- promocja
Anomalia - ebook
Anomalia - ebook
To jedna z najinteligentniejszych współczesnych powieści, a jednocześnie jedna z najbardziej zabawnych. Hervé Le Tellier, spadkobierca Georgesa Pereca i członek hermetycznej grupy OuLiPo, napisał książkę, która w samej tylko Francji rozeszła się w ponad milionie egzemplarzy. Anomalia jest najlepiej sprzedającą się laureatką prestiżowej Prix Goncourt od czasów opublikowanego w 1984 roku Kochanka Marguerite Duras. Ten anomalny – nawet na tak rozwiniętym rynku – sukces wydawniczy zawdzięcza być może głodowi prawdziwej fikcji w literaturze od dawna zdominowanej przez wyznania i osobiste świadectwa.
Anomalia buduje wielki umowny świat: mamy tu kilka powieści w jednej, zabawę z gatunkami filmowymi i literackimi, puszczanie oka do netfliksowych seriali, a zarazem wyrafinowaną konstrukcję, w której piętrzą się intertekstualne poziomy. Hervé Le Tellier flirtuje z thrillerem i science fiction, elementy psychologicznej powieści obyczajowej godzi z surrealnymi, powieść szpiegowską przeplata z prawniczą.
Autorowi faktycznie udało się niemożliwe: stworzył page turner dla szerokiej publiczności, a zarazem dzieło, które zadowoli najbardziej wyrobionych czytelników.
Każdy z pewnością wyśledzi tu inne odniesienia i aluzje. Wierni fani Netflixa rozpoznają inspirację chociażby takimi produkcjami, jak Dexter czy Black Mirror. Miłośnicy kina dopatrzą się powiązań z filmami Christophera Nolana, Briana de Palmy, Quentina Tarantino czy rodzeństwa Wachowskich. Pożeracze książek dostrzegą wpływy Tołstoja, Pielewina, Kafki, Sterna’a, Aragona, Queneau, Pereca, Gary’ego, Mallarmégo czy Calvina… Słowem: dla każdego coś miłego.
Ale ta kulturowa pulpa nie jest li tylko czczym popisem literackim i podlizywaniem się czytelnikowi. Cytaty, trawestacje i zapożyczenia pełnią tu dwojaką funkcję. Z jednej strony pokazują, jak często nasza tożsamość jest ulepiona z przypadkowych, wypluwanych przez popkulturę przekazów, z drugiej – jak bardzo nasze pojedyncze tożsamości są powtarzalne i podobne. Kluczowym tematem tej powieści, skonstruowanej wokół dziewięciu głównych bohaterów, jest bowiem spotkanie z sobowtórem.
Na skutek niezrozumiałej anomalii ten sam samolot rejsu Paryż–Nowy Jork, z tymi samymi pasażerami na pokładzie, ląduje w miejscu docelowym dwa razy: raz w marcu, a raz w czerwcu. Trzy miesiące to mało i dużo zarazem. Ktoś popełnia samobójstwo, ktoś umiera na raka, ktoś zachodzi w ciążę, ktoś się rozstaje, ktoś zrobił nieoczekiwaną karierę… Autor zmusza nas do podjęcia myślowego ćwiczenia i zadania sobie kilku zasadniczych pytań. Jak by zareagowały religia, rządy, społeczeństwo, nauka, gdyby obywatele różnych krajów nagle się zduplikowali? Co by się wydarzyło, gdybyśmy się spotkali z samymi sobą, starszymi o trzy miesiące? Co gdyby jedno dziecko miało nagle dwie matki? Co gdyby dwie kobiety kochały tego samego mężczyznę? Co gdyby zjawił się przed nami dopiero co zmarły brat, przyjaciel, mąż? O co byśmy z drugim i drugą sobą walczyli? Z czego bylibyśmy gotowi zrezygnować? Bylibyśmy dla siebie przyjaźni czy może czulibyśmy nienawiść?
Seryjny morderca, nigeryjski gej, starzejący się, zakochany w dużo młodszej kobiecie architekt, córka weterana wojennego, czarnoskóra prawniczka, która przekroczyła ograniczenia klasowe, czy niedoceniony pisarz, a zarazem autor powieści Anomalia – każdy z nich będzie miał inną odpowiedź.
Anomalia to powieść na wskroś francuska nie tylko przez literackie konteksty – jest w nią wpisana wielka miłość życia zasadzająca się na uznaniu faktu, że jutro może nas nie być.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-961264-9-8 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zabić nie znaczy nic. Trzeba tylko obserwować, czuwać, myśleć, długo, a w odpowiedniej chwili zanurzyć się w pustkę. I tyle. Zanurzyć się w pustkę. Sprawić, żeby świat się skurczył, skurczył tak, że cały się skondensuje w lufie strzelby lub na ostrzu noża. To wszystko. Nie zadawać sobie żadnych pytań, nie dać się ponieść złości, wybrać odpowiedni protokół, postępować metodycznie. Blake to potrafi – od tak dawna, że nawet nie wie, kiedy się tego nauczył. Reszta przychodzi sama.
Blake buduje swoje życie na śmierci innych. Tylko proszę bez żadnego moralizowania. Jeśli chcemy dyskutować o etyce, jest gotów odpowiedzieć statystyką. Gdyż – Blake bardzo przeprasza – kiedy minister zdrowia tnie budżet, w jednym miejscu likwidując tomograf, w innym zwalniając lekarza, w jeszcze innym zamykając oddział reanimacji, to musi sobie zdawać sprawę, że skraca życie tysięcy nieznajomych. Odpowiedzialny, ale niewinny, stara śpiewka. A Blake na odwrót. Nie musi się zresztą usprawiedliwiać, ma to w nosie.
Zabijanie nie jest powołaniem, jest skłonnością. Stanem ducha, jeśli ktoś woli. Blake ma jedenaście lat i nie nazywa się Blake. Siedzi koło matki w peugeocie sunącym drogą departamentalną niedaleko Bordeaux. Nie jadą zbyt szybko, przez drogę przebiega pies, wstrząs znosi ich nieznacznie na bok, matka krzyczy, hamuje, zbyt ostro, samochód wpada w poślizg, silnik gaśnie. Zostań w samochodzie, kochanie, mój Boże, zostań w samochodzie. Blake nie słucha, podąża za matką. To szary collie, uderzenie rozszarpało mu klatkę piersiową, krew spływa na pobocze, ale jeszcze żyje i skowyczy jak płaczące niemowlę. Matka w panice biega w tę i we w tę, przykrywa dłońmi oczy Blake’a, bełkocze coś bez ładu i składu, chce wzywać karetkę. Mamo, to tylko kundel, to tylko jakiś kundel. Collie dyszy na spękanym asfalcie, jego poszarpane, skręcone ciało ułożyło się pod dziwnym kątem, pies drga coraz słabiej, kona na oczach Blake’a, a Blake z ciekawością patrzy, jak życie ucieka ze zwierzęcia. To już koniec. Chłopiec udaje smutek, a przynajmniej to, co za smutek uważa, żeby nie niepokoić matki, lecz w rzeczywistości nie czuje niczego. Matka stoi zmartwiała nad drobnym ciałem psa, Blake się niecierpliwi, ciągnie ją za rękaw, Mamo, nie mamy tu po co stać, on zdechł, jedźmy już, spóźnię się na trening.
Zabijanie to także pewne umiejętności. Blake odkrywa, że ma w sobie wszystko, czego potrzeba, w dniu, w którym wujek Charles zabiera go na polowanie. Trzy strzały, trzy zające, wrodzony dar. Strzela szybko i celnie, potrafi opanować najbardziej zdezelowaną strzelbę, najbardziej rozregulowany karabin. Dziewczyny ciągną go ze sobą na jarmarki, Proszę cię, chciałabym żyrafę, słonia, game boya, och tak, jeszcze! I Blake rozdaje pluszaki, konsole, staje się postrachem strzelnic, zanim postanawia, że będzie dyskretny. Blake lubi robić to, czego uczy go wujek Charles – podcinać gardło sarnom, ćwiartować króliki. Zrozummy się dobrze: nie znajduje przyjemności w zabijaniu, w dorzynaniu rannych zwierząt. Nie jest człowiekiem podłym. Nie, to, co mu się podoba, to techniczny gest, niezawodna rutyna, którą można osiągnąć tylko dzięki praktyce.
Blake ma dwadzieścia lat i pod swoim bardzo francuskim nazwiskiem, Lipowski, Farsati lub Martin, zapisuje się do szkoły hotelarskiej w małym miasteczku w Alpach. Nie jest to wybór z braku lepszego, uwaga, mógłby robić cokolwiek, lubił elektronikę, także programowanie, miał dryg do języków, o, na przykład do angielskiego, po trzech miesiącach stażu w szkole Lang’s w Londynie mówił praktycznie bez akcentu. Blake jednak najbardziej lubi gotowanie, wymyślanie przepisów w wolnych chwilach, czas płynący nieśpiesznie, nawet w rozgorączkowanej atmosferze kuchni, długie spokojne sekundy, kiedy patrzy, jak masło topi się na patelni, jak dusi się biała cebula, jak rośnie suflet. Lubi zapachy i przyprawy, lubi komponować kolory i smaki na talerzu. Mógłby być najlepszym uczniem w szkole, ale Do jasnej cholery, Lipowski (lub Farsati, lub Martin), odrobina uprzejmości w stosunku do klientów nie zawadzi! To jest praca w usługach, rozumiesz, Lipowski (lub Farsati, lub Martin), w usługach!
Pewnego wieczoru w barze jakiś nawalony facet mówi mu, że chciałby zlecić zabójstwo. Zapewne ma dobry powód, sprawy zawodowe, kobieta, ale Blake’a to nie obchodzi.
– Zrobiłbyś to dla kasy?
– Jesteś walnięty – odpowiada Blake. – Kompletnie walnięty.
– Zapłacę ci, nieźle zapłacę.
Proponuje sumę z trzema zerami. Blake zaczyna się śmiać.
– Nie. Zgrywasz się?
Blake pije powoli, bez pośpiechu. Facet leży na barze, Blake nim potrząsa.
– Słuchaj, znam kogoś, kto mógłby to zrobić. Za dwa razy tyle. Nigdy się z nim nie spotkałem. Jutro ci powiem, jak się z nim skontaktować, ale później nie będziemy już nigdy na ten temat rozmawiać, okej?
Tej właśnie nocy Blake wymyśla Blake’a. Na cześć Williama Blake’a, którego czytał po obejrzeniu filmu z Anthonym Hopkinsem _Czerwony smok_, i dlatego, że lubi wiersz „Jak diablik w chmurze, z tą fujarką w ręce, skoczyłem w przepaść świata”. A poza tym Blake, _black_ i _lake_, czerń i jezioro, pasuje.
Następnego dnia na amerykańskim serwerze pojawia się adres e-mail blake.mick.22, utworzony w kafejce internetowej w Genewie. Za gotówkę od nieznajomego Blake kupuje używanego laptopa, zdobywa starą nokię i kartę prepaid, aparat fotograficzny, teleobiektyw. W pełni wyposażony czeladnik kucharski przekazuje facetowi namiary na „Blake’a”, „ale bez gwarancji, że adres nadal jest aktualny”, i czeka. Trzy dni później facet z baru wysyła do Blake’a jakąś pokręconą wiadomość; łatwo zgadnąć, że nie ma zaufania. Zadaje pytania. Szuka dziury w całym. Między kolejnymi wiadomościami czasem upływa dzień. Blake pisze o celu, logistyce, terminie dostawy i te środki ostrożności w końcu faceta uspokajają. Dogadują się, Blake żąda połowy tytułem zaliczki: jest to już kwota z czterema zerami. Kiedy facet doprecyzowuje, że ma to wyglądać na „śmierć z przyczyn naturalnych”, Blake podwaja sumę i żąda miesiąca. Przekonany, że ma do czynienia z zawodowcem, facet zgadza się na wszystkie warunki.
To jego pierwszy raz i Blake improwizuje. Jest skrupulatny, ostrożny, pomysłowy do granic możliwości. Naoglądał się tylu filmów. Aż trudno sobie wyobrazić, ile płatni zabójcy zawdzięczają scenarzystom z Hollywood. Od początku kariery będzie otrzymywać pieniądze za zlecenie i informacje o kontrakcie w plastikowej torebce zostawionej w umówionym miejscu, w autobusie, fast foodzie, na placu budowy, w kontenerze na śmieci, w parku. Będzie unikać miejsc zbyt odosobnionych, gdzie byłby na widoku, i zbyt uczęszczanych, gdzie nikogo nie mógłby zidentyfikować. Na spotkanie będzie przychodzić kilka godzin wcześniej, żeby dobrze zlustrować okolicę. Będzie nosić rękawiczki, kaptur, kapelusz, okulary, będzie farbować włosy, nauczy się przyklejać sobie sztuczne wąsy i nosić peruki, sprawiać, by jego policzki zapadały się lub pęczniały, będzie mieć dziesiątki tablic rejestracyjnych z najróżniejszych krajów. Z czasem Blake nauczy się rzucać nożem z półobrotu lub pełnego obrotu zależnie od odległości, konstruować bomby, wydobywać z meduzy niewykrywalną truciznę, w kilka sekund składać i rozkładać browninga 9 mm, glocka 43, będzie żądać zapłaty w bitcoinach i kupować broń za tę samą kryptowalutę, w której transakcje są nie do wyśledzenia. Stworzy własną stronę w deep webie, a darknet stanie się dla niego zabawą. Bowiem w internecie można znaleźć instruktaże na absolutnie każdy temat. Wystarczy poszukać.
Jego celem jest więc mężczyzna koło pięćdziesiątki, Blake dostał jego zdjęcie i nazwisko, ale postanowił dać mu na imię Ken. Jak mąż Barbie. Dobry wybór: imię Ken pozbawia go osobowości.
Ken mieszka sam, co już jest niezłą wiadomością, myśli sobie Blake, bo gdyby facet był żonaty i miał trójkę dzieci, byłoby trudno stworzyć okazję. Tyle że w tym wieku śmierć z przyczyn naturalnych nie daje wielu opcji: kraksa samochodowa, ulatniający się gaz, atak serca, nieszczęśliwy upadek. Kropka. Majstrować przy hamulcach czy układzie kierowniczym Blake jeszcze nie potrafi, podobnie jak nie umie zdobyć chlorku potasu, żeby wywołać atak serca, a zatrucie gazem też mu jakoś nie podchodzi. Pozostaje upadek. Dziesięć tysięcy ofiar śmiertelnych rocznie. Przede wszystkim staruszkowie, ale coś się wykombinuje. Ken nie jest sportowcem, żadna bójka nie wchodzi w grę.
Ken zajmuje dwupokojowe mieszkanie na parterze domku jednorodzinnego niedaleko Annemasse. Przez trzy tygodnie Blake tylko obserwuje i opracowuje plany. Za zaliczkę kupił starego vana renault, z grubsza go urządził, siedzenie, materac, dodatkowy akumulator, żeby mieć oświetlenie, po czym znalazł miejsce na pustym parkingu górującym nad osiedlem. Ma stąd dobry widok na mieszkanie. Ken wychodzi codziennie koło wpół do dziewiątej, przekracza granicę szwajcarską, a z roboty wraca o siódmej wieczorem. W weekendy czasami przyjeżdża do niego żona, nauczycielka francuskiego w Bonneville, dziesięć kilometrów od Annemasse. Wtorek jest dniem najbardziej zrytualizowanym i przewidywalnym. Ken wraca do domu wcześniej, od razu wychodzi na siłownię, po dwóch godzinach jest z powrotem, jakieś dwadzieścia minut spędza w łazience, je kolację przed telewizorem, trochę siedzi przy komputerze i idzie spać. A zatem wtorek wieczorem. Wysyła do klienta wiadomość zgodnie z umówionym kodem: „W poniedziałek o dwudziestej?”. Dzień wcześniej, dwie godziny wcześniej. Zleceniodawca będzie mieć alibi na wtorek, na dwudziestą drugą.
Tydzień przed ustalonym terminem Blake zamawia pizzę z dostawą do Kena. Dostawca dzwoni, Ken bez wahania otwiera drzwi, jest zaskoczony, dyskutuje z dostawcą, który się oddala ze swoim pudełkiem. Blake nie musi wiedzieć nic więcej.
W następny wtorek wchodzi na klatkę schodową z kartonem do pizzy, przez chwilę obserwuje pustą ulicę, nakłada przeciwpoślizgowe ochraniacze na buty, poprawia rękawiczki, czeka, żeby zadzwonić do drzwi dokładnie w momencie, kiedy Ken wychodzi spod prysznica. Ken otwiera w szlafroku i wzdycha na widok kartonu z pizzą w rękach dostawcy. Ale zanim powie choć słowo, pusty karton spada na posadzkę, a Blake przystawia Kenowi do piersi dwie elektryczne pałki. Pod wpływem wyładowania elektrycznego mężczyzna osuwa się na kolana, Blake przez jakieś dziesięć sekund przyciska pałki do jego piersi, aż Ken przestaje się ruszać. Producent pisał o ośmiu milionach woltów, Blake sprawdził na sobie tylko jedną pałkę i omal nie stracił przytomności. Ciągnie do łazienki ciało Kena, który jęczy, tocząc pianę z ust, dokłada mu jeszcze jedno wyładowanie do kompletu i jednym osłupiająco gwałtownym ruchem – ten gest wielokrotnie ćwiczył na orzechach kokosowych – chwyta głowę Kena, unosi ją, przytrzymując skronie i z całej siły uderza o umywalkę; czaszka pęka na krawędzi umywalki, pod wpływem uderzenia odłupuje się kawałek kafelka. Natychmiast rozlewa się krew, szkarłatna i lepka jak lakier do paznokci, pachnąca ciepłą rdzą, usta pozostają głupio rozdziawione, szeroko otwarte oczy patrzą bezmyślnie w sufit. Blake rozsuwa poły szlafroka: wyładowania elektryczne nie zostawiły ani śladu. Układa ciało najlepiej, jak potrafi, zgodnie z hipotetyczną trajektorią, jaką by narzuciła siła ciążenia przy nieszczęśliwym poślizgnięciu się.
Kiedy wstaje, pełen podziwu dla własnej pracy, ogarnia go przemożna chęć, by się wysikać. Nigdy by mu to nie przyszło do głowy. Trzeba przyznać, że w filmach mordercy nigdy nie sikają. Potrzeba jest tak gwałtowna, że chce się odlać do kibla, nawet gdyby to oznaczało konieczność jego dokładnego umycia. Lecz jeśli gliniarze okażą się choć trochę inteligentni lub po prostu systematyczni, jeśli będą metodycznie przestrzegać procedur, znajdą ślady DNA. Bez wątpienia. Przynajmniej tak przypuszcza Blake. Mimo błagającego o łaskę pęcherza postępuje dalej zgodnie z planem, krzywiąc się z bólu. Bierze mydło, mocno je przyciska do pięty Kena, rysuje nim ślad na posadzce i rzuca je w kierunku domniemanego poślizgu; mydło odbija się i ląduje za muszlą klozetową. Znakomicie. Śledczy będzie zachwycony, kiedy je znajdzie, szczęśliwy, że rozwiązał zagadkę. Blake ustawia temperaturę prysznica na maksymalną, odkręca kurek, kieruje strumień wody na twarz i tors trupa, unikając kontaktu z gorącą wodą, po czym wychodzi z łazienki.
Biegnie do okna, zasuwa zasłony, po raz ostatni rozgląda się po pomieszczeniu. Nic nie wskazuje, że ciało było wleczone przez kilka metrów, różowa woda zaczyna zalewać podłogę. Komputer jest włączony, na ekranie widać zdjęcia angielskich trawników i klombów. Ken miał rękę do roślin. Blake wychodzi z budynku, zdejmuje rękawiczki, nieśpiesznie idzie do skutera zaparkowanego dwieście metrów dalej. Rusza, przejeżdża kilometr i w końcu staje, żeby się odlać. Cholera, nadal ma na nogach ochraniacze z czarnej bawełny.
Dwa dni później zaniepokojony kolega zawiadomi policję, która odkryje przypadkową śmierć Samuela Tadlera. Tego samego dnia Blake dostaje resztę zapłaty.
Wszystko to zdarzyło się bardzo dawno temu. Od tamtego czasu Blake zbudował sobie dwa życia. W jednym jest niewidoczny, występuje pod dwudziestoma nazwiskami i imionami, ma odpowiednie do nazwisk paszporty różnych krajów, w tym kilka z danymi biometrycznymi, owszem, to jest łatwiejsze, niż się powszechnie sądzi. W drugim ma na imię Jo, zdalnie kieruje renomowanym paryskim przedsiębiorstwem, które dostarcza pod drzwi wegetariański catering i otworzyło swoje filie w Bordeaux, Lyonie, a niedawno także w Berlinie i Nowym Jorku. Jego współpracowniczka Flora, będąca również jego żoną, oraz dwójka ich dzieci skarżą się, że za dużo podróżuje, a jego wyjazdy trwają czasem zbyt długo. To prawda.
*
21 marca 2021
Quogue, stan Nowy Jork
Dwudziestego pierwszego marca Blake jest w podróży. Biegnie w siąpiącym deszczu po wilgotnym piasku. Długie blond włosy, bandana, ciemne okulary, żółto-niebieski dres, pstrokata niewidzialność biegacza. Przyleciał do Nowego Jorku dziesięć dni temu na australijskim paszporcie. Jego transatlantycki lot był tak przerażający, że naprawdę sądził, iż nadeszła jego ostatnia godzina, a Niebo domaga się zemsty za wszystkie kontrakty. W niekończącej się turbulencji jego blond peruka omal nie spadła mu z głowy. I oto od dziewięciu dni przebiega regularnie trzy kilometry po plaży pod szarym niebem Quogue, wzdłuż linii domków, każdy za dziesięć milionów dolarów, o ile nie więcej. Zagospodarowano wydmy, ulicę nazwano po prostu Dune Road, posadzono sosny i trzciny, tak by żadna willa nie była na widoku sąsiedniej, a każdy właściciel mógł żywić przekonanie, że ma cały ocean tylko dla siebie. Blake biegnie truchtem, bez pośpiechu, i nagle zatrzymuje się, jak każdego dnia o tej samej porze, naprzeciwko pięknego przeszklonego domu o płaskim dachu, obłożonego deszczułkami z sekwoi, którego taras schodkami prowadzi do morza. Udaje, że się zasapał, pod wpływem wymyślonego kłucia w boku zgina się wpół i jak każdego dnia podnosi głowę, by z daleka pozdrowić mężczyznę koło pięćdziesiątki, który oparty o balustradę popija kawę pod markizą. Towarzyszy mu młodszy facet, wysoki, krótko ostrzyżony brunet. Stoi trochę dalej, oparty o drewnianą ścianę, i z nieco zafrasowaną miną czujnym wzrokiem omiata piasek. Marynarkę po lewej stronie wypycha mu niewidoczna kabura. Jest praworęczny. Dzisiaj, po raz drugi w tym tygodniu, Blake podchodzi do nich z uśmiechem, maszerując piaszczystą ścieżką między kępami żarnowca a niskimi trawami.
Opanowanym ruchem Blake się przeciąga, ziewa, wyjmuje z plecaka ręcznik, ociera sobie twarz, po czym bierze bidon i wypija duży łyk mrożonej herbaty. Czeka, aż starszy z mężczyzn się do niego odezwie.
– Dzień dobry, Dan. Co słychać?
– Cześć, Franck – rzuca Blake, który ciężko oddychając, udaje, że złapał go skurcz.
– Paskudna pogoda na bieganie – stwierdza mężczyzna, który od czasu ich pierwszego spotkania tydzień temu zdążył zapuścić szpakowate wąsy i brodę.
– Paskudny dzień – odpowiada Blake, zatrzymując się w odległości pięciu metrów od nich.
– Myślałem dziś rano o panu, widząc kurs akcji Oracle’a.
– Dajmy spokój. Wie pan, co przewiduję na najbliższe tygodnie, Franck?
– Nie…
Blake starannie składa ręcznik, wsuwa go do plecaka, równie starannie chowa tam bidon, zanim błyskawicznie wyciągnie pistolet. Trzykrotnie strzela do młodszego z mężczyzn, którego siła wystrzału odrzuca do tyłu, i mężczyzna zwala się na ławkę, po czym także trzykrotnie – do osłupiałego Francka, którego ciało lekko podskakuje, opada na kolana i osuwa się po balustradzie. Za każdym razem dwa strzały w klatkę piersiową, jeden w środek czoła. Sześć strzałów w ciągu paru sekund z pistoletu SIG-sauer P226 z tłumikiem, zresztą szum fal zagłuszył wszystkie dźwięki. Jeszcze jeden kontrakt wykonany po mistrzowsku. Łatwo zarobione sto tysięcy dolarów.
Blake wrzuca pistolet do plecaka, zbiera sześć łusek z piasku, z westchnieniem patrzy na zastrzelonego ochroniarza. Kolejna firma, która zatrudnia parkingowych, szkoli ich przez dwa miesiące i wysyła tych amatorów w prawdziwy świat. Jeśli biedny typek dobrze wykonał swoją robotę, zapewne przesłał swoim szefom imię Dana, jego zdjęcie zrobione z daleka, nazwę firmy Oracle, którą Blake kiedyś przelotnie wymienił, a oni zapewne go uspokoili, zidentyfikowawszy niejakiego Dana Mitchella, wicedyrektora do spraw logistyki w Oracle New Jersey, blondyna z długimi włosami dość podobnego do Blake’a, który to Blake musiał przejrzeć dziesiątki schematów organizacyjnych, zanim wśród tysięcy twarzy znalazł wiarygodnego sobowtóra.
Po chwili Blake podejmuje bieg. Padający coraz gęściej deszcz rozmywa jego ślady. Wynajęta toyota stoi dwieście metrów dalej, ma takie same tablice rejestracyjne jak identyczny samochód znaleziony tydzień wcześniej na ulicy w Brooklynie. Pięć godzin później Blake wejdzie na pokład samolotu do Londynu, po czym Eurostarem pojedzie do Paryża pod nowym nazwiskiem. Jeśli jego lot powrotny będzie spokojniejszy niż lot z Paryża do Nowego Jorku, tym lepiej.
Blake stał się zawodowcem, już nigdy więcej nie zachciało mu się sikać w trakcie wykonywania zlecenia.
*
Niedziela, 27 czerwca 2021, 11:43
Dzielnica Łacińska, Paryż
Zapytajcie Blake’a, to w tym barze na rogu rue de Seine można wypić najlepszą kawę w dzielnicy Saint-Germain. Dobra kawa, naprawdę dobra zdaniem Blake’a, to cud powstały w wyniku znakomitej współpracy między świetnym, cienko zmielonym ziarnem, w tym wypadku świeżo palonej kawy z Nikaragui, a filtrowaną i zmiękczoną wodą z ekspresu, w tym wypadku codziennie czyszczonej maszyny marki Cimbali.
Od czasu kiedy Blake otworzył swoją pierwszą restaurację wegetariańską na rue de Buci, niedaleko stacji metra Odéon, nabrał pewnych zwyczajów. Jeśli człowiek ma się pogrążać w rozpaczy, lepiej to robić na tarasie paryskiej kafejki. W dzielnicy jest znany jako Jo – od Jonathana lub Josepha, lub Joshuy. Nawet pracownicy nazywają go Jo, a jego nazwisko nie pojawia się nigdzie z wyjątkiem listy udziałowców holdingu będącego właścicielem spółki wpisanej do rejestru handlowego. Blake od zawsze żywił niemal religijny kult sekretu, czy też może dyskrecji, i wszystko codziennie mówi mu, że ma rację.
Tutaj Blake opuszcza gardę. Robi zakupy, odbiera dwójkę dzieci ze szkoły, a nawet, od kiedy w każdej z czterech restauracji zatrudnił menedżera, wychodzi z Florą do kina lub teatru. Prowadzi zwyczajne życie, w którym człowiek też odnosi rany, ale po prostu dlatego, że odprowadzając Mathilde na lekcję jazdy konnej, może niechcący walnąć łukiem brwiowym w drzwi boksu.
Między jego dwiema tożsamościami nieprzepuszczalność jest całkowita. Jo i Flora spłacają kredyt za piękne mieszkanie dwa kroki od ogrodu Luksemburskiego, poza tym w ładnej kamienicy na rue La Fayette, nieopodal Dworca Północnego, dwanaście lat temu Blake kupił za gotówkę dwupokojowe mieszkanie, którego drzwi i okna są opancerzone jak ściany sejfu. Oficjalny lokator płaci czynsz, a jego nazwisko zmienia się co roku, tym łatwiej, że żaden oficjalny lokator nie istnieje. Nigdy dość ostrożności.
Blake pije więc kawę, bez cukru i bez niepokoju. Czyta książkę, którą mu poleciła Flora; nie przyznał się żonie, że w marcu rozpoznał jej autora w samolocie z Paryża do Nowego Jorku. Jest południe, Flora odprowadziła Quentina i Mathilde do swoich rodziców. Blake nie je obiadu, bo właśnie tego ranka umówił się na piętnastą: chodzi o otrzymane poprzedniego wieczoru zlecenie. Prosta, dobrze płatna sprawa, wygląda na to, że klient się bardzo śpieszy. Musi tylko wstąpić do mieszkania przy rue La Fayette, żeby się przebrać, jak zwykle. Trzydzieści metrów dalej przygląda mu się jakiś mężczyzna z twarzą ukrytą w kapturze.Victor Miesel
Victorowi Mieselowi nie brak wdzięku. Jego niegdyś kanciasta twarz z wiekiem złagodniała, a gęste włosy, rzymski nos i matowa skóra przywodzą na myśl Kafkę, pełnego wigoru Kafkę, któremu udało się dożyć czterdziestki. Jego ciało jest smukłe i szczupłe, choć siedzący tryb życia związany z uprawianym zawodem dodał mu kilka kilogramów.
Gdyż Victor pisze. Niestety, mimo że jego dwie powieści, _Góry przyjdą do nas_ i _Niedoszłe klęski_, zostały przychylnie odebrane przez krytyków i chociaż otrzymał nagrodę literacką – szalenie paryską, ale jedną z tych, których czerwona banderola nie wywołuje szturmu czytelników na księgarnie – sprzedaż jego książek nigdy nie przekroczyła kilku tysięcy egzemplarzy. Sam siebie przekonał, że nic nie jest mniej tragiczne, a rozczarowanie to przeciwieństwo porażki.
W wieku czterdziestu trzech lat, z których piętnaście spędził na pisaniu, ma poczucie, że mały światek literatury to groteskowy pociąg, w którym oszuści bez biletu rozsiadają się hałaśliwie w wagonach pierwszej klasy przy cichym współudziale tępych kontrolerów, a na peronie zostają skromni geniusze, ginący gatunek, do którego Miesel nie należy – przynajmniej we własnym mniemaniu. A jednak nie zgorzkniał, w końcu przestał się tym przejmować, zgadza się na siedzenie na targach książki, żeby w cztery godziny podpisać cztery egzemplarze; jeśli jakiś równie nieudany kolega po fachu zasiądzie przy jego stoliku, przyjemnie sobie gawędzą. Miesel, który może się wydawać nieobecny i pełen rezerwy, ma mimo wszystko reputację człowieka obdarzonego poczuciem humoru. Lecz czy człowiek obdarzony poczuciem humoru, zasługujący na to miano, nie jest nim zawsze „mimo wszystko”?
Miesel zarabia na tłumaczeniach. Z angielskiego, rosyjskiego i polskiego, w którym babka mówiła do niego, gdy był dzieckiem. Przełożył Nikołaja Leskowa, Włodzimierza Odojewskiego, autorów z dziewiętnastego i dwudziestego wieku, których dzisiaj nikt już nie czyta. Czasami robi byle co, na przykład – na zamówienie jakiegoś festiwalu – adaptację _Czekając na Godota_ w języku klingońskim, którym posługują się okrutni przybysze z odległych galaktyk w _Star Treku_. Żeby zachować dobrą opinię u swojego bankiera, Victor tłumaczy również anglosaskie bestsellerowe czytadła, które nadają literaturze status sztuki niskiej dla nieletnich. Jego zawód otworzył mu drzwi do znanych, a nawet potężnych wydawców, mimo że jego własne rękopisy nie przekroczyły progu ich gabinetów.
Miesel ma także maleńką obsesję: w kieszeni jego dżinsów zawsze tkwi najbardziej popularny klocek lego, dwa razy cztery wypustki w jaskrawoczerwonym kolorze. Pochodzi z muru zamku obronnego, który wraz z ojcem budowali w pokoju dziecinnym. Po wypadku na placu budowy makieta pozostała niedokończona obok jego łóżka. Chłopiec często siadywał po cichu, przyglądając się blankom, mostom zwodzonym, figurkom, donżonowi. Samodzielne dokończenie budowy zamku oznaczałoby zgodę na śmierć, podobnie jak jego zburzenie. Pewnego dnia wyjął cegiełkę z muru, wsunął ją do kieszeni i rozebrał zamek. Było to trzydzieści cztery lata temu. Dwukrotnie zgubił klocek i dwukrotnie odzyskał identyczny. Najpierw w bólu, później bez żadnych emocji. W zeszłym roku, po śmierci matki, włożył klocek do jej trumny i natychmiast zastąpił go nowym. Ten mały czerwony prostopadłościan nie jest jego ojcem, lecz tylko wspomnieniem po wspomnieniu, sztandarem synostwa i wierności.
Miesel nie ma dzieci. W sprawach uczuciowych z niewzruszonym entuzjazmem skacze od porażki do porażki. Zbyt często zdystansowany, nie jest przekonujący, i nigdy nie spotkał kobiety, z którą chciałby spędzić dłuższy kawałek życia. A może swoje partnerki wybiera w taki sposób, by mieć pewność, że nigdy mu się to nie uda.
To kłamstwo: na tę kobietę natknął się cztery lata temu w Arles, na konferencji poświęconej sztuce przekładu; podczas spotkania, na którym objaśniał, jak oddać humor u Gonczarowa, siedziała w pierwszym rzędzie. Starał się nie patrzeć tylko na nią. Ponieważ jakiś wydawca zatrzymał go – A gdyby pan dla nas przetłumaczył rosyjską feministkę, Lubow Gurewicz? Co pan na to? Świetny pomysł, prawda? – Victor nie zdołał się ulotnić. Dwie godziny później, w cierpliwym ogonku do deserów, stała za nim i się uśmiechała. Z miłością sprawa jest taka, że serce wie od razu i głośno krzyczy. Oczywiście trudno osobie, którą się kocha, tak z marszu złożyć deklarację. Nie zrozumiałaby. Więc żeby ukryć, że już jesteś jej zakładnikiem, wdajesz się w rozmowę.
Doszedłszy wreszcie do ostatniej gabloty z ciastem czekoladowym, Victor odwrócił się i do niej zagadał. Trochę się jąkając, zapytał, jak przetłumaczyć „krem angielski” na angielski, skoro _French cream_ to _chantilly_. No niestety, lepszego zagajenia nie znalazł. Grzecznie się zaśmiała i odpowiedziała _Ascot cream_, ochrypłym głosem, który jemu wydał się magiczny, po czym wróciła do stolika, gdzie siedziała z przyjaciółkami. Dopiero po pewnym czasie do niego dotarło, że Ascot, podobnie jak Chantilly, to hipodrom, tyle że angielski.
Wymienili spojrzenia, które chciał uznać za porozumiewawcze, ostentacyjnie udał się do baru w nadziei, że ona do niego dołączy, ale siedziała pogrążona w dyskusji. Czując się idiotycznie jak nastolatek, wrócił do hotelu. Nie znalazł jej na zdjęciach osób, które zabierały głos na konferencji, ale nie wątpił, że jeszcze ją spotka, więc przez całe przedpołudnie pod najróżniejszymi pretekstami krążył po salach, gdzie odbywały się zajęcia. Nadaremnie. Na wieczorze pożegnalnym zamykającym konferencję też się nie pojawiła. Wyparowała. Podczas ostatniego śniadania w hotelu opisał ją przyjacielowi z komitetu organizacyjnego, ale określenia „nieduża”, „brunetka” i „fascynująca” nigdy jeszcze nikogo nie sportretowały.
Przez dwa kolejne lata Victor wracał na konferencję i – powiedzmy sobie szczerze – robił to tylko po to, żeby ją spotkać. Od tego czasu – poważne wykroczenie zawodowe – do swoich przekładów wciska krótkie fragmenty o hipodromie w Ascot lub kremie angielskim. Po raz pierwszy dokonał tego nagannego czynu w tekście otwierającym zbiór artykułów Lubow Gurewicz pod tytułem Почему нужно дать женщинам все права и свободу_?_ (Dlaczego kobietom należy przyznać wszelkie prawa i wolność?), do którego wrzucił zdanie: „Wolność to nie krem angielski na ciastku czekoladowym, wolność to prawo”. Było to dyskretne, a kto wie? W końcu interesowała się Gonczarowem. Nic z tego. Nawet jeśli przeczytała książkę, nie zauważyła wrzutki, wydawca też nie, ani zresztą żaden z czytelników. Victor pozwolił, by życie przepłynęło bokiem, i stracił wszelką nadzieję.
Na początku roku francusko-amerykańska organizacja finansowana przez wydział kultury ambasady Francji przyznaje mu nagrodę za tłumaczenie jednego z thrillerów, które opłacają jego rachunki. Na początku marca wyjeżdża do Stanów Zjednoczonych odebrać nagrodę, samolot wpada w monstrualne turbulencje. Przez nieskończenie długi czas burza szarpie nim na wszystkie strony. Kapitan wygłasza uspokajające komunikaty, ale nikt w kabinie nie wątpi, Miesel w jeszcze mniejszym stopniu niż pozostali, że spadną do morza i rozbiją się o twarde lustro wody. Przez kilka długich minut stawia opór, wczepia się w fotel, napina mięśnie, żeby nie odczuwać każdego wstrząsu. Jego wzrok unika iluminatora, za którym widać noc i padający grad. Kilka rzędów przed sobą, niedaleko śpiącego blondyna w kapturze, którego chyba nic nie jest w stanie obudzić, widzi tę kobietę. Gdyby ją zauważył, wchodząc na pokład, pewnie by nie potrafił oderwać od niej wzroku. Choć nie jest do niej bardzo podobna, niesłychanie mu przypomina zaginioną z Arles. Sądząc po jej kruchości, po delikatności rysów, po gładkiej skórze i smukłej sylwetce, można by ją wziąć za młodą dziewczynę, ale drobniutkie zmarszczki wokół oczu wskazują, że ma koło trzydziestki. Szylkretowa oprawka okularów delikatnie odciska się jej na nosie. Czasami uśmiecha się do swojego sąsiada, mężczyzny starszego od niej, może ojca, wstrząsy samolotu zdają się ich bawić, chyba że udawanie luzu ich uspokaja.
Samolot znowu wpada w dziurę powietrzną i nagle coś się w Victorze załamuje, pisarz zamyka oczy i pozwala sobą huśtać na wszystkie strony, nie próbując powstrzymać swojego ciała. Jest jak mysz w laboratorium, która poddana silnemu stresowi przestaje walczyć i godzi się na śmierć.
Po długim czasie samolot wymyka się burzy, lecz Miesel nadal siedzi wyczerpany, przytłoczony strasznym uczuciem nierzeczywistości. Życie wokół niego budzi się na nowo, ludzie śmieją się, płaczą, ale on ogląda to wszystko jak przez zamgloną szybę. Kapitan zabrania, by ktokolwiek odpinał pasy przed lądowaniem, ale Miesel, wyprany z wszelkiej energii, i tak nie byłby zdolny podnieść się z fotela. Zaraz po otwarciu drzwi pasażerowie pośpiesznie wysiadają, pragnąc jak najszybciej uciec, samolot pustoszeje, a Miesel nadal siedzi w fotelu obok iluminatora. Stewardesa stuka go w ramię, on zgadza się wstać. Znowu, z jeszcze większą intensywnością, myśli o tamtej młodej kobiecie. Czuje, że tylko ona mogłaby go wyrwać z otchłani niebytu, szuka jej wzrokiem, ale ona jest już poza zasięgiem jego spojrzenia, wśród pasażerów czekających na odprawę też jej nie widzi.
Szef referatu do spraw książek, który przyjechał po niego na lotnisko, okazuje troskę temu milczącemu, zdezorientowanemu tłumaczowi.
– Jest pan pewien, że wszystko w porządku, panie Miesel?
– Tak. Wydaje mi się, że omal nie zginęliśmy. Ale czuję się dobrze.
Jego jednostajny ton niepokoi faceta z konsulatu. Aż do hotelu nie zamieniają ani słowa. Kiedy następnego dnia późnym popołudniem mężczyzna przychodzi po Miesela, zdaje sobie sprawę, że tłumacz nie wyszedł z pokoju ani nawet nie jadł. Nalega, żeby Miesel wziął prysznic i się ubrał. Przyjęcie odbywa się w księgarni Albertine na Piątej Alei, naprzeciwko Central Parku. We właściwej chwili, na widok zapraszającego gestu attaché kulturalnego, Miesel wyjmuje z kieszeni podziękowania, które napisał w Paryżu, beznamiętnym głosem stwierdza, że rola tłumacza polega na „uwolnieniu poprzez transpozycję czystego języka zaklętego w dziele”, i wypowiada z naciskiem wszystkie dobre rzeczy, jakich nie myśli o amerykańskiej autorce, wysokiej, źle umalowanej blondynce, która się obok niego uśmiecha. Po czym nagle Miesel milknie. W atmosferze pełnej skrępowania pisarka bierze mikrofon i gorąco mu dziękuje, dodając, że jej saga fantasy zostanie uzupełniona o dwa tomy. Nadchodzi pora koktajlu; Miesel zdaje się nieobecny.
„Cholera, biorąc pod uwagę koszt takiej imprezy, mógłby się zdobyć na jakiś wysiłek”, narzeka na boku radca kulturalny. Radca do spraw książek próbuje bronić Miesela, który następnego dnia rano wraca samolotem do domu.
Przyleciawszy do Paryża, zaczyna pisać jakby pod dyktando, a niepoddająca się kontroli mechanika tego pisania pogrąża go w otchłani niepokoju. Książka będzie nosić tytuł _Anomalia_ i będzie jego siódmym dziełem.
„Przez całe życie nie uczyniłem ani jednego gestu. Wiem, że to gesty mnie stworzyły, wszelkie ruchy umykały mojej kontroli. Moje ciało zadowoliło się poruszaniem między liniami, które nie ja wyrysowałem. Sugerowanie, że jesteśmy panami przestrzeni, to jakieś zuchwalstwo, my tylko poruszamy się po linii najmniejszego oporu. Granica granic. Żaden wzlot nie otworzy naszego nieba”.
W ciągu kilku tygodni grafoman Victor Miesel zapełnia setkę stron w podobnym duchu, oscylując między liryzmem a metafizyką. „Ostryga, która wypuszcza perłę, wie, że świadomy jest tylko ból, a nawet przyjemność zaznawania bólu. Świeżość poduszki zawsze mnie odsyła do próżnej temperatury mojej krwi. Jeśli drżę z zimna, to dlatego, że moje futro samotności nie jest w stanie ogrzać świata”.
W ostatnich dniach już w ogóle nie rusza się z domu. Końcowy akapit wysłany do wydawnictwa pokazuje, jak bardzo to doświadczenie odrealnienia graniczy z czymś, czego nie da się przezwyciężyć: „Nigdy nie wiedziałem, w czym świat byłby inny, gdybym nie istniał, ani w kierunku jakich wybrzeży bym go przesunął, gdybym żył bardziej intensywnie, nie wiem też, w jaki sposób moje zniknięcie mogłoby zmienić jego bieg. I oto idę drogą, której nieobecne kamienie prowadzą mnie donikąd. Staję się punktem, w którym życie i śmierć łączą się tak, że zaczynają stanowić jedność, a maska żyjącego uspokaja się w twarzy zmarłego. Dziś rano, przy pięknej pogodzie, widzę samego siebie, jestem taki jak wszyscy. Nie kończę swojej egzystencji, daję życie nieśmiertelności. Na próżno, w końcu piszę ostatnie zdanie, którego celem nie jest odroczenie wyroku”.
Po napisaniu tych słów i wysłaniu pliku do wydawcy Victor Miesel, ogarnięty silnym niepokojem, którego nie potrafi nazwać, przechodzi przez balustradę balkonu i spada. Lub z niego skacze. Nie zostawia żadnego listu, ale jego tekst prowadzi go do tego ostatecznego gestu.
„Nie kończę swojej egzystencji, daję życie nieśmiertelności”.
Jest dwudziesty drugi kwietnia dwa tysiące dwudziestego pierwszego roku, południe.Lucie
Poniedziałek, 28 czerwca 2021
Ménilmontant, Paryż
W porannym mroku mężczyzna o kanciastej twarzy otwiera po cichu drzwi pokoju, jego zmęczony wzrok pada na ledwie rysujące się łóżko, na którym śpi kobieta. Ujęcie trwa trzy sekundy, ale Lucie Bogaert nie jest z niego zadowolona. Zbyt jasne, zbyt rozproszone, zbyt statyczne. Operator musiał się chyba zdrzemnąć. Lucie notuje, że przy efektach specjalnych trzeba będzie grać korekcją gamma, poprawić kontrast, zamazać obraz zbyt widoczny na drugim planie. Odrobinę zmienia kadr twarzy Vincenta Cassela, robi lekkie zbliżenie, spowalnia ujęcie o kilka klatek, żeby nadać mu rytm. Zajmuje jej to minutę. Zrobione. Teraz jest zdecydowanie lepiej. Właśnie ta jej dbałość o szczegóły i jej filmowa intuicja zrobiły z niej ulubioną montażystkę wielu reżyserów.
Jest wcześnie, piąta rano, Louis śpi. Za dwie godziny go obudzi, _to wake, woke, woken_, przygotuje śniadanie, _to eat,_ _ate, eaten_, poćwiczy razem z nim angielskie czasowniki nieregularne, które chłopak przerabia w drugiej gimnazjalnej. Ale na razie Lucie szybko przemontowuje nakręconą we wnętrzach scenę z udziałem Maïwenn, którą mają razem przejrzeć przed południem. Z bolącym karkiem i piekącymi oczami wstaje z łóżka. Wielkie lustro nad kominkiem odbija sylwetkę drobnej, szczupłej kobiety o delikatnych kształtach młodej dziewczyny, jasnej skórze, subtelnych rysach twarzy i ciemnych, krótko obciętych włosach. Na wąskim, prostym nosie ma duże szylkretowe okulary, które nadają jej wygląd studentki. Podchodzi do okna w salonie. Zawsze kiedy czuje, że pustka ją przytłacza, opiera czoło o tę zimną szybę. Ménilmontant śpi, ale miasto ją zasysa. Chciałaby porzucić swoje ciało i zlać się z tym, co na zewnątrz.
Przygłuszone brzdęknięcie informuje ją o nadejściu maila. Czyta imię nadawcy, André, i wzdycha. Jest zła, nie tyle dlatego, że on nalega, ile dlatego, że wiedząc, iż nie powinien, nie potrafi się pohamować. Jak może być tak inteligentny, a zarazem tak wrażliwy? Lecz miłość to niemożność powstrzymania serca przed zdeptaniem inteligencji.
Poznała Andrégo trzy lata wcześniej, podczas wieczoru u przyjaciół filmowców. Przyszła późno i jakiś mężczyzna, który właśnie wychodził, jednak postanowił zostać. Kpiono sobie z niego No oczywiście, przyszła śliczna Lucie i André przestał spieszyć się do domu… A więc to jest André Vannier z firmy Vannier & Edelman, architekt, o którym jej mówiono. Wysoki, szczupły mężczyzna wyglądał na pięćdziesiąt lat, ale równie dobrze mógł być starszy. Miał długie dłonie, oczy smutne i wesołe zarazem, w których zachowała się jego niezniszczalna młodość. Od razu wyczuła, że gdy tylko zaczyna mówić, zniewala go, i poczuła, że chce go zniewolić.
Niedługo później się umówili. Dyskretnie się do niej zalecał, a ona zrozumiała, że on mniej się obawia śmieszności niż tego, że mógłby ją krępować. Początkowo dała mu delikatnie kosza. Nadal jednak regularnie się spotykali, za każdym razem był bardzo miły, zabawny, troskliwy. Domyślała się, że nie jest dumny ze swojego kawalerskiego stanu, za każdym razem omijał ten temat, a ona podejrzewała, że w jego życiu była cała chmara kochanek i bardzo niewiele magii.
Pewnego wiosennego wieczoru on ją zaprasza do siebie na kolację. Jest zdziwiona eklektyzmem jego przyjaciół: malarka uprawiająca sztukę konceptualną, angielski chirurg przejazdem w Paryżu, dziennikarka z „Le Monde”, bibliotekarz nadużywający alkoholu, a nawet niejaki Armand Mélois, człowiek wyrafinowany i szarmancki, który – o czym Lucie dowiaduje się podczas kolacji – kieruje francuskim kontrwywiadem. Duże mieszkanie w Haussmannowskiej kamienicy, urządzone prostymi drewnianymi meblami w stylu industrialnym, zawalone książkami, powieściami, dalekie od nagich, zimnych wnętrz, jakie się zazwyczaj przypisuje architektom. A na etażerce gipsowa figurka Myszki Miki w żywych kolorach. Lucie chwyta figurkę palcami i ze zdziwieniem obraca ją na wszystkie strony. Podchodzi André.
– Ohydna, prawda?
Lucie się uśmiecha.
– Kupiłem ją, żeby mieć coś, co opiera się nawykom. Trudno przywyknąć do brzydoty. Takie jest życie. Brzydkie, ale to życie.
Przez cały wieczór spojrzenie Lucie wraca zafascynowane do tej koszmarnej Myszki Miki. I nagle, nie wiedzieć czemu, mysz Walta Disneya do niej przemawia, oznajmiając, że z tym mężczyzną szczęście jest możliwe.
Lucie przedstawia mu Louisa. André nie jest wyrachowany: od razu odczuwa sympatię do tego żywego, zabawnego chłopaka, prawie nastolatka, i nie usiłuje go przerobić na swojego sprzymierzeńca. Lecz nie jest głupi: w walce o serce Lucie nie potrzeba mu wrogów.
Pewnego dnia po obiedzie, kiedy się żegnają, Lucie schodzi jedną nogą na jezdnię, żeby przejść przez ulicę, a André gwałtownie odciąga ją za rękę do tyłu. Przed jej nosem przejeżdża pędząca ciężarówka. Ramię ją boli, ale naprawdę omal nie zginęła. Krew odpływa z twarzy Andrégo. Stoją przez chwilę obok siebie, dźwięki ulicy wydają się wyjątkowo ostre. On szybko oddycha, ona także, on ją przytula i na jednym oddechu mówi:
– Zadałem ci ból, przepraszam, przestraszyłem się, myślałem, że… Tak bardzo cię kocham. – Cofa się przerażony tym zdaniem, które mu się bezwiednie wymsknęło, jeszcze raz mamrocze „przepraszam” i odchodzi.
Ona patrzy za nim i po raz pierwszy zdaje sobie sprawę, że André chodzi szybko, wyprostowany, że nadal jest taki młody. Wstrząśnięta kontaktuje się z nim dopiero po dwóch tygodniach, a kiedy się spotykają, on już nie wraca do tamtych słów.
Ale powiedział to. Kocham cię. Lucie ma się na baczności przed takimi deklaracjami. Jest zbyt wcześnie, żeby je usłyszeć. Kiedyś kochała innego mężczyznę, który nadużywał tego kłamliwego czasownika, a potem ją upokorzył, skrzywdził, po czym zniknął, wrócił i znowu zniknął. Chciałaby powiedzieć Andrému, że jest zmęczona tymi wszystkimi mężczyznami, którzy pragną jej miękkiej skóry, szczupłych nóg, bladych warg, tego, co nazywają jej urodą, tej obietnicy szczęścia, a którzy niczego poza tym w niej nie widzą. Zmęczona tymi, którzy na nią polują i marzą, by ją zawiesić na ścianie w charakterze trofeum. Zasługuje na więcej niż to impulsywne pożądanie, nie chce już być niczyją zabawką. Chciałaby mu powiedzieć, że właśnie dlatego w końcu do niego przyszła, właśnie dlatego tu jest. Dla tego czasu, który jej dał, dla łagodności, którą w nim wyczuwa, i dla jego szacunku. Chciałaby przestać go utrzymywać na pozycji starego, cichego zakochanego mężczyzny, chciałaby okazać stanowczość lub całkiem mu się poddać, zwolnić uchwyt. Lecz tylko wstydzi się swojego nieprzejednania, czasem okrucieństwa, z jakim opiera się rosnącej namiętności, którą do niego odczuwa.
Mija zima i po kolejnych czterech miesiącach, na zakończenie kolacji w małej koreańskiej restauracji „U Kima” w dzielnicy Le Marais, gdzie często przychodzą, on znowu mówi: „Wiesz, Lucie, zależy mi na tobie, ale mam świadomość wszystkiego, co nas dzieli, co stoi nam na przeszkodzie. Jeśli jednak pewnego dnia uznasz, że chcesz, bym był twoim partnerem, na tak długo, jak zechcesz, to ty będziesz musiała zrobić pierwszy krok…”. W tym momencie patrzy na nią wzrokiem, który nie ma wieku, ona jest zmieszana, uśmiecha się i choć wie, że powinna dać sobie jeszcze trochę czasu, boi się, że znuży go to próżne oczekiwanie. Postanawia chwycić Kairosa, greckiego bożka szczęśliwego zbiegu okoliczności, za rudą grzywę. Całe jestestwo każe jej usiąść obok niego na kanapie i czule go pocałować. Żadna brytyjska komedia romantyczna nie odważyłaby się na piękniejszą pierwszą scenę. Lucie niczego nie żałuje.
Od tej niezwykłej chwili ona i André już się nie rozstają.
Dwa tygodnie później, jeszcze w lutym, André miał wyjechać do Nowego Jorku na plac budowy Silver Ringu; w tym czasie ona kończyła montaż ostatniego filmu von Trotty i nie miała żadnych planów przed pracą z Maïwenn za ponad miesiąc. Zaproponował jej, żeby pojechali razem: będą mieć czas, pójdą się przywitać z kaczkami w Central Parku, odwiedzą Klee w Guggenheimie, a nawet obejrzą jakąś komedię muzyczną na Broadwayu. Zgodziła się bez namysłu, pod warunkiem że on ją zabierze na swój plac budowy. To był jej sposób, by pokazać, że chce „wziąć udział”. Po powrocie do domu radośnie i z dużym wyprzedzeniem spakowała walizkę, Jakie książki mam ze sobą zabrać, Coetzeego, jasne, no i tom Romaina Gary’ego w wydaniu La Pléiade, nic ciężkiego, i tę czarną sukienkę, tak, dobrze w niej wyglądam, tamta spódnica jest za krótka, ale włożę rajstopy, w lutym jest cholernie zimno, cieszyła się tą na nowo odkrytą frywolnością. Louis zgodził się na tymczasową opiekę babci.
W czasie lotu wpadli w turbulencje, było to dość przerażające. Podczas gdy samolot w każdej chwili mógł się rozpaść, a lęk sprawiał, że niemal straciła samokontrolę, André bez przerwy do niej mówił, nie przestając się uśmiechać. Polubiła Nowy Jork, który znała znacznie gorzej od niego. Mieli zostać tydzień, skończyło się na dwóch. U zbyt drogiego fryzjera w East Village obcięła na krótko swoje ciemne włosy. „Nigdy wcześniej bym się nie ośmieliła, wiesz? Rozpoczynam nowe życie”. Zabrzmiało to oczywiście jak okropny banał, była więc wdzięczna, że André nie zwrócił na to uwagi. Czuła, że on ją uspokaja i że mogą, no tak, mogą być w sobie zakochani.
Później wracają do Paryża i powoli wszystko zaczyna się psuć. Stopniowo, wobec egzaltacji Andrégo, jego ramion, które chcą ją brać w objęcia, jego ciągłych pocałunków, jego przyjaciół, którym „absolutnie chce ją przedstawić” niczym łup z wygranej bitwy, Lucie się wycofuje. Dlaczego koty łapiące myszy nie pozwalają im żyć? Nie była gotowa na takie zawłaszczanie, wolałaby mniej nakazów, powolniejsze i spokojniejsze zaangażowanie. Zachłanność jego męskich ramion budzi w niej lęk, ich napastliwa żądza nie pozwala się narodzić jej własnym pragnieniom. On nie chce zrozumieć, a jego wrażliwość, którą tak dobrze ukrywał, staje się namacalna, i nie, ona nie chce go uspokajać, nie, nie ma zamiaru poddawać się jego despotycznemu apetytowi, nie musi zadowalać jego zranionego narcyzmu, nawet jeśli wynika on z wieku, nie będzie więcej znosić jego wzroku szczeniaka ze schroniska, który skowyczy Weź mnie, weź mnie. Dlaczego on nie widzi, że swoimi ramionami, w swoim łóżku zastawia na nią sidła? Dlaczego ona ma się czuć winna tego, że mu odmawia, kiedy ostatnią rzeczą, jakiej pragnie, jest mieć jakiekolwiek obowiązki?
_Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży._