- W empik go
Anna 1410. Piastówna na jagiellońskim tronie - ebook
Anna 1410. Piastówna na jagiellońskim tronie - ebook
Prawnuczka Władysława Łokietka, wnuczka Kazimierza Wielkiego, kuzynka Jadwigi Andegaweńskiej. Piastówna, na którą czeka polska korona. Królowa, która ma tchnąć życie w jagiellońską dynastię. Czy może być światlejsza przyszłość? Anna jedzie do Krakowa, który oczekuje Pani Przyrodzonej z otwartymi sercami, ale ona już pierwszego dnia zamiast do komnat wawelskich trafia do klasztoru…
Anna Cylejska jako druga żona Władysława Jagiełły staje się świadkiem jednych z najważniejszych wydarzeń w dziejach polskiej historii – konfliktu polsko-krzyżackiego, wydarzeń grunwaldzkich, chrztu Żmudzi, unii horodelskiej i jest bohaterką kolejnej powieści Doroty Pająk-Pudy.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7779-931-4 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zaróżowiona Ana wtulała się we mnie, pochrapując. Pod szorstkim nakryciem było mi bardzo gorąco, ciasno i źle. Srebrna przepaska wbijała mi się w głowę. Przed pójściem spać nie pozwoliłam rozczesać włosów ani rozpleść warkoczyków. W ogóle nie chciałam spać! Stryjenka krzyczała na mnie za to, ale pchnęłam ją i wystraszona swoim czynem wskoczyłam jednak do wąskiego łóżka. Słyszała, że płaczę. To i pewnie nie gniewała się wcale, tylko sobie poszła.
Wcześniej czekałam cały dzień, ustrojona i uczesana w te nieszczęsne cienkie warkoczyki. Kiedy tylko zwiedziałam się, że Ona przyjdzie, kazałam sobie postawić stołek na środku komnatki i już z rana zasiadłam wpatrzona w drzwi. Nie przychodziła... Kuzynki zaglądały do mnie, zabawiały, potem już tylko dokuczały. Ukradły mi nawet stołek, kiedy poszłam na chwilkę do komory. Zmrok nastał i znudziły im się krotochwile. Wolały bawić się z kimś, kto nie gryzie, nie kopie, nie płacze i nie pluje. Czekałam dalej. Nie przyszła.
Kuzynki spały, stryjenka dawno wyszła. Spod kołdry wystawiłam rękę w ciemność, jakbym chciała kogo pochwycić, jakby miała tam być, jakby przyszła!
– Mamo? – szepnęłam cichutko.
Nie pochwyciła mojej ręki, nie odezwała się.1400
W zamku na stromej skale, w wysokiej kamiennej wieży, w zakątku pod wąskim oknem pochylałyśmy się z Aną w skupieniu nad haftem.
Łapałyśmy łaskawe słońce, dopóki jak co dzień w południe nie zniknie za grubym murem. Popijałyśmy co raz chłodnego białego piwa, bo gorąc palił od świtu, a rozgrzany dach nad nami piec czynił z naszej okrągłej komnatki. Grube nieruchome opony duchotę potęgowały tak, że letnie kwiecie dla woni o świcie rozrzucone po kamiennej podłodze już późnym rankiem zwiędłe leżało. Latem tu był ukrop, w zimie zaś zimno. W mroźne dni wielki komin z paleniskiem w przyziemiu ogrzewał jeno trzy komnaty w górę i zanim zdołał ogrzać niewieścią, ciepło uciekało pod nią przez wielkie triforium bez szyb. Na domiar tego stara błona z rybiego pęcherza w naszym okienku, sztywna i spękana, w mur wstawiana w mrozy największe, przepuszczała lodowaty wicher, który najwyższą wieżę w okolicy za zabawkę sobie obrał i za cel do obalenia.
Ostatni płatek małego błękitnego kwiatuszka zakończyłam niezadowolona z nierównego dzieła, kiedy od prostego wzoru na płótnie oderwał mnie jazgot straszliwy przez psy zamkowe czyniony. Po nich zaczęły szczekać te w stajniach przy koniach zamknięte, w psiarni i inne pochowane po kątach i komnatkach. Nawet ślepa Wilga Elizabety powstała z miękkiego posłania i węszyła nie w stronę okna, skąd dźwięki dochodziły, a w stronę drzwi. Spojrzałyśmy z Aną po sobie i poderwałyśmy się z miejsc, kiedy do psiego jazgotu dołączyła melodia nieznanych tubatorum, stukot licznych końskich kopyt solidnie podkutych i hurkot wtaczanych wozów po nierównym, stromym bruku. Ze śmiechem przecisnęłyśmy się przez niskie drzwi na bardzo wysokie drewniane krużganki okalające wieżę i niemal cały kamienny zamek na skale. Ciekawski, barwny dwór już tłoczył się przy poręczach i na licznych schodach, spoglądając na ruch w podwórcu. Przypadłam do grubej poręczy obok kuzynek – chudej i jasnowłosej, mego wieku Elizabety i małej Barbary. W dole, na czele orszaku ujrzałam trzech panów w szubach ciężkich i lśniących od klejnotów, znaków i zawieszeń, łaskawie znoszących układne powitanie stryja mego, który jakby dopiero wstał z leża, włosy zmierzwione poprawiał i wrzeszczeć do gości musiał, by psy przekrzyczeć. Serce się we mnie skurczyło, bo w rękach wykrzykujących obce nazwania heroldów ujrzałam białe orły na czerwieni. Polskie proporce! Cofnęłam się pod ścianę.
– Cóż tobie? Jak płótno bielone wyglądasz! – zawołała i chwyciła mnie za rękę Elizabeta, zamężna prawie od pół roku. Obok niej stanęły siostry – najmłodsza Barbara i średnia Ana. Zmartwione, czekały mej odpowiedzi, ale nie mogłam przemówić.
Wróciłyśmy do komnatki, kuzynki jęły rozprawiać o tym, co ujrzały, dociekać, pytać siebie wzajem i tych, co do nas zaczęli zachodzić tłumnie. Ja o nic pytać nie musiałam. Ja wiedziałam. Po mnie zjechali! To po mnie! Stężała ze strachu, że to już się dzieje, siedziałam na wąskim łożu z podkurczonymi nogami, odmawiając piwa i żółto-czerwonych czereśni, czerpanych garściami przez Anę i Barbarę ze srebrnej misy.
Ledwo południe nastało, kiedy stryj do siebie kazał mnie wezwać. Cały ranek jazgot podnieconych panien i służek trwał w komnacie, ale zdało mi się, że pod wodą jestem i nic pojąć nie mogłam z tego, co kto mówił. Po woli stryja zeszłam zesztywniała z szerokiego posłania.
Szłam ciemnym, wąskim, kamiennym korytarzem bez okien, rozświetlonym jedną pochodnią na krzyżujących się przejściach. Strażnik drogę mi torował między dworzanami wpatrzonymi we mnie i szepczącymi między sobą.
Na końcu korytarza zeszłam kilka kroków po szerokich kamiennych schodach do rozległej, kopulastej komnaty z wąską szczeliną zamiast okna. Palące słońce nie dochodziło pod krągłe sklepienie, dzięki czemu rzeźwy chłód panował w komnacie. Nowe, złotem przetykane opony z kolorowymi wizerunkami myśliwców i uciekającej zwierzyny lśniły w blasku rozstawionych po sali łojowych lampek. Na szerokim łożu pod ścianą leżało niedbale porzucone drogie popielicowe futro. Za pustym długim stołem siedział Fryderyk, kuzyn mój stryjeczny, syn opiekuna mego, i skubał paznokcie.
Stryj na me wejście przestał grzać dłonie przy wielkim kominku i rozłożył szeroko ramiona. Ucałował mnie w przepaskę na czole i założył kciuki za pas z szerokich, srebrnych ogniw spinający ciasno jego duży brzuch wciśnięty w zielono-złotą koszulę. Patrzył na mnie długo z jakim zadowoleniem. Zawsze mówił, że ja nie dla byle kogo. I że posag mój królewski, z którego nic nie uszczknął, jest godzien królewskiego skarbca. Spuściłam oczy.
– Po mnie zjechali... – bardziej oznajmiłam, niż zapytałam.
– Tak.
– Dlaczego?
– Zmarła ich pani. Jadwiga.
– Ale dlaczego?
– Co dlaczego? – Nasrożył się. Pewnie myślał, że do nóg mu upadnę. Stryj nawykły do posłuchu nie lubił wszelkiej niewdzięczności, odkąd życie Zygmuntowi Luksemburskiemu, królowi Węgrów, uratował w bitwie pod Nikopolem, spod śmierci go uwożąc.
– Po prawdzie, panie. Dlaczego? – powtórzyłam.
– Niewiasta jesteś, a pytasz.
Skłoniłam się głęboko.
– Wybacz, panie.
Odwrócił się do ognia i wsparł dłonie o kamienny gzyms kominka.
– Pani na Wawelu zmarła. Tyś równa pięknej Jadwidze, córce Ludwika Andegawena. – Odwrócił się znowu do mnie i spojrzał z jaką zaciętością. – Albo i ważniejszaś od niej. A teraz obaczyć chcą cię panowie szlachetni. Nie odzywaj się, chyba że pytać będą. Idź już.
Skłoniłam się znowu i wyjść miałam zamiar, kiedy Fryderyk przy stole odezwał się:
– Andlein...
Spojrzałam. Mego wieku, zaręczony od dziecięcia z Elizabetą z Frankopanów, uśmiechnął się, jakby otuchy chciał mi dodać.
Wspięłam się po schodkach i wprost spod drzwi stryja dwóch zbrojnych poprowadziło mnie do dużej sali. Komnata wysoka, kamienna, barwnie rozświetlona przez jedno wielkie łukowate witrażowe okno, zdała się niczym kościół. Za stołem suto zastawionym ciepłym i zimnym mięsiwem siedziało trzech panów.
Dwóch w szatach długich i mimo lata podbitych futrami, lśniących szmaragdami i szafirami i z włosami krótko strzyżonymi, bez wąsów i bród. Za to trzeci, rycerz zapewne, bo w żelazie cały siedział, włosy miał długie, tak jak i brodę i wąsy. Jakby ich nie zauważał i rosły sobie ot tak... Na myśl mi przyszło, czy i pazurom też tak rosnąć pozwala...
Niewidoczny herold gdzieś spod sklepienia oznajmił:
– Jan z Obichowa herbu Wieniawa, starosta kujawski.
Na słowa te pierwszy z panów się skłonił.
– Hińczka z Rogowa herbu Działosza, podskarbi nadworny i koronny – mówił głos i świetlisty pan ze środka również lekko schylił czoła.
– Jan z Ostrowca herbu Topór. – Na słowa te wąsaty rycerz poderwał się z chrzęstem żelaza. Podskarbi Hińczka skrzywił się, jakby dźwięku tego nie lubił.
Stałam na środku i próbowałam nie oddychać i nie popatrywać na panów.
W końcu podszedł do mnie dworzanin, jakiego nie znałam, w skórzanych, wiązanych pod kolanami i bardzo skrzypiących butach.
– Już – powiedział i wskazał mi wyjście.
Zawróciłam, a zdało mi się, że sala nigdy nie była tak długa i prawie pewną byłam, że nigdy nie dojdę do drzwi. A już na pewno wydawało mi się, że upadnę. Oddech złapałam dopiero za progiem. Sama wracałam do komnaty w wieży. Starałam się iść wolno. Kiedy mnie nikt nie widział, wbiegłam na górę po dwa kręte, wąskie schody. Wpadłam do środka i zatrzasnęłam drzwi za sobą.
– Będą cię oglądać w nocy! – zawołała najmłodsza z kuzynek Barbara.
– Nagą! – dołożyła swoje Ana.
– Co?! – Spojrzałam przerażona na Elizabetę. Najstarsza z nich tylko wzruszyła ramionami.
Obciągnęłam rękawy, potarłam zmarznięte mimo upału ramiona i wyjrzałam przez okno. Uciekać mam?! Myślałam, że nic gorszego, co przed chwilą mnie spotkało, zdarzyć się nie może! Barbara wskazała mi bez słów stos odzienia, które musiałam na siebie włożyć według woli Polaków.
Drżącymi rękami wciągnęłam na siebie nową koszulę i prostą suknię wierzchnią, czarnej drogiej barwy. Przysiadłam na skrzypiącym stołku. Zdało mi się, że niemal zaraz dwie starsze służki w sztywnych białych podwikach, z ustami zasłoniętymi szerokimi płóciennymi pasami, prowadziły mnie pod ramiona niby zbrojni więźnia, do łaźni stryja. Zdziwiłam się, kiedy wyszłam na krużganki, że to już noc zapadła. Nie wiedzieć kiedy... Pewnie sama bym do łaźni nie doszła, bo nóg w kolanach zgiąć nie mogłam. Cały dzień ktoś mnie prowadzał w tę i we w tę!
Pchnęły grube drzwi do salki. W środku było zimno, kamienny kominek był wygaszony. Nad wielką drewnianą balią, do której i trzy panny wejść mogły, nie unosiła się para. Suto marszczona opona zasnuwała przejście do sypialni stryja. Zdało mi się, że drgnęła lekko.
Służki rozsznurowały i zdjęły mi suknię, ostałam w nowej jedwabnej koszuli. Wiedziałam, że ktoś patrzy na mnie zza zasłony! Wiedziałam, że to nie niewiasty! Spojrzałam błagalnie na jedną z białek z przysłoniętą twarzą, tak samo niską panią jak ja. Zmrużyła delikatnie błękitne oczy. Chciałam co do niej przemówić...
– Ja...
– Cicho... cicho – powiedziała po niemiecku i podała mi dłoń, bym nie upadła, wchodząc do balii. Usadziły mnie po szyję w, jak się okazało, lodowatej wodzie i nie mogłam tchu złapać! Po chwili silnymi ramionami dźwignęły mnie w górę. Było mi bardzo zimno, woda sprawiła, że jedwab przywarł do mej skóry! Ktoś za zasłoną jęknął grzesznie, odrażająco! Drżałam, nie mogłam się objąć, bo matrony trzymały mnie za ręce! Rozdzieją mnie?! Patrzyłam błagalnie na tę malutką. Mimo jej zasłoniętych ust pewną byłam, że się uśmiechnęła. Po chwili szepnęła co do wyższej. Tamta zdała się wystraszona, ale posłusznie podała matronie suchy ręcznik. Nie rozebrały mnie z ostatniej szaty! Za to owinęły jeno wielkim płótnem i wyższa wyprowadziła z komnatki. Usłyszałam jeszcze jakieś mocno nieukontentowane męskie szepty i spokojną odpowiedź małej matrony po polsku, kiedy bosą odprowadzano mnie do wieży. Trudno było mi ukryć uśmiech.
W komnacie oprócz kuzynek zastałam Ludwika, młodszego kuzyna, i jego kompanów. Przysposobiony był przez stryja, hołubiony przez opiekuna za los sierocy i jeno stale psocił. Spierali się wszyscy o coś, kiedy weszłam. Zamilkli na mój widok. Kuzyn wpatrywał się we mnie błyszczącymi oczami, z drwiną. Zadrżałam ze złości. Był tam! Za oponą? Każden, kto chciał wejść, mógł?! Każden?! Nawet ten szkodnik?!
– Widzieliście mnie? – zapytałam, ledwo hamując żal i gniew.
Chłopcy rechotali i znacząco kiwali głowami. Kuzynki siedziały wpatrzone w podłogę.
– Widzieliśmy! Gołą! Bez niczego! – zaśmiewali się iuniores.
Parsknęłam śmiechem.
– Dzieciuchy z was! Pachoły głupie! Taką?! – Zsunęłam z ramion płótno i koszulę. Udałam, że dalej rozdziewać się będę.
Kuzynki uderzyły w krzyk, a chłopcy uciekli z komnaty.
Opadłam na łoże i otuliłam się mocno futrem. Ana, Elizabeta i Barbara coś pokrzykiwały, pytały, ale nic słyszeć nie chciałam. Naciągnęłam na głowę futro i zacisnęłam pod gardłem, póki nie poproszono na ucztę. Wymknęłam się z niej, kiedy tylko pijany stryj przestał na mnie zważać. Przysiadłam pod oknem w komnatce, czekając świtu. Spojrzałam w czarne niebo. Nie przyjechała. Nawet dziś...
Przysnęłam na mgnienie, ale świtało wreszcie. Zdmuchnęłam lampkę i wychyliłam się z wąskiego okienka osadzonego w grubym kamiennym murze. Przytrzymałam obluzowaną okiennicę i spojrzałam w dół, w stronę miasta. Mgła, która białymi bałwanami wznosiła się aż po szczyty cylejskich skał, przerażała i przyciągała. Gdzieś tam, pod nią, hen w dole spała Cilia z ciasnymi uliczkami, stromymi dachami, kramami, dzwonami, kościołami i ludźmi.
Czekałam na nią. Nie słyszałam jej dworzan, głosu ni kroków. Ale po prawdzie wesoły gwar wypełniał zamek i zagłuszał wszystkie dźwięki z podwórca i drogi. Drgnęłam, gdy usłyszałam skrzypienie starych, drewnianych drzwi, które wraz z gościem wpuściły na chwilę jazgot z wielkiej sali. Czyżby?! Odwróciłam się z nadzieją.
Do komnaty wsunęła się Elizabeta. Zgarbiłam się zawiedziona.
– Nie śpisz, Andlein? – zapytała kuzynka.
– Nie.
– Uciekłaś z sali zbyt szybko! Teraz dopiero prawdziwe popisy podziwiać można! A i rosłych Polaków złote włosy! – zawołała Elizabeta.
– Małżonek na ciebie nie czeka?
– Nieee... – Niedbale machnęła ręką. – Pijany śpi w ojcowej sali razem z innymi druhami. Z wami ostanę. Będzie jak kiedyś! – Zachichotała i trąciła spódnicą z szerokich klinów gliniany dzbanuszek z zapasem łoju do lampek.
Wstałam i podeszłam do śpiącej ośmioletniej Barbary. Dziewczynka leżała z szeroko rozłożonymi rękami i nogami, zabierając miejsce starszej Anie odwróconej do ściany. Pochrapywała cicho.
– Nie hałasuj, Elizabeto, Ana i Barbara jeszcze śpią.
– Mówią, że za mąż idziesz! – zawołała, za nic mając sen sióstr.
– Mnie nikt nie mówił.
– Ważna jesteś... – Przyglądała mi się i wyczułam zazdrość w jej głosie.
Usiadłam pod ścianą na kamiennej podłodze. Mój wielki dziad obcym mi był, a na losie mym ważył od dnia mego urodzenia, mimo że sam już nie żył.
– Jestem, Elizabeto.
– Nie chcesz jechać do Krakowa?
– Chcesz pojechać za mnie?
Podbiegła i pochyliła się nade mną. Jasne, faliste, gęste włosy z pleców spłynęły jej przed twarz.
– Chciałabym! Gdziekolwiek! Byle dalej od mego pijańca! – Niesprawiedliwie oceniła swojego małżonka Henryka, hrabiego Gorycji.
– To jedź za mnie.
– Nie jestem tobą.
Odepchnęłam ją lekko, bo zdało mi się, że oddech mi odbiera.
– Idź spać, Elizabeto.
Posłusznie podeszła do wąskiego łoża, szybko rozsznurowała suknię na bokach, zdjęła przez głowę, pozwoliła jej opaść na podłogę i w luźnej koszuli wsunęła się pod ciężką kołdrę między stopy Barbary i Any.
Wyjęłam haftowaną chusteczkę. Kuzynka patrzyła za mną z dłońmi założonymi za kark.
– To prezent? Dla kogo? – zapytała.
Nie odpowiadałam.
– Czekasz na kogoś? – dopytywała.
– Tak.
– Na kogo?
Czułam, że czerwienieję. Znowu! Znowu czekałam. Znowu nie przyjechała. Nawet teraz! Ścisnęłam w dłoni płócienny skrawek z niezapominajkami. Wyprostowałam palce. Zagnieceń na kapryśnej tkaninie nic już nie wyprostuje. Wstałam, chciałam wyrzucić szmatkę za okno, niechaj mgła ją pochłonie, a w dole błoto! Wsunęłam ją jednak między piersi.
– Na kogo czekasz? – nie ustępowała.
– Na matkę.
Kuzynka patrzyła na mnie ze współczuciem. Och, nie mogłam tego znieść! Szarpnęłam kołdrę na swoim posłaniu i skulona położyłam się w ubraniu na świeżym sienniku. Pięknie pachniał łąką.
– Złapmy trochę snu, Elizabeto. Przed południem widzieć mnie chcą Polacy znowu – szepnęłam.
– Jak ma na imię polski król? – zapytała wcale niesenna.
– Nie wiesz?
– Nie.
– Władysław. Śpij już.
– Jaki Władysław?
– Władysław Jagiełło.
– Nigdym o nim nie słyszała.
– To źle.
– Stary?
– Ja jestem stara.
Sen jednak nie nadchodził. Gwar w zamku nie milkł, a gorąc znowu zaczynał wlewać się przez dziurawy dach do panieńskiej komnatki w wysokiej wieży.
Ktoś wolno stąpał pod naszymi okutymi żelazem drzwiami. Pewnie stróż zamkowy. Trącił skobel! Strzymałam oddech. Och! Pewnie zahaczył kolczugą albo wysokim dzirytem. Przymknęłam powieki. Stryj straż wystawił, zaraz jak obcy zjechali z Krakowa. Znaczy się to już...
Otworzyłam piekące ze znużenia oczy. Zbrojny nadal chodził pode drzwiami. Sierpniowe słońce było już wysoko, wstałam i pochyliłam się nad małą Barbarą.
– No już, obudź się...
Skrzywiła się i głośno ziewnęła. Złote, puszyste włosy sterczały jej na wszystkie strony. Z ziemi podniosłam czepeczek, który nocą miał je ujarzmić.
– Nie chcę... – jęknęła.
Uśmiechnęłam się.
– Nie chcesz zobaczyć mojej nowej sukni?
Od razu otworzyła oczy, jakby ją coś żgnęło w wystające żebra.
– Chcę!
Wyskoczyła z pościeli, pozwoliła sobie zdjąć długą do ziemi koszulę i naga wymknęła mi się z rąk, by szukać nowej szaty.
– Barbaro! – zawołała Elizabeta.
– Gdzie jest? W komorze? – Nie słuchała, biegając z obnażonym chudym, bladym tyłkiem. Siostry, wysokie i jasnowłose, jęły ścigać najmłodszą z nich.
Podniosłam nową koszulkę dla niej. W końcu przykuła jej wzrok i Barbara przybiegła do mnie, jak koza skuszona na marchewkę. Wyciągnęła w górę ręce i na giezło nałożyłam jej nową, spodnią sukienkę haftowaną w niezapominajki. Podniosła wąski rękaw do oczu.
– Ty wyszyłaś kwiatki? – zapytała urzeczona.
– Ja! – Roześmiałam się. – I na drugiej szatce też!
– Mam nowe suknie?! – zawołała i szarpnęła oponę przysłaniającą róg obszernej komnaty. – Piękna! – Ściągnęła z drąga brokatowe dzieło, szyte jak na dorosłą pannę. – Mam trzy! Koszulę, spodnią haftowaną i wierzchni niebieski surkot! – pisnęła, kiedy w dłonie pochwyciła lśniącą materię obszytą gronostajowym futrem. – Och! Ale twoja, Andlein... – szepnęła na widok mojej wierzchniej, z dawna gotowej, z diasperu złoto-srebrnego. Kuzyn mego zmarłego ojca, opiekun mój Herman, hojny był.
*
Niedługo znowu stałam przed panami polskimi w wielkiej sali w drogiej sukni ze złotogłowiu. Śmiała Barbara stała przede mną w swoim błękitnym surkociku, co raz poprawiając coś przy włosach zwiniętych w małe różki. Chciała, by wszyscy widzieli nie jej uczesanie, a niezapominajki na białych haftowanych rękawach. Elizabeta upominała siostrę przez zaciśnięte usta.
Wiedziałam, że źle wyglądam przy rosłych i jasnych pannach. Ja byłam mała, o wąskich ramionach, lichych ciemnych włosach, zbyt krągłych biodrach i wielkich piersiach. Jak karczmarka!
Na drugie widzenie z posłami polskimi dołączyło siedmiu panów cylejskich, mających zapewne podpisać umowę ślubną w Krakowie. Rozpoznawałam każdego z nich: Ulrika z Ostrovic, Albertusa Kozjaka, znamienitego rycerza Fryderyka Lindekera, zaufanego stryja Ludvika Sachsa, najważniejszego na dworze Konrada Verbera nadzorcę dworu w Cylii, młodego Andreja Puxera i starego Nikolaja Volkera.
Dziś też patrzył na mnie stryj i inni kuzyni. Obok mego opiekuna siedział nieślubny jego syn Herman i bratanek Jerzy, który przyjechał aż z Sambora...
– Litery znasz, panienko? – Drgnęłam na pytanie polskiego podskarbiego, zadane przymilnym tonem.
– Znam. Po niemiecku.
– Gdzie uczyłaś się?
Uniosłam podbródek.
– W Marenbergu. W klasztorze.
Wychylił się do mnie.
– A ile masz lat, panienko?
Stryj odchrząknął i poczerwieniał. Pewnie im co skłamał...
Złączyłam dłonie.
– Dziewiętnaście – szepnęłam.
– Ile? – nie dosłyszał.
– Dziewiętnaście – powiedziałam głośno.
Tym razem to Sachs mnie wyprowadził, nie objaśniając niczego z tego, co mnie spotykało przez dwa dni. Ale nie musiał... Ja wiedziałam. Odkąd mój ojciec Wilhelm pomarł, kiedy miałam jedenaście lat. Kiedy patrzyłam w ten czas na pochylone stryjostwo nade mną. Kiedy matka w głos czytała testament ojca, a stryj uroczyście wypełnić go przysięgał w wielkiej sali. Odkąd wszyscy oni na kolana padli i pokłon przede mną złożyli.
Jeszcze tego samego sierpniowego dnia patrzyłam z małego okienka na niknący hen, daleko nad krętą Savinją orszak polsko-cylejski. W listopadzie spotkać się miał z innymi znamienitymi Polakami i jak się domyślałam, mieli mnie panowie biskupi, kasztelani, wojewodowie, starostowie i podkanclerzy uczynić królową Polski i drugą żoną Władysława Jagiełły.
Bo ja jestem Ana. Piastówna. Prawnuczka króla zwanego Łokietkiem i Jadwigi Kaliskiej, królowej męskiego ducha. Wnuczka wielkiego króla Kazimierza. Przyrodzona pani Królestwa Polskiego.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------