- W empik go
Apolliński Pianista - ebook
Apolliński Pianista - ebook
Pełen pasji obyczaj o losach młodego Nicholasa Fernsby’ego, który próbuje odnaleźć się w progach nowego, studenckiego życia. Chłopak próbuje przywyknąć do wizji sumiennej nauki i stara się porzucić marzenie o zostaniu muzykiem. Wszystko zmienia się, gdy poznaje Antonio Rymera. Mężczyzna jak i jego dwóch przyjaciół szybko wprowadzają Nicholasa w swój świat pełen sztuki, alkoholu i zupełnego spokoju ducha. Omamiony chłopak nie zdaje sobie sprawy jak wielka tragedia niebawem na nich spadnie.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8273-497-3 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Ty, który wchodzisz, żegnaj się z nadzieją. -_Dante Alighieri
_Chłopcy jak zwykle energicznie wbiegali po kamiennych uniwersyteckich schodach. Pomimo, że ich zachowanie zdawało mi się dziecinne, lubiłem na to patrzeć. Na ich twarzach zawsze gościł ten sam ciepły uśmiech co mimowolnie powodowało, że i ja się uśmiechałem. Długie szaliki studentów powiewały na mroźnym wietrze, a na ich policzkach można było dostrzec delikatne rumieńce. Wraz z każdym oddechem z ich ust wydobywał się biały obłok. Jesień witała nas przejmującym chłodem._
_Powolnym krokiem szedłem w stronę dużych drzwi. Przyglądanie się roślinności, która zmieniała swój intensywno-zielony kolor na odcienie żółci, czerwieni i brązu sprawiało mi przyjemność. Natomiast widok wiernych temu miejscu wron, które swoim porannym krakaniem wybudzały mnie ze słodkiego snu pozostawiało jedynie gorzki posmak w ustach._
_Przypominałem sobie jak wchodziłem tu po raz pierwszy zupełnie zdenerwowany. Nie mógłbym zapomnieć moich drżących dłoni i kołatania serca które mi wtedy towarzyszyły. Teraz? Teraz przekraczanie bram kampusu było dla mnie jak chleb powszedni, jak powrót do domu._
_Z uniesionym ku górze kącikiem ust maszerowałem kamienną ścieżką, gdy obok mnie pojawił się Tobias Brumby. Już od rana potrafił wykrzesać z siebie takie pokłady energii co dla mnie było wręcz niedorzeczne._
— _Jak czas wolny Rymer? — zapytał dotrzymując mi kroku. Był orzeźwiony i radosny, co zazwyczaj tworzyło wokół niego przyjazną aurę._
— _Powiedziałbym, że nic szczególnego. Byłem skupiony na poezji i literaturze. A twój Brumby? — Schowałem dłonie do kieszeni płaszcza._
— _Udaliśmy się do Wersal, do wuja. Przy okazji zwiedziłem kawałek Paryża. Wykwintne miasto powiem ci._
— _Czyli jesteś zadowolony? — zapytałem po czym parsknąłem śmiechem. — Wykwintne? Zachwycił cię Luwr? Pola Elizejskie czy ilość przechadzających się kobiet?_
— _Wyjątkowo nacieszyłem swoje oczy, ale ginęły mi te damy pod chmarą czarnych parasolek. Lało jak cholera. — zakończył swoje bogate zdanie burknięciem z nutą obrzydzenia. — A tak poza to też nic takiego. Wyjątkowo deszczowe lato._
— _Jak każde od wielu lat. — odpowiedziałem z lekkim uśmiechem. Może nie byłem największym miłośnikiem szarugi, ale nie przeszkadzała mi w tak dużym stopniu jak moim rówieśnikom. Można by rzec, że nocą deszcz stawał się moim sprzymierzeńcem. Szczególnie, gdy kładłem się spać późną porą, melodia jaką wygrywał na dachu domu stawała się niebywale kojąca. Poddasze na którym urzędowałem latem dobitnie mnie o tym przyświadczało._
_Dotarliśmy do pokaźnych drzwi, które były charakterystyczną częścią starego budynku. Ze środka już od rana rozbrzmiewały utwory Bacha, co dodawało miejscu wyjątkowej dostojności. Uwielbiałem patrzeć jak młodzi studenci wkraczający na uniwersytet po raz pierwsi mogąc podziwiać to piękne i zabytkowe miejsce._
_Tego niewinnego dnia, gdy i ja przekraczałem próg znanego mi kampusu nie zdawałem sobie jeszcze sprawy z tego, że ten rok obudzi we mnie zupełnie nieznane mi dotąd instynkty i pozostawi na mnie tak wielkie piętno. Przejmujące zimno ciągnęło się w moim wnętrzu aż do kolejnego deszczowego lata._Rozdział 1
_W tym świetle wiersza wszystko, od najbardziej nocnego pocałunku po zenityczną świetność, wszystko jest o wiele jaśniejsze. — Pedro Salinas_
Wschodziło jesienne promienne słońce, kiedy Nicholas Fernsby jak i reszta młodych studentów wkraczali po raz pierwszy w uniwersyteckie mury. Podążali długim, szerokim korytarzem gmachu, poznając jego nie skromne zakamarki. Na wysokich ceglanych ścianach smukłe okna umieszczone były jedno za drugim, a widok za ich cienkiego szkła rozpościerał się na bujną roślinność angielskiego ogrodu.
Z przyjemnością badali wnętrze sal wykładowczych, bibliotek, wielgachnej jadali, a także sal przeznaczonych do rozwoju artystycznego. Powędrowali do pomieszania, które swą wytwornością od pierwszej chwili wzbudzało w nich odczucia związane z przebywaniem w królewskim zamku, gdzie okazałe repliki słynnych obrazów oddzielały od siebie potężne, betonowe kolumny. Godne podziwu były także rzeźby wyeksponowane na eleganckich, dla odmiany niewielkich postumentach. Wypolerowana podłoga lśniła pod ich butami, a z sufitu zwisały eleganckie żyrandole. Rozchylone z zachwytu wargi młodych mężczyzn za każdym razem powodowały, że profesor Chadburn czuł dumę, gdy oprowadzał ich po budynku.
W sali było jeszcze kilka innych osób. Nicholas dostrzegał szwendający się studentów w ciemno-zielonych uniwersyteckich swetrach, a także niekiedy i elegancko ubranych wykładowcy.
Uwagę chłopaka przykuł profesor Jonathan Berrycloth stojący w cieniu w jednym z rogów. Wysoki mężczyzna ubrany w ciemny, sztywny garnitur i czarne pantofle prezentował się niesłychanie dobrze. Chłopak wlepił w niego swe roztropne oczy. Ostatnimi miesiącami zdążył przestudiować wiele jego książek, a tuż przed podjęciem nauki na uniwersytecie zdarzało mu się czytać wszelkie artykuły na temat jego prac. Wielokrotnie umieszczali tam jego czarno-białe zdjęcia, których obraz momentalnie pojawił się przed oczami Nicholasa. Był podekscytowany i zaintrygowany, a jednocześnie odczuwał jakby nad głową profesora unosiła się aureola tajemniczości.
Mężczyzna stał pochłonięty rozmową z wykwintnie ubraną kobietą. Nicholas rozpoznał Mademoiselle Florence Le Bon. Francuzkę, której zaszczytem było zostać rektorem szanowanej uczelni, co wielu zdawało się wręcz niedorzeczne zważywszy na pochodzenie. Kobieta była wysoka, bardzo szczupła i ubrana w elegancki garnitur składający się z beżowej ołówkowej spódnicy i o tym samym kolorze marynarce.
Wypowiadała się w stronę mężczyzny swobodnie gestykulując rękoma. Profesor jedynie uśmiechał się do niej kulturalnie.
Po chwili Nicholas rozejrzał się dookoła próbując dostrzec swoich kompanów. Grupa z którą spacerował, skierowała się w stronę jednej z rzeźb mimowolnie ustawiając się w półkole i z zafascynowaniem badając ją wzrokiem.
— Zapewne poznajecie. — stwierdził oprowadzający ich profesor Chadburn swoim charakterystycznym niskim głosem. — _Madonna z Brugii_. Tworzy zwartą…
— … zamkniętą kompozycję. — wtrącił się jeden ze studentów, który jakiś czas temu stał nieopodal przyglądając się grupie z uwagą. Młodzi adepci spojrzeli na niego zdumieni.
— Dziękujemy Antonio… — rzekł profesor lecz ponownie mu przerwano.
— Przypatrzmy się. — stwierdził chłopak podchodząc do rzeźby i ściszając głos. — Możemy dojrzeć podobieństwo do _Piety_ rzymskiej. Ta delikatnie owalna twarz i bijące dostojeństwo. Można by się zachwycić, nie sądzicie? Sztuka sama w sobie. — zmrużył oczy nachylając się w stronę wyrzeźbionej twarzy. — Chociaż osobiście wolę _Dawida_.
Subtelnie zbliżał dłoń do wyrzeźbionego policzka, opuszkiem palca dotknął białego marmury, aby wycofać się w ostatniej chwili z cichym westchnięciem. Wyprostował się i odwrócił, aby móc spojrzeć przenikliwie na resztę młodych mężczyzn. Był dosyć wysoki, a jego włosy opadały tuż nad linią gęstych brwi. W końcu owy Antonio ukłonił się szarmancko po czym odszedł w stronę szerokiego wyjścia. Wykładowca odprowadził go wzrokiem i mimo, że pokręcił głową to pod jego siwym wąsem dostrzec można było cień uśmiechu.
— Zapraszam za mną. — rzekł odwracając się. — Czeka nas jeszcze sala muzyczna.
Nicholas uśmiechnął się szeroko i gorliwie zaczął podążać za mężczyzną. Przeszli szerokim korytarzem wchodząc do nieco bardziej osobliwego miejsca. Pomieszczenie było mniejsze niż poprzednie, aczkolwiek urokliwością ani trochę od niego nie odbiegało. Chłopak zaczął się z wolna rozglądać. Na tle pustych wąskich ścian pomiędzy wysokimi oknami ustawione były wiolonczele na statywach, skrzypce, a także kilka kontrabasów.
Migoczące promienie słońca padały wprost na pobłyskującą harfę stojącą pod ścianą tym samy zwracając na nią szczególną uwagę. Adorację Nicholasa zdobyły jednak zupełnie inne instrumenty. Widział jedynie blask jakim mieniły się dwa skąpane w słońcu ogromne fortepiany stojące po obydwu stronach wysokiej harfy. Złote wstawki zdawały się niekiedy wręcz oślepiać, co wprowadzało go w stan nagłego zachwytu.
— O cholera. — szepnął robiąc krok w ich stronę dyskretnie się uśmiechając. Głosy w tle stały się przytłumione. On słyszał jedynie ciche melodyjne brzmienia w swojej głowie jakie mógłby wygrywać. Muzyka tliła się zupełnie odciągając go od rzeczywistości. Przełknął ślinę wyobrażając sobie jak kładzie dłonie na szerokiej klawiaturze piszcząc ją swoim dotykiem.
— Idziesz? — Cały zachwyt jaki odczuwał ulotnił się w raz w chwili, gdy poczuł czyjąś dłoń na swoim ramieniu. Dojrzał jednego z towarzyszy, który z uśmiechem na twarzy chciał uświadomić go, iż powinni wyjść z powrotem na korytarz. Tam gdzie profesor życzył im powodzenia w odnalezieni się w zupełnie innym dla nich świecie i powiadomił o tak ważnej sprawie jak potrzeba odebrania przez nich kluczy od swoich akademickich pokoi, jeśli chcą mieć gdzie spędzić najbliższe lata.
Fernsby składał swoje ubrania w kostkę i wkładał do niewielkiej szafy. W jego głowie kłębiły się myśli dotyczące najbliższych dni, tygodni tudzież lat, które miał spędzić na kampusie. Gładził właśnie ręką jeden ze swoich wełnianych swetrów przypominając sobie magię kryjącą się w sali muzycznej. Wspominał czarujące instrumenty, a przede wszystkim eleganckie pianina marząc o możliwości przywłaszczenia ich tylko dla siebie.
.Odstawiał właśnie swoją skórzaną walizkę w głąb szafy, gdy rozniosło się ciche pukanie o niedomknięte drzwi. Do jego uszu wciąż docierał rumor panujący na korytarzu.
Nie czekając na odpowiedź, w pokoju pojawiło się kilku jak podejrzewał starszych adeptów. Pierwszy, pełen życia z goszczącym na twarzy uśmiechem wparował rozglądając się gwałtowanie po czym wyciągnął dłoń w stronę chłopaka.
— Tobias. Tobias Brumby. — przedstawił się gość.
— Nicholas Fernsby. — odpowiedział ściskając jego dłoń. Czuł się speszony zważywszy, że nie był do końca pewien jak powinien się odnosić. Nie miał jeszcze bladego pojęcia o tym jakie panują tam zwyczaje, albo czy inni adepci mają tu jakieś swoje konkretne zasady, których Nicholas zapewne bez piśnięcia by się trzymał, gdyby tylko miał o nich jakiekolwiek pojęcia. Uznał, że najbezpieczniej będzie po prostu zachować pełną kulturę.
— Wybacz, że niepokoimy o, ale watro byłoby zapoznać naszych nowych adeptów. — powiedział przybyły student kłaniając się teatralnie. Mężczyzna, który stał tuż za Tobiasem uśmiechnął się serdecznie. Był tam także niejaki Antonio, który to zapadł Nicholasowi w pamięć, gdy z iskrą w oczach opowiadał im o jednej z rzeźb.
Mężczyzna z uwagą przyglądał się książkom Fernsby’ego, leżącym na szafce nocnej. Przewracał w dłoniach jedno z dzieł Shakespeare’a.
— Nie będziemy zbyt długo zawracać pańskiej, pewnie zmęczonej już głowy. Miłego wieczoru panie Fernsby. — rzekł Tobias, po czym skierował się w stronę wyjścia wraz z drugim z mężczyzn, który nie był tego popołudnia szczególnie rozmowny. Antonio natomiast wciąż wertował kartki _Kupca weneckiego_.
— Nie masz tego zbyt wiele. Same klasyki. — stwierdził przyglądając się poukładanym tomom, gdy dwóch młodych mężczyzn zdążyło opuścić pokój. — Na szczęście masz jeszcze czas by uzupełnić te uwłaczające braki.
— To nie wszystko co posiadam. — odpowiedział Nicholas w rękach wciąż trzymając jedną ze swoich koszul.
— Z pewnością. — kącik jego ust podniósł się ku górze.
— Nicholas Fernsby. — wypalił nagle po czym zmarszczył gęste, brązowe brwi.
— Owszem, słyszałem. — skomentował opierając się ramieniem o ścianę i wpatrywał się w poukładane tomy. — Antonio Rymer.
— Owszem, słyszałem. — powtórzył wypowiedziane przez mężczyznę słowa dumny z siebie. Antonio dopiero wtedy podniósł na niego wzrok po czym zmrużył oczy. Nicholas zastanawiał się przez chwile, czy aby nie powiedział czegoś nie tak, zważywszy, że mężczyzna trzymał go po przez chwile w niepewności. W końcu zaśmiał się finezyjnie ukazując szereg swoich śnieżnobiałych zębów. Chłopak odetchnął z ulgą wciąż patrząc mu prosto w oczy. Nie chciał mieć problemów już pierwszego dnia.
— A więc panie Fernsby, cóż pan tu robi? Zakładam, iż jest tu pan zamiarem zostania kolejnym wspaniałym poetą. — zapytał z lekką nutą pogardy.
— Właściwie… właściwie to chyba znalazłem się tu z przypadku. — odparł spuszczając wzrok na swoje buty. Antonio podniósł brwi zaskoczony opierając się dłonią o biurko.
— Co ma pan na myśli, jeśli wolno mi zapytać. — szedł w zaparte.
— Ciężko byłoby być jedynie pianistą. — odrzekł zaskoczony swoją otwartością.
— Pianistą powiadasz? — zapytał zaciekawiony. Skrzyżował ręce na piersi. — Jeśli nie będziesz brał tego na poważnie to owszem, byłoby ciężko. — Jego pewność co do wypowiadanych słów imponowała Nicholasowi.
— A ty… Pan co zamierza? — poprawił się spoglądając na niego wyczekująco. Czuł się nie swojo odnosząc się do mężczyzny na per pan, aczkolwiek nie chciał odstawać od starszych studentów. Rymer prychnął.
— Niczego nie zamierzam. — orzekł. — Dopiero zaczynam się rozsmakowywać w swojej wolności.
— Rozsmakowywać w wolności? Tutaj?
— Owszem. — wyprostował się stając na równe nogi i odłożył tom z powrotem na niewielką szafkę. — Właśnie tutaj panie Fernsby… Właśnie tutaj…
Gigantyczny złoty żyrandol zwracał na siebie uwagę już od wejścia. Dziesiątki migoczących świateł było jak niezliczona ilość gwiazd na bezchmurnym niebie. Stawały się wręcz hipnotyzujące dlatego też Nicholas wsłuchując się w słowa wykładowcy co jakiś czas rzucał okiem na majestat wiszącego świecznika. Nie zaburzało to jego skupienia, a jedynie sprawiało, że w głowie chłopaka czas magicznie przyśpieszał.
Nim się obejrzał adepci zbierali swoje rzeczy spokojnym krokiem wychodząc z niewielkiej sali wykładowczej. Nicholas otrząsnął się niczym wybudzony ze snu po czym zaczął zbierać książki z drewnianego blatu. Wstał z ławy i tak jak reszta studentów, opuścił salę będącą jak niepozorny teatr nieba.
Na twarzach młodych mężczyzn wciąż gościł łagodny uśmiech, a w oczach błyszczały iskierki zaciekawienia. Nicholas ani trochę nie odstawał od reszty. Jego ciekawość także była pobudzona. Jego ciemne jak gawron oczy badały nowe zakamarki budynku i taksowały twarze niewzruszonych, starszych studentów.
Wielką przyjemność sprawiało mu także omawianie twórczości z którą się wcześniej zaznajomił. Dostrzegał wtem wiele różnorakich szczegółów, których nie miał okazji dopatrzeć się, gdy samemu studiował konkretne teksty. Szczególnie ekscytowało go, gdy mógł dogłębniej zapoznać się ze zdobytą eksperiencją wielu pisarzy, poetów i artystów, a w tym muzyków co głównie trafiało do jego serca.
Nicholas Fernsby od zawsze pragnął chłonąć tę wiedzę i poznawać ich historię. Rozpatrywanie trudności z jakimi przyszło zmierzać się owym twórcą było dla Nicholasa jak światełko w tunelu.
Utożsamiał się z nimi budując w głowie wizje siebie wdrapującego się na szczyt wirtuozerii.
Chłopak kierował się w stronę zachwycającej biblioteki, która swą wytwornością zawróciła mu w głowie już poprzedniego dnia. Pan Chadburn zapoznał ich z tym miejscem już w pierwszej kolejności. Szczególnie imponował mu ogromny sufit doszczętnie wypełniony wizją malarza. Wypieszczone szczegóły i rozmaite detale były godne zawieszenia oka chociażby na ułamek sekundy.
Przy wysokich regałach stały drabinki prowadzące na drewniane balustrady. Każdy element biblioteki był ozdobiony wyrzeźbionymi w drewnie roślinnymi motywami, czy zwykłymi dekoracyjnymi zawijasami. Nie szczędzono także złotych wstawek.
Julian Loughty, bo tak właśnie nazywał się chłopak, który wyrwał Nicholasa z rozmyśleń poprzedniego dnia, już od wczesnych godzin nie odstępował go na krok. Chodził za nim jak cień, ale Fernsby ani myślał na niego narzekać. W jego towarzystwie nie czuł się tak zagubiony, niż gdyby miał wędrować po kampusie zupełnie sam.
Nicholas odrazu polubił go za pocieszny uśmiech i energię jaka biła od niego już od pierwszego momentu. Julian zdawał się człowiekiem, którego dobry nastrój nigdy nie opuszczał.
Oboje jeszcze nieco niepewnym krokiem powędrowali do jednej ze starszych bibliotekarek, która ze znudzeniem układała książki na jednej z półek. Jej włosy były zaplecione w warkocz, a następnie spięte w niskiego koka. Na nosie miała okulary w delikatnej oprawie, a z zauszników zwisał złoty łańcuszek zarzucony przez szyje.
Wygodnicki Julian raz dwa powiadomił ją czego szuka zważywszy, że już od początku nie był zbyt dobrze przygotowany na naukę. Pojęcie,,książek” zdawało mu się jakby obce.
Kobieta ruszyła w stronę jednego z oddalonych regałów, kiwnięciem głowy informując ich, aby zaczekali. Jej mina była wyraźnie zblazowana, aczkolwiek w szybkim tępie powróciła z dwoma tomami powieści, które interesowały Loughty’ego.
— Dziękujemy. — wymamrotał Nichola, gdy Julian zamierzał odejść bez słowa. Kobieta natomiast machnęła jedynie ręką i powrócił do wykładania książek z kartonu i układania ich na pułkach pod literą R.
Do biblioteki o tej porze schodziło się sporo osób, szczególnie tych z pierwszego roku, którzy robili to za wielokrotnie powtarzaną radą profesorów. Co prawda Fernsby nie poznawał ich wszystkich i był niemalże przekonany, że nigdy do tego nie dojdzie, ale stwierdzał, że są oni tu od niedawna, bo zdawali się prawie, że tak nieobeznani jak on sam.
Chłopcy sztywno usiedli przy jednej z drewnianych ław. Nicholas starł się w jak najnaturalniejszy sposób otworzyć jedną ze swoich książek i próbować zagłębić się w jej treść jednak zdawało mu się, że wokoło dzieje się tak wiele, że nie da rady skupić się na kilku błahych zdaniach. Julian w tym czasie z uwagą przyglądał się młodej bibliotekarce stojącej za okazałym biurkiem. Miała krótkie, czarne włosy i charakterystyczne, drobne dłonie. Wydawała się nieco nieśmiała.
— Co myślisz? — zapytał Julian wciąż się jej przyglądając. Nicholas także rzucił na nią okiem po czym wzruszył ramionami bez większego zainteresowania.
— A ty co myślisz? — szepnął.
— Niesamowita. — stwierdził Loughty kładąc łokieć na blacie, a brodę opierając na ręku. Nicholas skrzywił się z niesmakiem.
— Widzisz ją pierwszy raz, a do tego zupełnie jej nie znasz. — oznajmił cicho się podśmiewając.
— Zawsze mógłbym to zmienić. — odpowiedział uśmiechając się chytrze. Zachowywał się zadziwiająco swobodnie co wprawiało Fernsby’ego w zakłopotanie zważywszy, że sam pragnął u siebie owej otwartości.
— Julian, jest dopiero pierwszy dzień. — wyszeptał, a chłopak momentalnie spojrzał na niego karcąco. Nicholas zmarszczył brwi nie wiedząc o co mu chodzi.
— Nie mów po imieniu. — burknął. — Tu mówią po nazwisku, słyszałem!
Nicholas przewrócił swoimi brązowymi oczami.
— No dobra, to co chcesz zrobić. — odszeptał także spoglądając na młodą dziewczynę. Julian zastanawiał się chwile. — Pójdę do niej…
— Jak to? Ale, że te… — jęknął Nicholas, ale Julian już kierował się w stronę dziewczyny. Fernsby podniósł ręce w geście zdziwienia i pokręcił głową. Popatrzył na nich chwile po czym wrócił wzrokiem do czytanego tekstu kręcąc głową.
Posunięcie kolegi wydało mu się dosyć zabawne co spowodowało, że na jego twarzy pojawił się przelotny uśmiech. Nie zdawał sobie sprawy, że on także jest obserwowany.
— Sala muzyczna to po drugiej stronie drogi pianisto. — usłyszał nagle. Ponownie musiał oderwać wzrok od tekstu unosząc go w górę. Przed sobą ujrzał Antonio nonszalancko opartego o jedną z kolumn. Fernsby spojrzał na niego ze zdumieniem i przełknął ślinę.
— Nie samym pianinem człowiek żyje. — odpowiedział wzdychając.
— Nie byłbym gotów na to przystać. — odparł Rymer gładząc się po podbródku.
— Chyba by mnie wydziedziczyli, gdybym grał zamiast czytać Shakespeare’a.
— Patrząc na pana stwierdzam, że Shakespeare’a zna pan od dawna, a przynajmniej powinien. — mruczał. — Jeśli będziesz robił coś wbrew sobie to prędzej czy później sam się wydziedziczysz. — odrzekł, aby następnie przemknąć w stronę wyjścia. Nicholas zaczął przyglądać się trzymanej w ręku książce, która już go tak nie satysfakcjonowała. Twarz miał głęboko zamyśloną. Słowa Antonio dudniły w jego głowie. Osłupiały podrapał się po karku klnąc Rymera pod nosem, bo mimo, że nie było mu to na rękę, mężczyzna miał rację.
— Coś nie tak? — usłyszał głos Juliana.
— Wszystko w porządku. — szepnął i po raz któryś z rządu otworzył powieść.
— Widziałeś? — zapytał Loughty rzucając wzrokiem na bibliotekarkę. Opadł na swoje zajęte wcześniej miejsce.
— Co takiego?
— Umówi się ze mną. — stwierdził prostując się na sztywnym krześle.
— Kiedy? — zapytał Nicholas bezsensownie kartkując książkę.
— Pod koniec tygodnia.
— Gratulacje. — szepnął Nicholas w pół śmiechu. Julian szturchnął go w ramię oburzony po czym zapewnił:
— To będą znakomite lata… mówię ci chłopie… znakomite lata. — rozmarzył się, a Nicholas ostatnie na co był gotów się zdobyć to przystanie na słowa towarzysza. Wymusił na swojej twarzy delikatny uśmiech. Ostatni raz subtelnie spojrzał w stronę wyjścia za którym rozpłynął się Rymer i westchnął czując pustkę.
Fernsby w osamotnieniu wymaszerował z biblioteki podświadomie formułując sąd jak wiele niepozornie codziennych spraw, które zdają się być wartościowe są jedynie mrzonkami lepszej przyszłości. Czy lata spędzone na uniwersyteckim kampusie dadzą mu to czego naprawdę pragnie, a opuszczając mury będzie czuł się gotów na podbijanie swoich celów?
Potrząsnął głową zastanawiając się czy, aby na pewno chce czuć się tym obarczony. Czy nie łatwiej byłoby żyć bez tej świadomości ślamazarnie podążając swoim utartym szlakiem.
_Głupi są szczęśliwsi._ — szepnął prychając pod nosem, na myśl jak budowana miesiącami ambicja, aby dostać się na uniwersytet uleciała wraz z kilkoma słowami wypowiedzianymi przez zupełnie obcego mu człowieka. Jedyne co przychodziło mu na myśl, to aby trzymać się z dala od Antonio Rymera podążając drogą jaką obrał. Nie zbaczać z kursu, mimo, że gryzło go przez to sumienie.
Szedł swobodnym krokiem. Korytarze uniwersytetu były długie, a sama droga z jednego miejsca do drugiego bywała nie krótkim spacerem. Ku jego zaskoczeniu nie dostrzegał żywego ducha, który tak jak i on maszerowałby po betonowej posadzce.
Zatrzymał go widok lśniącej złotej tabliczki z napisem _Sala muzyczna_. Rozejrzał się dookoła po czym delikatnie pchnął ciężkie drzwi. Zajrzał do środka i gdy mógł śmiało stwierdzić, że pomieszczenie było zupełnie puste powędrował w jego głąb.
Przeszedł wzdłuż, aż do samego końca zatrzymując się przy jednym z wielkich fortepianów, gdzie ostatnie promienie słońca oświetlały jeden z boków jego obudowy. Przejechał dłonią po gładkiej nakrywie, a następnie westchnął ciężko.
Zasiadł przed instrumentem rękami delikatnie dotykając pojedynczych klawiszy. Ostrożnie nacisnął jeden z nich, a po sali rozniosło się przytłumione echo wydobytego dźwięku. Nicholas przymknął oczy jeszcze raz naciskając ten sam klawisz. Wciągnął powietrze po czym powoli uniósł powieki. Zacisnął usta w wąską linię i zaczął wygrywać jedną z ulubionych melodii jakiej się nauczył, gdy był jeszcze małym chłopcem. Wraz z biegiem lat stała się dla niego tak banalna, że śmiało mógł nazwać ją rozgrzewką. Pianino nigdy nie sprawiało mu trudności. Za każdym razem grając przypomniał sobie jak jego ojciec nazwał go prawdziwym wirtuozem gdy miał zaledwie osiem lat. To jedno z nielicznych wspomnień ojca, które zachowało się w jego głowie. Pamiętał także z jakim zamiłowaniem i on przysiadał do instrumentu grając małemu chłopcu coraz to nowsze utwory. To sprawiało, że Nicholas Fernsby od najmłodszych lat chciał być taki jak on. Chciał grać i czerpać z tego największą przyjemność. Układ dłoni na klawiaturze sprowadzał do jego duszy poczucie powrotu do młodszych, słodkich lat. Niespokojne emocje z jakimi opuścił tego dnia bibliotekę, ulatywały z każdym zagranym przez niego dźwiękiem. Opróżniał głowę z wszelkich zbędnych myśli aby skupić się na tym co szczerze go pochłaniało.Rozdział 2
_Jeszcze czas, jeszcze jestem miękki i mogę stać się jak wosk w Twoich rękach. Weź mnie, nadaj mi_
_kształt, uczyń mnie doskonałym. —_ Rainer Maria Rilke
Wędrowanie do sali muzycznej było jak zakazany owoc zważywszy, że Fernsby nie był do końca pewien czy nie jest to wbrew jakimkolwiek zasadom. Podążał tam zazwyczaj późnymi popołudniami, gdy niebo zaczynał opanowywać zmierzch, a stłamszeni wykładami studenci siedzieli w bibliotece wdychając zapach starych książek.
W sali, którą Nicholas odwiedzał tak często był jeszcze jeden stały bywalec. Nie za wyskoki, siwiuteńki starzec z cieniutkimi, pozłacanymi okularami na nosie. Nicholas uwielbiał wsłuchiwać się w melodię którą wygrywał stając tuż w pobliżu wejścia. Im dłużej z nią obcował tym głębiej staruszek zaczynał go intrygować. Pomimo podeszłego wieku niezwykle zwinnie poruszał palcami po szerokiej klawiaturze. Ku zaskoczeniu chłopaka, starzec siadał przy instrumencie i wygrywał kilkukrotnie jedną melodię, której zakończenie, a właściwie jego brakiem był nagle urwany utwór.
Zawsze mężczyzna gdy wychodził, Nicholas starał się mu dyskretnie poprzyglądać. Staruszek był zazwyczaj ubrany w tą samą marynarkę z długimi połami, spodnie z lampasem i czarne, lakierowane pantofle, a ponadto niezmiennie podbierał się o drewnianą laskę. Nicholas zawsze chętnie patrzył na jego gustowny ubiór z podziwem, a jednocześnie zastanawiał się co składnia mężczyznę do noszenia stroju wieczorowego każdego popołudnia.
Staruszek natomiast zdawał się nie zwracać na Fernsby’ego większej uwagi. Bez pośpiechu opuszczał salę, aby w następnej kolejności spacerkiem udać się w głąb ciemnego korytarza. Gdy starzec na dobre rozpływał się w kruczej otchłani, wtem Nicholas wchodził do środka czując jak w jego głowie wciąż rozbrzmiewała grana przez staruszka melodia.
Usadawiał się przed wielkim fortepianem powtarzając melodię, które umiejscowiły się w jego pamięci. Za każdym razem gdy prostował swoje plecy czuł te kilka pojedynczych pstryknięć w górnej partii kręgosłupa, co mimo wszystko wydawało mu się satysfakcjonujące.
Brał głęboki oddech, który pozwalał mu chociaż na kilka sekund przedłużyć tę chwilę jaką było ciche podziwianie instrumentu i okazywanie mu szacunku. W końcu unosił dłonie i układał je tuż nad klawiaturą.
Po naciśnięciu pierwszego z klawiszy utwór niósł go aż do samego końca, a chłopakowi zdawało się jakby melodia miała nad nim większą kontrolę niż on nad nią. Czar pryskał w momencie urwanej melodii co wprowadzało Nicholasa we frustrację. Za każdym razem próbował samemu odgadnąć jej ciąg dalszy, ale żadna z jego wersji wciąż nie wydawała mu się wystarczająco dobra.
— Cholera. — wyszeptał gdy uderzenie młoteczka w strunę było zdecydowanie nie trafione.
— _Piano e forte. _— usłyszał, podnosząc wzrok. Antonio stał przy harfie dłonią przejeżdżając po jej strunach. Nicholas poczuł się nieco onieśmielony zważywszy, że po raz kolejny był obserwowany przez młodego mężczyznę.
— _Cicho i głośno_. — odparł. Chłopak spojrzał na niego, a kącik jego ust podniósł się ku górze. — Długo tu stoisz? Czuje się już jak śledzony.
— Wystarczająco, aby usłyszeć twoje ciche „cholera”. – odpowiedział podchodząc bliżej i tym razem przyglądając się nakrywie młoteczkowego instrumentu. Wyglądał jakby widział go tu po raz pierwszy. Nicholas pogładził się po podbródku, zastanowił się chwile po czym ściszając głos zapytał:
— Codzień przychodzi tu pewien profesor. Nie za wysoki, z siwą brodą, podpierający się o drewnianą laskę. Wiesz… wiesz może kto to?
— Nie bardzo wiem o kim mowa — odpowiedział Rymer z powagą wymalowaną na twarzy. — Starzec? Wielu nie za młodych profesorów się tu pałęta. Takie tu mamy uroki.
— Jest naprawdę dobry. — wyszeptał Fernsby. Antonio wzruszył ramionami.
— Na czym gra? — zapytał z lekka znudzony.
— Na fortepianie rzecz jasna.
— Nie miałem okazji usłyszeć. W zasadzie nie często tu bywam. — poinformował przypatrując się chłopakowi. Skrzyżował dłonie na piersi przechylając głowę w bok. Jego błękitne oczy nagle zdawały się skrywać tysiące tajemnic. — Panie pianisto czy nie chciałby się pan wybrać na nasz konwentykiel?
Nicholas spojrzał na niego zaskoczony tak nagłą propozycją. Zupełnie zbijało go to z tropu. W duszy miotał się co miałby odpowiedzieć. Co prawda, okazja mogła się więcej nie przytrafić, a poza tym zastanawiał się czy odmawiając miałby jeszcze szansę na jakąkolwiek interakcje z starszym studentem.
De facto ustalił przed samym sobą, że ma trzymać się z daleka od Antonio, a jednak jakaś jego część kurczowo chciała się go trzymać.
Mężczyzna postukiwał palcami o wierzch instrumentu.
— Cóż t-to za konwentykiel? — zapytał Nicholas w końcu.
— Dla tych, których piękno sztuki przejmuje naprawdę. — odparł spokojnym tonem. Brzmiał jakby każde słowo w tym zdaniu było bezcenne. — Pytam pana bo podtrzymanie tej tradycji dla mnie jak i dla moich przyjaciół jest ważne, a coraz mniej ludzi podziwia uroki sztuki.
— Nie jestem pewien czy bym tam pasował. — spuścił wzrok zerkając na swoje blade dłonie.
— Nie ma innej drogi, aby się przekonać, niż tam zawitać. — rzekł odchodząc w stronę wyjścia. Stanął jeszcze przez chwilę w połowie sali odwracając się na pięcie i dodał:
— Myślę, że byłby to dla pana zaszczyt, skoro został pan jedynym zaproszonym pierwszorocznym. — Echo jego głosu rozniosło się po pomieszczeniu. Wyszedł pozostawiając młodego, lekko zestresowanego adepta samego z kłębkiem myśli piętrzącym się z każdym odgłosem jego kroków. Nicholas skrzywił się na myśl jak jeden, zupełnie przypadkowy człowiek potrafił wkroczyć do jego głowy i zająć tam sobie stałe miejsce. Podświadomie zmartwił go jednal fakt, że tego dnia obecność Antonio Rymera w okolicy była spowodowana jedynie kwestią konwentyklu, a nie chęcią spotkania.
Słońce znikało za horyzontem, gdy Nicholas Fernsby stał wpatrując się w niewielkie lustro znajdujące się na drzwiach szafy. Jego gęste włosy opadały mu na twarz, a oczy pobłyskiwały z ekscytacji. Gładził się po świeżo ogolonym podbródku. Pod wpływem słabego, żółtego światła lamki, jego źrenice rozszerzyły się zlewając się z ciemnym brązem jego oczu. Stał z rękoma skrzyżowanymi na piersi w bordowym swetrze i zegarkiem na lewym nadgarstku. Z pod wełny wystawał biały kołnierz koszuli. Zegarek wskazywał dwudziestą pierwszą pięćdziesiąt, gdy w pokoju rozniosło się ciche pukanie.
Nicholas westchnął ostatni raz spoglądając na siebie w lustrze, po czym skierował się w stronę drzwi otwierając je powoli. Antonio stał po drugiej stronie oparty ramieniem o framugę. Dopiero wtedy Nicholas zauważył okulary na jego wąskim nosie.
— Raz, raz. — rzekł Rymer prostując się, po czym powolnym krokiem zaczął kierować się w stronę schodów. Fernsby przewrócił oczami na niekulturalny zwyczaj mężczyzny jakim jest nagłe jego nagłe odchodzenie bez słowa.
Chłopak błyskawicznie zamknął drzwi i delikatnie spięty powędrował wprost za brunetem. Dotrzymał mu kroku, gdy schodzili po wielkich schodach na parter, a następnie mijając szeregi drzwi od audytoriów dotarli na koniec korytarza.
Antonio prowadził młodszego studenta w kolejne mroczne zakamarki, a zaniepokojony Nicholas nerwowo rozglądał się dookoła. Usilnie starał się zapamiętać drogę jaką pokonywali, gdyby przyszło mu wracać stamtąd samemu, jednak zupełnie ginęła w odmętach jego pamięci. Przed jego oczami pojawiły się kolejne betonowe schody, aczkolwiek tym razem kręte. Nicholas stawiając stopę za stopą czuł się jakby wchodził w głąb zamkowego podziemia. Na ścianach, w sporej odległości od siebie wisiały pozłacane kinkiety. Pomimo czarującego całokształtu, ich anemiczne światło minimalnie oświetlało skąpane w mroku twarze adeptów. Fernsby’emu zdawało się jakby stopnie nigdy miały się nie skończyć. W końcu Antonio przyśpieszył kroku, gdy pojawili się na podziemnym korytarzu. Dopiero tam do uszu Nicholasa docierały przytłumione dźwięki muzyki i odgłosy czyichś rozmów.
Zatrzymali się pod wielkimi, mosiężnymi drzwiami. Rymer spojrzał na Fernsby’ego posyłając mu znaczący uśmieszek, a następnie przekręcił gałkę wpuszczając spiętego chłopaka pierwszego.
Dźwięki melodii uderzyły go nagłą falą stając się całkowicie przejrzyste. Tak jakby wyłonił się z morskich odmętów.
Młody adept zaczął z zainteresowaniem przyglądać się sporemu pomieszczeniu, a także innym przybyłym tam gościom. Były ich zdecydowanie więcej niż przewidywał.
Każdy z nich rozmawiał ze sobą pełen swobody ze szklankami i cygarami w dłoniach. Nie mieli oporów by śmiać się na cały głos. Ku zadowoleniu Fernsby’ego nikt nie patrzył na niego podejrzliwie, ani nie zwracał przesadnej uwagi. Uśmiechnął się widząc jak odprężeni wydawali się ci wszyscy towarzysze.
— Chodź. — usłyszał głos Antonio przy tuż swoim uchu. Przemknęli między chmarą ludzi podchodząc do grupy kilku, jak się okazało starszych studentów.
— Rymer… — odezwał się rozbawiony Tobias. Nicholas tylko jego był w stanie sobie przypomnieć z wieczoru, gdy wparowali do jego pokoju pełni wigoru. — Dwie minuty spóźnienia.
Tak nie wypada dżentelmenowi!
— O dwie minuty mniej słuchania, tego co bełkoczesz Brumby. — ogryzł się.
— Za to mi nie było dane móc sobie tego oszczędzić. — stwierdził jeden z mężczyzn o delikatnym zaroście i szczupłej twarzy. Wetchnął po czym wziął łyka ze swojej szklanki wypełnionej bursztynowym trunkiem.
— Kogo my tu mamy? — zapytał Tobias ignorując komentarz towarzysza. Wzrok obecnych mężczyzn przeniósł się na Nicholasa. Chłopak poczuł się nieco speszony, a wtem Tobias wziął go pod ramię prowadząc w stronę sporego stolika, tym samym opuszczając resztę zebranych w grupie adeptów. — Piłeś tu już whisky?
Jego głos starał przedzierać się przez rumor, który mimo wszystko nadawał miejscu przyjemnego klimatu i ani trochę nie drażnił wrażliwego słuchu Nicholasa.
— Nie miałem jeszcze okazji. — odpowiedział.
— Ha! To zaraz spróbujesz. Mówię ci, pierwsza klasa. — poinformował cmokając. Kiedy Tobias zaczął nalewać alkohol do wypolerowanych szklanek, zaskoczony Nicholas zdał sobie sprawę, że przy jednym z okrągłych stolików sali stoi Profesor Jonathan Berrycloth we własnej osobie. Jak gdyby nigdy nic stał w gronie młodych mężczyzn ze szklanką tego samego, błachego alkoholu z jakim stykali się młodzi mężczyźni studiujący na owym kampusie.
Fernsby delikatnie szturchnął Tobiasa w ramię.
— Profesorowie też tu bywają? — zapytał nie odrywając wzroku od mężczyzny.
— A jakże! — odpowiedział wesoło. — Ale tylko ci wyjątkowi dostają zaproszenie, a Berrycloth to nasz anioł stróż. Tylko nie wspominaj o tym przy Rymerze bo mnie ukatrupi, że ci o o tym wspomniałem. Chociaż sądzę, że skoro on miał jakiś interes by cię tu zabrać to chyba szybko się od nas nie uwolnisz.
Zaśmiał się ochoczo i wręczył Nicholasowi szklankę do ręki po czym tanecznym krokiem udał się z powrotem do grona młodych chłopców. Fernsby niepewnie podążył za nim mając zupełny mętlik w głowie. Jeden z nich namiętnie wypowiadał się na jakiś temat, drugi słuchał go mrużąc oczy. Antonio natomiast wbił swój wzrok w podłogę.
— Proszę cię Evenson, jestem prawie pewien, że nie masz o tym zielonego pojęcia. Nie jesteś rodowitym anglikiem.
— Co to zmienia? Mieszkam tu wystarczająco długo drogi przyjacielu. — odpowiedział. Pomimo toczącej się wymiany zdań, ani na chwile żaden z nich nie podniósł głosu. Ciągnęli swoją kulturalną dyskusję, gdy młody Fernsby, bo wypiciu szklanki alkoholu powoli zaczynał się odprężać. Wsłuchiwał się w dźwięki wydawane przez gramofon coraz intensywniej postukując obcasem o podłogę. Oparty o ścianę Antonio przyglądał mu się z zainteresowaniem. Na jego twarzy pojawił się uśmiech, gdy młody student przymknął oczy i do stukotu swoich butów zaczął cicho pstrykać palcami. Po chwili do obserwacji przyłączył się także Tobias z uśmiechem potakując głową w rytm melodii z przyjemnością wtórując Nicholasowi.
— Cóż za wyczucie rytmu Fernsby. — stwierdził nagle co momentalnie wyrwało chłopaka z jego transu. — Jakże pan jest muzykalny.
Speszony Nicholas podrapał się nerwowo po karku. Dostrzegł jak Antonio spuścił głowę śmiejąc się pod nosem.
— Bez nerwów panie Fernsby, to się ceni. — rzekł chłopak o nietutejszym akcencie po czym, po raz pierwszy wyciągnął rękę w stronę chłopaka. — Franz Evenson.
Nicholas ujął jego dłoń delikatnie wykrzywiając twarz w geście zastanowienia. Antonio obszedł ich, mimochodem rzucając cichym,,To Norweg’’ wprost w ucho Nicholasa. Chłopak podziękował skinieniem głowy.
— Jest pan instrumentalistą, czy zwyczajnym fanatykiem melodyjnych brzmień? — zapytał Franz.
— W zasadzie… w zasadzie to gram na pianinie. — odpowiedział starając się opanować mętlik w głowie jaki spowodował Evenson swoim pytaniem.
— O cholera, czyli rośnie nam młody Mozart. — zaśmiał się Tobias. — Zagrasz nam?
Zapytał podnosząc brwi uśmiechając się szeroko. Antonio zaś pochylił głowę w bok przyglądając się reakcji chłopaka.
— Wyśmienity pomysł! — rzucił Franz wypijając to co pozostało w jego szklance i odstawiając na niewielki, okrągły stolik obok nich. Krząknął, a następnie zaczął kierować się w stronę wyjścia, a Tobias zaraz za nim. — Idziemy!
Antonio stanął obok chłopaka jedną rękę kładąc na jego ramieniu, drugą zaś wskazując aby podążył za młodymi mężczyznami.
— Brawo, nieźle się urządziłeś się Fernsby. — stwierdził. Nicholas popatrzył na niego nerwowo przegryzając wargę po czym ruszył za Tobiasem Brumby i Franzem Evensonem.
Nocne poruszanie się po gmachu nie zdawało się być mile widziane, a tak przynajmniej wywnioskował, że szli w ciszy, alby rzucali do siebie krótkie frazy szepcząc. Mimo to starsi adepci nie wyglądali na zestresowanych. Nicholas zdał sobie sprawę, że to na pewno nie pierwszy ich nocny spacer po kampusie. Coraz bardziej intrygowała go druga strona uniwersyteckiego życia owych studentów. Pełnych życia, którzy zdawało by się, że nie mają zmartwień.
Weszli do sali muzycznej chwile po północy zamykając za sobą ciężkie drzwi. Nicholas poczuł jak całe jego dotychczasowe zdenerwowanie z niego schodzi, gdy tylko zaczął przypatrywać się starannie porozstawianym instrumentom i przepięknym złotym żyrandolom. Za każdym razem go zachwycały. Uwielbiał to miejsce. Uśmiech sam wkradł się na jego smukłą twarz.
— To nie zbyt legalne prawda? — zapytał wciąż z uśmiechem zasiadając przed fortepianem. Mężczyźni cicho się zaśmiali.
— Oczywiście, że nie. Za to jest to bardzo inspirujące. — odpowiedział Tobias odkręcając jedno z eleganckich krzeseł i siadając na nim okrakiem. — Wszystko co inspirujące szybko okazuje się zakazane.
— Nie mógłbym. — stwierdził chłopak trzymając dłonie tuż nad klawiaturą. — Przecież wszystko byłoby słychać w całym budynku.
— Bez nerwów. — poinformował Franz i machnął ręką, — Nikt cię nie usłyszy. Inaczej na wykładach słyszeli byśmy każdy dźwięk dochodzący z tej sali.
Fernsby zmarszczył brwi po czym westchnął. Spojrzał na klawisze pełen zadumy. Wyprostował plecy a następnie pozwolił sobie zagrać ostatnią melodię jaką zapamiętał wsłuchując się w tą wygrywaną przez starca. Mimo, iż nie był do niej przekonany, a w zasadzie do swoich umiejętności, aby ją odtworzyć tym razem nie wahał się ani przez chwilę. Odczuwał satysfakcję za każdym razem gdy wykonywał ten utwór, zważając, że nie należał do najłatwiejszych. Jego palce z czasem same zaczynały pędzić po klawiaturze. Melodię urywał za każdym razem pod koniec tak jak i starzec. Chłopak siedział z zapartym tchem szukając w głowie odpowiednich nut, aczkolwiek alkohol szybko je rozmywał. Wypuścił powietrze zrezygnowany.
— Auuu. — skrzywił się Tobias. — Co za nagły koniec…
— Co to za utwór? Absolutnie go nie poznaje. Sam to skomponowałeś? — dopytywał Franz splatając dłonie na piersi.
— Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia. Sam poznałem go dosyć niedawno. — odpowiedział. Stwierdził, że nie będzie skupiać się na szczegółach i opisywać warunków w których poznał melodię. Pragnął zachować to dla siebie. Uczynić z tego swój mały sekret, aż do momentu w którym pozna tajemniczego profesora, a być może ten odpowie mu na jego wszelkie pytania. Był co do tego całkowicie zdeterminowany.
— Długo pan gra? — zapytał Tobias maszerując od instrumentu do instrumentu.
— Zdaje się, że od kiedy pamiętam. — odparł układając ręce na kolanach.
— Chodziłeś na jakieś lekcje?
— Ojciec mnie uczył. Chyba miał do tego smykałkę jeśli mogę tak to ując.
— Pianista? — spytał Evenson.
— W prawdzie… w prawdzie nie żyje. — odrzekł po czym dodał: — Kiedyś mieszkał w tych okolicach. Tu uczył się grać, a później z tego co wiem to starał się o pracę na Akademii Muzycznej.
— I ci się stało dalej?
— Umarł. Nawet nie zdążył dowiedzieć się czy ma tę prace.
— Czyli to rodzinne? — uśmiechnął się Brumby po czym zmarszczył brwi zdają sobie sprawę co właśnie powiedział. — W sensie… granie na pianinie.
Nicholas uśmiechnął się.
— Chciałbym w to wierzyć, a właściwie znaleść tu tyle szczęście co on… przynajmniej do tego pewnego czasu.Rozdział 6
_Zawsze nadchodzi jakieś takie jutro, które wszystko utrąca, a młody człowiek czeka, aż się to odmieni. — Rainer Maria Rilke_
Antonio siedział na niewielkim dywanie plecami podpierając się o drewniane obicie łóżka. Nogi miał wygodnie ułożone na podłokietniku tapicerowanego fotela, w dłoniach trzymając jedną z ukrywanych pod łóżkiem powieści. Czytał to samo zdanie trzeci raz stale próbując odgonić od siebie natłok rozpraszających myśli.
Spojrzał w stronę niewielkiego okna dostrzegając piętrzącą się ostrą burzę śnieżną. Położył książkę na piersi cicho przeklinając pod nosem. Wspomnienia o domu rodzinym, matce i babci od dłuższego czasu nie dawały mu spokoju. Wracał pamięcią także do przyjemnych chwil jakich doświadczył ostatnimi tygodniami. Do Brumby’ego i Evensona, a także do Nicholasa Fernsby’ego. Czuł jakby młodszy adept zdawał się ich częścią i mimo, iż Antonio nie lubił zmian w gronie swoich najbliższych, obecność Nicholasa ani przez chwilę mu nie przeszkadzała. W gruncie rzeczy czuł się za niego nieco odpowiedzialny zważywszy, że to właśnie on zaprosił chłopaka na ich tajny konwentykiel.
Rymer już z daleka usłyszał charakterystyczny wydźwięk stukających butów Franza po drewnianej podłodze korytarza wyłożonej cienką wykładziną. Nie minęło wiele czasu by pojawił się wraz z Tobiasem tuż w jego drzwiach bez zastanowienia wparowując do środka. Mieli na sobie swoje długie płaszcze pod którymi trzymali butelki taniego whisky. Franz opadł na sztywne, drewniane krzesło wdychając zmęczony. Tobias postawił alkohol na stoliku, po czym przywłaszczył sobie fotel, skazując Antonio na brak podnóżka. Rymer jęknął oburzony, westchnął odchylając głowę do tyłu kładąc ją na miękkiej pościeli. Przełknął ślinę kątem oka spoglądając na obu mężczyzn. Zamknął książkę i schował ją z powrotem pod łóżko.