- promocja
Anioły i demony - ebook
Anioły i demony - ebook
Robert Langdon zostaje pilnie wezwany do położonego koło Genewy centrum badań jądrowych CERN. Jego zadanie – zidentyfikować zagadkowy wzór wypalony na ciele zamordowanego fizyka. Langdon ze zdumieniem stwierdza, że jest to symbol tajemnego bractwa iluminatów – potężnej, aczkolwiek nieistniejącej od czterystu lat organizacji walczącej z Kościołem, do której należały najświetniejsze umysły Europy, chociażby Galileusz. Jak się okazuje, iluminaci przetrwali w ukryciu do czasów współczesnych i planują straszliwą wendetę – wysadzenie Watykanu przy użyciu antymaterii wykradzionej z genewskiego laboratorium. Langdon i Vittoria Vetra, córka zamordowanego fizyka, mają zaledwie dobę, by odnaleźć utajnioną od XVI wieku siedzibę iluminatów i zapobiec niewyobrażalnej tragedii. Czy zdołają na czas rozszyfrować wskazówki zapisane w jedynym zachowanym w archiwach Świętego Miasta egzemplarzu legendarnego traktatu Galileusza? Jak zakończy się dramatyczny wyścig z czasem – po tajemnych kryptach i katakumbach, wyludnionych katedrach, tropem symboli iluminatów zakamuflowanych przed wiekami miejscach znanych każdemu mieszkańcowi Rzymu? Zagadka goni zagadkę, prowadząc do najbardziej nieoczekiwanego finału.
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8230-328-5 |
Rozmiar pliku: | 1 000 B |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mam dług wdzięczności wobec Emily Bestler, Jasona Kaufmana, Bena Kaplana oraz pracowników wydawnictwa Pocket Books za ich wiarę w to przedsięwzięcie.
Wobec Jake’a Elwella, mojego przyjaciela i agenta, za jego entuzjazm i niesłabnący wysiłek.
Wobec legendarnego George’a Wiesera za przekonanie mnie do pisania powieści.
Wobec mojego drogiego przyjaciela Irva Sittlera za zorganizowanie mi audiencji u papieża, zapoznanie z zakątkami Watykanu, które niewielu widziało, oraz dostarczenie niezapomnianych wspomnień z Rzymu.
Wobec Johna Langdona, jednego z najbardziej pomysłowych i utalentowanych żyjących artystów, który cudownie sprostał postawionemu przeze mnie, niemal niewykonalnemu zadaniu i stworzył ambigramy dla celów tej powieści.
Wobec Stana Plantona, dyrektora biblioteki Ohio University-Chillicothe, za to, że stał się moim najlepszym źródłem informacji na niezliczone tematy.
Wobec Sylvii Cavazzini za łaskawe oprowadzenie mnie po tajemnym Passetto.
Oraz wobec najlepszych rodziców, jakich można mieć, Dicka i Connie Brownów… za wszystko.
Podziękowania dla CERN-u, Henry’ego Becketta, Bretta Trottera, Papieskiej Akademii Nauk, Brookhaven Institute, FermiLab Library, Olgi Wieser, Dona Ulscha z National Security Institute, Caroline H. Thompson z Uniwersytetu Walijskiego, Kathryn Gerhard i Omara Al Kindi, Johna Pike’a i Federation of American Scientists, Heimlicha Viserholdera, Corinny i Davisa Hammondów, Aizaz Ali, Galileo Project of Rice University, Julie Lynn i Charliego Ryana z Mockingbird Pictures, Gary’ego Goldsteina, Dave’a (Vilasa) Arnolda i Andry Crawford, Global Fraternal Network, Phillips Exeter Academy Library, Jima Barringtona, Johna Maiera, wyjątkowo uprzejmego spojrzenia Margie Wachtel, alt.masonic.members, Alana Wooleya, Wystawy Manuskryptów Watykańskich w Bibliotece Kongresu, Lisy Callamaro i Agencji Callamaro, Jona A. Stowella, Muzeum Watykańskiego, Aldo Baggii, Noaha Alireza, Harriet Walker, Charlesa Terry’ego, Micron Electronics, Mindy Homan, Nancy i Dicka Curtinów, Thomasa D. Nadeau, NuvoMedia and Rocket Ebooks, Franka i Sylvii Kennedych, Rzymskiej Izby Turystycznej, Maestro Gregory’ego Browna, Vala Browna, Wernera Brandesa, Paula Krupina z Direct Contact, Paula Starka, Toma Kinga z Computalk Network, Sandy i Jerry’ego Nolanów, Lindy George – guru Internetu, Narodowej Akademii Sztuki w Rzymie, fizyka i pisarza Steve’a Howe’a, Roberta Westona, księgarni przy Water Street w Exeter w stanie New Hampshire oraz Obserwatorium Watykańskiego.FAKTY
W największym światowym centrum badawczym, czyli Europejskim Ośrodku Badań Jądrowych (CERN – Conseil Européen pour la Recherche Nucléaire) z siedzibą w Genewie, udało się ostatnio wyprodukować pierwsze cząsteczki antymaterii. Antymateria jest identyczna z materią, poza tym że składa się z cząsteczek, których ładunek elektryczny ma znak przeciwny w stosunku do cząsteczek zwykłej materii.
Antymateria jest najpotężniejszym ze znanych źródeł energii. Można z niej otrzymywać energię ze stuprocentową sprawnością, podczas gdy sprawność przy rozszczepieniu jądrowym wynosi 1,5 procent. Ponadto nie powstaje przy tym żadne szkodliwe promieniowanie ani zanieczyszczenia. Jedna kropla antymaterii mogłaby zaspokoić całodzienne zapotrzebowanie energetyczne Nowego Jorku.
Istnieje jednak pewien problem…
Antymateria jest wysoce niestabilna. Jej zetknięcie z materią wywołuje natychmiastową anihilację. Jeden gram antymaterii ma w sobie taką samą energię jak bomba atomowa o mocy dwudziestu kiloton, czyli taka, jaką zrzucono na Hiroszimę.
Do niedawna antymaterię produkowano tylko w ilościach symbolicznych (rzędu kilku atomów). Jednak obecnie CERN dokonał przełomu w badaniach i liczy, że dzięki nowemu deceleratorowi antyprotonów będzie mógł ją wytwarzać w znacznie większych ilościach.
Pozostaje jednak pytanie, czy ta wysoce nietrwała substancja zbawi świat, czy raczej zostanie wykorzystana do stworzenia najgroźniejszej broni w dziejach ludzkości.PROLOG
Fizyk Leonardo Vetra poczuł swąd przypalanego ciała. Własnego. Spojrzał z przerażeniem na pochylającą się nad nim ciemną postać.
– Czego chcesz?!
– La chiave – odparł chrapliwy głos. – Hasło.
– Ale… ja nie…
Napastnik ponownie przycisnął do jego piersi biały, rozżarzony przedmiot, wbijając go jeszcze głębiej. Rozległ się syk palącego się ciała.
– Nie ma żadnego hasła! – krzyknął Vetra pod wpływem straszliwego bólu. Czuł, że powoli odpływa w nieświadomość.
Postać przeszyła go wzrokiem pełnym nienawiści.
– Ne avevo paura. Tego się obawiałem.
Vetra walczył usilnie o zachowanie przytomności, ale stopniowo ogarniała go ciemność. Jedyną pociechą było dla niego przekonanie, że napastnikowi nie uda się zdobyć tego, po co przyszedł. Jednak chwilę później postać wyciągnęła nóż i przysunęła do jego twarzy. Ostrze zawisło na moment, ustawiając się z chirurgiczną precyzją.
– Na miłość boską! – krzyknął Vetra, ale już było za późno.ROZDZIAŁ 1
Młoda kobieta stojąca wysoko na stopniach piramidy w Gizie roześmiała się i zawołała:
– Robercie, pospiesz się! Jednak trzeba było wyjść za kogoś młodszego! – Jej uśmiech był naprawdę czarujący.
Robił, co mógł, aby dotrzymać jej kroku, ale nogi miał jak z kamienia.
– Poczekaj – błagał. – Proszę…
Oczy mu się zamgliły, w uszach słyszał dudnienie. Muszę ją dogonić! Jednak kiedy ponownie spojrzał w górę, kobiety już tam nie było. Jej miejsce zajął stary mężczyzna z próchniejącymi zębami. Wpatrywał się w niego, wyginając usta w smutnym grymasie. Potem wydał z siebie bolesny krzyk, który poniósł się daleko przez pustynię.
Robert Langdon ze wzdrygnięciem gwałtownie obudził się ze snu. Telefon stojący przy łóżku dzwonił nieustępliwie. Oszołomiony, podniósł słuchawkę.
– Tak?
– Szukam Roberta Langdona – odezwał się męski głos.
Langdon usiadł na pustym łóżku i próbował zebrać myśli.
– Mówi… Robert Langdon. – Zerknął na elektroniczny budzik. Była piąta osiemnaście rano.
– Muszę natychmiast się z panem zobaczyć.
– Z kim rozmawiam?
– Nazywam się Maximilian Kohler. Jestem fizykiem zajmującym się cząstkami elementarnymi.
– Kim? – Langdon nie potrafił się skupić. – Jest pan pewien, że dodzwonił się do właściwego Langdona?
– Jest pan profesorem ikonologii religijnej na Uniwersytecie Harvarda. Napisał pan trzy książki na temat symboliki i…
– Czy pan wie, która jest godzina?
– Przepraszam bardzo, ale mam coś, co musi pan zobaczyć. Nie mogę o tym rozmawiać przez telefon.
Langdon nie zdołał powstrzymać jęku. To już się nieraz zdarzało. Jednym z niebezpieczeństw wiążących się z napisaniem książki o symbolice religijnej okazały się telefony od fanatyków, którzy żądali od niego potwierdzania autentyczności znaków zesłanych im przez Boga. W ubiegłym miesiącu striptizerka z Oklahomy obiecała mu seks, jakiego w życiu nie doświadczył, jeśli przyleci do niej i zweryfikuje autentyczność śladu w kształcie krzyża, który w tajemniczy sposób pojawił się na jej prześcieradle. Langdon nazwał go sobie „Całunem z Tulsy”.
– Skąd pan ma mój numer? – spytał, starając się być uprzejmy pomimo tak wczesnej pory.
– Z Internetu. Był na stronie poświęconej pańskiej książce.
Langdon zmarszczył brwi. Był całkowicie przekonany, że nie podał tam numeru domowego telefonu. Jego rozmówca najwyraźniej kłamał.
– Muszę się z panem spotkać – nalegał mężczyzna. – Dobrze panu zapłacę.
Langdona zaczęła ogarniać złość.
– Przykro mi, ale naprawdę…
– Jeśli od razu pan wyjedzie, może pan tu być przed…
– Nigdzie się nie wybieram! Jest piąta rano! – Odłożył słuchawkę i opadł z powrotem na łóżko. Przymknąwszy oczy, próbował ponownie zasnąć. Bezskutecznie. Senny koszmar nieubłaganie powracał. W końcu niechętnie włożył szlafrok i zszedł na dół.
Przeszedł boso do kuchni przez swój pusty wiktoriański dom w Massachusetts i przygotował zwyczajowe lekarstwo na bezsenność – kubek gorącego nesquika. Przez wykuszowe okno wpadał do pokoju blask kwietniowego księżyca, malując plamy na orientalnych dywanach. Koledzy Langdona często żartowali, że jego lokum wygląda bardziej na muzeum antropologiczne niż dom. Półki wypełniały przedmioty o charakterze religijnym, pochodzące z całego świata, takie jak ekuaba z Ghany, złoty krzyż z Hiszpanii, cykladzki bożek z wybrzeża Morza Egejskiego, a nawet rzadki tkany boccus z Borneo, symbol wiecznej młodości tamtejszych wojowników.
Siedząc na mosiężnej skrzyni Maharishiego i delektując się ciepłem czekolady, dostrzegł w oknie swoje odbicie. Obraz był zdeformowany i blady… jak duch. Starzejący się duch, pomyślał, brutalnie zmuszony do przypomnienia sobie, że jego młody duch mieszka w śmiertelnym ciele.
Langdon nie był może uderzająco przystojny, ale w wieku czterdziestu pięciu lat prezentował typ – jak to nazywały jego koleżanki – „pociągającego uczonego”: przebłyski siwizny w gęstych brązowych włosach, błękitne oczy o badawczym spojrzeniu, urzekająco głęboki głos i szeroki, beztroski uśmiech uniwersyteckiego sportowca. W szkole średniej i podczas studiów należał do szkolnej reprezentacji pływackiej i do dziś zachował sylwetkę zawodnika. Dobrze umięśnione, mające ponad sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu ciało utrzymywał w świetnej kondycji, przepływając codziennie pięćdziesiąt długości w uniwersyteckim basenie.
Dla przyjaciół stanowił pewnego rodzaju zagadkę. Postrzegali go jako człowieka należącego jednocześnie do dwóch światów. W weekendy przechadzał się w dżinsach po dziedzińcu uniwersyteckim i wdawał się ze studentami w pogawędki na temat grafiki komputerowej czy historii religii. Innym razem można go było zobaczyć na zdjęciach w eleganckich czasopismach poświęconych sztuce, jak ubrany w tweedowy garnitur i żakardową kamizelkę uczestniczy w otwarciu jakiejś wystawy muzealnej, zaproszony do wygłoszenia wykładu.
Langdon był ostrym i wymagającym wykładowcą, lecz jednocześnie człowiekiem, który doskonale umiał się bawić. Oddawał się wypoczynkowi z tak zaraźliwym fanatyzmem, że zyskał sobie tym nawet uznanie studentów. W kampusie nosił przezwisko Delfin, co odnosiło się zarówno do jego przyjaznego charakteru, jak i do legendarnej umiejętności nurkowania, która umożliwiała mu wyprowadzenie w pole całej drużyny przeciwników w meczu piłki wodnej.
Kiedy tak siedział zamyślony, nieobecnym wzrokiem wpatrując się w ciemność, ciszę domu zakłócił kolejny dzwonek, tym razem faksu. Będąc zbyt wyczerpany, żeby się złościć, zdobył się na niewesoły chichot.
Lud boży, pomyślał. Dwa tysiące lat czekają na swojego mesjasza i nadal są wytrwali jak cholera.
Ze znużeniem odniósł pusty kubek do kuchni i powoli przeszedł do wyłożonego dębową boazerią gabinetu. Faks został już wydrukowany i leżał na tacy. Z westchnieniem podniósł kartkę i rzucił na nią okiem.
Natychmiast poczuł, że robi mu się słabo.
Na kartce widniało zdjęcie zwłok mężczyzny. Ciało było rozebrane do naga, a jego głowę wykręcono całkowicie do tyłu. Na piersi ofiary widać było straszliwe oparzenie. Tego człowieka po prostu napiętnowano… wypalono mu na ciele jedno słowo. Langdon dobrze je znał. Bardzo dobrze. Z niedowierzaniem wpatrywał się w ozdobne litery.
– Illuminati – przeczytał. – Iluminaci – wyjąkał z trudem, czując, jak wali mu serce. To niemożliwe…
Powoli, obawiając się tego, co za chwilę zobaczy, obrócił kartkę o sto osiemdziesiąt stopni. Spojrzał ponownie.
Nie mógł złapać oddechu. Miał wrażenie, jakby uderzyła w niego ciężarówka. Niemal nie wierząc własnym oczom, znów obrócił faks, przeczytał napis w normalnym położeniu i do góry nogami.
– Iluminaci – wyszeptał.
Opadł na krzesło. Siedział przez chwilę, mając w głowie całkowity zamęt. W końcu jego wzrok przyciągnęło pulsowanie czerwonej lampki na faksie. Człowiek, który wysłał to zdjęcie, jeszcze się nie rozłączył… czekał, żeby porozmawiać. Langdon przez dłuższą chwilę przyglądał się mrugającemu światełku.
Potem drżącą ręką podniósł słuchawkę.ROZDZIAŁ 2
– Czy teraz mnie pan wysłucha? – zapytał męski głos, kiedy Langdon w końcu się odezwał.
– Tak, z pewnością. Może pan się wytłumaczy, do cholery!
– Usiłowałem to zrobić wcześniej. – Głos brzmiał sucho, mechanicznie. – Jestem fizykiem. Kieruję laboratorium badawczym. Mieliśmy tu morderstwo, a na zdjęciu widzi pan zwłoki.
– Jak pan mnie znalazł? – Langdon nie mógł się skupić. Jego umysł chciał się uwolnić od tego, co przed chwilą zobaczył.
– Już panu mówiłem, w Internecie. Na stronie prezentującej pańską książkę Sztuka bractwa iluminatów.
Langdon usiłował zebrać myśli. Książka była praktycznie nieznana w szerokich kręgach literackich, ale w sieci doczekała się sporej grupy entuzjastów. Jednak jego rozmówca i tak mijał się z prawdą.
– Na tej stronie nie podano informacji, jak się ze mną kontaktować. Jestem tego pewien.
– Mam tu w laboratorium ludzi doskonale radzących sobie z wydobywaniem informacji o użytkownikach WWW.
Langdon nie bardzo mu wierzył.
– Wygląda na to, że wasze laboratorium sporo wie o Światowej Pajęczynie.
– Oczywiście – odparował mężczyzna. – Myśmy ją wynaleźli.
Coś w jego głosie przekonało Langdona, że to nie żart.
– Muszę się z panem spotkać – nalegał rozmówca. – To nie jest sprawa na telefon. Moje laboratorium jest tylko o godzinę lotu od Bostonu.
Langdon stał w półmroku gabinetu i uważnie przyglądał się trzymanemu w ręku faksowi. Widok napisu dosłownie go obezwładniał. Było to prawdopodobnie największe odkrycie epigraficzne stulecia, dziesięć lat jego badań potwierdzone jednym symbolem.
– To pilne – naciskał głos.
Langdon jednak nie potrafił oderwać wzroku od napisu. Illuminati, czytał w kółko. Jego praca opierała się na symbolicznych odpowiednikach skamielin – starożytnych dokumentach i historycznych pogłoskach. Tymczasem to, co widział, pochodziło z czasów współczesnych. To teraźniejszość. Czuł się jak paleontolog, który nagle stanął oko w oko z żywym dinozaurem.
– Pozwoliłem sobie wysłać po pana samolot – kontynuował jego rozmówca. – Będzie w Bostonie za dwadzieścia minut.
Langdon poczuł nagłą suchość w ustach. Godzinny lot…
– Proszę wybaczyć, że tak się z tym pospieszyłem, ale potrzebuję pana tutaj.
Langdon ponownie spojrzał na faks – potwierdzenie starodawnego mitu czarno na białym. Implikacje pojawienia się tego napisu były przerażające. Z roztargnieniem wyjrzał przez okno. Przez gałązki brzóz w jego ogrodzie przesączały się już pierwsze blaski świtu, ale dzisiejszego ranka wszystko wydawało mu się trochę inne niż zwykle. Czując dziwne pomieszanie lęku z radością, zrozumiał, że nie ma wyboru.
– Wygrał pan – odezwał się. – Proszę mi powiedzieć, gdzie będzie czekał samolot.ROZDZIAŁ 3
Tysiące kilometrów od jego domu toczyła się rozmowa dwóch mężczyzn. Do spotkania doszło w mrocznej średniowiecznej komnacie o kamiennych ścianach.
– Benvenuto – odezwał się gospodarz. Siedział w cieniu, tak że nie było go widać. – Udało się?
– Si – odparła ciemna postać. – Perfettamente. – Jego głos był równie twardy jak kamienne ściany.
– I nie będzie najmniejszych wątpliwości, kto za to odpowiada?
– Żadnych.
– Doskonale. Masz to, o co prosiłem?
Czarne oczy zabójcy rozbłysły. Wyjął ciężkie elektroniczne urządzenie i położył je na stole.
Mężczyzna schowany w cieniu sprawiał wrażenie zadowolonego.
– Dobrze się spisałeś.
– Służenie bractwu to zaszczyt – odparł zabójca.
– Wkrótce rozpoczyna się faza druga. Odpocznij trochę. Dziś w nocy zmienimy świat.ROZDZIAŁ 4
Saab 900S Langdona przedostał się przez tunel Callahana i wynurzył po wschodniej stronie Boston Harbor w pobliżu wejścia na lotnisko Logana. Langdon sprawdził otrzymane wskazówki, odnalazł Aviation Road i skręcił w lewo, mijając budynek linii lotniczych Eastern. W odległości mniej więcej trzystu metrów, patrząc wzdłuż drogi dojazdowej, majaczył w półmroku hangar. Kiedy podjechał bliżej, zobaczył wymalowaną na ścianie dużą czwórkę. Langdon zaparkował koło niego i wysiadł.
Zza hangaru wyszedł pucołowaty mężczyzna w niebieskim mundurze pilota.
– Robert Langdon? – zawołał pytającym tonem. Jego głos brzmiał przyjaźnie i słychać w nim było akcent, którego Langdon nie potrafił zidentyfikować.
– To ja – odparł, zamykając samochód.
– Doskonale się zgraliśmy – zauważył mężczyzna. – Właśnie wylądowałem. Proszę pójść za mną.
Kiedy okrążali budynek, Langdon poczuł niepokój. Nie był przyzwyczajony do tajemniczych rozmów telefonicznych i sekretnych schadzek z nieznajomymi. Nie wiedząc, co go czeka, ubrał się w to, co nosił zazwyczaj na wykłady – spodnie z grubej bawełny, golf i tweedową marynarkę. Idąc, pomyślał o schowanym w kieszeni marynarki faksie, wciąż nie mogąc uwierzyć w to, co w nim zobaczył.
Pilot wyczuł jego niepokój.
– Chyba latanie nie jest dla pana problemem?
– Absolutnie nie – odparł Langdon. Problemem są dla mnie zwłoki z wypalonym napisem. Latanie mogę znieść.
Mężczyzna poprowadził go wzdłuż całej długości hangaru, po czym okrążyli narożnik i wyszli na pas startowy.
Langdon stanął jak wryty i ze zdumieniem wpatrzył się w stojącą tam maszynę.
– Tym mamy lecieć?
Mężczyzna uśmiechnął się.
– Podoba się?
– Podoba? A co to, u diabła, jest?
Maszyna była ogromna, podobna nieco do wahadłowca kosmicznego, tyle że górna część została jakby ścięta na płasko. Stojąc na pasie startowym, przypominała ogromny klin. W pierwszym odruchu Langdon pomyślał, że śni. Ten pojazd wydawał się równie zdolny do lotu jak buick. Skrzydeł praktycznie nie miał, tylko dwa krótkie stateczniki z tyłu kadłuba. Z tylnej części wyrastały jeszcze dwie płetwy grzbietowe, a resztę samolotu stanowił kadłub długości około sześćdziesięciu metrów, całkowicie pozbawiony okien.
– Dwieście pięćdziesiąt ton, kiedy jest zatankowany do pełna – poinformował go dumnie pilot, jak ojciec przechwalający się swym nowo narodzonym dzieckiem. – Napędzany ciekłym wodorem. Powłokę stanowi struktura tytanowa wzmocniona włóknami krzemowo-węglowymi. Stosunek ciągu do masy wynosi dwadzieścia do jednego, podczas gdy w większości odrzutowców jest to siedem do jednego. Naszemu dyrektorowi musi cholernie zależeć na spotkaniu z panem. Zazwyczaj nie wysyła naszego beniaminka.
– To lata? – wykrztusił Langdon.
Pilot tylko się uśmiechnął.
– Pewno. – Poprowadził go w stronę samolotu. – Wygląda trochę zaskakująco, wiem, ale lepiej niech pan się zacznie przyzwyczajać. Za jakieś pięć lat wszędzie będą takie cuda. To HSCT, Szybki Transport Cywilny. Nasze laboratorium jest jedną z pierwszych instytucji, które posiadają coś takiego.
Musi to być niezłe laboratorium, pomyślał Langdon.
– To, co pan widzi, to prototyp boeinga X33 – wyjaśniał dalej pilot – ale jest jeszcze wiele innych: odrzutowiec NASP, czyli National Aero Space Plane, rosyjski Scramjet, brytyjski HOTOL. To nasza przyszłość, tyle że trochę potrwa, zanim się rozpowszechni w sektorze publicznym. W każdym razie wkrótce będzie można pożegnać tradycyjne odrzutowce.
Langdon skierował niepewne spojrzenie na maszynę.
– Ja chyba jednak wolę normalne samoloty.
Pilot wskazał mu ręką schodki.
– Tędy proszę, panie Langdon. I proszę patrzeć pod nogi.
Kilka minut później Langdon siedział już w pustej kabinie. Pilot przypiął go pasem w pierwszym rzędzie foteli i zniknął w przedniej części maszyny.
Sama kabina wyglądała dość zaskakująco – jak w normalnym szerokokadłubowym liniowcu. Różnica polegała na tym, że nie było okien, co wprawiło go w lekki niepokój. Przez całe życie cierpiał na łagodną odmianę klaustrofobii, będącą następstwem pewnego zdarzenia z dzieciństwa, z którym jego psychika nie do końca sobie poradziła.
Niechęć do zamkniętej przestrzeni nie przeszkadzała mu normalnie funkcjonować, jednak zawsze powodowała u niego frustrację. Objawiała się w bardzo subtelny sposób. Na przykład unikał sportów rozgrywanych w salach, takich jak racquetball czy squash, i z radością zapłacił małą fortunę za swój przestronny wiktoriański dom z wysokimi sufitami, choć mógł skorzystać z niedrogiego lokum oferowanego przez uniwersytet. Podejrzewał nawet, że jego zainteresowanie sztuką w latach dziecięcych pobudziły duże, otwarte przestrzenie w muzeach.
Silniki pod nim nagle z rykiem zbudziły się do życia, przyprawiając o drżenie cały kadłub. Langdon przełknął z wysiłkiem ślinę i czekał. Czuł, że samolot zaczął kołować. Z głośników nad głową dobiegły go ciche dźwięki muzyki country.
Telefon wiszący na ścianie odezwał się dwukrotnie. Podniósł słuchawkę.
– Tak?
– Wygodnie panu?
– Nie.
– Proszę się odprężyć. Za godzinę będziemy na miejscu.
– A gdzie dokładnie jest to miejsce? – spytał Langdon, który uświadomił sobie, że nie ma pojęcia, dokąd się wybiera.
– W Genewie – odparł pilot, zwiększając ciąg silników. – Laboratorium jest w Genewie.
– W Genewie – powtórzył Langdon, czując nieznaczną ulgę. – Na północy stanu Nowy Jork. Mam rodzinę w pobliżu jeziora Seneca. Nie miałem pojęcia, że w Genewie jest laboratorium fizyczne.
– Nie w Genewie w stanie Nowy Jork, panie Langdon – roześmiał się pilot. – W Genewie w Szwajcarii.
Chwilę trwało, zanim to do niego dotarło.
– W Szwajcarii? – Poczuł przyspieszone bicie serca. – Przecież pan mówił, że laboratorium jest o godzinę drogi stąd!
– Bo jest. – Rozległ się chichot. – Ten samolot osiąga prędkość piętnastu machów.ROZDZIAŁ 5
Na jednej z ruchliwych europejskich ulic zabójca lawirował wśród tłumu. Był potężnym mężczyzną, ciemnym i silnie zbudowanym, a przy tym zaskakująco zwinnym. Nadal jeszcze czuł napięcie w mięśniach po emocjonującym spotkaniu, które przed chwilą odbył.
Dobrze poszło, stwierdził w duchu. Wprawdzie jego pracodawca nie pokazał mu twarzy, ale zabójca czuł się zaszczycony, że mógł przebywać w jego towarzystwie. Czy naprawdę minęło zaledwie piętnaście dni od chwili, gdy zleceniodawca nawiązał z nim kontakt? Nadal pamiętał każde słowo z tamtej rozmowy…
– Nazywam się Janus – przedstawił się człowiek, który do niego zadzwonił. – Łączy nas pewnego rodzaju powinowactwo. Mamy wspólnego wroga. Słyszałem, że pańskie umiejętności są do wynajęcia.
– To zależy, kogo pan reprezentuje – odparł płatny zabójca.
Rozmówca powiedział mu.
– Czy to ma być żart?
– Jak rozumiem, słyszał pan o nas.
– Oczywiście. Przecież to bractwo jest legendarne.
– A jednak wątpi pan, że mówię prawdę.
– Wszyscy wiedzą, że bracia zniknęli już z powierzchni ziemi.
– To tylko podstęp. Najniebezpieczniejszy wróg to taki, którego nikt się nie obawia.
Zabójca nadal nie dowierzał.
– To znaczy, że bractwo w dalszym ciągu istnieje?
– W podziemiu głębszym niż kiedykolwiek. Nasze wpływy przenikają wszystko… nawet świętą fortecę najbardziej zaprzysięgłego wroga.
– Niemożliwe. Oni są nie do ruszenia.
– Nasze wpływy sięgają bardzo daleko.
– Nikt nie sięga aż tak daleko.
– Wkrótce pan uwierzy. Już dokonano niepodważalnej demonstracji potęgi bractwa. Pojedynczy akt zdrady, a jednocześnie dowód.
– Co zrobiliście?
Rozmówca zaspokoił jego ciekawość.
Oczy zabójcy rozszerzyły się z niedowierzaniem.
– To niemożliwe do wykonania.
Następnego dnia gazety na całym świecie ukazały się z takimi samymi nagłówkami. Zabójca uwierzył.
Teraz, piętnaście dni później, jego wiara umocniła się do tego stopnia, że nie pozostało miejsca na najmniejsze wątpliwości. Bractwo trwa, pomyślał. Dziś w nocy wyjdzie z podziemia, by pokazać swoją moc.
Kiedy tak szedł ulicami, jego czarne oczy błyszczały oczekiwaniem tego, co ma nastąpić. Jedno z najgroźniejszych i najbardziej tajnych stowarzyszeń, jakie kiedykolwiek istniały na świecie, powołało go do służby. Mądrze wybrali, pomyślał. Znany był bowiem ze swej dyskrecji, z którą równać się mogło tylko idealne dotrzymywanie terminów wykonania zadań.
Jak dotąd dobrze im służył. Dokonał zleconego morderstwa i dostarczył Janusowi przedmiot, o który ten prosił. Reszta zależy od Janusa, który musi użyć swoich wpływów, żeby umieścić to urządzenie tam, gdzie trzeba.
Umieścić…
Zastanawiał się, jakim cudem uda mu się tego dokonać. Bezsprzecznie musi mieć powiązania wewnątrz. Najwyraźniej zakres wpływów bractwa jest nieograniczony.
Janus, pomyślał. Niewątpliwie pseudonim. Ciekawe, czy to odniesienie do rzymskiego boga o dwóch twarzach… czy do księżyca Saturna? Zresztą nie miało to najmniejszego znaczenia. Janus posiadał nieograniczoną władzę. Już to udowodnił.
Idąc dalej, zabójca wyobrażał sobie, że przodkowie uśmiechają się do niego z niebios. Dziś toczył ich wojnę, walczył z tym samym wrogiem, którego oni starali się pokonać od setek lat, począwszy od jedenastego wieku… kiedy to armie krzyżowców po raz pierwszy najechały ich ziemie, gwałcąc i zabijając, ogłaszając, że są nieczyści, i bezczeszcząc ich świątynie i bogów.
Jego przodkowie stworzyli wówczas niewielką, lecz śmiertelnie niebezpieczną armię do obrony swoich terytoriów. Wkrótce armia stała się sławna – doświadczeni wojownicy przemierzali kraj, zabijając wszystkich wrogów, których udało im się wytropić. Znani byli nie tylko z brutalnych zabójstw, lecz również ze sposobu czczenia swych zwycięstw. Wprawiali się wówczas w stan narkotycznego oszołomienia, a narkotykiem, który stosowali, był hashish.
Z czasem, gdy opowieści o nich coraz bardziej się rozprzestrzeniały, zaczęto ich nazywać jednym słowem – Hassassin, co dosłownie oznacza „miłośnik haszyszu”. Słowo Hassassin stało się synonimem śmierci w większości języków. Nadal jest używane, tyle że podobnie jak sztuka zabijania, zdążyło przez ten czas wyewoluować i na przykład we współczesnym angielskim brzmi assassin, czyli zabójca.ROZDZIAŁ 6
Dokładnie po sześćdziesięciu czterech minutach Robert Langdon z niedowierzaniem zszedł po schodkach na zalaną słońcem płytę lotniska. Odczuwał lekkie mdłości. Rześki wietrzyk poruszał klapami jego tweedowej marynarki. Cudownie było znów znaleźć się na otwartej przestrzeni. Wszędzie wokół lotniska widział bujną zieleń wspinającą się aż po pokryte śniegiem wierzchołki gór.
To na pewno sen. Lada chwila się obudzę.
– Witamy w Szwajcarii – wykrzyknął pilot.
Langdon spojrzał na zegarek. Pokazywał siedem po siódmej.
– Właśnie przebył pan sześć stref czasowych – wyjaśnił pilot. – Tutaj jest kilka minut po pierwszej.
Langdon przestawił zegarek.
– Jak się pan czuje?
Pomasował żołądek.
– Jakbym się najadł styropianu.
Pilot skinął głową.
– Choroba wysokościowa. Lecieliśmy na wysokości dwudziestu kilometrów. Tam człowiek jest o trzydzieści procent lżejszy. Szczęście, że mieliśmy do wykonania tylko taki żabi skok. Gdybym miał lecieć do Tokio, musielibyśmy się wznieść na ponad sto kilometrów. To dopiero wywraca wnętrzności.
Langdon nieznacznie skinął głową i uznał, że w takim razie miał szczęście. Biorąc pod uwagę okoliczności, lot był zadziwiająco zwyczajny. Oprócz wtłaczającego go w fotel przyspieszenia podczas startu podróż była typowa – od czasu do czasu niewielka turbulencja, kilka razy zmiana ciśnienia, gdy się wznosili, ale nic takiego, co by wskazywało, że pędzą z oszałamiającą prędkością ponad siedemnastu tysięcy kilometrów na godzinę.
Grupa mechaników wybiegła na pas, żeby zająć się maszyną. Pilot natomiast zaprowadził Langdona do czarnego peugeota znajdującego się na parkingu za wieżą kontrolną. Chwilę później mknęli szosą biegnącą dnem doliny. W oddali pojawiła się słabo jeszcze widoczna grupa budynków. Po obu stronach drogi rozciągały się porośnięte trawą łąki, które przy tej szybkości wyglądały jak rozmazany pas.
Langdon z niedowierzaniem patrzył, jak wskazówka szybkościomierza waha się w okolicy stu siedemdziesięciu kilometrów na godzinę. Czy ten facet ma obsesję prędkości?
– Mamy pięć kilometrów do laboratorium – wyjaśnił pilot. – Zawiozę tam pana w dwie minuty.
Langdon na próżno szukał pasa bezpieczeństwa. Czy nie lepiej, żeby to trwało trzy minuty i dojechalibyśmy żywi?
Samochód pędził dalej.
– Lubisz Rebę? – spytał pilot, wciskając kasetę do magnetofonu.
Kobiecy głos zaczął śpiewać: „To tylko strach przed samotnością…”.
Czego tu się bać, pomyślał Langdon z roztargnieniem. Koleżanki nieraz mu dokuczały, że jego kolekcja dzieł sztuki to tylko łatwa do przejrzenia próba wypełnienia pustego domu, który, ich zdaniem, niezmiernie by zyskał na obecności kobiety. Śmiał się z ich docinków, przypominając im, że ma już w życiu trzy miłości – symbolizm, piłkę wodną i stan kawalerski. Ten ostatni daje mu wolność podróżowania po świecie, spania tak długo, jak ma ochotę, i delektowania się spokojnymi wieczorami w domu, z brandy i dobrą książką.
– Mamy tu coś w rodzaju małego miasta – odezwał się pilot, wyrywając go z zamyślenia. – Nie tylko laboratoria. Są supermarkety, jest szpital i nawet kino.
Langdon kiwnął obojętnie głową i przyjrzał się licznym budynkom, które przed nimi wyrosły.
– Poza tym – dodał pilot – mamy też największą maszynę na świecie.
– Naprawdę? – Langdon przebiegł wzrokiem po okolicy.
– Tam jej pan nie zobaczy – roześmiał się jego rozmówca. – Jest schowana sześć pięter pod powierzchnią ziemi.
Langdon nie zdążył spytać o nic więcej. Kierowca bez najmniejszego ostrzeżenia wcisnął hamulce i samochód ślizgał się przez chwilę, by w końcu stanąć przed wzmocnioną budką strażniczą.
Przed nimi widniał napis SÉCURITÉ. ARRETEZ. Langdon poczuł nagły przypływ paniki, gdyż w końcu uświadomił sobie, gdzie się znalazł.
– Boże! Nie zabrałem paszportu!
– Paszporty są tu zbędne – zapewnił go pilot. – Mamy stałe uzgodnienia z rządem szwajcarskim.
Osłupiały Langdon patrzył, jak jego kierowca podaje strażnikowi swój identyfikator, a ten przesuwa go przez elektroniczne urządzenie potwierdzające tożsamość. Maszyna błysnęła zielonym światłem.
– Nazwisko pasażera?
– Robert Langdon.
– Czyj gość?
– Dyrektora.
Strażnik uniósł brwi. Odwrócił się i sprawdził wydruk komputerowy, porównując go z danymi na ekranie. Potem ponownie obrócił się do okna.
– Miłego pobytu, panie Langdon.
Samochód ponownie wystrzelił do przodu i przebył jeszcze około dwustu metrów wokół dużego ronda prowadzącego do głównego wejścia ośrodka. Dalej widać było prostopadłościenny, supernowoczesny budynek ze szkła i stali. Langdon był zachwycony uderzającą prostotą projektu. Zawsze ogromnie interesował się architekturą.
– Szklana Katedra – poinformował go pilot.
– Kościół?
– Nie, u licha. Kościół to jedyne, czego tu nie mamy. W tym miejscu to fizyka jest religią. Może pan do woli używać imienia Bożego nadaremno – roześmiał się – ale biada, jeśli obrazi pan jakieś kwarki albo mezony.
Langdon siedział oszołomiony, podczas gdy kierowca błyskawicznie przejechał przez bramę i zatrzymał się przed szklanym budynkiem. Kwarki i mezony? Nie ma kontroli granicznej? Samolot o prędkości piętnastu machów? Kim, u diabła, są ci ludzie? Odpowiedzi udzielił mu napis wyryty na granitowej płycie przy wejściu:
CERN
Conseil Européen pour la
Recherche Nucléaire
– Badania jądrowe? – spytał Langdon.
Kierowca nie odpowiedział. Pochylony do przodu, manipulował przy magnetofonie kasetowym.
– Tu pan wysiada. Dyrektor spotka się z panem przy głównym wejściu.
Langdon zauważył, że z budynku wyjeżdża mężczyzna na wózku inwalidzkim. Mógł mieć trochę po sześćdziesiątce. Był bardzo chudy i całkowicie łysy, z ostro zarysowaną szczęką. Miał na sobie biały laboratoryjny kitel i eleganckie buty na nogach opartych mocno o podnóżek wózka. Nawet z pewnej odległości jego oczy wydawały się pozbawione życia – wyglądały jak dwa szare kamienie.
– Czy to on? – spytał Langdon.
Kierowca podniósł wzrok.
– Niech mnie licho! – Obrócił się i spojrzał na niego złowieszczo. – O wilku mowa…
Langdon, nie bardzo wiedząc, czego się spodziewać, wysiadł z samochodu.
Mężczyzna na wózku podjechał do nich i podał mu wilgotną rękę.
– Pan Langdon? Rozmawialiśmy przez telefon. Nazywam się Maximilian Kohler.ROZDZIAŁ 7
Maximilian Kohler, dyrektor naczelny CERN-u, zyskał sobie za plecami przydomek König – Król. Wyrażał on jednak nie tyle szacunek, ile strach przed człowiekiem, który rządził swym królestwem z tronu inwalidzkiego wózka. Niewielu ludzi znało go osobiście, ale przerażająca historia o tym, jak stał się inwalidą, była powszechnie znana w CERN-ie i trudno byłoby znaleźć kogoś, kto miałby mu za złe zgorzknienie… lub jego całkowite oddanie nauce.
Langdon przebywał w towarzystwie Kohlera zaledwie od kilku minut, ale już zdążył wyczuć, że to człowiek, który ma zwyczaj utrzymywać dystans. Teraz musiał prawie biec, żeby nadążyć za elektrycznym wózkiem dyrektora zmierzającym bezgłośnie ku głównemu wejściu. Nigdy wcześniej nie widział takiego wózka – wyposażonego w cały zestaw urządzeń elektronicznych, w tym wieloliniowy telefon, system przywołujący, ekran komputerowy, a nawet małą, odczepianą kamerę wideo. Ruchome centrum dowodzenia Króla Kohlera.
Langdon wszedł przez mechanicznie otwierane drzwi do ogromnego głównego holu.
Szklana Katedra, pomyślał, podnosząc wzrok ku niebu.
Nad jego głową dach z niebieskawego szkła lśnił w popołudniowym słońcu. Wpadające przez niego promienie tworzyły w powietrzu geometryczne wzory, nadając wnętrzu atmosferę przepychu. Podłużne cienie wyglądały jak żyły na wyłożonych białymi płytkami ścianach i marmurowych posadzkach. Powietrze było sterylnie czyste. Przed sobą widział naukowców spieszących w różne strony, a ich kroki odbijały się echem w przestronnym holu.
– Tędy proszę, panie Langdon. – Głos gospodarza brzmiał, jakby wydobywał się z komputera: sztywny i precyzyjny, podobnie jak ostre rysy twarzy. Kohler zakaszlał i wytarł usta białą chusteczką, wpatrując się jednocześnie martwymi szarymi oczami w Langdona. – Proszę się pospieszyć. – Jego wózek inwalidzki sprawiał wrażenie, jakby skakał po wyłożonej płytkami posadzce.
Langdon szedł za nim, mijając po drodze niezliczone korytarze odchodzące od głównego atrium. W każdym z nich widać było ludzi. Dostrzegając Kohlera, patrzyli na nich zaskoczeni, jakby się zastanawiali, kim musi być Langdon, żeby zasłużyć sobie na takie towarzystwo.
– Wstyd mi się przyznać – zaryzykował uwagę Langdon, starając się nawiązać rozmowę – ale nigdy nie słyszałem o CERN-ie.
– Wcale mnie to nie dziwi – odparł Kohler ostrym, autorytatywnym tonem. – Większość Amerykanów nie postrzega Europy jako lidera w dziedzinie badań naukowych. Traktują nas wyłącznie jako rejon, gdzie można dokonywać oryginalnych zakupów. Dość dziwne, jeśli zważyć na pochodzenie takich ludzi jak Einstein, Galileusz czy Newton.
Langdon nie bardzo wiedział, co ma odpowiedzieć. Wyciągnął zatem z kieszeni otrzymany od gospodarza faks.
– Ten człowiek na fotografii… czy mógłby pan…
Kohler przerwał mu ruchem ręki.
– Proszę, nie tutaj. Właśnie pana do niego prowadzę. – Wyciągnął dłoń. – Lepiej to wezmę.
Langdon wręczył mu kartkę i w milczeniu ruszył dalej.
Po chwili skręcili w lewo i znaleźli się w szerokim korytarzu ozdobionym licznymi nagrodami i dyplomami. Szczególnie duża tablica znajdowała się tuż przy wejściu i Langdon zwolnił, żeby przeczytać wyryty w brązie napis:
NAGRODA ARS ELECTRONICA
za innowacje kulturalne w epoce cyfrowej
przyznana Timowi Bernersowi Lee i CERN
za wynalezienie technologii WWW
A niech mnie licho, pomyślał. Ten facet nie żartował. Langdon zawsze sądził, że WWW jest wynalazkiem amerykańskim. No, ale w końcu jego wiedza na ten temat ograniczała się do witryny poświęconej jego książce oraz przeszukiwania od czasu do czasu zasobów sieciowych Luwru i Prado.
– Internet – odezwał się Kohler, ponownie kaszląc i wycierając usta – miał swój początek tutaj, jako system umożliwiający współpracę tutejszych komputerów. Dzięki niemu naukowcy z różnych działów mogli codziennie wymieniać się informacjami na temat dokonanych odkryć. Oczywiście całemu światu się wydaje, że WWW to amerykańska technologia.
Langdon podążał za nim korytarzem.
– To dlaczego nikt tego nie sprostuje?
Kohler wzruszył ramionami, wyrażając brak zainteresowania tą kwestią.
– To tylko drobne nieporozumienie na temat mało znaczącej koncepcji. CERN to coś bez porównania ważniejszego niż światowa sieć komputerów. Nasi naukowcy niemal codziennie są autorami cudów.
Langdon rzucił mu pytające spojrzenie.
– Cudów? – Z całą pewnością słowo „cud” nie było używane przez naukowców zajmujących się naukami ścisłymi na Harvardzie. Rezerwowano je raczej dla Wydziału Teologicznego.
– Pański głos brzmi sceptycznie – zauważył Kohler. – Sądziłem, że zajmuje się pan symboliką religijną. Nie wierzy pan w cuda?
– Nie jestem co do nich przekonany – odparł. Szczególnie jeśli chodzi o te dokonujące się w laboratoriach naukowych.
– Może rzeczywiście użyłem niewłaściwego słowa. Po prostu starałem się mówić pańskim językiem.
– Moim językiem? – Langdon poczuł się nieswojo. – Nie chciałbym pana rozczarować, ale ja badam symbole religijne. Jestem naukowcem, a nie księdzem.
Kohler nagle zwolnił i odwrócił się do niego, a jego spojrzenie odrobinę złagodniało.
– Oczywiście. Jakież to było uproszczenie z mojej strony. Nie trzeba mieć raka, żeby analizować jego symptomy.
Langdon nigdy nie słyszał, aby ktoś ujął to w podobny sposób.
Kiedy ruszali dalej, Kohler skinął z zadowoleniem głową.
– Myślę, że doskonale się będziemy rozumieli, panie Langdon.
Jednak Langdon jakoś w to wątpił.
W miarę jak się posuwali, do Langdona zaczęło dobiegać coraz głośniejsze dudnienie. Hałas potężniał z każdym krokiem, wzmocniony dodatkowo odbiciem od ścian. Dochodził najwyraźniej ze znajdującego się przed nimi końca korytarza.
– Co to jest? – zapytał wreszcie, zmuszony krzyczeć. Miał wrażenie, że zbliżają się do czynnego wulkanu.
– Komora swobodnego spadania – odparł Kohler, którego tubalny głos bez trudu pokonał hałas. Jednak niczego dalej nie wyjaśniał.
A jego gość nie pytał. Był już wyczerpany, Maximilian Kohler zaś najwyraźniej nie pretendował do nagrody za gościnność. Langdon przypomniał sobie, dlaczego się tu znalazł. Iluminaci. Gdzieś w tym ogromnym laboratorium znajdowało się ciało… ciało naznaczone symbolem, który chciał zobaczyć. I po to właśnie przeleciał prawie pięć tysięcy kilometrów.
Kiedy zbliżyli się do załomu korytarza, dudnienie stało się niemal ogłuszające i w całym ciele czuł wibracje podłogi. Skręcili, a wówczas po prawej stronie ujrzał galerię widokową. W wygiętej koliście ścianie zamontowane były cztery wysokie okna o grubych szybach. Langdon zatrzymał się i zajrzał przez jedno z nich.
Zdarzyło mu się w życiu widzieć różne dziwne rzeczy, ale ta była najbardziej niezwykła. Zamrugał kilkakrotnie oczyma, niepewny, czy to nie halucynacje. Patrzył właśnie na ogromną kulistą komorę, w której unosili się ludzie, zupełnie jakby ich ciała nic nie ważyły. Było ich troje. Jedna z osób pomachała do niego i zrobiła salto w powietrzu.
Boże, pomyślał, jestem w krainie Oz.
Posadzka tego pomieszczenia przypominała ogromny arkusz siatki ogrodzeniowej o heksagonalnych oczkach. Pod nią widać było metaliczny połysk ogromnego wiatraka.
– Komora swobodnego spadania – oznajmił Kohler, zatrzymując się, żeby na niego zaczekać. – Swobodne spadanie w zamkniętym pomieszczeniu. Pomaga rozładować stres. To pionowy tunel aerodynamiczny.
Langdon nadal przyglądał się temu ze zdumieniem. Jedna z unoszących się osób, tęga kobieta, podpłynęła do okna. Rzucały nią prądy powietrzne, ale patrzyła na niego z uśmiechem i przesłała mu znak uniesionych w górę kciuków. Uśmiechnął się lekko i odwzajemnił gest, zastanawiając się, czy ma ona pojęcie, że w starożytności był to symbol falliczny oznaczający męskość.
Zwrócił uwagę, że tylko ta kobieta miała coś przypominającego miniaturowy spadochron. Wydymający się nad nią płat tkaniny wyglądał jak zabawka.
– Do czego jej ten maleńki spadochron? – spytał Kohlera. – Przecież on nie ma nawet metra średnicy.
– Tarcie – wyjaśnił jego gospodarz. – Zmniejsza jej własności aerodynamiczne, dzięki czemu wentylator może ją unieść. – Ruszył dalej. – Materiał o powierzchni ośmiu dziesiątych metra kwadratowego zmniejsza szybkość spadania o prawie dwadzieścia procent.
Langdon skinął obojętnie głową.
Nie mógł wówczas wiedzieć, że jeszcze tej nocy w kraju oddalonym o setki kilometrów od laboratorium ta wiedza uratuje mu życie.