Antek. Syn Cergowej - ebook
Poznajcie Antka - syna Cergowej, chłopca, którego życie rozpięte jest między przeszłością a przyszłością, tęsknotą a nadzieją, marzeniami a burzliwym czasem wojny. To nie tylko opowieść o dziecku, dzieciństwie i górach, ale o nas wszystkich - zagubionych, walczących, szukających miłości. "Antek. Syn Cergowej" - książka bardzo osobista, magiczna i wzruszająca. To historia, którą pokochasz, jeżeli tylko lubisz wieś, góry i przyrodę. To również, a może przede wszystkim otwarte spojrzenie na dzieciństwo i młodość mojego taty, człowieka gór, miłośnika okolic Dukli. Historia bez przekłamania, prawdziwa, brutalna. Dzisiaj już tego świata nie ma, zniknęli ci ludzie, te tradycje, obyczaje, emocje i kultura. Może warto zanurzyć się w opowieści i przypomnieć sobie, jak było. Wierzę, że zechcecie poznać historię Antka. Zapraszam do tego magicznego świata, zapraszam do lektury - pisze na swojej stronie internetowej autorka Katarzyna Pernal-Wyderkiewicz.
| Kategoria: | Obyczajowe |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-975-3484-1 |
| Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
CHLEB POWSZEDNI
Lipcowe słońce prażyło niemiłosiernie, gdy Rozalia Pernalowa wyszła przed chałupę. Pot spływał jej po czole, przesłaniając oczy. Spojrzała w stronę majestatycznej Cergowej. Góra, jak zawsze o tej porze roku, była spowita poranną mgłą, która powoli ustępowała przed natarczywymi promieniami słońca.
– Płacze Cergowa, bedzie desc – mruknęła pod nosem, wycierając spracowane dłonie w zapaśnicę.
Wiedziała, że to dobry znak. Ziemia była spragniona, a mizerne ziemniaki na polu za domem błagały o wodę.
Z wnętrza chałupy dobiegł płacz nowo narodzonego Antosia. Dziecko przyszło na świat trzy dni temu, w czasie, gdy księżyc był w pełni, co według starych kobiet we wsi wróżyło szczęście.
– Dej Boze – westchnęła Rozalia, wracając do środka.
Hela i Marysia, jej starsze córki, siedziały już przy drewnianym stole, czekając na śniadanie. Wincenty wyszedł przed świtem do roboty w lesie – trzeba było zarobić choć na odrobinę mąki. W Jasionce od miesięcy brakowało wszystkiego, a wojny, o której szeptano po kątach, wszyscy się bali.
– Mamo, cy dzisiok bedzie chleb? – zapytała siedmioletnia Hela, patrząc błagalnie na matkę.
– Cicho bądź, głupio dziewucho – skarciła ją Rozalia, choć serce jej się krajało. W dzieży został tylko niewielki kawałek czerstwego chleba. Podzieliła go na trzy części, sobie zostawiając najmniejszą.
Przez małe okno widziała, jak na drodze prowadzącej do cerkwi zbierają się ludzie. Dziś był odpust świętej Anny, patronki miejscowej świątyni. Z daleka dochodził dźwięk dzwonów, mieszając się z szumem wiatru hulającego po zboczach Cergowej.
Stara Katarzyna, znachorka mieszkająca pod lasem, mówiła, że góra skrywa tajemnice. Opowiadała dzieciom historie o zbójnikach, którzy mieli tam swoje kryjówki, o skarbach ukrytych w jaskiniach i o światłach, które czasem można zobaczyć nocą na zboczu.
„To dusze pokutujące”, mawiała, kreśląc znak krzyża.
Antoś zakwilił znowu, wyrywając Rozalię z zamyślenia. Podeszła do kołyski zrobionej z wydrążonego pnia lipowego – tej samej, w której kołysały się Hela i Marysia.
– Śpij, synecku, śpij – zanuciła kołysankę, którą sama słyszała od swojej matki. – Tam na górze świeci miesiącek, a w dolinie szumi las…
Przez otwarte drzwi wpadło nagle stado kur, uciekających przed zbliżającą się burzą. Pierwsze krople deszczu zastukały o dach. Rozalia przeżegnała się i szepnęła modlitwę do świętej Anny o opiekę nad rodziną. W oddali przetoczył się grzmot, a Cergowa skryła się za ciemną zasłoną chmur.
W powietrzu unosił się zapach mokrej ziemi i ziół rosnących w przydomowym ogródku – macierzanki, ruty i święconych palm zatkniętych pod strzechą. Gdzieś w oddali zapiał kogut, a echo poniosło jego głos po dolinie. Rozalia wiedziała, że nadchodzą ciężkie czasy, ale tutaj, u stóp Cergowej, życie toczyło się swoim odwiecznym rytmem.
Chałupa Pernalów, jak większość domów w Jasionce, była zwrócona szczytem ku drodze. Strzecha pleciona z żytniej słomy sczerniała już ze starości, a w załamaniach dachu zagnieździły się jaskółki. Pod okapem wisiały pęki ziół: dziurawiec na krzyże bolące, rumianek na brzuch i macierzanka na kaszel. Ściany z bierwion uszczelnione mchem i gliną bieliły się w słońcu, a małe okienka z szybkami oprawionymi w ołowiane ramki patrzyły na świat jak przymrużone oczy.
Przez niskie drzwi, nad którymi wisiał krzyżyk z palm wielkanocnych, wchodziło się najpierw do sieni. Po prawej stronie była kuchnia – serce domu. Królował tu pękaty piec chlebowy z przypieckiem, na którym sypiały dzieci w zimowe wieczory. Był świeżo pobielony wapnem, a jego ciepłe boki zawsze przyciągały zmarzniętych domowników. Nad paleniskiem wisiał żelazny kociołek na łańcuchu, osmolony od dymu.
Pod ścianą stała ława z szufladą na łyżki i przykuchennym sprzętem. Obok przycupnęła drewniana dzieża do rozczyniania ciasta na chleb, przykryta czystym płótnem. W kącie, na małej półce, ustawione były gliniane garnki i dwojaki do noszenia jedzenia w pole. Pod oknem stał prosty stół z jasnego drewna, wyszorowany do białości piaskiem. Wokół niego cisnęły się trzy zydle – proste stołeczki wykonane przez Wincentego.
Na ścianie, między dwoma niewielkimi oknami, wisiała „święta strona”. Bogato zdobiona papierowymi kwiatami kapliczka z Matką Boską Dukielską sąsiadowała z obrazem świętej Anny oraz Świętym Janem z Dukli. Niżej przyczepione były święte obrazki i gromnica zapalana w czasie burzy. W rogu pod powałą widniał „pająk” – tradycyjna ozdoba ze słomy i kolorowej bibuły, wykonana jeszcze przez matkę Rozalii.
Z kuchni przechodziło się do izby, gdzie rodzina spała i przechowywała świąteczne ubrania. Tu stało małżeńskie łoże Pernalów, wysoko posłane poduszkami w białych poszwach, haftowanych przez Rozalię jeszcze za panieńskich czasów. Obok bujała się lipowa kołyska małego Antosia. Pod ścianą stała malowana skrzynia z wianem Rozalii – były tam jej haftowane zapaski, spódnice i chusty na głowę, a także świąteczna sukmana Wincentego.
W rogu izby dumnie prezentowała się komoda z trzema szufladami, gdzie trzymano rodzinne skarby: książeczkę do nabożeństwa po prababce, dokumenty i trochę gotówki na czarną godzinę. Na komodzie stał gliniany wazonik z bukietem polnych kwiatów, które codziennie zrywała Marysia.
Podłoga w obu izbach była z ubitej gliny, starannie zamiatana miotłą z brzozy. Pod powałą biegły belki – „stragarze” – na których suszyły się zioła i len. W jesieni wieszano tam także pęki czosnku i cebuli na zimę.
Z izby można było wyjść na ganek od podwórza, gdzie na ławeczce Wincenty lubił odpoczywać po pracy, paląc swoją fajkę i patrząc na Cergową. Tu też Rozalia stawiała dzień w dzień bańki z mlekiem do skiszenia na śmietanę i rozkładała len do bielenia na słońcu.
W całej chałupie unosił się swojski zapach – mieszanina woni świeżo pieczonego chleba, ziół suszących się pod powałą, dymu z pieca i wosku z gromnic. Zapach biedy, ale i godności, z jaką Pernalowie znosili swój los.
Za chałupą rozciągało się podwórze, starannie wymiecione miotłą z brzozowych gałązek. Studnia z żurawiem stała w centralnym miejscu – jej cembrowana głębia kryła źródlaną wodę, tak zimną, że aż zęby cierpły przy piciu. Obok studni rosła stara lipa – drzewo sadzone jeszcze przez dziadka Rozalii, gdy się tu pierwszy raz budował.
Stodoła, największa z zabudowań gospodarczych, była już pochylona ze starości. Jej wrota skrzypiały przy każdym otwarciu, a dranice dachu miejscami przepuszczały deszcz. W czasie żniw zapełniała się zbożem, które układano w starannie ułożone sąsieki. Na klepisku stała drewniana młockarnia – duma Wincentego, kupiona dwa lata temu za pieniądze zarobione przy wyrębie lasu.
Pod ścianą stodoły stał wóz drabiniasty – do zwożenia siana, zimą zamieniano go na sanie. Obok leżały różne gospodarskie sprzęty: brony z drewnianą ramą i żelaznymi zębami, pług z odkładnicą, motyki, widły i grabie.
Mniejsza przybudówka służyła za oborę. Stały w niej dwie krowy – Łysa i Krasula oraz jałówka na przychówek. W przegrodzie chrząkała maciora z prosiętami, a pod ścianą w kojcu gnieździły się kury z kogutem. Na drążku pod powałą obory siadały na noc.
W ogródku przed chałupą Rozalia hodowała zioła lecznicze. Każde miało swoje przeznaczenie, a wiedza o ich użyciu przechodziła z matki na córkę: dziurawiec – na bóle krzyża i wątrobę, rumianek – na brzuch i do przemywania oczu, macierzanka – na kaszel i przeziębienie, mięta – na żołądek i na uspokojenie, bylica – na kobiece dolegliwości, krwawnik – na zatamowanie krwi, lipa – kwiat na poty przy gorączce, czarny bez – na przeziębienie, piołun – na robaki u dzieci i bydła, a babka lancetowata – na rany i stłuczenia.
W sieni zaraz przy wejściu stała beczka z kapustą, która żywiła rodzinę przez całą zimę. Obok niej przycupnęła mniejsza, z ogórkami kiszonymi. Na ścianie wisiały kosze plecione z wikliny i łyka – każdy do innego użytku: jeden na ziemniaki, drugi na jajka, trzeci na grzyby.
W kuchni każdy sprzęt miał swoje miejsce i przeznaczenie: maślnica do ubijania masła – drewniana, z klepek, z kółkiem do obracania, cedzaki do mleka – płócienne i lniane, przetaki do przesiewania mąki – z różnej gęstości siatką, kopystki do rozrabiania ciasta – wystrugane z jednego kawałka drewna, rynki gliniane do gotowania – różnej wielkości, brytfanna żeliwna do pieczenia mięsa – używana tylko na święta, drewniane łyżki – każdy domownik miał swoją, kubki glinianie i blaszane – do picia wody i mleka, a dzbanek do święconej wody – stał zawsze w kącie przy drzwiach.
Ściany izby zdobiły święte obrazy w drewnianych ramach malowanych na niebiesko. Między nimi wisiały palmy wielkanocne. Pod powałą biegł szlak malowany w kwiaty – róże i tulipany, które wykonał wędrowny malarz za nocleg i miskę strawy.
Skrzynia posagowa Rozalii była bogato zdobiona. Na wieku wymalowane były leluje i ptaki, a na frontowej ścianie data ślubu Pernalów i ich inicjały, oplecione wicią roślinną. W skrzyni spoczywały skarby: płachty lniane, tkane w kwiaty i paski, zapaski świąteczne z czerwonej wełny, haftowane w róże, chusty tybetowe – jedna czarna na co dzień, druga kremowa na większe święta, garnitury do chrztu wszystkich dzieci, kożuch Wincentego, różaniec z prawdziwych pereł – pamiątka po babce.
Na ścianach wisiały też kilimki tkane w geometryczne wzory – robota jeszcze matki Rozalii, która słynęła w okolicy z tkackich umiejętności. Pod obrazami rozpięte były ręczniki z koronką szydełkową, wykonaną przez Rozalię podczas długich zimowych wieczorów.
Nawet najprostsze sprzęty nosiły ślady artystycznego zmysłu ich twórców – krzesła miały wyrzynane oparcia, łyżnik był zdobiony nacięciami w kształcie serc i gwiazdek, a belki pułapu pokrywał delikatny szlak geometryczny, wycinany nożem przez Wincentego w rytmie trzaskającego ognia i świstu wiatru za oknem.
Lipcowy zmierzch zapadał powoli nad Jasionką. Słońce już zaszło za Cergową, zostawiając na niebie czerwoną łunę, która powoli przechodziła w granat. W izbie Pernalów paliła się lampa naftowa, rzucając migotliwe cienie na pobielone ściany. Mały Antoś spał w lipowej kołysce, a Hela z Marysią siedziały na przypiecku, łuskając groch do jutrzejszego obiadu.
Jagustynka, która od tygodnia doglądała położnicy, siedziała przy stole naprzeciwko Rozalii. Jej pomarszczona twarz w świetle lampy wydawała się jeszcze starsza. Poprawiła chustę na głowie i dolała do kubka ziółek z dzbanka.
– Trza wom powiedzieć, moje dziołchy – zaczęła, patrząc na dziewczynki – ze tyn wasz braciszek mo scęście. Nie ino ze się przy pełni urodził, ale jesce Cergowo tego dnia świeciła jak złoto. A to znacy, ze bedzie mo dar widzenio tego, co inne nie widzom.
Hela i Marysia przysunęły się bliżej, zapominając o grochu. Rozalia odruchowo spojrzała w stronę okna, za którym czernił się masyw góry.
– Za dawnych casów… – ciągnęła Jagustynka, ściszając głos – na Cergowy zbójnicy mieli swoje kryjówki. A ich herszt, Wasyl się nazywoł, trzymoł w jaskini złoto. Moc złota! W studni głębokiej jak piekelno otchłań. I pokąd był zbójnikiem uczciwym – bo i tacy bywali – co biednemu doł, z bogatego wzion, to mu się darzyło. Ale jak się ze złym związoł…
Tu Jagustynka urwała, bo za oknem zaskrzypiała gałąź starej gruszy. Marysia pisnęła cicho i przytuliła się do siostry.
– Z jakim złym? – szepnęła Hela. Jej oczy robiły się coraz większe.
– A z takim, co na Łysej Górze swojom siedzibę mo. – Jagustynka przeżegnała się. – Obiecoł mu tyn zły jesce więcej bogactwa, ino ze Wasyl musioł mu dusę zapisać. I od tego casu zbójnicy zaceni mordować kupców, nie darując nawet dzieciom.
W kołysce zakwilił Antoś. Rozalia wstała, żeby go pokołysać, ale Jagustynka machnęła ręką.
– Niech ino płace, to dobrze. Łzy dziecka odganiajom złe. A źle się skońcyło z Wasylem. Zakochiuł się w dziewcynie stąd, z Jasionki. Piękno była jak zorza poranna, włosy miała jak len jasne, a ocy jak ta woda ze źródełka pod Cergowom. Wasyl przysiągł jej miłość i ze zbójowania poniecho, ale słowa nie strzymoł.
Wiatr za oknem wzmógł się, szarpiąc gałęziami. Cień na ścianie zatańczył złowrogo.
– I co się stało? – zapytała Hela, zapominając o strachu.
– Dziewcyna go przeklena. A jak się zbójnicy dowiedzieli, ze ich zdradziła, zamknęli jom w tej złotej studni. I podobno do dziś tam siedzi, a jak noc jest cicho, a księżyc w pełni, słychać jej śpiew. Ino ze kto go usłysy, musi iść za nim w głąb góry…
– A złoto? – szepnęła Marysia.
– Jest tam nadal. – Jagustynka nachyliła się nad stołem. – Pilnujom go dusze zbójników. A każdej nocy świętojańskiej palą się nad nim światełka, co je widać z dołu. Ludzie godajom, ze to dusze pokutujące. Ale jo wiem swoje… – Tu znów się przeżegnała. – To Wasyl z kompanami liczom złoto, co im spokoju nie daje.
Nagle poryw wiatru otworzył okiennice. Lampa zamigotała i zgasła. Dziewczynki krzyknęły, a Rozalia szybko zapaliła gromnicę.
– O, widzita? – Jagustynka pokiwała głową. – Jak ino o nich godomy, zaroz się przypominajom. A jo wom powiem jesce jedno. – Tu ściszyła głos do szeptu. – Wasy bracisek sie wtedy urodził, jak te światełka na Cergowy tańcowały. I może… może jemu się ta tajemnica kiedyś objawi.
W tej chwili z góry dobiegło głuche dudnienie, jakby ktoś w jej wnętrzu uderzał w wielki bęben. Rozalia szybko zamknęła okiennice i zapaliła lampę. Jagustynka sypnęła szczyptę święconej soli na przypiecek.
– Ale wy się tam nie bójta – dodała łagodniej, widząc przestraszone twarze dziewczynek. – Złoto złotem, ale cłowiek ucciwy i bez niego się obyć potrafi. A Cergowa… ona chroni dobrych ludzi. Wy się módlta do świętej Anny, co tu w cerkwi nasej jest, ona was ustrzeże. Abo do Świętego Jana z Dukli – on chroni nasych.
Antoś w kołysce spał już spokojnie, a za oknem wiatr ucichł. Tylko gdzieś daleko, w ciemności, pohukiwała sowa. A może to nie była sowa? Hela i Marysia tej nocy długo nie mogły zasnąć. Nasłuchiwały odgłosów dobiegających z góry i wypatrywały w ciemnościach tajemniczych światełek.
Wincenty wrócił do chałupy późnym wieczorem. Jeszcze na podwórku zrzucił z ramienia ciężką torbę z narzędziami, a buty starannie wytarł o wiązkę słomy przy drzwiach. Długi dzień w lesie przy wyrębie znaczył jego twarz zmęczeniem, ale w oczach miał niepokój, który Rozalia zauważyła od razu.
– Byliście w Dukli? – zapytała, stawiając przed nim garnek z ziemniakami okraszonymi skwarkami.
– Był żem – odpowiedział cicho, a jego wzrok skierował się ku dzieciom. Hela i Marysia siedziały w kącie izby, układając jakieś szmatki dla lalek. – Pódźcie spać, dziołchy.
Gdy dziewczynki niechętnie wyszły do alkierza, a Antoś spał spokojnie w kołysce, Wincenty przysunął się bliżej żony.
– Niedobrze się dzieje – zaczął i zamieszał łyżką w misce. – Na rynku w Dukli wojsko stoi. Przyjechały wozy z Krosna, podobno więcej ich jedzie. Pod kościołem spotkałem Jędrka od Mrozów, tego co na poczcie robi. Godał, że listy przyszły z województwa, mobilizacja będzie.
Rozalia przyłożyła dłoń do ust.
– O Jezu… O Jezu mój kochany. Co my zrobimy?
– To nie wszystko. – Wincenty ściszył głos. – W żydowskim sklepie u Bergera słyszołem, jak kupcy ze Słowacji godali między sobą. U nich już Niemcy rządzą, a teraz na nas patrzą. Pod Duklą podobno jakichś szpiegów złapali w zeszłym tygodniu.
– A nasza Jasionka? Co z nami będzie? – Rozalia machinalnie pogłaskała kołyskę z Antosiem.
– Ksiądz proboszcz na plebanii zebranie zrobił. Był tam wójt i ci ważniejsi z gminy. Godali, że jak wojna przyjdzie, to przez przełęcz dukielską Niemcy pódą. Tu u nas, pod Cergową, pewnie będą chcieli przejść, bo droga dobra do Węgier. Ale Jasionka i Lubatowa ma być bezpieczna – godali.
Za oknem zaświeciły pierwsze gwiazdy. Z Cergowej dochodziło pohukiwanie sowy. Wincenty wstał i wyjrzał w ciemność.
– W Dukli już kopią schrony pod kościołem. Żydzi podobno wyjeżdżają – dziś widziałem, jak pakowali tobołki na furmanki. Stary Berger płakał, jak mi resztę wydawał za gwoździe. „Przyjdą tu, panie Wincenty!”, godał. „Przyjdą i wszystko zmienią!”
– A nasza władza? Wojsko? Przecie nos obronią? – Rozalia nerwowo skubała fartuch.
– Były ćwiczenia obrony przeciwlotniczej w Krośnie. W Dukli rozdają maski gazowe, ale mało ich jest. Strażacy uczą ludzi, jak gasić bomby zapalające. – Wincenty westchnął ciężko. – A dzisiaj widziałem, jak przez Duklę jechały wozy z Łemkami. Uciekają za przełęcz, na Słowację. Godają, że tam bezpieczniej.
Rozalia wstała i dołożyła drewna do pieca. Ogień trzasnął, rzucając czerwony blask na zatroskane twarze.
– A pamiętasz, Wicku, jak twój ojciec opowiadał o Moskalu w czternastym roku? Też tak przez przełęcz szli…
– To było co innego. – Wincenty pokręcił głową. – Teraz godają, że Niemiec ma takie maszyny do wojowania, jakich świat nie widział. Samoloty, czołgi. A u nos co? Konie i stare karabiny.
Z alkierza dobiegł szept dziewczynek – pewnie nie spały, podsłuchując rozmowę rodziców. Antoś poruszył się w kołysce, ale spał dalej.
– Jutro jadę do Krosna – powiedział Wincenty po chwili milczenia. – Kupię soli, nafty, zapałek. I mąki, jeśli jeszcze będzie. Może jakieś bandaże w aptece. A ty schowaj dokumenty i ten złoty krzyżyk po twojej matce. I świece trza kupić… No i gorzałkę na zapas.
– Myślisz, że to już? Że wojna będzie? – Rozalia przytuliła się do męża, czując jak drżą jej ręce.
– Ludzie godają, że Hitler już na nas patrzy. Że mu się nasza ziemia spodobała… – Wincenty objął żonę. – Ale ty się nie bój. Przeżyliśmy głód, przeżyjemy i to. Wojsko już okopy kopie pod Barwinkiem aż do Iwli samej, a nawet do Miejsca Piastowego. A nasi chłopi nie dadzą się tak łatwo. Jak trza będzie – to i z kosami pójdziemy, jak za dawnych czasów.
Siedzieli tak w ciszy, wsłuchując się w odgłosy nocy. Gdzieś daleko od strony Dukli dobiegło warczenie samochodu – rzadki dźwięk w tych stronach. A może to już wojskowe ciężarówki jechały w stronę granicy? Cergowa czerniła się za oknem jak wielki strażnik, pamiętający wszystkie wojny, które przewalały się przez te ziemie. Teraz też będzie patrzeć, jak historia zatacza kolejne koło.
Rozalia wyszła przed chałupę, gdy pierwsze brzaski rozjaśniały niebo. Rosa perliła się na źdźbłach trawy, a powietrze było rześkie i czyste jak źródlana woda. Przeżegnała się, jak co dzień, patrząc w stronę Cergowej, ale góry nie było widać. Spowita gęstą mgłą wyglądała jak uśpiony olbrzym pod białą pierzyną.
– Cergowa mo capkę! – szepnęła do siebie, przypominając słowa matki. Wiedziała, że to znak na deszcz, ale dziś mgła była jakaś inna. Gęstsza, bardziej mleczna, jakby ktoś rozciągnął między niebem a ziemią wielkie płótno, takie jak się kładło na łące do bielenia.
Z mgły wyłaniały się powoli najwyższe buki rosnące na zboczu. Ich korony zdawały się płynąć w białym morzu jak widmowe okręty. Rozalia dostrzegła, jak mgła porusza się, pełznie, faluje – niby dym z wielkiego kadzidła. Czasem rozwiewała się na moment, odsłaniając fragment lesistego zbocza, by zaraz przykryć je jeszcze szczelniej.
Kogut zapiał gdzieś we wsi, a echo jego głosu, stłumione przez mgłę, zabrzmiało głucho i nieswojo. Rozalii przypomniała się opowieść Jagustynki o zbójnikach i ich skarbach. W takiej mgle łatwo było wyobrazić sobie ich duchy, snujące się między bukami. Może to one wypuszczają te białe opary ze swojej złotej studni?
Gdzieś w oddali zadzwonił dzwon na Anioł Pański. Rozalia zaczęła szeptać modlitwę, ale urwała w pół słowa. Zdało jej się, że w mlecznej bieli dostrzega jakieś cienie. Przetarła oczy. „Pewnie to sarny schodzą na pole”, pomyślała, choć w sercu czuła, że to coś innego. Może wilki…
Mgła gęstniała i rzedła, jakby oddychała. W jej kłębach Rozalia widziała to, co przez lata nauczyła się dostrzegać – znajome kształty Cergowej: tu garb środkowego wierzchołka, tam strome zbocze, gdzie na wiosnę zbierało się zawilce, a dalej wyrwa po osuwisku, które pamiętała jeszcze z dzieciństwa. Góra była jak żywa istota – oddychała tą mgłą, przeciągała się w porannym słońcu, budziła powoli do nowego dnia.
Z chałupy dobiegł płacz Antosia. Ale zanim Rozalia weszła do środka, przez moment wydało jej się, że słyszy jeszcze coś innego – jakby odległą melodię, graną na fujarce. Stare kobiety we wsi mówiły, że to Złota Pani z Cergowej śpiewa swojemu dziecku. I choć Rozalia była kobietą rozsądną, tego poranka łatwo było uwierzyć w te opowieści.
Mgła powoli unosiła się ku górze jak dym z ofiarnego ogniska. Pierwsze promienie słońca przecięły białą zasłonę złotymi mieczami. Gdzieś wysoko, ponad mlecznym morzem, przeleciał ptak, rzucając na ziemię przelotny cień. Rozalia westchnęła. Nowy dzień budził się na dobre, a wraz z nim budziły się wszystkie sprawy, którymi przyjdzie się martwić. Ale ten moment między nocą a dniem, gdy Cergowa spowita była mgłą, pozostał w jej pamięci jak sen – trochę straszny, trochę piękny, pełen tajemnicy.
Wracając do izby, jeszcze raz spojrzała na górę. Mgła już się przerzedzała, odsłaniając znajome zbocza. Ale przez moment wydało jej się, że w białych oparach dostrzega sylwetki – może to były duchy zbójników, a może tylko cienie buków, kołyszących się na porannym wietrze. Przeżegnała się po raz drugi i weszła do chałupy, gdzie czekało na nią płaczące dziecko i wszystkie codzienne obowiązki.
***
Rozalia obudziła się kolejnego dnia niespokojna, gdy było jeszcze szaro. Pierwsze koguty właśnie zaczynały piać, nawołując się przez mgłę. Antoś spał spokojnie, więc przykryła go delikatnie własnoręcznie tkaną pierzynką i wyszła przed chałupę. Zimny, wilgotny powiew owionął jej bosą stopę, gdy przekroczyła próg.
Zatrzymała się na chwilę, jak co rano, żeby przeżegnać się w stronę Cergowej, ale góry nie było widać. Biała ściana mgły stała między chałupami, gęsta jak mleko w glinianej donicy. Babka Rozalii mawiała, że takie mleczne mgły to znak, że pod górą Złota Pani pierze swoje szaty. Rozalia mimowolnie przypomniała sobie jej słowa: – Jak mgła tako gęsto, co by jom można kroić jak chleb, to znacy, że coś się w świecie przewraco.
Z obejścia dobiegło porykiwanie krowy – Łysa dopominała się dojenia. Ale Rozalia stała jeszcze chwilę, wpatrując się w białą zasłonę. Powietrze pachniało wilgotną ziemią i ziołami – macierzanką i dziurawcem, które rosły przy płocie. Gdzieś w oddali słychać było dzwoneczek – pewnie owce Hrycia Woźniaka schodziły już na pastwisko pod lasem.
Mgła poruszała się jak żywa istota. To gęstniała, to rzedła, jakby oddychała. W jej kłębach pojawiały się i znikały kształty – może to były gałęzie buków, a może… Rozalia przypomniała sobie opowieść Jagustynki o zbójnikach, którzy w takie mgliste poranki wychodzą ze swojej złotej studni liczyć skarby. Przeżegnała się szybko.
Z zamyślenia wyrwał ją znajomy dźwięk – górą, ponad mgłą, przeleciała para jastrzębi. Ich krzyk był przytłumiony, jakby dochodził z innego świata.
– Boze, Boze! – szepnęła Rozalia, bo według starego przysłowia jastrzębie latające we mgle zwiastowały nieszczęście. A ta mgła już trzeci dzień wisiała nad Cergową.
Ruszyła do obory, a jej bose stopy zostawiały ślady w rosie. Trawa była zimna i śliska. Przy studni przystanęła, by nabrać wody. Żuraw zaskrzypiał głośno w porannej ciszy. Z mgły wynurzyła się sylwetka starej gruszy – drzewo wyglądało jak zgarbiona staruszka w białej chuście.
W oborze było ciepło od zwierzęcego oddechu. Łysa powitała ją znajomym mruczeniem. Rozalia przysiadła na niskim stołeczku i oparła czoło o ciepły bok krowy. Dźwięk strzykającego do szkopka mleka mieszał się z odległym szczekaniem psów we wsi.
– A cichojcie, psy przeklęte – mruknęła pod nosem.
Wiedziała, że psy szczekają na coś we mgle. Może na sarny schodzące z Cergowej na pola, a może… Znów przypomniała sobie słowa babki: „Jak psy szczekają we mgle, to znacy, że złe chodzi po świecie”.
Mleko w szkopku pieniło się ciepłe i tłuste. „Będzie dobra śmietana”, pomyślała Rozalia. „Może starczy masła na sprzedaż w Dukli, jeśli ceny nie spadną jeszcze bardziej. Wincenty mówił, że wojna wisi w powietrzu jak ta dzisiejsza mgła”.
Gdy wyszła z obory, pierwsze promienie słońca zaczęły przebijać się przez białą zasłonę. Mgła powoli unosiła się ku górze, odsłaniając kolejne fragmenty znajomego krajobrazu. Najpierw pokazały się płoty i drzewa przy drodze, potem dolna część lasu. Wreszcie, jak zjawa, wyłonił się majestatyczny masyw Cergowej. Gęsty las porośnięty na całym szczycie.
Z domów zaczął unosić się dym – gospodynie rozpalały w piecach. Zapach palonego drewna mieszał się z wonią wilgotnej ziemi i ziół. Na miedzy zakwitły czerwone maki – babka mówiła, że to krew zbójników zamieniona w kwiaty. Pod płotem żółciły się kwiaty dziewanny – ziele święte, odpędzające złe moce.
Antoś zapłakał w chałupie – czas było go karmić. Ale zanim Rozalia weszła do środka, zdążyła zauważyć coś dziwnego. Tam, gdzie mgła była najgęstsza, pod samym lasem, jakby przemknął jakiś cień. Zbyt duży na sarnę, zbyt mały na człowieka… Znów się przeżegnała. Teraz była już pewna, że wilki są głodne i trzeba uważać.
W izbie było już jasno. Przez małe okna wpadały pierwsze promienie słońca, rozświetlając snopy kurzu w powietrzu. Antoś leżał w kołysce, wymachując pulchnymi rączkami. Rozalia wzięła go na ręce i usiadła na ławie przy piecu. Za oknem mgła już prawie całkiem opadła, odsłaniając znajomy świat – ten codzienny, zwyczajny, bez tajemnic i duchów.
Ale wspomnienie porannej mgły i tego, co się w niej kryło, pozostało. Bo może babka miała rację? Może naprawdę coś się w świecie przewraca, jak ta mgła na Cergowej? Rozalia przytuliła mocniej dziecko i zaczęła szeptać pacierz. Na wszelki wypadek.