- W empik go
Apokalipsy według Joanny - ebook
Apokalipsy według Joanny - ebook
Co robić, gdy lęk jest coraz większy i nie daje się opanować? Gdy cały świat daje znaki, że zbliża się jego koniec? Gdy brak jasności, rzeczywistość staje się nieprzewidywalna, a rozchwianie klimatu i ciągłe konflikty – to nasza współczesność. Joanna, choć jest dojrzałą kobietą, kompletnie sobie z tym nie radzi, coraz bardziej gubi się w swoich lękach. Nie ma wsparcia w rodzinie – mąż odnalazł drugą młodość, tyle że poza domem, dzieci dorastają i mają swoje sprawy. Kobieta przeżywa swój koniec świata. A potem budzi się w okolicznościach, których nie ma już siły dłużej znosić. Pomoc przyjdzie z nieoczekiwanej strony, znaczącą rolę odegra w tym pewien artysta lalkarz. Ale czy sztuka wystarczy do naprawy świata, choćby świata jednej osoby?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65351-80-7 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Trumna się zakurzyła. Wyszło słońce i kurz był doskonale widoczny na gładkim lakierze. Warstwa leciutkiego szarego pyłu pochłaniającego światło i gaszącego lśniący połysk. Gorszące, biorąc pod uwagę, że w trumnie leżała kobieta, która (zanim zachorowała) zasypiała ze ściereczką do kurzu w niewielkiej piąstce. Drobne dłonie zajęte nieustanną pracą szybko się zestarzały, nawet szybciej niż posiwiały włosy. Nosiła te spracowane dłonie jak ordery. A teraz pomarszczone dłonie i reszta skurczonego ze starości i choroby ciała leżała w zakurzonej trumnie. Po co to słońce tak świeci? – przemknęło przez myśl córce. Nerwowo pocierała rączkę torebki, pucując ją zamiast drewnianej skrzyni.
Dobrze, że nie wieje i nie pada, wtedy pogrzeb byłby naprawdę nieznośny. Wystarczy, że jest dosyć chłodno. Nogi ma całkiem lodowate, a pęcherz tego nie lubi – myśli jedynej córki zmarłej uciekały na boki. Wcześniej w domu kazała dzieciom włożyć dodatkowe podkoszulki. Pewnie córka nie posłuchała, od kiedy to osiemnastolatki słuchają mamy. Położyła rękę na ramieniu młodszego dziecka. Przynajmniej Wituś jest jeszcze pod matczyną władzą. Daleko mu do nastolatka, na szczęście chłopcy dojrzewają później.
Jako córka zmarłej i z przymusu główna organizatorka całego wydarzenia czuła nerwowe napięcie. Zerknęła na zegarek – wszystko zgodnie z planem. Jeśli ksiądz nie przedłuży, to zdążą na obiad na czternastą. Rozejrzała się. Grupa żałobników nie była może liczna, ale byli w niej wszyscy, którzy powinni. Mama była niekłopotliwą sąsiadką, lubianą ciotką (do czasu, gdy zachorowała). Przeszła przez życie bez wrogów, co do przyjaciół można by dyskutować. W każdym razie wokół grobu zebrali się ci, którzy darzyli ją jakąś tam sympatią. Z rodziny była oczywiście ona, czyli córka, z mężem i dziećmi – córką i synem. Do rodziny można też zaliczyć Thijsa, który znalazł się w niej poprzez małżeństwo.
Skupiła się na słowach księdza. Zdaje się, że kończył, tak jej się przynajmniej wydawało. Kręgosłup nadwyrężony opieką nad mamą dawał się jej we znaki przy dłuższym staniu, czekała więc na chwilę, aż będzie mogła się ruszyć, a najlepiej usiąść. Do tego kapelusz, podobno obowiązkowy na pogrzebie, zmuszał ją, żeby trzymała głowę nienaturalnie prosto. Zupełnie nie potrafiła skupić myśli na pożegnaniu. A może to pożegnanie nastąpiło już dawno temu, kiedy choroba zabrała mamie ostatnie okruchy osobowości? Dlatego teraz potrafiła już tylko myśleć o zimnie, niewygodzie i brudnej trumnie? Pomyślała o Iwie, który pewnie umiałby jakoś lepiej, godniej przeżyć pogrzeb własnej matki niż ona. Młodszy brat zawsze lepiej odnajdywał się w takich sytuacjach. Bardzo, bardzo jej go brakowało. Powinien tu być, stać przy niej i dzielić z nią niewdzięczny obowiązek składania do grobu matki. Ale tak to jest – liczy się na rodzeństwo, a jak przychodzi co do czego, zostaje się samemu. Oczywiście, to nie wina Iwa, że umarł za wcześnie i bez sensu, to nie wina Iwa. Niczyja wina.
– Joanna – mąż zaszeptał jej prosto do ucha, lekko ściskając łokieć i przerywając rozmyślania. – Kto pierwszy ma rzucić ziemię? To się robi naprawdę czy tylko na filmach?
– Nie wiem, nie pamiętam. Chyba robi. Chyba ja – odpowiedziała, nie patrząc na niego. – Albo wujek jako najstarszy ze wszystkich.
Zaniepokoiła się, że coś zrobi niezgodnie z pogrzebową etykietą. Poczuła na dłoni nieprzyjemną wilgoć, a serce nerwowo przyspieszyło. Na szczęście sprawa sama rozwiązała się szybko – ksiądz sypnął ziemią z łopatki, a potem podał ją Joannie. Ceremonia gładko dobiegła końca. Wśród kondolencji parę razy powtórzyło się stwierdzenie, że mama już nie cierpi i odpoczywa, a raz jedna z kuzynek powiedziała życzliwie, że Joanna wreszcie będzie mogła odpocząć, bo wygląda na bardzo zmęczoną. Joanna kiwała głową, niewiele mówiąc, bo nie było tu czego komentować. Wyglądała pewnie na więcej niż swoje czterdzieści jeden lat, miała tego świadomość i żadnych sił, żeby się tym przejąć.
– Jeszcze tylko stypa – westchnął ciężko mąż, idąc w stronę samochodu.
Rozumiała go doskonale, też chciała mieć to za sobą. Obowiązki gospodyni zawsze bardzo ją tremowały i jeśli tylko było to możliwe, unikała ich jak ognia. Jej mąż, Robert, był w tym lepszy, ale tym razem nie mogła się za nim schować. To był pogrzeb jej mamy, na stypie będzie głównie jej rodzina (choć dalsza) i znajomi mamy. Musi przez to przejść. Może uda się szybciutko łyknąć jeszcze jedną tabletkę na uspokojenie? Ile ich już wzięła? Dwie? Jeszcze jedna na pewno nie zaszkodzi, przecież to ziołowe.
Chwilę trwało zamieszanie z samochodami, ale udało się zapakować wszystkich bez konieczności zamawiania taksówek. Joanna, Robert i ich dzieci Agata i Witek jechali pierwsi, pokazując drogę do restauracji. Prawie nic nie mówili – tylko Agata chciała wiedzieć, o której to wszystko się skończy. A Witek upewnił się, że nie będzie żadnego osobnego stolika dla dzieci (miał traumę po rodzinnym weselu). Robert włączył radio i dla Joanny było zaskoczeniem, że są jakieś wiadomości ze świata, że nie wszyscy są dziś na pogrzebie. Choć jeśli przysłuchać się wiadomościom, to można było dojść do wniosku, że tysiące osób będzie dziś i w najbliższych dniach opłakiwać swoich zmarłych. Na Ukrainie trwała wojna, w Syrii trwała wojna, w Jemenie był głód, łodzie z uchodźcami tonęły, a do wybrzeży Japonii zbliżało się kolejne tsunami. Przez chmury, przez kolejne warstwy atmosfery niosły się do samego nieba płacze i lamenty, słowa żalu i strachu. W wysokim niebie, pod chłodnymi gwiazdami docierały do błyszczących satelitów i wracały znów na padół łez, żeby w innym miejscu głosić wieść o zniszczeniu.
Po wiadomościach była radosna muzyka i pogodny głos prowadzącej życzył słuchaczom cudownego popołudnia i „czy już odliczacie dni do zabawy andrzejkowej?”.
W knajpie pani kierująca ich do osobnej sali zapraszała dźwięcznym głosem: „państwo na stypkę tutaj”. Okazało się, że goście doskonale zabawiają się nawzajem rozmową. Przy Joannie usiadł Thijs jako najbliższa rodzina, choć przecież nie krew z krwi. Jego polski pozostawiał nieco do życzenia, ale jak na Holendra radził sobie więcej niż nieźle. Jego towarzystwo było dla Joanny na swój sposób kojące. Nie wymagał specjalnego zabawiania towarzyską konwersacją. Wziął szwagierkę za rękę i ten ciepły dotyk był lepszy, niż mogła oczekiwać. Lepszy nawet od tego, kiedy Robert przytulił ją po tym, jak powiedziała mu, że mama umarła. Tak dokładnie to powiedziała, że mama odeszła. Nie zadzwoniła, wydawało jej się, że takie wieści powinny być przekazywane osobiście. Robert objął ją wtedy i tulił mocno. To dobrze, w takie objęcia śmierć nie mogła się wcisnąć. Ale dotyk Thijsa był inny, przy nim można było bezpiecznie poczuć się smutnym.
Thijs każdemu się uważnie przyglądał. Jeszcze na cmentarzu zastanawiał się, dlaczego przyszli? Jaki obyczaj, jaki konwenans kazał im stać nad otwartym grobem i zaglądać prosto w zimną, schludnie wylaną betonem wnękę. Miejsce wiecznego spoczynku. Wiecznego o tyle, o ile można wieczność liczyć w zamkniętych ludzkich wiekach. Śpiewny głos księdza, który przeprowadzał ich przez ceremonię. Powtarzane przez wszystkich gesty, mamrotane niepewnie słowa. A potem, po chwili niepokojącego towarzyszenia śmierci przychodził moment odprężenia, życie wracało na miejsce i można było cieszyć się swoją cielesnością, siorbiąc zupę, oblizując słodką łyżeczkę po kawie. Thijs notował w pamięci poszczególne etapy, twarze. Skurczone, powściągliwe gesty na cmentarzu i swobodne, zamaszyste już przy wspólnym stole. Nauczył się, że zrozumienie takich chwil przychodzi później, wymaga czasu, żeby dojrzeć. Wtedy można wziąć takie obrobione emocje i już je mieć nazwane, przetrawione, odłożone. Pogrzeby były smutne, stypy w zasadzie pogodne – tego nauczył się dotychczas w Polsce. Był tu już na trzech pogrzebach.
Joanna nie była w stanie nic zjeść, ale pozostali nie mieli takiego problemu. Po stypie zostały puste stoły sprawnie uprzątnięte przez obsługę. Zaproponowała Thijsowi, żeby pojechał do nich, ale wolał hotel.
– Musisz odpocząć – powiedział.
– Ty nie jesteś męczący – odpowiedziała.
– Ten pogrzeb, on przypomniał mi poprzedni tutaj. Ja chcę być z tym sam.
Uśmiechnął się. Miał piękny uśmiech, który zjednywał mu ludzi. Cała rodzina zakochała się w tym uśmiechu. Wszedł do ich grona zadziwiająco gładko, biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności. Nie byli rodziną otwartą na innych, nie mieli szerokiego grona znajomych, nie wydawali przyjęć z byle powodu. A tu Thijs, nie dość że artysta, to jeszcze Holender. Rodzice stanęli przed wyzwaniem, żeby zaakceptować go jako miłość swojego dziecka. I na początku jego polski był bardzo ograniczony. Ale miał takie jasne spojrzenie, jego szare oczy były ciepłe i miały w sobie jakąś ufność, której nie chciało się zawieść.
– Pójdę teraz. Przed powrotem będę u was. Dobrze? – Uśmiechał się do Joanny delikatnie, przepraszająco.
Kiwnęła głową. Przytulił ją, niespodziewanie i tak naturalnie, że omal nie popłakała mu się w kołnierz.
Potem zostali sami w pustej sali, tylko ona, mąż i dzieci. Napięcie odpłynęło, poczuła bezbrzeżne znużenie. W drodze do domu przysnęła w samochodzie.
***
Zamierzała szybko wrócić do pracy na cały etat. Tak sobie to wymyśliła w godzinach mycia podłóg, podczas zmiany pieluch. W tych czarnych chwilach, kiedy jej świat zamykał się w ścianach mieszkania mamy. Popołudnia w biegu, między autobusem a biurem. Obiad zrobiony na jednym końcu miasta, wieziony na drugi. Wszędzie torby, siatki. Kiedy Robert był zajęty, zdana była na niekończące się godziny w korkach, wciśnięta między oparcia i obcych ludzi. Spocona, zawsze ubrana za grubo na autobus i za cienko na spacer. Wtedy marzyła, że wróci do pracy. Będzie wychodziła rano w butach na obcasach i płaszczyku. Nigdy więcej nie włoży sportowych płaskich butów i luźnej kurtki. Tęskniła za porządnym manikiurem, kolorowym lakierem na paznokciach i całym tym wizerunkiem zadbanej kobiety. Starała się nie patrzeć na swoje dłonie przez cały ten czas, kiedy musiała w kółko coś myć i wycierać, przenosić i dźwigać. Z żalem opuszczała swoje miejsce w biurze w połowie dnia, kiedy pozostali zaczynali zastanawiać się, co zjeść na obiad. Biurko, komputer i faktury były wytchnieniem. Kawa wypita bez pośpiechu przy lekkiej rozmowie i niegroźnych ploteczkach i poczucie, że to, co robi w pracy, stanowi część większej całości, że porządkuje finansowy kosmos choćby jednej tylko (i niezbyt dużej) firmy. Przeszła na pół etatu, kiedy choroba mamy stała się bardziej angażująca. I miała z tego powodu wyrzuty sumienia wobec pracodawcy.
– Wreszcie mogę wrócić na całe osiem godzin – powiedziała więc do szefa w pierwszej dogodnej chwili po pogrzebie.
Jego gabinet zajmował narożny pokój na parterze starej willi. Przez duże okna wpadało światło, łagodnie przefiltrowane przez liście drzew i przez gałęzie wysokich tui. Szef, będący jednym z dwóch właścicieli firmy remontowo-budowlanej, siedział plecami do okien i jego twarz kryła się w półcieniu.
– Akurat jest koniec miesiąca, to mogę od następnego – powiedziała, przerywając ciszę, która zapadła po jej słowach.
Mężczyzna po drugiej stronie biurka nadal milczał. Patrzył na siedzącą naprzeciw kobietę i szukał odpowiednich słów. Jej przejście na pół etatu uratowało ją przed zwolnieniem, bo chcieli zlecić prowadzenie księgowości i spraw kadrowych na zewnątrz. Joanna pracowała z nimi od lat i w zasadzie ucieszyli się, kiedy przyszła do nich prawie dwa lata wcześniej i nerwowym głosem przedstawiła swój problem. Joanna sprzed tych dwóch lat miała starannie zafarbowane włosy i delikatne linie zmarszczek. Joanna dzisiejsza była cała poszarzała i wydawała się jakaś mniejsza.
– Nie spieszmy się – powiedział. Głos trochę go zawiódł, więc odchrząknął. – Nie ma potrzeby, żebyś wracała na cały etat.
– Ale nie ma co tego odkładać.
Znów na chwilę zapadła niezręczna cisza.
– Joanno, nie ma potrzeby, żebyś wracała na cały etat. Dwadzieścia godzin tygodniowo wystarczy w naszej sytuacji.
Chciała coś powiedzieć, zaprotestować, ale dotarło do niej, co właściwie zostało powiedziane. Fala gorąca przeszła przez nią, spłynęła z twarzy do stóp. Musiał minąć jeszcze jakiś czas, zanim wstała i bez słowa wyszła z gabinetu. Poszła prosto do łazienki. Popłynęło kilka łez, ale nie za wiele. Spojrzała w lustro, czy tusz został na rzęsach. Wytarła nos w papierowy ręcznik.
Wieczorem podzieliła się swoim problemem z mężem, ale Robert przyjął to ze spokojem.
– Odpoczniesz. Będziesz miała trochę czasu dla siebie. Finansowo i tak będzie nam lżej, bo nie trzeba będzie wydawać na opiekunkę, na leki, na badania. A jak będziesz bardzo chciała, to znajdziesz inną pracę. Z twoim doświadczeniem to nie będzie problem.
To było rozsądne. Oczywiście. Tak. Joanna kiwała głową. Tak, rozsądne. Odpocznie, w końcu miała ciężki rok. Nie, trzy lata, od kiedy mama miała pierwszy wylew. Potem okazało się, że jest i guz mózgu, potwór, który zjadał mamę, a zostawiał chore ciało z chorą głową. Ciało, które wymagało troski przez cały czas. Ponieważ nie było nikogo, kto mógłby zająć się mamą, Joanna wzięła to na siebie. Thijs pomagał finansowo, więc mogła od czasu do czasu zdać się na ukraińską opiekunkę. Miała też dzięki niemu dobre, bardzo pomocne sprzęty i pewność, że nie jest w tym całkiem sama. Jednak nie było dnia, żeby nie myślała o tym, co ma do zrobienia. Na najbliższą godzinę. Na kolejny dzień, tydzień. Albo robiła to, co było konieczne. Więc może rzeczywiście teraz odpocznie. Tak. Zrobi porządki, zajmie się Witkiem, to jeszcze takie dziecko. Zadba, żeby Agatka miała warunki do przygotowania się do matury. Robert miał oczywiście rację. Jak zawsze – zachowywał trzeźwe spojrzenie. Sam zarabiał coraz więcej i zyskiwał coraz lepszą pozycję w firmie. Nie zabraknie im pieniędzy. Odpocznie więc. Bez poczucia winy. Tak.
Nie mogła zasnąć. Ostatnimi tygodniami, kiedy z mamą było już najgorzej, padała ze zmęczenia w pół zdania. Pierwszej nocy po pogrzebie zadziałały tabletki, których wzięła chyba sześć. Albo osiem, pewność co do faktów z tego dnia pozostawiała wiele do życzenia. Więc spała. A potem pojawiły się noce, o jakich zapomniała już, że mogą istnieć – bezsenne. Nawet jeśli sen był łaskaw przyjść, to szybko się zwijał. Zostawała sama z całą długą, listopadową nocą. Od pierwszej, od drugiej, od trzeciej. Do szóstej, kiedy budzik pozwalał na legalną, potrzebną aktywność. Najpierw więc leżała z nadzieją, że zaraz znów zaśnie. Przytulała się do ciepłego Roberta i zamykała oczy. Potem ostrożnie, żeby go nie obudzić, wstawała – do toalety, do kuchni po wodę. Po mleko. Biały płyn w szklance niemal świecił w ciemnym pomieszczeniu. Z okna kuchni widziała niebo, miejskie, więc niestraszne. Podświetlone na różowo, na złoto. Szare, nie czarne.
Z tego szarego nieba patrzyło na nią czerwone oko, rdzawa plama. Starała się go nie zauważać, ale był tam. Sam bóg wojny – krwawy Mars. Zawsze gotowy wesprzeć ludzki obłęd i nienasyconą żądzę zabijania. Zaglądał przez jej okna, myszkował po jej błyszczących blatach, przenikał do szafek. Sprawdzał gotowość. Prześwietlał zapasy, lustrował stan kuchenki.
Z tą kuchenką była śmieszna sprawa. Kiedy remontowali mieszkanie, wszyscy namawiali ją na kuchenkę elektryczną. Kręciła głową. Nie, nie. Uparła się i zostawili gazową. Gdyby zabrakło prądu, mogła ugotować coś ciepłego. Gdyby nie było ciepłej wody, mogła ją zagrzać. Dziwne, że ludzie nie boją się zawierzać tylko jednemu źródłu energii.
Kiedy grzała mleko, stare lekarstwo na bezsenność, niebieski syczący płomyczek działał bardziej kojąco niż samo mleko.
***
Siedemnaście par butów to dużo czy mało? Tyle zostało po mamie Joanny, chociaż na koniec nosiła tylko kapcie po domu. A potem już nie wstawała z łóżka. Więc buty stały nieużywane w pudełkach w szafkach. Wśród tych wszystkich butów były tylko jedne na obcasie, a i to niezbyt wysokim. Od kiedy nie żył ojciec Joanny, nie miał kto porządnie ich wypastować, dlatego były w kiepskim stanie. Joanna otworzyła kolejny sześćdziesięciolitrowy wór na śmieci.
Zawartość szaf była najłatwiejsza, problemem były meble. Poza jednym taboretem i małym stolikiem z przedpokoju nie chciała niczego. Przez ostatnie tygodnie, kiedy prawie zamieszkała z umierającą matką, wielokrotnie przeprowadzała inwentaryzację tych wszystkich rzeczy. Sprzęt medyczny trafił do hospicjum – ucieszyli się, bo był w świetnym stanie. Byli wdzięczni za materace, łóżko i nawet każdą paczkę podkładów. Wujek nie chciał nic po siostrze, wszystko pozostało dla Joanny. Jej spadek, jej kłopot. Została z rzeczami, które trzeba ogarnąć. Trzy komplety talerzy, tych świątecznych. Jeden zwykły i filiżanki z takim samym wzorem. Garnki, patelnie i formy do ciasta. Joanna przez lata zgromadziła własne sprzęty, nie potrzebowała tego całego dobra. Ale nie wszystko umiała wyrzucić. Mogła pozbyć się starych koców, ale gorzej było z pościelą, tą haftowaną, którą pamiętała z dzieciństwa.
Książki miały trafić do biblioteki. Te najcenniejsze, ulubione już przeniosła do ich mieszkania na Ochocie. Pozostałe trzeba było spakować w kartony, potem Robert je odwiezie do biblioteki na Puławskiej. Pracowała systematycznie, półka za półką, cały regał. Książki gromadzili zgodnie, i mama, i tato. Tato czytał głównie reportaże i książki podróżnicze. Chyba marzyły mu się dalekie miejsca. Nie pojechał nigdy dalej niż do Szczecina, ale też i nie skarżył się rodzinie. Musiała być w nim jakaś tęsknota, którą karmił literaturą i gazetami. Po jego śmierci wyrzuciły na makulaturę całe roczniki „Poznaj świat” i nowszego „National Geographic”. Ale książki zostały, w większości. Teraz lądowały w pudłach obok tych ukochanych przez mamę – głównie zbiorów opowiadań. Opowiadania były w sam raz – nie kradły jej dużo czasu. Jej czas należał przede wszystkim do rodziny. Na samym końcu, po wszystkich tych zakupach, gotowaniach, myciach i prasowaniach mogła zająć się czytaniem. Jedno opowiadanie na jeden wieczór, zanim człowiek zaśnie. Czytała systematycznie, choć małymi porcjami. Jeśli powieści, to podzielone na rozdziały, ale najchętniej jednak krótkie formy. Cała półka rosyjskich autorów. Chyba nie dlatego, że tak ich lubiła, tylko że w PRL-u byli wydawani i łatwo dostępni.
Wśród książek trafiały się i niespodzianki. Na przykład pojedyncze harlequiny z serii „Desire” i „Medical”. Wiersze księdza Twardowskiego i Andrzeja Bursy. Przepowiednie fatimskie.
Joanna usiadła z tą ostatnią książką. Nie była dobrze wydana, ale miała za to duże litery. „Czy miał rację papież Jan XXIII, zakazując publikacji trzeciej przepowiedni fatimskiej? Co chciał zataić przed światem?” – rzuciły jej się w oczy pytania. Odpowiedzi nie pozostawiały wątpliwości, że papież kierował się litością i ojcowską troską. Matka Boska objawiła krwawą przyszłość świata. Okrucieństwa, jakie miały spaść na ludzkość, przeraziły głowę kościoła. Tak bardzo, że nie chciał zatrwożyć swoich owieczek, że nie chciał zatrwożyć swego ludu bożego. Przeczytała dwie trzecie książeczki, choć język, którym była napisana, nie należał do łatwych. Dla autora było oczywiste, że czytelnik jest zorientowany w sprawach kościoła katolickiego, a Pismo Święte zna na wyrywki, ze szczególnym uwzględnieniem Apokalipsy. Otóż Joanna nie była idealnym czytelnikiem, katecheza ominęła ją, a raczej skończyła się wraz z komunią, którą przyjęła na wyraźne życzenie mamy. Potem matka odpuściła i wiara nie miała przesadnej mocy w życiu ich rodziny. Toteż Joanna, zamykając książeczkę, miała mętne pojęcie, co autor właściwie chciał jej przekazać. Czy ludzkość zniszczy trzecia wojna światowa, czy tajemnicze ciało niebieskie z kosmosu? Schowała książeczkę do torebki, choć przecież wcale nie miała zamiaru roztrząsać tajemnic fatimskich. Dokończyła pakowanie książek. Bolał ją kręgosłup, bolały ramiona. Uznała, że wystarczy pracy na jeden dzień.
To był ten moment. Otworzyła torebkę i wyjęła z niej świeżo kupioną paczkę. Zerwała folię, wyjęła ochronne sreberko i wyciągnęła papierosa. Zapalniczka sama weszła jej w ręce. Po chwili siedziała, zaciągając się. Dym wolno wędrował po pokoju, popiół trafiał do małej popielniczki, której kiedyś używał ojciec. Kiedy skończyła palić, wyrzuciła resztki do toalety, dorzuciła papieru toaletowego, żeby łatwiej było spłukać. Upewniła się, że wszystko spłynęło, umyła ręce i wyszła z mieszkania.
Robert nie mógł po nią przyjechać (miał odebrać Witka z kółka szachowego). Bezwzględna listopadowa noc powitała ją za progiem bloku. Ciemność wzmagała zimno, chłód pogłębiał ciemności. Samochody miały rozmazane w wilgoci światła, a przechodnie zakutani w kurtki, szaliki i czapki stawali się złowrogimi cieniami dalekimi od ludzkich kształtów. Latarnie okłamywały ciemność, oszukiwały wzrok, rysując fałszywe linie światła i cienia. Kilka kroków do metra stało się wyprawą, która kosztowała Joannę kołatanie serca. Schodziła na peron mokra od potu. W dół, po jasnych schodach, w jasny tunel i szeroki peron. Tu ludzie odzyskiwali swoje człowiecze oblicze. Sucho, jasno i cieplej niż na ulicy. Czy w takim metrze da się przeżyć uderzenie komety? Gdyby miała spaść akurat tu. Albo atak jądrowy. Dałoby radę? Ilu ludzi mogłoby przeżyć w tunelach warszawskiego metra (szkoda, że są tylko dwie linie).
– Szkoda, że nie mieszkamy przy metrze – powiedziała do Roberta, kiedy skończył się odcinek serialu, który oglądali razem (Robert bardziej).
Nie miało to nic wspólnego z filmem, który właśnie obejrzeli, ani z wcześniejszą rozmową.
– Dlaczego?
– Stacje metra są pomyślane jako schrony – odpowiedziała.
Wzruszył ramionami.
– Myślisz, że zrobili je porządnie? – Niespecjalnie chciało mu się przejmować schronami, ale miło byłoby podtrzymać rozmowę, więc się wysilił.
– Porządniej, niż gdyby robili je teraz – powiedziała stanowczo. – Wtedy naprawdę wierzyli, że mogą się przydać.
– Może i tak. A po co ci schron?
Joanna patrzyła w okno, jakby tam były wypisane odpowiedzi.
– Na wszelki wypadek. Nigdy nie wiadomo. Wiesz, że w Polsce jest schronów tylko dla niecałych trzech procent ludzi? I to w kiepskim stanie.
– Skąd wiesz?
– Przeczytałam w gazecie – odwróciła wzrok od okna. – A w Szwajcarii mają miejsce dla każdego.
Poczuła chłód na karku i zadrżała. Robert pogłaskał ją po ramieniu. Biedna Joanna, nie doszła jeszcze do siebie – mówił ten gest.
– Mamo, nie mogę spać – w drzwiach pojawił się zaspany Witek, wbrew temu co mówił, w oczywisty sposób obudzony z głębokiego snu.
Joanna zerwała się z kanapy.
– Chodź, zaprowadzę cię do łóżeczka – czule przytuliła synka.
W pokoju chłopca było ciemno i duszno. Witek zwinął się na łóżku jak szczeniak. Otworzyła na chwilę okno, dotknęła ręką kaloryfera i zmniejszyła grzanie. Okryła dziecko kołdrą i poczekała, aż zaśnie. Patrzyła na zmierzwione włosy, hamując odruch pogłaskania ich. Był pod jej opieką. Spokój jego snu, lekkość jego oddechu – to wszystko w rękach Joanny. Jeszcze tyle lat, zanim będzie całkiem samodzielny. Tyle dni i nocy, w których trzeba nad nim czuwać. Do głowy przyszedł jej obrazek z Aniołem Stróżem i dziećmi idącymi kładką. Chyba trzeba boskiej mocy, żeby podołać takiej odpowiedzialności.
Wychodząc z pokoju, czuła lekki ucisk w skroniach. Przestraszyła się, że to zapowiedź migreny. Tabletka powinna pomóc zdusić to w zarodku.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------