Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Antyspołeczny - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
30 czerwca 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
19,99

Antyspołeczny - ebook

„Jestem pracownikiem do spraw zachowań antyspołecznych. Jeśli się ze mną spotykasz, to znaczy, że coś w twoim życiu poszło nie tak”.

Przez dziesięć lat Nick Pettigrew był „antyspołecznym” (ASBO, anti-social behaviour officer). Funkcja ta – w Wielkiej Brytanii na porządku dziennym – nie ma w Polsce swojego odpowiednika.

Zadaniem antyspołecznego jest troska o to, by lokalna społeczność żyła w harmonii i zadowoleniu. Innymi słowy: żeby ludzie przynajmniej nie skakali sobie do gardeł. To trudny kawałek chleba. Wystarczająco trudny, gdy w twoim rewirze nic szczególnego się nie dzieje. Kiedy jednak stają ci na drodze obsesyjni zbieracze, marzące o sławie niedoszłe dżokejki, wyluzowani właściciele melin narkotykowych i skłonni do pieniactwa handlarze bronią, może rozpętać się istny chaos.

Antyspołeczny to nie tylko błyskotliwa diagnoza współczesnego społeczeństwa. To przede wszystkim niesamowicie zabawna i chwytająca za serce opowieść o pracy z ludźmi, o których większość wolałaby zapomnieć, i o rozwiązywaniu problemów, z którymi mało kto chciałby się mierzyć. Ta książka sprawi, że będziesz się śmiać, płakać i kipieć ze złości… i to czasami naraz, czytając jedno zdanie.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66873-20-9
Rozmiar pliku: 2,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

OD AUTORA

Pisałem tę książkę, gdy słowo „korona” kojarzyło się raczej z marką piwa niż z wirusem, który dotrze do każdego zakątka naszej planety. Nawet teraz, kiedy kreślę te zdania, wciąż nie wiemy, w jaki sposób koronawirus na dłuższą metę zmieni nasz świat.

Optymistyczna część mnie (która wbrew wszystkiemu, co obecnie się dzieje, nie chce zamilknąć) uważa, że będą to zmiany na lepsze. Może zaczniemy trochę bardziej doceniać opiekę społeczną albo przywrócimy należną pozycję systemowi ochrony zdrowia. Mam nadzieję, że przestaniemy postrzegać nisko opłacane zawody jako mało wartościowe i uświadomimy sobie, że istnieje coś takiego jak społeczeństwo. A nawet jeśli skończy się tylko na tym, że ludzie będą myć ręce po skorzystaniu z toalety, to też już coś.

Niezależnie od tego, w jaki sposób wirus zmieni świat, kwintesencja ludzkiej natury pozostanie taka sama i z pewnością zachowanie niektórych z nas będzie obciążeniem dla innych, a skoro tak, to potrzebne będą osoby wykonujące taką pracę jak ja. W niebie się nie przydamy, w piekle na naszą interwencję jest za późno, ale pomiędzy nimi wciąż musimy robić swoje.

_Wszystko, co przeczytacie w tej książce, jest prawdą. Albo przydarzyło się mnie, albo usłyszałem o tym od kogoś, z kim współpracuję. Moja praca nie wymaga upiększeń. Gdybym zaczął koloryzować, byłoby to jak popijanie ketaminy red bullem albo rysowanie na błyskawicy sportowych pasów, jakimi niekiedy oznacza się samochody wyścigowe. Sami rozumiecie, że to bez sensu. Pewne dane, imiona i nazwiska zostały zmienione, by zapobiec identyfikacji niewinnych i winnych, jak również tych, którzy zarzekają się, że nie zawinili, choć z całą pewnością jest inaczej._PROLOG

Jestem pracownikiem do spraw zachowań antyspołecznych*. Jeśli się ze mną spotykasz, to znaczy, że coś w twoim życiu poszło nie tak. Dzień w dzień ludzie przychodzą do mnie z takimi sprawami:

„Nie chcę dłużej słuchać słowa »cipa« wykrzykiwanego raz za razem o trzeciej nad ranem noc w noc. Chyba nie żądam zbyt wiele?”.

Być może osoba mieszkająca nad tobą zatruwa ci życie swoim umiłowaniem kokainy, towarzystwa nieznajomych i bliżej nieokreślonego typu muzyki tanecznej. Mawiają, że narkotyki pomogły stworzyć niektóre z najwspanialszych muzycznych dzieł, jakie kiedykolwiek powstały, ale muszę dodać, że ich nadużywanie owocuje najgorszym gustem muzycznym, jaki można sobie wyobrazić. Nie zdarzyło mi się jeszcze dostać zgłoszenia, że ktoś o nieludzkiej porze słucha na cały regulator Nicka Drake’a.

Nie każdy ze stoickim spokojem przyjmuje okrzyki: „Bachory do piachu!”, dobiegające zza drzwi sąsiada, który (w odróżnieniu od rodziny z czwórką dzieci piętro niżej) mieszka sam. Albo może ktoś czuje się z lekka urażony, gdy nazywają go „pakistańską pizdą”. Moje obserwacje wskazują, że po pewnym czasie takie epitety odrobinę dają się we znaki.

„Nie możecie mnie eksmitować, mam astmę!”

Z drugiej strony przyczyną, dla której twoje życie przypomina bicie pracownika socjalnego po głowie scenariuszem serialu _EastEnders_, możesz być… ty sam. W dzisiejszych czasach odpowiedzialność nie cieszy się szczególną estymą. „Bądź odpowiedzialny” brzmi mniej więcej jak: „Do licha ciężkiego, weźże podnieś tę dupę z kanapy i idź do fryzjera!”. Czasem jednak trzeba unieść ręce i powiedzieć: „Dobra, przegiąłem”. Na przykład kiedyś policja zatrzymała jednego z naszych najbardziej kłopotliwych mieszkańców, który gonił sąsiada po ulicy, wymachując wokół głowy całym układem wydechowym samochodu niczym jakiś steampunkowy Darth Vader. „Taaa, wyobrażam sobie, jak to mogło wyglądać” – powiedział na widok mundurowych.

Jeśli sąsiedzi zgłaszają, że zalewasz im mieszkanie, a hydraulicy po włamaniu się do twojego lokum znajdują tam w pełni funkcjonalną hydroponiczną uprawę konopi i ani śladu człowieka, trudno zrzucać winę na przesadne zamiłowanie do przedsiębiorczości. Jeśli pobijesz niepełnosprawną osobę do tego stopnia, że straci wzrok w jednym oku, i powiesz, że to była zwykła sprzeczka, która wymknęła się spod kontroli, raczej nie zaskarbisz sobie sympatii. I lepiej, żebyś nie sikał z balkonu na podwórze i nie wmawiał mi, że to deszcz.

„Próbowaliśmy naprawdę wszystkiego, żeby tę osobę wykurzyć. Może pan ma jakiś pomysł?”

Albo może jesteś pracownikiem socjalnym, psychiatrą, strażakiem, hyclem czy nawet duchownym i trafiłeś na sąsiada, który stanowi prawdziwe utrapienie dla wszystkich wokół. Może nie umiesz sobie z nim poradzić, a może nie chcesz robić tego sam – kogo więc wzywasz? Biorąc pod uwagę fakt, że Pogromcy Duchów nie istnieją, pozostaję ja albo ktoś podobny.

Zachowania antyspołeczne są jak pornografia: trudno je zdefiniować, ale łatwo rozpoznać. Parlament próbował je uściślić za pomocą kilku aktów prawnych, czasem bardziej, czasem mniej trafnie.

Jak więc definiujemy zachowania antyspołeczne? Najnowsze ujęcie mówi o:

a) zachowaniach, których skutkiem było lub mogło być nękanie, zaniepokojenie lub zestresowanie drugiej osoby

b) zachowaniach potencjalnie wywołujących dyskomfort lub irytację jakiejkolwiek osoby w miejscu jej zamieszkania

c) zachowaniach wywołujących dyskomfort lub irytację kogokolwiek mieszkającego na danym obszarze.

Może się w tym zawierać wszystko: począwszy od przechowywania własnego moczu w kartonach po mleku po wysmarowanie fekaliami skrzynki na listy gejowskiej pary, bo komuś się nie podoba, że ma sąsiadów gejów.

Podwaliny pod to, co większość ludzi rozumie dziś jako zachowania antyspołeczne (ASB), położyła Crime and Disorder Act __ (Ustawa o przestępstwach i zakłóceniach porządku) z roku 1998. Była to próba umieszczenia wszystkich rodzajów zachowań, które dają w kość, lecz nie spełniają definicji przestępstwa, w jednym akcie prawnym. Dzięki tej ustawie powstały Anti-Social Behaviour Orders (Postanowienia dotyczące zachowań antyspołecznych) – bardzo medialne rozwiązanie prawne, które już nie istnieje, lecz ku irytacji każdego pracownika do spraw ASB w tym kraju ludzie wciąż się do niego odwołują. To trochę tak, jakbyśmy na serio dyskutowali o zagrożeniach ze strony sterowców albo upierali się, że w lokalnym sklepie Our Price wciąż można kupić płyty odtwarzające muzykę z prędkością siedemdziesięciu ośmiu obrotów na minutę.

Prawdę mówiąc, ustawa z roku 1998 była potwornie chaotyczna. Wprowadziła taki bałagan, że mające wdrażać jej postanowienia sądy magistrackie często nie wiedziały, co robić, i dała zbyt wielu organom zbyt wiele nieokreślonej władzy, podczas gdy w rzeczywistości potrzebna była tylko jedna wielka legislacyjna rózga z napisem „DOŚĆ!”.

Ale gdyby nie ta ustawa, nie robiłbym tego, co robię. Precyzowała ona bowiem, że każdy samorząd lokalny lub właściciel mieszkań socjalnych (organizacja charytatywna wynajmująca potrzebującym tanie mieszkania) musi mieć procedury postępowania w przypadku zachowań antyspołecznych (lokalne władze uwielbiają tworzyć procedury, bo to znacznie łatwiejsze niż robienie czegoś konkretnego). Tworzono zatem procedury udekorowane schematami blokowymi, deklaracjami misji i kluczowymi wskaźnikami efektywności, które w gruncie rzeczy sprowadzały się do zdania: „Pozostawiamy to w gestii ASBO”. Tym sposobem na przełomie tysiącleci, znudzony odbieraniem telefonów w administracji mieszkań socjalnych (odpowiadanie setki razy dziennie na pytania mieszkańców, jakie mają saldo na rachunku czynszowym, zamawianie fachowców do zatkanej ubikacji czy cieknącego dachu może się z czasem znudzić) postanowiłem zostać pracownikiem do spraw zachowań antyspołecznych.

Wytrwałem w tej pracy, przeżywając sukcesy i porażki, inwazję żab, rozpacz, wściekłość i zazdrość (oczywiście mam na myśli zazdrość moich przyjaciół, którzy skończyli studia w tym samym czasie co ja, a teraz wykonują zawody trudne do zdefiniowania w mediach i rzadko wiążące się z tym, że jakiś ćpun rzyga im na buty. Nie licząc, rzecz jasna, tych, którzy zostali dziennikarzami muzycznymi).

Ta książka opowiada o jednym roku mojej pracy: pracy, której poświęciłem kilkanaście lat życia i dzięki której granice mojej cierpliwości, współczucia oraz wytrzymałości psychicznej znacznie się przesunęły. Mam nadzieję, że po lekturze wyrobicie sobie pewne pojęcie o tym, jak działa maszyneria pilnująca porządku społecznego: tu coś odłupiemy, tam coś załatamy i będziemy trzymać kciuki, żeby nie wybuchło nam w twarz.

Jak chyba wszyscy mieszkańcy starożytnej Grecji, urodzony w 495 roku p.n.e. Zenon z Elei był filozofem. Stworzył serię paradoksów przypominających pytania, które na ogół spodziewasz się usłyszeć o drugiej w nocy od kogoś, kto przez cały wieczór palił zioło. W jednym z nich mowa o tym, że strzała wypuszczona w stronę celu przemierza połowę odległości do niego. Potem połowę pozostałej odległości. Potem połowę pozostałej i tak dalej. Według tej teorii strzała nigdy nie osiągnie celu. Dzisiaj żyjemy w podobnym paradoksie – paradoksie zaciskania pasa. Jeśli zmniejszysz finansowanie o połowę i robota wciąż się kręci, z pewnością możesz je zmniejszyć jeszcze o połowę, a potem o kolejną? Ludzie jednak nie mogą się rozdwoić, a kiedy nie masz do dyspozycji nikogo, kto mógłby wykonać potrzebną pracę – zatroszczyć się o starszych, uzależnionych czy chorych psychicznie – zadanie to spada na całą społeczność. A nie każdy ma warunki, by temu podołać.

Niniejsza książka przedstawia wyłącznie perspektywę jednej osoby. Nie napiszę, że mam na wszystko receptę, bo nie jestem felietonistą z gazety. Nie zamierzam udawać, że nie patrzę przez pryzmat własnego pochodzenia i poglądów społeczno-politycznych. Mogę natomiast zapewnić, że wszystkie moje opinie wykuły się w trakcie piętnastoletniej pracy z najwrażliwszymi warstwami społeczeństwa. Chciałbym mieć nadzieję, że daje mi to nieco większy wgląd w sytuację, niż mogłaby dać prywatna edukacja, studia na Oksfordzie lub Cambridge i błyskawiczna kariera w parlamencie. Mogę się z wami założyć o każde pieniądze, że nigdy nie zobaczycie mnie w programie _Question Time_, jak żądam przywrócenia kary śmierci za śmiecenie.

Na kartach tej książki relacjonuję rok, w ciągu którego przyglądałem się swojej pracy wnikliwiej niż kiedykolwiek przedtem i myślałem o wpływie, jaki ona na mnie wywiera. Czy jestem z natury człowiekiem posępnym i cynicznym, o poczuciu humoru gorzkim jak tania kawa, czy stałem się taki przez to, czym się zajmuję? Czy naprawdę pomagam ludziom, czy też robię tylko tyle, żeby nie podpaść przełożonym? Czy chcę pewnego dnia nagle się zorientować, że osiągnąłem wiek średni i wciąż tkwię w robocie, która każdego dnia wykańcza mnie psychicznie? Czy naprawdę chcę być zmuszony do zaczynania wszystkiego od nowa, kiedy każdego ranka będą mnie bolały stawy, a do czytania będę musiał używać okularów?

Jeśli nawet pod koniec książki nie odpowiem sobie na żadne z powyższych pytań, odpowiem przynajmniej na jedno: „Czy ja naprawdę chcę to dalej robić?”.

* W dalszej części książki używamy czasem skrótu ASBO (od _anti-social behaviour officer_). ASB to zachowania antyspołeczne (_anti-social behaviour_). Słowniczek skrótów zamieszczamy na końcu książki (przyp. tłum.).STYCZEŃ

Hasło: Stres101

Lek: sertralina 50 mg

2 stycznia

„Ona znowu tu jest! Oblewa nasz dom wodą i gapi nam się w okna. Błagam, niech pan coś zrobi!”

Jak zwykle po przerwie świątecznej, gdy wracam do biura, zastaję górę wiadomości od ludzi, którzy do nikogo innego nie mogą się zwrócić z problemami dotyczącymi kłopotliwych sąsiadów: imprez, awantur, odkurzania w środku nocy czy hałaśliwego seksu. Dzień jak co dzień.

Ten przypadek jednak się wyróżnia, bo teoretycznie mógłby być rozwiązany. Carla powinna teraz umierać w szpitalu, a Rachel czuć z tego powodu ulgę.

Rodzina Rachel to typowa „komórka społeczna” z dużego miasta: kobieta, mężczyzna i dwoje dzieci. Mąż Rachel jest słaby z angielskiego, za to oboje są silni w swojej chrześcijańskiej wierze. Wiodą spokojne życie w domu, który jest dla nich zdecydowanie za mały. Należą do ludzi, którzy zwracają się do administracji jedynie wtedy, gdy zostaną doprowadzeni do ostateczności.

W zeszłym roku Rachel skontaktowała się ze mną w sprawie sąsiadki, która coraz bardziej dawała się we znaki jej domownikom. Carla obrzucała ich wyzwiskami, wciskała do skrzynki listy z pogróżkami, opowiadała innym sąsiadom obrzydliwe kłamstwa, dobijała się do drzwi i okien domu Rachel. Dzieci coraz bardziej się jej bały. Jedno z nich zaczęło się moczyć w nocy, drugie nie chciało chodzić do szkoły w obawie przed spotkaniem „złej pani”.

Carla rzeczywiście była „złą panią”, ale w świecie zachowań antyspołecznych istnieją różne odcienie zła. Z całą pewnością złe było zachowanie Carli. Z całą pewnością trzeba było temu złu zaradzić, a potem wyciągnąć konsekwencje. Ale to nie wszystko.

Przypadek Carli przypomina grę w jengę, tyle że funkcję klocków pełnią skomplikowane czynniki medyczne i psychiatryczne. Gdy mamy do czynienia z tak złożoną sprawą, odruchowo pragniemy umyć od niej ręce. Niestety ja nie mam tej możliwości, bo zajmowanie się podobnymi przypadkami należy do moich zadań i gdybym próbował się wymigać, z pewnością znalazłbym się w ogniu pytań. Ciekawe, na którym etapie tej historii poddasz się ty, drogi czytelniku…

Urodzona w Ameryce Południowej Carla niezbyt dobrze radzi sobie z angielskim: zna tylko podstawy i woli, żeby ktoś pisał jej wiadomości na kartce, zamiast mówić. Gdybyś zobaczył ją na ulicy, obawiałbyś się nie jej, tylko tego, że może ją zdmuchnąć najlżejszy wiaterek. Jest drobniutka i przez cały czas wygląda, jakby lada chwila miała się przewrócić. Sprawiała wrażenie kogoś, kto próbuje zajmować jak najmniej miejsca.

Wciąż to czytasz?

Ma problemy z poruszaniem się i częściowo sparaliżowaną jedną stronę ciała, więc chodzi o lasce (tej samej, której kilkakrotnie użyła do walenia w drzwi sąsiadów). Wszystko to razem wzięte przyczyniło się do depresji.

Mam pisać dalej?

Zdiagnozowaną u Carli depresję tłumaczy również fakt, że z powodu niewydolności społecznej odebrano jej dziecko zaraz po urodzeniu, a następnie oddano je do adopcji. Osoby, które odwiedzały ją w domu, mówiły, że w pokoju gościnnym ma zaścielone dziecięce łóżeczko, oczekujące na chwilę, gdy Carla odzyska pieczę nad swoim maluchem, którego w rzeczywistości nigdy już nie miała zobaczyć.

Wiem, wiem.

Prawdopodobnie stąd wzięła się jej niechęć do wszystkich osób reprezentujących władzę – pracowników socjalnych, lekarza rodzinnego, każdego, kto próbował jej pomóc. „Pomoc” stała się dla niej synonimem odebrania dziecka.

A na domiar złego w głowie Carli, niczym zaciśnięta plutonowa pięść, rozrastał się nieuleczalny guz napierający na części mózgu odpowiedzialne za radzenie sobie z gniewem, kontrolę impulsów, wzrok, słuch i zdolności ruchowe, czego skutkiem była postępująca dezorientacja. Gdy krótko po wykryciu guza Carla zaszła w ciążę, polecono jej dokonać aborcji, ponieważ guz w głowie karmił się tymi samymi hormonami, których płód potrzebował do rozwoju. Zmierzała ku śmierci, tracąc po drodze kontrolę nad swoim życiem.

Zmuszona do wyboru między urodzeniem dziecka a leczeniem, wybrała to pierwsze. Wskutek tej dramatycznej decyzji stała się kobietą niepełnosprawną ruchowo, zagubioną, głuchą, wściekłą, przepełnioną bólem (wspominałem już o chronicznym bólu?), a ostatecznie i tak bezdzietną.

Taką właśnie osobę byłem zmuszony zatrzymać za złamanie postanowienia sądowego i skierować z powrotem przed oblicze sądu. Istniało poważne ryzyko, że guz uciskający jej mózg może ją skłonić do zrobienia czegoś, czego skutki będą nieodwracalne. Sąsiadka nie miała już siły. Poddały się również – wskutek tradycyjnego połączenia biurokracji, niewykorzystanych okazji, apatii i wiecznego niedofinansowania – lokalne instytucje pomocowe.

W końcu nie pozostało nic innego, jak zająć się sprawą, która spędzała mi sen z powiek – czyli wnieść pozew do sądu magistrackiego, nawet jeśli oznaczało to, że będę musiał zwiększyć sobie wieczorną dawkę piwa na uspokojenie.

Gdy po raz piąty w ciągu trzech tygodni Carlę zatrzymano za złamanie postanowienia sądu, policjant, który miał ją umieścić w areszcie, powiedział: „Nie wrobicie mnie w to”. Takie zachowanie zwykle jest po trosze skutkiem troski o aresztowaną osobę, a po trosze chęcią zredukowania liczby raportów, które musisz napisać, gdy ktoś wyzionie ducha w twojej celi.

W sprawie zdrowia psychicznego Carli miałem swoje zdanie, ale oczywiście nie posiadało ono wartości medycznej ani prawnej. Mogłem jedynie poprosić, żeby zdiagnozował ją ktoś wykwalifikowany. Jeśli cię aresztują, a policja uważa, że potrzebujesz pilnej pomocy lekarskiej lub psychiatrycznej, zawożą cię w „bezpieczne miejsce”, w którym możesz ją otrzymać. W przypadku Carli tym miejscem był pobliski oddział psychiatryczny*. Nie rokowała dobrze i prognozowano, że prosto stamtąd trafi do hospicjum. Była kobietą po czterdziestce ważącą jakieś czterdzieści pięć kilo, tragicznie nieszczęśliwą i śmiertelnie chorą.

A jednak wróciła do domu i teraz wrzeszczała na upiory w swojej głowie, próbując je wyegzorcyzmować i urządzając sąsiadce piekło na ziemi. Sterana życiem, umierająca, rozbita umysłowo kobieta kontra przerażona i wykończona rodzina, niewydolny system wsparcia i prawo pozbawione procedur pozwalających na rozwiązywanie takich spraw.

A w środku tego wszystkiego ja – i wszystkie oczy wpatrzone we mnie w poszukiwaniu wyjścia, którego nie ma. 2 stycznia, godzina dziewiąta piętnaście. Szczęśliwego Nowego Roku!

4 stycznia

Od miesięcy w naszej ekipie są dwa wakaty. W końcu dostaję wiadomość, że w poniedziałek dołączy do nas nowy człowiek, Simon. Nasz zespół stanowi część większej organizacji, która – podobnie jak inne lokalne samorządy oraz Arms’ Length Management Organizations czy Registered Social Landlords – wynajmuje potrzebującym tanie lokale. Jako „antyspołeczni” mamy pod swoim nadzorem wiele takich lokali – każdy z nas opiekuje się około 3 tysiącami – brak dwóch pracowników daje się nam więc we znaki i staramy się jak najszybciej ich kimś zastąpić.

Niestety praktycznie każdy, kto potrafi wykonywać tę pracę, wykonuje ją już gdzie indziej. To, co robimy, wymaga tak specyficznych umiejętności, że znalezienie kogoś o podobnym doświadczeniu i przeszkolenie go jest zadaniem wyjątkowo niewdzięcznym i na ogół się nie udaje.

Pytam szefa o tego Simona.

– Wcześniej tego nie robił, ale jest dobry w spisywaniu zeznań, więc powinien się szybko wdrożyć.

Witaj na pokładzie, Simonie.

7 stycznia

Ludzie żywią uzasadnione obawy o to, że ich dane mogą zostać wykorzystane w niecnych celach, zwłaszcza gdy chodzi o dane wrażliwe. Jeśli jednak obawiają się przekazywania danych przez policję innym organizacjom, to bezpodstawnie, bo ta jest wyjątkowo powściągliwa. To z przyzwyczajenia. Choć współpraca między policją a właścicielami nieruchomości trwa ponad piętnaście lat, policjanci wciąż traktują każdego, kto nie nosi pałki, jako potencjalnie podejrzanego. Do pewnego stopnia to zrozumiałe. Niektóre informacje, którymi się z nami dzielą, rzeczywiście mogłyby być bardzo przydatne dla niewłaściwych osób.

Na przykład z kilkutygodniowym wyprzedzeniem wiedziałem, że policja szykuje nalot na pewien lokal w poszukiwaniu narkotyków i broni. Szybki telefon do odpowiednich ludzi i poradzenie im, żeby wyczyścili strych przed piątą rano w następny piątek, uratowałyby ich towar wart tysiące funtów oraz pomógł ich zaufanym pracownikom dalej wykonywać robotę, zamiast użerać się z sądem.

Skłamałbym, gdybym napisał, że czasem mnie to nie kusi. Kto nie chciałby dzięki jednemu trzydziestosekundowemu telefonowi wykupić dwutygodniowych wakacji w miejscu bez betonu i ćpunów? Za cynk dilerzy hojnie sypnęliby groszem. Nie robię tego jednak – z wielu powodów, ale przede wszystkim dlatego, że to niemoralne oraz że mógłbym zostać namierzony. Pomijam fakt, że każdy szanujący się diler wydobyłby te informacje z pulchnego cywila w średnim wieku za friko metodą siłową.

Otrzymane od policji dane mógłbym też wykorzystać na wiele innych sposobów. Na przykład podać jakiemuś w gorącej wodzie kąpanemu lokalsowi adres mieszkającej w sąsiedztwie osoby skazanej w przeszłości za przestępstwa na tle seksualnym. Albo poinformować przemocowego partnera, gdzie obecnie mieszka jego przerażona eks z dziećmi. Na pewno jest na osiedlu ktoś, kto chętnie by się dowiedział, którzy z sąsiadów mają za sobą próby samobójcze, biją dzieci albo biorą metadon. Kombinacja dostępu do plotkarskich informacji i chęci podzielenia się nimi z typami spod ciemnej gwiazdy sprawia, że nie jesteś właściwą osobą do wykonywania naszej roboty.

Mieszkańcy zawsze się boją, że ktoś mógłby się dowiedzieć o ich rozmowach ze mną. W miarę upływu lat wypracowałem sobie takie zapewnienie, które chyba działa: „Jeśli powiesz mi coś w zaufaniu, a ja to zaufanie zawiodę, zwolnią mnie. I słusznie. Więc tego nie zrobię, bo z czego bym wtedy spłacał kredyt?”. Nasi najemcy nie mają powodu, żeby mi ufać, i nie winię ich za to, ale jeśli powiesz komuś, że za niewłaściwe wykonywanie swojej pracy zostaniesz zwolniony, zwykle wierzy.

W zeszłym roku mieliśmy pewien przypadek, który doskonale ilustruje trudności z wydobywaniem informacji. Chodzi o akcję pod nazwą Operacja Polska, przeprowadzoną przez policję przeciwko okolicznym dilerom. Na osiedlach, nad którymi sprawuję pieczę, nie ma problemu z narkotykami… tak jak w Atlantyku nie ma problemu z wodą. Są wszędzie. Ludzie, którzy biorą, ludzie, którzy muszą przestępować nad ich bezwładnymi ciałami w drodze do pracy, związana z narkotykami drobna przestępczość, policjanci tracący cenny czas na zajmowanie się nią, rzygi i siki, które trzeba sprzątnąć, dilerzy w wynajętych autach zaparkowanych w ciemnych zaułkach. Wyobrażanie sobie mojej pracy w miejscu, z którego zniknęły narkotyki, jest jak wyobrażanie sobie, że ze świata zniknął kolor czerwony.

Wymyślono więc Operację Polska, by pogrozić palcem szalejącej między wieżowcami kokainowo-heroinowej zawiei. Szczegóły operacji mogą pomóc w rozwianiu pewnych mitów na temat „problemu narkotykowego” – czegoś, co może być wam obce, jeśli mieszkacie w przyjemniejszym miejscu.

Operacja Polska ujawniła następującą strukturę: system jest zarządzany z samochodów dostarczających towar użytkownikom. Każdy samochód wspierają dwie osoby na rowerach, znajdujące się na samym dnie łańcucha pokarmowego i przeważnie najmłodsze. Zaczyna się zwykle we wczesnym wieku nastoletnim, kiedy masz dużo energii, żeby kursować na rowerze, a nie masz jeszcze kartoteki w policji, więc jeśli cię złapią, nie pójdziesz siedzieć. Zresztą złapanie nie stanowi problemu, bo rowerzyści nigdy nie wożą ze sobą pieniędzy ani towaru. Ich rolą jest spędzanie kupców – niczym nerwowych, katatonicznych owiec – w umówione miejsca. Mogą zarobić pięćdziesiąt funtów dziennie, co dla trzynastolatka jest całkiem zacną sumą.

W dwóch autach (prawie zawsze wynajętych, co nie pozwala policji zidentyfikować kierowców na podstawie tablic rejestracyjnych, za to daje kierowcy okazję do pokazania się w nowym audi zamiast w odrapanej corsie matki) krąży sześciu dilerów ulicznych. W ciągu ośmiogodzinnej zmiany zarobią sto pięćdziesiąt funtów. Kierowca prowadzi, pasażer na przednim siedzeniu wydaje towar, a uzbrojony typ z tyłu pilnuje forsy.

Ta ośmioosobowa ekipa (złożona wyłącznie z mężczyzn – w handlu narkotykami wciąż nie uświadczysz równości) posługuje się jednym numerem telefonu komórkowego. Operatorzy telefoniczni w swojej mądrości założyli na naszych osiedlach „terminale” – smukłe monolity z ekranami LCD pokazującymi w kółko filmik z wesołymi, atrakcyjnymi ludźmi robiącymi wesołe, atrakcyjne rzeczy – oferujące darmowe wi-fi, pozwalające naładować komórkę, wyszukiwać lokalne firmy i co najważniejsze, wykonywać darmowe trzydziestosekundowe połączenia telefoniczne. Terminale te szybko stały się obiektami kultu okolicznych ćpunów, którzy stłoczeni w sześć lub więcej osób wokół rozmówcy trzymającego zapisany na kartce numer telefonu czekają na informację, dokąd mają się udać.

Gdy już miejsce zostanie ujawnione, rowerzyści naganiają zbłąkanych i pilnują, żeby nikt się nie zniecierpliwił i nie poszedł szukać towaru gdzie indziej. Kojarzysz to uczucie, kiedy w piątkowy wieczór czekasz przy barze na swojego pierwszego drinka? Pomnóż to przez 4741 i dodaj wrzody na nogach.

W końcu przyjeżdża samochód (w autach siedzą zwykle ci nieco starsi i bardziej zaufani dilerzy, liczący od osiemnastu do dwudziestu paru lat). Chłopcy pospiesznie wydają towar, parkując bezczelnie na środku drogi. Po co się kryć? Kto ich powstrzyma, skoro robią to wszędzie?

Podczas jednego przystanku odbywa się do tuzina transakcji, zwykle na zasadzie „jeden plus jeden” (porcja cracku, porcja heroiny, bo kto nie lubi popić piwa czymś mocniejszym?) za dwadzieścia funtów. Narkotyki zapakowane są w plastikowe owijki oznaczone kolorami: czerwono-biała oznacza heroinę, a niebiesko-biała – crack. Maleńkie pakunki przechodzą z ust dilera do ust ćpuna: nawet gdyby ze schowka na rękawiczki wyskoczył nagle jakiś policyjny ninja, dowód przestępstwa zostałby połknięty, nim gliniarz zdążyłby go przechwycić. Ćpun nawet nie odczuje skutków takiej „bezpośredniej wymiany”, a diler dopiero później będzie się martwił, że połknął towar.

W ciągu niecałych dwóch minut można dokonać kilkunastu transakcji. Potem auto przemieszcza się w inne miejsce i dokonuje kolejnych. Średnio licząc, odbywają się one co pięć do dziesięciu minut przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Specjalista z branży usługowej potwierdziłby, że handlarze robią wszystko, jak trzeba: sprzedają klientowi to, czego chce, sami mu to przywożą i są dostępni o każdej porze. Porady „Pokrój klienta na plasterki za to, że zmarnował twój czas, nie mając dość forsy” stosować jednak nie polecam.

Pamiętacie, że cały ten handel odbywa się poprzez jeden numer telefonu? Na wszystkich osiedlach, na których działali dilerzy, policjanci w ramach Operacji Polska znaleźli dowody na istnienie ośmiu takich numerów, nadzorowanych przez dwóch dilerów mających bazę w pobliskim mieszkaniu. Tych dwóch zaopatrywał z kolei hurtowo diler średniego szczebla. Gdy w końcu go ujęto, w jego domu znaleziono dziewięćdziesiąt pięć kilo czystej kokainy. Jeśli ktoś ma problem z wyobrażeniem sobie takiej wagi, może to przeliczyć na dziewięćdziesiąt pięć opakowań mąki albo na jednego dorosłego guźca. W latach osiemdziesiątych Hollywood mogłoby dzięki temu funkcjonować przez jakieś sześć minut.

Dzięki Operacji Polska przez cztery miesiące monitorowano wszystkie połączenia wykonywane na te numery. Każdy z telefonów codziennie odbierał średnio 200 połączeń od klientów. Dilerzy zarabiali na tym biznesie ponad 2 miliony funtów rocznie (minus to, co wydali na pensje podwykonawców, towar, prawników, wynajem aut, kije baseballowe itd.). Jeśli sądzicie, że to duża suma, przypomnę, że mowa o jednym telefonie. Osiem telefonów dawało roczny przychód w wysokości 16 milionów funtów brutto dla dwóch ludzi znajdujących się zaledwie na drugim szczeblu dilerskiej drabinki.

Dziwne, że ktoś w ogóle pyta: „Dlaczego ludzie zostają dilerami?”, zamiast: „Dlaczego ktoś nie miałby zostać dilerem?”.

Wracając do Operacji Polska: opracowano plan, podstawieni gliniarze w cywilu kupili próbki, zrobiono naloty na mieszkania, aresztowano ludzi, prokuratura postawiła zarzuty i winnych skazano. Chłopcy z samochodów dostali średnio po dwa lata (niektórzy w zawieszeniu), a dilerzy średniego szczebla – około czterech. Według obecnych wytycznych najprawdopodobniej odsiedzą połowę z tego.

Żadnemu policjantowi oczywiście do głowy nie przyszło, żeby o czymkolwiek powiedzieć właścicielowi terenu, na którym działało ponad dwudziestu aresztowanych dilerów – mimo faktu, że moim zadaniem było pilnować, aby rewir był wolny od, hmmm, narkotyków i broni. Mimo faktu, że miałem prawo eksmitować rodziny, które o wszystkim wiedziały i milczały. Mimo faktu, że jeden z dilerów kilka lat temu wykupił mieszkanie swojej matki (położone w moim rewirze) za 315 tysięcy funtów w gotówce. Mimo wszystkich sposobów, w jakie mógłbym wesprzeć pracę policji, wykorzystując istniejące od lat możliwości prawne, policja uznała, że nie należy mnie wtajemniczać.

Widzicie? Oni naprawdę nie lubią się dzielić informacjami.

9 stycznia

Szesnaście godzin (czternaście, jeśli odliczyć dwie przerwy na lunch, które starałem się spędzić jak najdalej od niego) zajęło Simonowi wyprowadzenie mnie z równowagi w każdy możliwy sposób. Jest w tym naprawdę dobry. Nie żuje gumy z otwartymi ustami, produkując odgłosy ślimaka robiącego pompki jak Irene, z którą niegdyś pracowałem; nie zamęcza mnie teoriami spiskowymi jak dozorca o imieniu Nigel, który wie, kto naprawdę rządzi ONZ-etem (podpowiadam: Żydzi).

Nie – Simon tylko ze złowrogo dobrodusznym uśmiechem _à la_ Dolores Umbridge sugeruje, że nie znam się na swojej robocie, i próbuje mi „pomóc”. Potrafi zmarnować godzinę mojego czasu na wypytywanie mnie, jak działają kamery monitoringu i co z tym wszystkim mają wspólnego lokalne władze, rozwiązania prawne i tak dalej. Jest tu nowy i nie spodziewałem się po nim, że będzie to wszystko wiedział, ale gdyby kompletny żółtodziób zajrzał chirurgowi przez ramię i zapytał: „Czy to naprawdę musi tak krwawić?”, można sobie wyobrazić, że chirurg lekko by się zdenerwował.

No i jeszcze sprawa materiałów biurowych.

W oczekiwaniu na to, aż przydzielimy mu prawdziwe zadanie, Simon – niczym zakonnica czekająca na otwarcie sanktuarium w Lourdes – obsesyjnie zainteresował się komodą z materiałami biurowymi (z jakiegoś powodu jedyną rzeczą, na jaką lokalne władze zawsze znajdują pieniądze, są materiały biurowe). Przez większość czasu spędzonego dotąd w pracy porządkuje segregatory, koszulki, karteczki, różnokolorowe długopisy, zszywacze (owszem, w liczbie mnogiej). Boję się, że jeśli dam mu wydruk z telefonami kontaktowymi do wszystkich członków zespołu, wkrótce na moim biurku pojawi się jego laminowana wersja z nadrukiem jednorożca.

10 stycznia

Raul ma niewiele ponad trzydziestkę, ale życiorys całkiem bogaty: przestępstwa z użyciem broni palnej, rabunki, zakłócanie porządku publicznego, narkotyki. Sporo, naprawdę sporo przestępstw narkotykowych. Większość aresztowanych dilerów łączą dwie cechy: głupota i lenistwo. Ich zatrzymanie nie jest skutkiem wyrafinowanych operacji policyjnych z udziałem działających w wielkiej konspiracji detektywów i supernowoczesnych technik monitorujących, tylko przejechania na czerwonym świetle drogim autem z wypożyczalni w towarzystwie dwóch kumpli, puszczania hałaśliwej muzyki, trzymania maczety w bagażniku i czterdziestu działek kokainy w schowku na rękawiczki. Codziennie przyjmują w mieszkaniu osiemdziesięciu gości i dziwią się, że sąsiadom coś się nie spodobało.

Dilerzy najwyraźniej nie są świadomi, że zioło cuchnie, więc jeśli trzymasz w salonie wypełnioną nim poszewkę na poduszkę, może je wyczuć każdy gliniarz przechodzący obok twoich drzwi. Moja żona jest fanką kuchennych gadżetów i sprawiła sobie _sous-vide_ – wanienkę do gotowania potraw przez dwanaście godzin w zamkniętej próżniowo torebce. (Jej uzależnienie od sprzętu kuchennego zaowocowało podejściem eliminacyjnym: nowe urządzenie może zagościć w naszym domu jedynie wtedy, gdy inne z niego wylatuje). Zgrzewarkę próżniową i sto woreczków można kupić za niecałe trzydzieści funtów. Gdyby spakować w ten sposób marihuanę, ludzki nos by jej nie wyczuł. Ale żaden diler (z tych, którzy dali się złapać) nie zrobi czegoś, co wymaga odrobiny wysiłku.

Nawiasem mówiąc, psy używane do wykrywania narkotyków mają niesamowite możliwości. Kiedyś podczas rewizji na osiedlu opiekun takiego czworonoga opowiedział mi dwie nieprawdopodobne historie. Raz podczas pewnego festiwalu pies wskazał plecak jednego z uczestników, to znaczy w zrozumiały dla opiekuna sposób wykazał nim zainteresowanie. Plecak przeszukano, lecz narkotyków nie znaleziono. Wtedy pies wskazał zaplombowane pudełeczko wosku do włosów. Po otwarciu wosk wydawał się nietknięty, gdy jednak ekipa dogrzebała się do dna pudełka, znalazła tam tuzin owiniętych w celofan tabletek ecstasy. Wyczynem jest już sam fakt, że psy potrafią coś wyczuć w festiwalowym smrodzie, a co dopiero coś takiego.

W drugim przypadku pies wskazał osobę stojącą w kolejce do nocnego klubu. Przeszukano ją i nic nie znaleziono, ale opiekuna tknęło i zapytał: „Miała pani towar przy sobie i połknęła, tak?”. Osłupiała kobieta się przyznała. Okazało się, że pies wyczuł obecność narkotyków wewnątrz niej.

Filmowcy mają obsesję na punkcie genialnych przestępców, ale przeciętny uliczny diler jest cienki jak barszcz. Tak było z Raulem. W październiku policja zrobiła mu nalot na mieszkanie i znalazła „królewskiego pokera”: telefony komórkowe, stertę małych woreczków strunowych (takich, jakie widuje się wyrzucone na chodnik; często widnieje na nich wizerunek konopnego listka) i więcej pieniędzy, niż ktoś pokroju Raula powinien widzieć w życiu, a do tego asortyment konopi, kokainy i „przyprawy” (niebędącej niczym smakowitym, tylko syntetycznym narkotykiem, po którym ludzie zmieniają się w żywe trupy).

Jako że według wszelkich znaków na niebie i ziemi wizyta nie powstrzymała Raula przed dalszym handlowaniem, pod koniec grudnia gliny zrobiły kolejny nalot. Facet był po trzydziestce i nigdy w życiu nie zakosztował legalnej pracy, za to kartotekę miał tak długą, że wymagała indeksu, więc raczej trudno było przypuszczać, że nagle postanowi rzucić biznes i zostać nauczycielem w podstawówce.

Gdy policjanci wyważyli drzwi, w domu był tylko współlokator Raula. Zatrzymali go i rozpoczęli przeszukanie mieszkania. W tym momencie wrócił Raul. Nie przejmując się tym, że przed blokiem stoi radiowóz, a drzwi mieszkania są wyważone, wszedł do salonu jak gdyby nigdy nic i natychmiast został aresztowany. Znaleziono przy nim telefon z tysiącem wiadomości związanych z narkotykami. Wszystko przez to, że nie miał dość rozumu, żeby odpowiednio ocenić sytuację i ominąć mieszkanie szerokim łukiem.

Przyjął to jednak z humorem. W radiowozie opowiadał policjantom, że kiedy już wyjdzie za kaucją, zaczai się przed komisariatem i obleje kwasem pierwszego gliniarza, jaki mu się nawinie. Jego obrońca musiał się bardzo ucieszyć, czytając o tym w dokumentacji.

Idę więc do bloku Raula, by sprawdzić, czy utrudniał życie sąsiadom. Sąsiedztwo dilerów na ogół bywa uciążliwe, a jeśli uda nam się dowieść, że sprawiał kłopoty, będziemy mieli w ręku więcej narzędzi prawnych, żeby się go pozbyć.

Przed drzwiami mieszkania piętro wyżej widzę stertę przesyłek pocztowych, a gdy się zbliżam, w nozdrza uderza mnie fetor kocich szczyn, zepsutego mięsa i landrynek owocowych, którego nie da się z niczym pomylić. Jeśli raz poczułeś odór ludzkich zwłok, nie zapomnisz go nigdy. Pierwszy raz przeżyłem to kilka lat wcześniej. Mieszkańcy zawiadomili nas, że od pewnego czasu nie widują starszego pana z sąsiedztwa, więc wraz z doświadczoną administratorką poszedłem sprawdzić, czy mężczyzna jest w domu. Koleżanka uchyliła klapkę otworu na listy, wciągnęła powietrze i powiedziała: „Trup”. Na widok zaskoczenia na mojej twarzy zachęciła mnie, żebym sam powąchał. I rzeczywiście, z mieszkania dobiegał zapach przywodzący na myśl kawał mięsa, który przez parę dni leżał w temperaturze pokojowej, z dodatkiem landrynkowego aromatu ketonów powstających podczas rozkładu.

Koleżanka zadzwoniła na policję, która ma prawo dostać się do mieszkania bez nakazu sądowego, jeśli zachodzą obawy o stan zdrowia mieszkańców. Przyjechał sierżant z nowicjuszem – świeżo upieczonym konstablem, którego dają do pomocy i nauki starszemu koledze. Od razu było widać, że dla niego to też pierwszy trup. Gdy wyszli z mieszkania i potwierdzili nasze obawy, chłopak był zielony jak papierówka.

Prawdziwa śmierć rzadko bywa piękna. Nasz lokator miał ponad siedemdziesiąt lat i długą historię problemów zdrowotnych. Policjanci znaleźli go zaklinowanego między łóżkiem a ścianą. Przypuszczali, że chciał w nocy pójść do ubikacji, dostał ataku serca i przewrócił się nieszczęśliwie głową w dół. Oceniali, że od chwili śmierci minęło kilka tygodni, a ponieważ było lato, zaczął trochę… przeciekać.

Wielu tak odchodzi: nie na szpitalnym łóżku z rękoma skrzyżowanymi na piersi i w otoczeniu najbliższych, lecz tyłkiem do góry w mieszkaniu komunalnym, z płynami ustrojowymi kapiącymi na podłogę i pryszczatym konstablem, który ze wszystkich sił stara się na to wszystko nie narzygać.

Stoję więc przed drzwiami, których – niespodzianka! – nikt nie otwiera. Muszę wrócić do biura i zajrzeć do bazy, by się dowiedzieć, że od lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku mieszkanie zajmuje niejaki Albert, obecnie osiemdziesięcioletni, z historią problemów psychicznych, konsekwentnie odrzucający wszelką pomoc służb społecznych.

Dzwonię na policję i proszę o sprawdzenie, czy wszystko u niego w porządku. Po wyważeniu drzwi funkcjonariusze znajdują Alberta na podłodze salonu, zawiniętego w kołdrę. Doświadczony sierżant mówi mi, że mieszkanie przedstawia obraz nędzy i rozpaczy. Albert nie ma – a raczej nie miał – łóżka, bieżącej wody ani prądu. Pokoje zasłane są gratami i kocimi odchodami. Wszędzie, niczym w nawiedzonym domu z wesołego miasteczka, wiszą pajęczyny. Ponadto znajdujemy 12 tysięcy funtów w gotówce. Albert nie ma bliskiej rodziny, więc jeśli pod jakimś workiem odchodów nie znajdą testamentu, forsę przejmie rząd (który za życia Alberta niewiele dla niego zrobił).

Przyjeżdżają ludzie z fundacji Celia Hammond Animal Trust i zabierają dwa koty, by znaleźć im nowe domy. Podejrzewają jednak, że w domu może być więcej zwierzaków, które ukryły się na dźwięk wyważanych przez policję drzwi. Pytają, czy ktoś (czyli ja) nie mógłby pójść tam później jeszcze raz, zostawić jakiejś karmy i sprawdzić, czy zostanie zjedzona.

_Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej._

* Ustawa o zdrowiu psychicznym z roku 1983 pozwala lekarzom zatrzymywać osoby w szpitalu ze względu na bezpieczeństwo ich samych i innych, nawet jeśli sam pacjent wolałby pozostać na wolności i rozmawiać z Elvisem lub smokiem mieszkającym w szafie. Kryteria pozwalające na przymusową hospitalizację są znacznie bardziej wyśrubowane, niż sądzi większość ludzi. Nie wystarczy być lekko zwariowanym. Twoja wariacja musi się manifestować w sposób wskazujący na to, że możesz skrzywdzić siebie lub innych. Przymusowa hospitalizacja uważana jest za ostateczność. Kluczowe są wolność i godność pacjenta, a niedobrowolne zatrzymanie w szpitalu bywa stresujące i poniżające. I nie ma to absolutnie nic wspólnego z brakiem łóżek ani chęcią uniknięcia przez personel papierkowej roboty. .SŁOWNICZEK SKRÓTÓW

ASB (_anti-social behaviour_) – zachowanie antyspołeczne

ASBO (_anti-social behaviour officer_) – pracownik ds. zachowań antyspołecznych

CMHT (_community mental health team_) – zespół ds. zdrowia psychicznego

CPN (_community protection notice_) – informacja o ochronie społeczności

CPW (_community protection warning_) – ostrzeżenie o ochronie społeczności

HMO (_house of multiple occupancy_) – „dom współdzielony”; dom lub mieszkanie, w którym w osobnych pokojach mieszkają obce sobie osoby

HPU (_homeless persons unit_) – wydział do spraw bezdomnych

IOPC (_Independent Office for Police Conduct_) – Niezależne Biuro ds. Postępowania Policji

KPI (_key performance indicators_) – kluczowe wskaźniki efektywności,

MAP (_multi-agency panel_) – rada międzyorganizacyjna

NOSP (_notice of seeking possession_) – zawiadomienie o zamiarze przejęcia lokalu

PCO (_premises closure order_) – postanowienie o zamknięciu obiektu

PWITS (_possession with intent to supply_) – posiadanie (narkotyków) z zamiarem wprowadzenia do obrotu

PNC (_police national computer_) – policyjna baza danych

PPCO (_partial premises closure order_) – postanowienie o częściowym zamknięciu obiektu

RSL (_Registered Social Landlord_) – organizacja zapewniająca potrzebującym tanie mieszkaniaPODZIĘKOWANIA

To była moja pierwsza książka, toteż musiałem się szybko i dużo uczyć. Chwilę trwało, zanim sobie uświadomiłem, jak wiele osób jest zaangażowanych w wydanie jednego tytułu. Sam jestem tylko imieniem i nazwiskiem, które widnieją na okładce. Dziękuję zatem swojemu agentowi Maxowi Edwardsowi za jego hojne wsparcie, wydawcy Zennorowi Comptonowi za to, że uczynił tę książkę znacznie lepszą, niż zdołałbym to zrobić sam, a także Rachael Beale za niezliczone redakcyjne wskazówki, poprawki i sugestie. Jestem wdzięczny całemu zespołowi wydawniczemu PRH/Cornerstone/Century za niezmordowaną pracę i porady, a zespół ten tworzą: Susan Sandon, Lucy Middleton, Sam Rees-Williams, Becca Wright, Katie Sheldrake, Klara Zak, Georgia Williams, Konrad Kirkham, Claire Simmonds, Sasha Cox, Laura Garrod, Mat Watterson, Rachel Campbell, Kasim Mohammed, Joanna Taylor, Amelia Evans, Annamika Singh. Jasonowi Smithowi dziękuję za wspaniałą okładkę. Jeżeli o kimś zapomniałem, przepraszam. Możecie mnie powiesić i okładać tym tomem – macie moje pozwolenie.

Podziękowania ślę do wszystkich moich byłych kolegów, z których wielu nadal pracuje jako ASBO, wykonując tę często niewdzięczną pracę w trudnych warunkach. Dziękuję Wam za to, że tyle razy pomogliście mi z grubsza zachować zdrowie psychiczne.

Dopisało mi szczęście, ponieważ moimi przyjaciółmi są jedni z najcudowniejszych ludzi na tej planecie, a ich cierpliwości i życzliwości nigdy się nie da przecenić. Dziękuję mamie, tacie, bratu i siostrze, bratankom i siostrzenicom – gdyby nie Wy, nie byłoby mnie teraz tutaj. Jesteście najlepsi.

Przede wszystkim zaś dziękuję swojej żonie. Bóg jeden wie, dlaczego mnie znosisz, ale bardzo się z tego cieszę.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: