minie! Chcesz być oficerem?
Witczak zrazu zgłupiał. Głos był damski, zasadniczo przyjemny, można nawet powiedzieć, brzmiał jakby pościelowo, tak gruchająco, na przydechu. Komu się zebrało na kawały?
– Kto mówi? W jakiej sprawie?
Nie bardzo mógł się pozbierać.
– Ja mówię, a ty słuchasz, dobrze? Więc słuchaj! Nasza organizacja jest w pilnych potrzebach i musisz nam pomóc, po prostu nie masz innego wyjścia, kochasiu! Zaraz wszystko ci wyjaśnię…
– Jaka organizacja? Co to znaczy?
– Nie przerywaj damie, kochasiu! Po pierwsze, to nieładnie, po drugie, nie będę powtarzać! Uważaj i staraj się zapamiętać. Wiesz, kochasiu, co odbywa się w teatrze? Musieliśmy zaminować budynek a ja mam przy sobie takie śliczne urządzonko, że tylko nacisnąć guziczek a zrobi się wielkie buum, kochasiu! Słuchaj teraz uważnie: Nikomu nic się nie stanie, jeżeli w ciągu dziewięćdziesięciu minut dostaniemy to, co nam potrzebne. Będziesz grzeczny i wszystko wspaniale załatwisz. Liczę na ciebie! Potem, już po wszystkim, umówię się z tobą na pieszczotki…
– Co to za wygłupy? Kim pani jest?
Ciągle był oszołomiony i mało siebie pewny.
– Nie przerywaj palancie! Już raz ostrzegałam! Czas ucieka!
Głos w słuchawce zdecydowanie zmienił barwę. Teraz wcale nie brzmiał po-ścielowo, raczej kloacznie. Przypomniała się Witczakowi babka klozetowa, której kiedyś nie zapłacił. Nacisnął guzik przy drugim aparacie. W uchylonych drzwiach ukazała się gęba Karpika, szczera i bezmyślna. Dał mu Witczak znaki, żeby włączył urządzenie nagrywające i lokalizował rozmówcę, który tymczasem kończył kwestię:
– Żebyś gnoju nie myślał, że to żarty! O piątej ci pokażę! Zadzwonię dokładnie za cztery minuty i dopilnuj, żebym nie miała kłopotów z połączeniem. Pa, kochasiu, do miłego!
Rozmowa została przerwana. Starszy aspirant Witczak spojrzał na zegarek. Była piąta za pięć.
Był skłonny lekceważyć ten wygłup, miał nawet pewne podejrzenia co do autorki kawału.
– Czego się gapicie? – wrzasnął na Karpika. – To wszystko ma być nastawione!
Szerokim gestem wskazał biurko, telefony i cały skomplikowany sprzęt.
– Prawdopodobnie to szantaż, próba wymuszenia, rozumiecie? Za cztery – zerknął na przegub lewej ręki – już za trzy minuty ma dzwonić. Dopilnujcie, żeby łączyć szybko. Nie blokować tego numeru!
Zadzwoniono na miejski, zwyczajny numer. Odebrał Karpik. Poproszony miłym, dziewczęcym głosem o oficera dyżurnego, grzecznie odpowiedział:
– Już łączę, proszę pani.
Starszy aspirant Witczak uspokoił się, poprawił mundur, przyciągnął pas, wyjął kolejnego papierosa. Karpik trzasnął obcasami wyciągając usłużnie rękę z zapalniczką. Witczak zaciągnął się głęboko.
– To głupie żarty. Damy im żarty! – Uderzył kantem prawej dłoni o otwartą lewą – lokalizujcie, skąd dzwonią!
Usiadł za biurkiem. W głębi duszy liczył, że to nie jest głupi żart. Wreszcie będzie miał okazję popisać się wiedzą policyjną, rozwagą i zdecydowaniem w działaniu. Jednym słowem – poprowadzi sprawę wzorowo.
Ze zdumieniem spostrzegł, że ma mokro pod pachami, dłonie także stały się wilgotne. Fuj! Niemiłe uczucie. Chociaż ze wszystkich sił starał się zapanować nad sobą, drgnął wyraźnie na dźwięk dzwonka.
– Aspirant Witczak, słucham!
– Cześć kochasiu! To znowu ja!
W słuchawce odezwał się ten sam głos. Teraz był odpowiednio wzmocniony i wypełniał całą przestrzeń. Na Karpika snadź robił wrażenie swoją barwą, bo policjant wywrócił ślepia ku sufitowi i gębę rozwarł.
– Wstań i wyjrzyj przez okno! – poleciła dziewczyna. – Widzisz teatr? To dobrze kochasiu. Z lewej strony jest przybudówka, magazyn, przyjrzyj mu się! Żeby cię przekonać, że to nie żarty, zaraz tę przybudówkę usuniemy, widzisz ją?
– Tak, widzę – odpowiedział cicho. Wstał posłusznie i wyjrzał przez okno.
– Fajnie, kochasiu. Teraz wyjmę instrumencik, puknę go paluszkiem, jeszcze raz w inne miejsce, w sam czubeczek. Chciałbyś kochasiu, żebym twój instrumencik też tak w czubeczek, co?…
Na przegubie lewej ręki starszego aspiranta Witczaka zapiszczał zegarek oznajmiając wokół, że minęła siedemnasta. I wtedy właśnie zdało się aspirantowi, że przybudówka, którą pilnie obserwował, podskoczyła, coś pod nią błysnęło, rozdęła się śmiesznie i zniknęła w obłoku pyłu. Coś głucho zadudniło. Dziewczyna nadal szczebiotała androny o instrumenciku i palcowych manipulacjach. Policjant Karpik szerzej gębę rozdziawił.
***
– Jassssna gała! – wysyczał Witczak. – Alarm! – wrzasnął. – Alarm dla wszystkich! Alarm!
Odwrócił się od okna, tupnął nogą, spiorunował wzrokiem Karpika. Słuchawkę wciąż trzymał przy uchu.
– Nie rycz tak kochasiu! Ależ ty jesteś nerwowy – usłyszał ponownie gruchający głos. – Ogłoś alarm przez radio, gardziołko sobie zedrzesz. Jesteś grzecznym chłopcem i na pewno nie odmówisz dziewczynie…
– Boże, co mam robić?
Aspirant całkiem się rozkleił. Wiedział już, że to nie żarty. Na jego oczach ta wściekła dziwka rozpieprzyła kawał solidnego muru. Terrorystka! Nie ulegało wątpliwości, że w mieście są terroryści! Opanowali teatr a tam… Boże! Usiadł przy biurku, bo zdawało mu się, że podłoga się pod nim zakołysała. A ona grucha, ośmiesza go słodkim głosikiem, stęka lubieżnie do telefonu, pojękuje. Cały pokój wypełnia naj-oczywistszą pornofonią. Karpik śmieje się głupio. Jeszcze dwu mundurowych zajrzało do gabinetu z minami, jakby wyuzdany pokaz oglądali w jakimś lupanarze.
– Teraz słuchaj uważnie, żebyś nie pokićkał.
Ton głosu nagle się zmienił. Był to nadal ten sam kobiecy głos, ale już całkiem pozbawiony pieszczotliwej barwy. Witczakowi przypomniała się sucha i zimna wykładowczyni ze szkoły policyjnej. Nazywali ją skolopendrą. Aspiranta przeszedł dreszcz.
– Za dziewięćdziesiąt minut masz pan, panie policmajster, przygotować dla nas mały podarek. Nie odmówisz kochasiu dziewczynie, prawda? Wiedziałam. Teatr może być w każdej chwili złożony, jak domek z kart, wiesz o tym? Świetnie! Wobec tego słuchaj: Nasi ludzie wszystko obserwują, więc żadnych numerów! Przygotujecie niewiele, tylko milion. Nie jesteśmy byle bandziorami, żądamy niewiele. Szmal ma być w pięćdziesiątkach zawiniętych w gazetę. Co? Wszystko jedno w jaką gazetę, nie będziemy czytać. Paczka do torby. Reklamówka od Majora. Tak! Żółta reklamówka, koniecznie. Zapamiętałeś kochasiu? Torbę wyniesie cywil na przystanek tramwajowy i poda do drugiego wagonu na tylny pomost siódemki. Jedzie o dziewiętnastej trzydzieści pięć w stronę osiedla akademickiego. Nasz człowiek torbę przejmie. Radzę mu w tym nie przeszkadzać! O ósmej trzydzieści możecie wejść do teatru, możecie robić, co wam się będzie podobało, nawet nas szukać i robić hałas na pół świata, ale ani sekundy wcześniej! Jeżeli coś mi się nie spodoba, wciskam guzik bez ostrzeżenia, wiec bez numerów, ok…? Do ósmej trzydzieści nikt nie ma prawa wejść ani wyjść z teatru. Jasne? Naszych ludzi radzę nie niepokoić. Bywają nerwowi i któryś może guziczek nacisnąć a byłoby szkoda. Mamy trzy niezależne od siebie aparaty do zdetonowania tego gówna w teatrze. Zapamiętałeś to wszystko? Masz to zresztą nagrane, to sobie sprawdzisz. Jak torba znajdzie się w tramwaju – zadzwonię. Pożegnam się z tobą kochasiu, a rób wszystko, żebym nie musiała składać reklamacji. Pa, pa, do usłyszenia.
– Halo! Nie przerywać rozmowy! – Witczak ryknął do słuchawki.
Udało się. Dziewczyna jeszcze jej nie odłożyła.
– Cóż to kochasiu? Tak miło ci ze mną gawędzić, że rozstać się nie możesz? To nie jest party line, opanuj się chłopcze.
Znów modelowała głos łóżkowo.
Opowiadania z końca wieku
Pomysł (opowiadanie kryminalne)
– Mam pomysł! – oznajmił gromko Gabryś wchodząc do mieszkania.
Zzuł buty i zatarł ręce. Minę miał dziarską, szelmowski uśmieszek błąkał mu się pod wąsem.
– O Boże! – jęknęła Luśka w odpowiedzi, głośno zaś powiedziała:
– Nie waż się ruszyć tej setki w kredensie! To na wyjazd dzieci!
Głos miała skrzekliwy, jak rozdzierana blacha. Była w kuchni.
Nawet do niej nie zajrzał. Zwalił się na tapczan i ciągle lekko uśmiechnięty wgapił się w plamę na suficie. Wyglądał jak nieboszczyk przygotowany fachową ręką do ostatniej podróży, taki pogodny, wyprostowany, z rączkami nabożnie splecionymi, tylko gały mu zamknąć, o kciuk zahaczyć różaniec. No i ubrać odpowiednio! Był w wystrzępionych dołem dżinsach i niegdyś białej koszulce ze spranym napisem: „Keep smiling. Boss live idiots”.
Pomysł wpadł mu do głowy pod Urzędem Pracy. Wychodził właśnie z gmachu po odebraniu nędznego zasiłku (jeszcze tylko raz czekała go taka frajda) kiedy przed urzędem spotkał dwu kolegów ze szkoły. Przysiedli na ławce, popalili, pogawędzili, powspominali. Kupę lat! Jak leci? I takie inne głupstwa. Widywali się rzadko a od matury, jakby nie patrzeć, ponad dwadzieścia lat minęło. Nie bardzo więc mieli o czym rozmawiać. Opowiadać sobie nawzajem jak to pracę tracili? Licytować się, który bardziej się narażał, aby taki chwalebny osiągnąć status? Klęli tylko kwieciście i mało konkretnie. Nie wiadomo czyje mamuśki mieli na uwadze.
Na parking, tuż przed zajętą przez nich ławkę, zajechała luksusowa fura z szelestem nowych opon i wyuzdanie lubieżnym pomrukiem silnika. Gość z limuzyny nie wysiadł, gapił się tylko na tę trójkę wykolejeńców, na Gabrysia szczególnie. Wtedy właśnie pomysł przeszył gabrysiowy mózg, aż zabolało.
Wstrząsnął się, wstał, poprawił portki, pstryknął petem na trawnik.
– No to cześć! Do miłego… Wpadnij który kiedyś.
Poszedł. Po drodze pomysł w myślach pieścił. Zanim doszedł do domu przerobił go na plan do wykonania.
– Nogi ci śmierdzą. – powiedziała Luśka przechodząc koło tapczanu. Skrzywiła się przy tym, jakby miała powód. Wielkie rzeczy! Gorąco, buty na gumie to i nogi śmierdzą. Jej to i owo różami też nie pachnie, a przecież uwag na ten temat nie wygłasza. Zresztą, mniejsza z tym. Teraz nie ma głowy do głupstw. Wpadł na cholernie dobry pomysł i musi się skupić, szczegóły przemyśleć, dobór wspólników starannie rozważyć. Wiadomo, niejeden dobry pomysł położyło gówniane wykonanie. Rzecz solidnie przygotowana musi się udać! Nie ma prawa być inaczej!…
Gabryś uchodził niegdyś za łebskiego chłopaka – w wojsku na przykład – doskonale sobie radził. Połowa pułku mu zazdrościła. Dobrze się zapowiadał, a potem tylko Luśka, dzieciaki, ciepłe kapcie wieczorami. Rozleniwił się, przytył, ogłupiał, z kolegami kontakt stracił. Luśki pilnował i ze wszystkim jej się słuchał, pantoflarz zafajdany! Czas się opamiętać.
– Będzie dziś jakieś żarcie? – spytał cicho, jakby od niechcenia, broń Boże, żeby z naciskiem.
– Najpierw mi powiedz, skąd na to żarcie brać? – syknęła zaczepnie wracając do kuchni.
Uśmiechnął się błogo, aż miejsce po lewej, górnej dwójce zaczerniło pod wąsem. Oj Luśka, Luśka, nie wiesz skąd? – pomyślał – I nie dowiesz się, ale już niedługo wydawać nie nadążysz! Moja w tym głowa!
Uniósł się na łokciu.
– Luśka, mam cholernie dobry pomysł! Poczekaj jeszcze trochę, a na Sylwestra skoczymy do Paryżewa… albo na Kanary? Co?
– Idiota!
Usłyszał, choć powiedziane to było cicho.
Nie obraził się. Teraz, wobec pomysłu wszystko blakło, traciło znaczenie. Dziewczyny są od tego, żeby mieć muchy w nosie. Ta jego dziewczyna ma szczególny powód, psia krew! Głupio dał się z roboty wyślizgać, biedują teraz bo i ona dawno bez stałej pracy. Dorabia trochę jako kuchta i otrzyjdupsko u tych aferzystów zza parku, ale to wszystko mało. Długi rosną, a jego za cholerę nikt nie chce.
Wstał i poczłapał do kuchni. Jednak coś upitrasiła. Rozstawiała właśnie talerze i sztućce. Robiła to hałaśliwie, zamaszyście, wściekła jak osa za koszulą. Lepiej się nie odzywać.
Pomysłem dzielić się ani myślał, bo to nie babska rzecz. A zresztą, im mniej ludzi o tym wiedzieć będzie, tym lepiej. Już dostatecznie mocno bolał go fakt, że wspólników musi szukać.
Gaz pod garnkiem się palił, a ona smyrknęła do łazienki, obmyła się trochę, przyczesała, porwała torebkę.
– Za piętnaście minut zgaś pod zupą. Dzieciom zostaw!
Krupnik był gęsty, smaczny. Luśka, choć kawał cholery, gotuje doskonale. Niby nie ma co do garnka włożyć a potrafi wyczarować takie cudowności prawie z niczego. Raz jeszcze nalał sobie do pełna. Kiedyś przy sąsiadach i dzieciach pochwalił ją za kuchcenie, bardzo ją pochwalił, w rękę pocałował. Odpaliła mu wtedy:
– Trzeba ci było z kucharką się żenić!
Lekkiego życia to przy Luśce nie miał. Fakt. Do żywego dopiec umiała zawsze. Kłapania dziobem nie skąpiła, ale z drugiej strony, odkąd ją poznał ani raz za inną się nie obejrzał, bo i po co? Co komu po wróblu jak kanarka złapał? Dużo może o tym powiedzieć, bo za kawalerskich czasów wróbliczek nastrzelał się dość.
Sprzątnął po sobie, wyniósł stołek na balkon, siadł, odliczył papierosy. Porcję na dziś odłożył na wierzch, jednego zapalił i zaczął myśleć.
Od tego myślenia spać w nocy nie mógł i Luśce nie dawał. Rzucał się po pościeli, wzdychał, sapał, ze trzy razy okrakiem przez nią przełaził, niby do łazienki. Ostatnim razem kiedy wracał, zapytała:
– Czego nie spisz? Chory jesteś, czy co?
– Myślę. – Burknął.
– Dnia ci mało? Miesiącami nic nie robisz tylko myślisz i myślisz, a prąd nam odetną za niepłacenie. Robotę byś sobie wymyślił!
– Właśnie wymyśliłem.
Nie zainteresowała się niebywałym wyznaniem. Poprzedni jego pomysł kosztował ją miesięczny zarobek, dwa pierścionki i medalik, a za dawniejszy do dzisiaj wiszą Maciążkowi niezły grosz. Napomknięcie o tych sprawach groziło awanturą.
Rozbudzona Luśka ziewnęła szeroko, przeciągnęła się lubieżnie odkopując na bok kołdrę. Zamajaczyły w półmroku jej czary. Dużo więcej jej się narobiło przez te lata. Na tapczanie, razem, ledwie się mieścili.
Nocne myślenie nie na wiele Gabrysiowi się zdało. Pobłądził w ciemnościach, na manowce go zniosło, zamiast plan zdobycia bogactwa misternie układać, jałowymi wizjami jego trwonienia umysł zabawiał. Na Luśkę ani spojrzał, ani się nią, jak trzeba, nie zajął, tylko legł pod ścianą, ręce za głowę założył i znieruchomiał. Odwróciła się obrażona.
Nie ma co się dziwić, tej nocy wydał w marzeniach więcej niż w życiu widział. Odespał za dnia. Luśka wyprawiła dzieci do teściów, a sama też z domu się wyniosła. Miał spokój.
Oprzytomniał wieczorem, kiedy natknął się na tę samą brykę, co wczoraj pod urzędem. Gość, jak wtedy, siedział w środku. Kropiło trochę, więc Gabryś specjalnie się nie dziwił, że facet w wozie siedzi. Czeka pewnie na kogoś, a że nudzi się to i gały wytrzeszcza na przechodniów. Gabryś wyszedł z psem, czego zasadniczo nie lubił, ale dzisiaj nie miał na kogo obowiązku zepchnąć. Dzięki temu zobaczył gościa i przypomniał sobie, że ma pracować nad planem, a nie fantazjować. Od tej godziny twardo nad myślami panował i na żadne skoki po bokach im nie pozwalał. Skoro świt był już gotów ułożyć ścisły harmonogram zadań do wykonania. Narobiło się tego od cholery, a tak z początku wyglądało prosto. Wieczorem, drżąc z obawy, nakreślił kosztorys. Kamień spadł Gabrysiowi z serca skoro okazało się, że nakłady, wobec spodziewanego profitu, są doprawdy niewielkie.
Podopieczna Luśki, niemiła starucha, matka tego aferzysty, zaniemogła nagle bardziej niż to miała w zwyczaju, zyskał wobec tego sporo swobody.
Już w niedzielę miał plan gotowy w najdrobniejszych szczegółach. Teraz musi wziąć się za gromadzenie koniecznego sprzętu i zatroszczyć się o rzecz najtrudniejszą, o dobranie i zgodzenie wspólników. Niestety, bez tego się nie da! Potrzebował co najmniej trzech, a najlepiej pięciu.
Wypisał Gabryś nazwiska kandydatów na kartce, wielokrotnie listę poprawiał, tego skreślił, owego dopisał, wreszcie z trzaskiem notesik zamknął i poszedł spać. Po raz pierwszy od wtorku przespał noc snem głębokim i krzepiącym. Rano wstał świeży. Na umyte z wieczora nogi naciągnął nowe skarpety, ubrał się odświętnie, prawie jak do kościoła i ruszył do miasta.
***
W drugiej kompani jego pułku (ile to już lat?) służył niejaki Zenek Szprycha dorównujący Gabrysiowi, a może nawet przewyższający go talentem w organizowaniu najrozmaitszych dóbr. Wyższość Szprychy polegała na tym, że kradł bez skrupułów, podczas gdy Gabryś bawił się w handelek. Niejeden interes wspólnie ubili, ale w cywilu stracili się z oczu. Szprycha poszedł za głosem powołania, po czym odpoczywał kilka lat, bodaj w Rawiczu. Gabrysiowi dotąd za kolegą z wojska tęskno nie było, bo niby dlaczego miałby się kompromitować taką znajomością? Co innego teraz. Potrzebny fachman, choćby i ze skazą. Szprycha rozpoczynał gabrysiową listę.
Znalazł go w miejskim katalogu firm. Nie było daleko, więc poszedł pieszo. Firma zajmowała pokój w mieszkaniu na trzecim piętrze, ale w bramie szyld wisiał okazały:
„ Zenex. Eksport – Import. Pośrednictwo”. Wlazł Gabryś na to trzecie piętro i zadzwonił. Drzwi otworzył Szprycha we własnej osobie, osobie już lekko szpakowatej, pomarszczonej, ale zasadniczo nie zmienionej mimo upływu lat. Drobny był ten Szprycha, chuderlawy. Miał ciemne, rozbiegane oczki i ruchliwe ręce o palcach długich, szlachetnych w kształcie, jak u pianisty albo ginekologa. Oczkami obmacał Gabrysia dokładnie, wskazał pokój zapraszającym gestem, najwyraźniej nie poznał.
– Zobaczyłem szyld. Wstąpiłem zapytać, co słychać? Jak żyjesz? Co porabiasz? Nie poznajesz?
– Ależ jasne, że poznaję, jak najbardziej. Fajnie, że wpadłeś! Siadaj. Czego się napijesz?
Oczka biegały mu dwa razy szybciej niż przy drzwiach. Przypominał psiaka na środku jezdni. Gabryś natomiast rozsiadł się godnie, jakby był prezesem korporacji mającej właśnie wchłonąć to liche przedsiębiorstwo. Rozparty w fotelu prezentował się okazale.
– Kawy nie odmówię – powiedział łaskawie zakładając nogę na nogę.
– Majka! Zrób nam po kawie! – Szprycha rzucił polecenie gdzieś w głąb mieszkania. Usiadł na przeciw i pstryknął rasowymi palcami.
– Patrz, cholera, co się z człowiekiem robi? Pamiętam cię doskonale, tylko imię mi ze łba wyleciało. – Klepnął się przy tym w czoło otwartą dłonią – Ech, dobre były czasy w Luxpolu, co? Tyle lat… tyle lat.
Gabryś uśmiechnął się szatańsko i popatrzył z taką ironią, jak nie przymierzając, straganiarz na ulicznego, sprzedającego z torby. Zenek brnął dalej. Uczepił się Lu-xpolu, musiał znać tam kogoś podobnego.
– Rozsypała się nasza luxpolowska paczka, rozlazła. Bolek za granicą, Krata został dygnitarzem, jakimś podsekretarzem, czy czymś takim, ja jak widzisz, męczę się tu, a ty, stary, co robisz? Wpadłeś pogadać, czy z interesem?
Gabryś podstępnie nie wyprowadzał Szprychy z błędu, obserwował. Ostatecznie nie można proponować współpracy byle komu. Musi wyczuć, zbadać, nabrać zaufania.
– Trochę tak, trochę tak. – odpowiedział dyplomatycznie.
Weszła Majka z kawą. Gabryś na jej widok jakby się skurczył, rezon stracił, a na Szprychę popatrzył z uznaniem i zawiścią. Dziewczyna wyglądała na lat dwadzieścia, najwyżej na dwadzieścia pięć. Miała długie, zgrabne nogi, które chętnie pokazała schyliwszy się nad stolikiem. Kształtną pupkę też uwidoczniła. Miała czarne, proste włosy i niebrzydką buzię. Za gabrysiowy jęk i westchnienie odpłaciła uśmiechem pełnym zrozumienia. Postawiła tackę i wyszła.
– Mam! – krzyknął Szprycha strzelając palcami. – Wreszcie sobie przypomniałem! Przepraszam cię stary! – Wstał, wymierzając w gościa długi palec – Poznałem cię po spojrzeniu na dupę! Gabryś! Kurna! Utyłeś byku i te wąsy mnie zmyliły. Majka, chodź tu szybko!
Gabryś też wstał. Raz jeszcze uścisnęli sobie prawice, tym razem bez poprzedniej powściągliwości, wyklepali się po ramionach, a nawet zrobili niedźwiadka. Dziewczyna wróciła.
– Skoczże Majka po flaszkę! Kolega z wojska mnie odwiedził! Przywitaj się Majka z panem. Cieszę się stary, że cię widzę po tylu latach! Gdzieś się byku podzie-wał?
Gabryś przywitał się z Majką. Ze staroświecką galanterią pocałował jej szczupłą dłoń, co przyjęte zostało z wyraźnym zadowoleniem. Teraz dopiero popatrzył jej w oczy i aż się wzdrygnął. Migotały w nich jakieś pornograficzne obrazki. Niesamowite!
Szprycha wypchnął dziewczynę za drzwi manifestacyjnie klepiąc w tyłeczek, po czym wrócił na fotel. Wszystko stało się szybko, tak że Gabryś nie zdążył oprotestować pomysłu z flaszką. Powaga planu wymagała trzeźwości, a ujęty serdecznym powitaniem już się był zdecydował zaproponować wspólnictwo właśnie Zenkowi.
– Przyszedłem z zaproszeniem do walca. – powiedział poważnym tonem.
– Nie byłeś tancerzem. – Szprycha też przybrał dostojną postawę. W oczkach zamigotały mu czujne błyski.
– Czasy parszywe, to i potańczyć trzeba.
– Kto gra, a kto tańczy?
– Sami zagramy i sami zatańczymy. Wybrałem czas i sale na ten bal. Potrzebni tancerze i instrumenty.
– Ilu?
– Trzech do pięciu.
Twarze mieli poważne, skupione. Dwie wysokie, układające się strony.
– Psia krew! Jak stan morza, trzy do pięciu. Fajnie. Ilu już jest?
– Jeśli wchodzisz, to nas dwóch.
Szprycha zapadł się w fotelu. zamyślił się głęboko, natężył. Bębnił rasowymi palcami po wydętych wargach.
– Z tobą… wejdę… Majkę dobierzemy… – mówił cicho i wolno, z rozmysłem – Jest bardzo dobra! – dodał dla uspokojenia, bowiem Gabryś się żachnął. – A reszta?
– Jest problem. Nie mam kontaktów, jestem spoza branży. – Gabryś rozłożył
ręce.
– Jednego mogę polecić. Starszawy, ale dobry. W każdym razie pewny.
– Mamy czas o tym myśleć.
– No właśnie! Najważniejsze, kiedy bal? Gdzie sala do tańca? Ile można wytańczyć?
– Bal jesienią. Sale trzy, nie do wyboru, do obskoczenia jedna po drugiej. To zajmie najwyżej godzinę. Wytańczyć można nową bańkę… z górką, jak dobrze pójdzie!
– Kurna! Dobrze, ale czy nie za dobrze?
– Przemyślałem to. Wszystko gra! Projekt jest taki: ja dyryguję, reszta zna tylko swoje kroki i bierze za robotę. Jeśli idziesz na całość, to my się dzielimy, z tym, że dla mnie setka ekstra za projekt i kierownictwo. Pomyśl, co wolisz?
– Pewnie pójdę na całość. Tak czy inaczej muszę znać szczegóły.
– Jasne!
– No to wal!
Więc Gabryś walnął. Wywalił prawie wszystko, a to co zostawił na deser (zawsze można deseru nie podać) było najważniejsze. Zenek Szprycha słuchał uważnie, w należytym skupieniu, ale w miarę poznawania szczegółów planu, stygł wyraźnie strojąc miny. Projekt bez zatajonego fragmentu wydał mu się dziecinnie naiwny, ba, głupi. Wątpliwości wyjawił dosadnie.
– O kant dupy rozbić ten twój plan!
Szprycha machnął lekceważąco dłonią zdobną pięknymi palcami i pożałował nagle, że dał się wciągnąć w to głupie gadanie z mało (bądź co bądź) znanym sobie facetem. Wspomnienia wspomnieniami, ale co z niego teraz za typ, tego nie wiedział. Flaszki nadal nie było. Szkoda! Łatwo można by na nią zwalić.
Wtedy właśnie Gabryś Zenka zaskoczył. Pochylił się i zniżonym głosem rzecz całą wyłuszczył.
– Na tym właśnie polega mój plan! – zakończył tryumfalnie odginając się na oparcie fotela.
– Ty masz, kurna, łeb! – Szprycha wyraził uznanie. – To mi się podoba!
Wróciła Majka, przyniosła pół litra, przysiadła z boku.
We trójkę rozmawiali o głupstwach. Pół litra na trzy gęby rozlane, to ani tak, ani siak. Rozbabrze się człowiek tylko i na pokusę wystawi.
Gabryś pokusie nie uległ. Zbierał się do odwrotu, wstał już nawet, kiedy Szprycha w rewanżu jego z kolei zaskoczył.
– Weź Majka przyjaciela do siebie! Co będzie chciał – na koszt firmy – powiedział do niej.
Gabryś przypomniał sobie inny szyld w bramie, nie skojarzył go zrazu ze Szprychą. Poszedł za Majką na lekko drżących nogach.
***
Pupik, starszawy facet, o którym Szprycha wspominał, był emerytem dorabiającym jako portier i stróż w teatrze.
– Cholernie mi to pasuje! – cieszył się Gabryś. Budynek teatru odegrać miał znaczącą rolę.
Pupik zyskał swoją ksywkę trzydzieści lat temu, kiedy to zupełnie bez sensu, nie wiedzieć dlaczego, czyścił klub Ruchu i dał się na tym złapać. Po jakiego rogatego diabła mu to było? Czego tam szukał? Nawet przeczytać tego chłamu nie był w stanie, bo – jak to się mówi – języków obcych nie posiadał. Kumple zarykiwali się ze śmiechu, tak idiotycznej wpadki przy równie kretyńskim skoku jeszcze nie widzieli. Cóż, było, minęło. Nadawał się, ze względu na ten teatr przede wszystkim. Mimo wieku trzymał się prosto, był postawny, a maskę i tak mu się przykryje.
Majka, którą Gabryś odwiedzał regularnie (na koszt firmy) i która mocno podkopała jego przekonanie o doskonałości Luśki, okazała się być dziewczyną bardzo zdolną. Do wszystkiego. Miała ładny, mocny głos, po aktorsku wyszkolony. Była przy tym odpowiednio pyskata. Gabryś i Szprycha przeznaczyli jej rolę spikera, kluczową, można powiedzieć. Będzie musiała szczerze pogawędzić z kimś, kogo znać nie mogła, a tym samym przewidzieć, z czym ów wyskoczy. Tego kogoś będzie musiała przekonać i to szybko, w ciągu minuty, do tego na odległość, bo przez telefon.
Trzecim kandydatem na tancerza był wykidajło z zenkowego lokalu, Bucem zwany. Chłopisko ogromne z łbem jak hipopotam. Gęba tego osiłka wyrażała mieszaninę bezgranicznej głupoty i dobrotliwej poczciwości, ale to pozór jedynie. Niebezpieczeństwo z jego strony polegało na tym, że raz poszczuty z trudem dawał się odwołać. Na co dzień zaś to monstrum rozpaczliwie pragnęło ludzkich wobec siebie odruchów. Cóż, kiedy kto mógł, usuwał mu się z drogi, świadom, że jego uścisk może skończyć się trwałym kalectwem. Na domiar złego Buc pachniał intensywnie starym capem. Nie pomagało ani częste trzymanie go pod prysznicem ani szprycowanie pachnidłami. Z tego powodu miał kłopoty w tak zwanych stosunkach międzyludzkich i trwał w wiecznej depresji.
Szprychę, nie wiedzieć czemu, historia Buca zrazu rozbawiła, potem wzruszyła na tyle, że postanowił przyjść mu z pomocą. Czy to z powodu nowicjatu, który Szprycha odbył po wyjściu na powietrze przed laty, a co niekiedy wspominał z rozrzewnieniem, czy z wrodzonej wrażliwości na niedolę bliźniego, dość, że Bucowi pomógł. Obiekcje Gabrysia, co do intelektualnych kwalifikacji Buca rozwiał Szprycha krótko a dosadnie:
– Głupi, ale jak pies wierny temu, w kim sobie upodoba!
A upodobał sobie w panu Zenonie właśnie.
Było to tak: męskiemu personelowi należało się co jakiś czas, zgodnie z umową, spotkanie na pięterku. Cóż z tego, skoro Buc nie mógł z przywileju skorzystać, chociaż bardzo się palił, a to dlatego, że dziewczęta wykręcały się wszelkimi sposobami, grożąc nawet porzuceniem posady. Takie wrażliwe, blacie skubane! Szprycha więc przyprowadził chłopakowi swoją podopieczną, panienkę wielkiej odwagi, nie Majkę broń Boże. Zaskarbił tym sobie psie oddanie Buca.
Buc był cennym pracownikiem, starczał sam na całą zmianę a wymagania płacowe zgłaszał skromne.
***
Szprycha prowadził swoją starą beemwicę jak chłop furmankę, z nonszalancką beztroską. Skorupa wolno się toczyła, porykiwała boleśnie ilekroć pedał depnął gwałtowniej i tylko dzięki temu, że szybciej tej kupy złomu pognać nie było można, dojechali na miejsce cało. Gabryś jechał upocony ze strachu, ale protestować bał się jeszcze bardziej, bo wiedział już, że Zenek jest przewrażliwiony, na krytyczną uwagę gotów reagować obrazą. To byłaby klęska.
Udał się ten Szprycha! Bez oporów wziął na siebie finansowanie przygotowań.
Dzięki Zenkowi jakoś Gabryś egzystował. Nie tylko z Majki wolno mu było korzystać od czasu do czasu, także przy barze mógł liczyć na browarek. Za te uprzejmości Szprycha wytargował ową setkę za pomysł i kierownictwo. Po odliczeniu doli dla pomocników reszta miała być dzielona równo.
Jechali porobić odpowiednie zakupy. Zabawki kupili w „Militar Shop RANGER”: pięć kałaszów ze składaną kolbą do złudzenia przypominających prawdziwe. Tam też kupili trzy granaty równie wielkiej urody. To były głupstwa, chociaż w tym akurat przypadku rekwizyty powinny być solidne. O wiele poważniejsza była transakcja w firmie: „Kosmetyka, Makijaż, Charakteryzacja”. Zredukowany z wytwórni filmowej charakteryzator paprał się nadal zawodem na własny już rachunek. Miał klientów, bo obu tancerzy ustawił do kolejki i kazał czekać. Dopiero po tygodniu musiał Szprycha gnać raz jeszcze do miary z całym zespołem.
Za to zredukowany artysta maski spreparował pierwszoklaśne, artystyczna robota bez fuszerki! Doprawione nosy, dla Gabrysia sumiaste, sarmackie wąsy, bo ten uparł się swoich nie golić. Uszy im podmieniono, a policzki tak udanie zniekształcił, że Szprycha stał się pucułowaty, Gabryś zyskał buźkę, jakby go galopujące suchoty dopadły. Nawet Buc wyładniał. Wyjątkowo spostrzegawczy gość, gdyby oświetlenie miał dobre, pewnie dopatrzyłby się w tym picu, ale to przecież w niczym nie wadziło. Pan charakteryzator policzył sobie słono, do targowania się nie dopuścił, ale dociekliwy nie był. Po co? na co? – nie pytał.
Ostatni sprawunek załatwili u wspólnego kolesia z woja, co to technikum chemiczne miał skończone. Fachowiec był starym kawalerem, dziwakiem i alkoholikiem. Problem z nim polegał na sztuce trafienia między ciągi. Tu też dostali cacuszko prawdziwe, niezawodne w działaniu, proste w obsłudze, jednym słowem, mistrzowsko, na miarę szyte.
Na koniec każdej wizyty w obcym mieście włóczyli się po sklepach z ciuchami ze zrzutów polując na obszerne płaszcze. Musiały być to łachy prezentujące się solidnie, żeby nie rzec, dostatnio. Oczywiście, największy kłopot był z mundurkiem dla Buca, trzy razy przywozili mu płaszcz o rozmiarach namiotu i trzy razy lądował na śmietniku z rozerwanymi plecami.
Na Wszystkich Świętych byli gotowi. Pozostawało tylko czekać właściwego dnia.
***
Właściwy dzień był w piątek, dziesiątego listopada. Jak raz tego roku Święto Niepodległości wypadło w sobotę, przeto w piątek po południu rodacy dreptali do sklepów robić zapasy spirytualiów i zakąsek. Ruch był duży, przy kasach kolejki, pod kasami szuflady pełne szmalu.
O szesnastej trzydzieści cały zespół był gotowy. Na buźki powkładali twarzowe maseczki, przywdziali długie szynele, pod poły schowali zabawki, głowy przykryli i różnymi drogami pomaszerowali na punkt zborny.
Majka strój miała jak wszyscy, długi, granatowy płaszcz, perukę z rudymi kudłami a na ładnej buzi maseczkę upodobniająca ją do indyczego jaja, tyle piegów jej artysta narobił.
Teraz dopiero, w umówionym miejscu, wtajemniczał Szprycha Buca i Pupika, co i jak mają robić. Starszy, który co do niego należało już był wykonał, teraz tylko statystował. Koło południa umieścił cacko od sapera w starannie dobranym miejscu, w przybudówce gmachu teatru, służącym za graciarnię.
Gabryś ze Szprychą obejrzeli to miejsce kilka dni wcześniej i zgodnie orzekli, że jest idealne. Frontowa ściana przybudówki powinna osypać się na placyk dokładnie o godzinie X. Pijaczyna saper głową za to ręczył. Zegar w pakuneczku nastawiony był na godzinę siedemnastą a chodził dokładnie, co do sekundy, jakby był patkiem jakimś, a nie byle budzikiem kupionym na straganie.
Za kwadrans siedemnasta wszyscy byli w stanie pełnej gotowości. Szprycha z Bucem i Pupikiem przyczaili się w bramie a Gabryś z Majką poszli ku automatom telefonicznym. Siąpił drobny deszcz, raz po raz podmuchami wiatru przymuszany dorzygania prosto w twarze. Było to dodatkową, sprzyjającą okolicznością.
***
Starszy aspirant Witczak był wściekły. Wlepili mu dodatkowy dyżur dlatego, że był aspirantem i kawalerem. Wszystko przez starego, który sam polazł na akademię, co zrozumiałe, ale po czorta brał ze sobą aż trzech oficerów? Kto więc miał mieć służbę? Jasne, że Witczak!
Służba nie drużba, jak to mówią. Wykręcić się nie mógł. Właściwie nic się nie działo. Zgłoszeń z miasta niewiele, poważnego wypadku żadnego, można było wytrzymać.
Stał tyłem do biurka, palił sobie „sobieskiego” i patrzył przez kraty w oknie na oświetlony teatr po drugiej stronie placu. Tam teraz starszyzna z całą miejską śmietanką uczestniczy w świątecznej akademii. Medale sobie przypinają, wygłaszają dęte mowy, potem, wiadomo, bankiet. Spojrzał na zegarek. Dochodziła piąta.
Telefon zaterkotał akurat wtedy, kiedy papierosa kończył. Capnął słuchawkę z ochotą, bo zaczynał się nudzić.
– Aspirant Witczak, słucham – powiedział dziarsko.
– Cześć ci, aspirancie Witczaku! Będziesz miał dziś trochę roboty. Tylko się nie denerwuj i rób co ci każę kochasiu, a awans cię nie minie! Chcesz być oficerem?
Witczak zrazu zgłupiał. Głos był damski, zasadniczo przyjemny, można nawet powiedzieć, brzmiał jakby pościelowo, tak gruchająco, na przydechu. Komu się zebrało na kawały?
– Kto mówi? W jakiej sprawie?
Nie bardzo mógł się pozbierać.
– Ja mówię, a ty słuchasz, dobrze? Więc słuchaj! Nasza organizacja jest w pilnych potrzebach i musisz nam pomóc, po prostu nie masz innego wyjścia, kochasiu! Zaraz wszystko ci wyjaśnię…
– Jaka organizacja? Co to znaczy?
– Nie przerywaj damie, kochasiu! Po pierwsze, to nieładnie, po drugie, nie będę powtarzać! Uważaj i staraj się zapamiętać. Wiesz, kochasiu, co odbywa się w teatrze? Musieliśmy zaminować budynek a ja mam przy sobie takie śliczne urządzonko, że tylko nacisnąć guziczek a zrobi się wielkie buum, kochasiu! Słuchaj teraz uważnie: Nikomu nic się nie stanie, jeżeli w ciągu dziewięćdziesięciu minut dostaniemy to, co nam potrzebne. Będziesz grzeczny i wszystko wspaniale załatwisz. Liczę na ciebie! Potem, już po wszystkim, umówię się z tobą na pieszczotki…
– Co to za wygłupy? Kim pani jest?
Ciągle był oszołomiony i mało siebie pewny.
– Nie przerywaj palancie! Już raz ostrzegałam! Czas ucieka!
Głos w słuchawce zdecydowanie zmienił barwę. Teraz wcale nie brzmiał po-ścielowo, raczej kloacznie. Przypomniała się Witczakowi babka klozetowa, której kiedyś nie zapłacił. Nacisnął guzik przy drugim aparacie. W uchylonych drzwiach ukazała się gęba Karpika, szczera i bezmyślna. Dał mu Witczak znaki, żeby włączył urządzenie nagrywające i lokalizował rozmówcę, który tymczasem kończył kwestię:
– Żebyś gnoju nie myślał, że to żarty! O piątej ci pokażę! Zadzwonię dokładnie za cztery minuty i dopilnuj, żebym nie miała kłopotów z połączeniem. Pa, kochasiu, do miłego!
Rozmowa została przerwana. Starszy aspirant Witczak spojrzał na zegarek. Była piąta za pięć.
Był skłonny lekceważyć ten wygłup, miał nawet pewne podejrzenia co do autorki kawału.
– Czego się gapicie? – wrzasnął na Karpika. – To wszystko ma być nastawione!
Szerokim gestem wskazał biurko, telefony i cały skomplikowany sprzęt.
– Prawdopodobnie to szantaż, próba wymuszenia, rozumiecie? Za cztery – zerknął na przegub lewej ręki – już za trzy minuty ma dzwonić. Dopilnujcie, żeby łączyć szybko. Nie blokować tego numeru!
Zadzwoniono na miejski, zwyczajny numer. Odebrał Karpik. Poproszony miłym, dziewczęcym głosem o oficera dyżurnego, grzecznie odpowiedział:
– Już łączę, proszę pani.
Starszy aspirant Witczak uspokoił się, poprawił mundur, przyciągnął pas, wyjął kolejnego papierosa. Karpik trzasnął obcasami wyciągając usłużnie rękę z zapalniczką. Witczak zaciągnął się głęboko.
– To głupie żarty. Damy im żarty! – Uderzył kantem prawej dłoni o otwartą lewą – lokalizujcie, skąd dzwonią!
Usiadł za biurkiem. W głębi duszy liczył, że to nie jest głupi żart. Wreszcie będzie miał okazję popisać się wiedzą policyjną, rozwagą i zdecydowaniem w działaniu. Jednym słowem – poprowadzi sprawę wzorowo.
Ze zdumieniem spostrzegł, że ma mokro pod pachami, dłonie także stały się wilgotne. Fuj! Niemiłe uczucie. Chociaż ze wszystkich sił starał się zapanować nad sobą, drgnął wyraźnie na dźwięk dzwonka.
– Aspirant Witczak, słucham!
– Cześć kochasiu! To znowu ja!
W słuchawce odezwał się ten sam głos. Teraz był odpowiednio wzmocniony i wypełniał całą przestrzeń. Na Karpika snadź robił wrażenie swoją barwą, bo policjant wywrócił ślepia ku sufitowi i gębę rozwarł.
– Wstań i wyjrzyj przez okno! – poleciła dziewczyna. – Widzisz teatr? To dobrze kochasiu. Z lewej strony jest przybudówka, magazyn, przyjrzyj mu się! Żeby cię przekonać, że to nie żarty, zaraz tę przybudówkę usuniemy, widzisz ją?
– Tak, widzę – odpowiedział cicho. Wstał posłusznie i wyjrzał przez okno.
– Fajnie, kochasiu. Teraz wyjmę instrumencik, puknę go paluszkiem, jeszcze raz w inne miejsce, w sam czubeczek. Chciałbyś kochasiu, żebym twój instrumencik też tak w czubeczek, co?…
Na przegubie lewej ręki starszego aspiranta Witczaka zapiszczał zegarek oznajmiając wokół, że minęła siedemnasta. I wtedy właśnie zdało się aspirantowi, że przybudówka, którą pilnie obserwował, podskoczyła, coś pod nią błysnęło, rozdęła się śmiesznie i zniknęła w obłoku pyłu. Coś głucho zadudniło. Dziewczyna nadal szczebiotała androny o instrumenciku i palcowych manipulacjach. Policjant Karpik szerzej gębę rozdziawił.
***
– Jassssna gała! – wysyczał Witczak. – Alarm! – wrzasnął. – Alarm dla wszystkich! Alarm!
Odwrócił się od okna, tupnął nogą, spiorunował wzrokiem Karpika. Słuchawkę wciąż trzymał przy uchu.
– Nie rycz tak kochasiu! Ależ ty jesteś nerwowy – usłyszał ponownie gruchający głos. – Ogłoś alarm przez radio, gardziołko sobie zedrzesz. Jesteś grzecznym chłopcem i na pewno nie odmówisz dziewczynie…
– Boże, co mam robić?
Aspirant całkiem się rozkleił. Wiedział już, że to nie żarty. Na jego oczach ta wściekła dziwka rozpieprzyła kawał solidnego muru. Terrorystka! Nie ulegało wątpliwości, że w mieście są terroryści! Opanowali teatr a tam… Boże! Usiadł przy biurku, bo zdawało mu się, że podłoga się pod nim zakołysała. A ona grucha, ośmiesza go słodkim głosikiem, stęka lubieżnie do telefonu, pojękuje. Cały pokój wypełnia naj-oczywistszą pornofonią. Karpik śmieje się głupio. Jeszcze dwu mundurowych zajrzało do gabinetu z minami, jakby wyuzdany pokaz oglądali w jakimś lupanarze.
– Teraz słuchaj uważnie, żebyś nie pokićkał.
Ton głosu nagle się zmienił. Był to nadal ten sam kobiecy głos, ale już całkiem pozbawiony pieszczotliwej barwy. Witczakowi przypomniała się sucha i zimna wykładowczyni ze szkoły policyjnej. Nazywali ją skolopendrą. Aspiranta przeszedł dreszcz.
– Za dziewięćdziesiąt minut masz pan, panie policmajster, przygotować dla nas mały podarek. Nie odmówisz kochasiu dziewczynie, prawda? Wiedziałam. Teatr może być w każdej chwili złożony, jak domek z kart, wiesz o tym? Świetnie! Wobec tego słuchaj: Nasi ludzie wszystko obserwują, więc żadnych numerów! Przygotujecie niewiele, tylko milion. Nie jesteśmy byle bandziorami, żądamy niewiele. Szmal ma być w pięćdziesiątkach zawiniętych w gazetę. Co? Wszystko jedno w jaką gazetę, nie będziemy czytać. Paczka do torby. Reklamówka od Majora. Tak! Żółta reklamówka, koniecznie. Zapamiętałeś kochasiu? Torbę wyniesie cywil na przystanek tramwajowy i poda do drugiego wagonu na tylny pomost siódemki. Jedzie o dziewiętnastej trzydzieści pięć w stronę osiedla akademickiego. Nasz człowiek torbę przejmie. Radzę mu w tym nie przeszkadzać! O ósmej trzydzieści możecie wejść do teatru, możecie robić, co wam się będzie podobało, nawet nas szukać i robić hałas na pół świata, ale ani sekundy wcześniej! Jeżeli coś mi się nie spodoba, wciskam guzik bez ostrzeżenia, wiec bez numerów, ok…? Do ósmej trzydzieści nikt nie ma prawa wejść ani wyjść z teatru. Jasne? Naszych ludzi radzę nie niepokoić. Bywają nerwowi i któryś może guziczek nacisnąć a byłoby szkoda. Mamy trzy niezależne od siebie aparaty do zdetonowania tego gówna w teatrze. Zapamiętałeś to wszystko? Masz to zresztą nagrane, to sobie sprawdzisz. Jak torba znajdzie się w tramwaju – zadzwonię. Pożegnam się z tobą kochasiu, a rób wszystko, żebym nie musiała składać reklamacji. Pa, pa, do usłyszenia.
– Halo! Nie przerywać rozmowy! – Witczak ryknął do słuchawki.
Udało się. Dziewczyna jeszcze jej nie odłożyła.
– Cóż to kochasiu? Tak miło ci ze mną gawędzić, że rozstać się nie możesz? To nie jest party line, opanuj się chłopcze.
Znów modelowała głos łóżkowo.
więcej..