- W empik go
Arabskie opowieści - ebook
Arabskie opowieści - ebook
Wielokrotnie podczas spotkań z Tanyą Valko i lektury jej książek pojawia się pytanie: skąd ona to wszystko może wiedzieć? Z własnego życia! "Arabskie opowieści" opisują ekscytujące losy zwariowanej arabistki, która w latach osiemdziesiątych zeszłego stulecia z duszą na ramieniu poleciała do Libii, gdzie rządził Kadafi. Dowiemy się, jak zaczęła się przygoda Valko z krajami arabskimi. Poznamy ciężkie, a czasem cudowne życie kontraktowiczów, przeczytamy o rozwiązłości i pijaństwie na polskich kampach, o nieszczęśliwych wypadkach, często kończących się śmiercią, gwałtach i przemocy, a także o kontraktowych miłościach i przyjaźniach. Będziemy śledzić niezwykłe losy polskich żon Arabów, nie zawsze nieudane i toksyczne związki muzułmańsko-chrześcijańskie, ale też tragedie kobiet uwikłanych w relacje z podłymi mężczyznami. W "Arabskich opowieściach" miłośniczki "Arabskiej sagi" odnajdą pierwowzory kluczowych postaci z jej kart. Większość z nich przewinęła się przez barwne życie pisarki. Valko opisuje świat tak, jak go zapamiętała i postrzegała. "Arabskie opowieści" to podsumowanie ponad 25-letniego pobytu autorki w krajach Orientu.
Tanya Valko to pseudonim absolwentki Uniwersytetu Jagiellońskiego, byłej nauczycielki w Szkole Polskiej w Libii i asystentki ambasadorów RP. Mieszkała w Libii, Arabii Saudyjskiej i Indonezji. Od 2018 r. żyje w Polsce. Jest autorką bestsellerowej "Arabskiej sagi", w tym "Arabskiej żony", "Arabskiej córki", "Arabskiej krwi" i "Arabskiej księżniczki". Następnie powstała dwutomowa "Azjatycka saga": "Okruchy raju" i "Miłość na Bali". Do krajów Bliskiego Wschodu powraca w tomach: "Arabska krucjata", "Arabski mąż", "Arabski syn", "Arabski raj", "Arabski książę", "Arabska wendeta", "Arabska Żydówka", "Arabska kochanka" i "Arabska zdrajczyni".
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8295-759-4 |
Rozmiar pliku: | 503 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Moje zauroczenie Orientem zaczyna się jeszcze w dzieciństwie. Kto nie czytał Baśni o Aladynie i o lampie cudownej? Za moich czasów jest to obowiązkowa lektura przedszkolaka. Potem sięgam po inną opowieść ze zbioru Tysiąca i jednej nocy – o podróżach Sindbada Żeglarza. W tych dwóch opowiadaniach jest tyle niezwykłości, opisów fascynujących zdarzeń i cudownych krain, które podbijają moje serce. Mieszkając w mym rodzinnym, ponaddwustuletnim domu – dworku z ogrodem na Dębnikach w Krakowie – czuję się bezpiecznie, żyje mi się tu jak w raju i niczego mi nie brakuje, ale mnie ciągną dalekie strony. Już jako pięciolatka marzę o podróżach. Ale gdzie za czasów komuny można pojechać? Jedynie do sąsiednich demoludów, Czechosłowacji, NRD, Jugosławii czy na Węgry, w których i tak jest lepiej niż w Polsce. Jednak choć sam wyjazd zawsze jest ciekawy, to nie aż tak bardzo, jakby się pojechało gdzieś, gdzie jest zupełnie inaczej. Będąc nastolatką, jestem najlepszą kandydatką na arabską żonę, bo gdybym spotkała na swej drodze człowieka z odległych krajów, bez wahania podążyłabym za nim. Bogu dzięki tak się nie dzieje, choć wybranek mojego serca z Orientem też ma wiele wspólnego. To dzięki niemu – albo przez niego, jak mówi moja niezadowolona mama – najpierw rzucam przyzwoite, normalne studia slawistyczne, a potem porzucam gniazdo rodzinne, by włóczyć się po piaskach pustyni.
Arabistyka na Uniwersytecie Jagiellońskim, którą wybieram jako drugi kierunek studiów, pasjonuje mnie pod każdym względem, poczynając od niezwykłego, charczącego języka i pisma, które niektórzy nazywają drutem kolczastym, a skończywszy na romantycznych wierszach zwanych kasydami oraz wspaniałej niegdysiejszej kulturze i bogatej historii. Mnie najbardziej ekscytuje okres kalifatów i podbojów arabskich, życie w opływających bogactwem pałacach i haremach, ale także poziom wiedzy w wiekach średnich. Wtedy, gdy na Bliskim Wschodzie wykonywano operacje cesarskiego cięcia i w kolorowych jedwabnych szatach polowano z sokołem, u nas, w Europie, leczeniem zajmowali się cyrulicy lub znachorzy, korzystając bardziej z własnych palców, magicznych maści i naparów niż z chirurgicznych narzędzi, myśliwi zaś uganiali się za niedźwiedziami i żubrami z oszczepem czy toporem, odziani w brudne łachy i zwierzęce skóry. No i co tu porównywać?
– Żadnych studiów nie skończysz! – słyszę od moich rodziców, kiedy tylko zaczynam orientalistykę. – Nie chwyta się dwóch srok za ogon.
– Po co ci to? – dołączają do krytyki inni, bardzo światli członkowie rodziny. – Marzy ci się jakiś obrzezany chłop? Chcesz żyć w namiocie na pustyni? Rodzić co rok bachora?
– Zamiast samochodem ona będzie jeździć na wielbłądzie! – dorzuca mój wszystkowiedzący kuzyn, który właśnie ujeżdża nowiuteńkiego golfa, zafundowanego mu przez rodziców na osiemnastkę.
– Dajcież już mojej Taniusi spokój! Tak postanowiła i ja wierzę, że na pewno sprosta temu wyzwaniu. – Ukochana babunia jak zwykle staje w mojej obronie.
Wiedza o świecie arabskim jest w Polsce bardzo uboga, ale co się dziwić, kiedy my, studenci arabistyki, korzystamy ze słowników i opracowań głównie rosyjskich, angielskich czy niemieckich. Polskich zwyczajnie nie ma albo są kiepskie.
Gadki rodziny jednak mnie nie zniechęcają. Jako że mam dobre oceny i oczywiście daję sobie świetnie radę, odpuszczają. Tak więc przez dwa lata ciągnę dwa kierunki – bohemistykę i arabistykę – i to z dużym powodzeniem.Orientalna love
Zainteresowanie nową, odległą kulturą to jedno, a oczarowanie przystojnym arabistą to drugie. Po dwóch latach randkowania w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym czwartym roku nieoczekiwanie dla mnie mój chłopak Igo podejmuje zdecydowane kroki i łączy ze mną swoje życiowe plany.
– Wyjdziesz za mnie? – szepcze mi do ucha, kiedy po powrocie z dwutygodniowego obozu językowego skoro świt wskakuje do mojego łóżka.
– Że co? – Uznaję to za żart, bo przecież mamy dopiero po dwadzieścia lat.
– Inaczej tego nie widzę.
– Ale czego? – Zastanawiam się, czy to jawa, czy sen.
– Niedługo wyjadę na stypendium albo na kontrakt…
– I chcesz sobie mnie zaklepać?
– Nie, głuptasie. Chcę, żebyś mogła mnie w takiej Libii, Syrii czy Iraku odwiedzić.
– No tak… Ale nic nie mówiłeś, że wyjeżdżasz. – Ostatecznie się niepokoję. – Jak to? Kiedy? Na jak długo?
– Chciałbym już stanąć na własne nogi.
– Przecież nie musisz. Rodzice cię utrzymują i za bardzo się nie skarżą.
– Właśnie dlatego. Nie mam ochoty w wakacje dorabiać jako „podaj cegłę” czy w fabryczce twojego ojca, kręcąc sznurki. To mi uwłacza.
– Czy możemy zacząć od początku?
– Ze sznurkami? No nie…
– Z tymi słowy, z którymi przyszedłeś – mruczę seksownie, bo przecież taka sytuacja wymaga romantyzmu.
– Wyjdziesz za mnie? Kocham cię, panienko Taniu.
– Wyjdę za pana, panie arabisto.
Zanim dochodzi do oficjałki, która w ogóle nie wiem, jak miałaby wyglądać, postanawiam puścić parę z ust i zakomunikować najbliższej rodzince o moim szczęściu. Zresztą nie ma sposobu na ukrycie tego, bo aż promienieję radością i jak mała dziewczynka, którą w duszy ciągle jestem, co chwilę się chichram, podskakuję, podśpiewuję, a z twarzy nie schodzi mi uśmiech.
Pierwsza orientuje się babunia, czystej krwi Rosjanka z białogwardzistów znad Bajkału, która najlepiej mnie zna, bo praktycznie to ona mnie wychowała i czule opiekowała się mną w dziecięctwie, także w najgorszych momentach mojej długoletniej choroby serca. Łapie mnie w ogrodzie i już nie puszcza, trzymając mocną jak kleszcze, choć powykręcaną reumatyzmem dłonią. Zawsze dziwi mnie, skąd w takim drobnym i kruchym ciałku o wzroście metr pięćdziesiąt tyle siły i energii.
– Nucićka, co się u ciebie takiego wydariło? – pyta z rosyjskim akcentem, którego nigdy się nie wyzbyła. – Gawari mi tu zaraz! – Kiedy jest podekscytowana, zawsze miesza swoje dwa ojczyste języki, wplatając w nie jeszcze jeden, który zna od męża.
– Mój arabista…
– Tańczy twista – chichocze, bo już nie potrzebuje słyszeć ani słowa więcej. – Mazeltow1, wnusia! Mazeltow! Na szczęście! Boh błogodari2!
– Naprawdę? – Pomimo zalewającego mnie szczęścia mam pewne wątpliwości. – Nie za wcześnie? Nie jesteśmy za młodzi? Ciągle mi mówisz, że durna podfruwajka ze mnie.
– Oj tam, oj tam! Urodziłam twoją matkę, kiedy miałam osiemnaście lat. Pomimo reżimu i prześladowań Stalina, niebezpiecznej ucieczki z Sowietów do Krakowa z twoim dziadkiem, polskim jeńcem, późniejszej wojny i okupacji, niczego nie żałuję. I wcale nie było za wcześnie. Ty silna, jak i ja. Nie to co ta rozpieszczona Galka. – Niestety, konflikt na linii matka–córka jest u nas w rodzinie dość częsty i okazuje się dziedziczny.
– Myślisz, że będzie dobrze?
– A ty ljubisz jego?
– Pewnie, że kocham! – wykrzykuję. – Ponad życie!
– No to nad czym się tu zastanawiać?
Z babunią Ziną sprawa jest prosta, bo dla niej miłość jest najważniejsza, łamie bariery i pokonuje wszelkie trudności. Babunia to romantyczna i bardzo uczuciowa kobieta. Obawiam się reakcji twardo stąpającej po ziemi i krytycznej mamy oraz starej daty ojca, a także całej zblazowanej rodziny, która najchętniej nasz herb wytatuowałaby sobie na czole. Po głowie tłucze mi się jedno słowo: „mezalians”, które oczywiście od przyrodniego rodzeństwa słyszę potem wielokrotnie.
– Muszę wam coś powiedzieć… Tak nieoficjalnie…
– Co znowu? Jesteś w ciąży?! – Mama od razu uderza w pełen nagany ton.
– Dajże jej skończyć, Galu. – Tata jest opanowany, wręcz flegmatyczny, a dla mnie ma nieograniczone pokłady cierpliwości. – Co takiego, Taniusiu?
Od urodzenia jestem pupilką tego starego mężczyzny, którego w wieku prawie sześćdziesięciu lat los obdarzył ciężko chorym dzieckiem. To przy mnie poznał smak ojcostwa, to ze mną w dziecięcym wózku wychodził na spacer – co dla mężczyzn jego pochodzenia było hańbą – wycierał mój zasmarkany nosek, tulił po bolesnych zabiegach. Dzieci z pierwszego małżeństwa tylko płodził. Jako pan arystokrata i zarazem bogaty kapitalista, właściciel największej w przedwojennej Polsce fabryki lin okrętowych i powrozów, potomstwem się nie interesował. Od tego były nianie, opiekunki, guwernantki i guwernerzy. W tamtych czasach w tych sferach społecznych było to normą. Ja się cieszę, że teraz tatek-łatek jest zwyczajnym, nie za bardzo bogatym rzemieślnikiem powroźnikiem i mam go dla siebie, pozornie oschłego i wyniosłego, ale w głębi serca kochającego i czułego.
– Wychodzę za mąż – oświadczam krótko i węzłowato.
– Teraz ja zapytam – tubalnym basem zagaduje tata, taksując mnie swymi czarnymi jak węgle oczyma. – Dzidziuś w drodze? – Sceptyczny uśmiech wykwita na jego mięsistych, dużych wargach.
– Skądże! Igo planuje we wrześniu, najdalej październiku wyjechać albo na stypendium, albo do pracy.
– No i?! – Mama purpurowieje na twarzy, co nie wróży niczego dobrego. Zaraz zapewne wybuchnie awanturka, po której będę musiała przynieść jej kwiaty. Czy jestem winna wywołania scysji, czy nie, zawsze tak właśnie się dzieje. – Co z tego, że on wyjeżdża? – indaguje zjadliwym głosem.
– Chcąc go odwiedzić w kraju arabskim, kraju muzułmańskim – podkreślam – muszę być z nim w oficjalnym związku. Bezproblemowo może do niego przylecieć jedynie mama, siostra…
– To niech jadą, szerokiej drogi.
– Albo żona. Do wystawienia zaproszenia potrzebny będzie akt ślubu.
– Czy to wystarczający powód, żeby poślubić człowieka? – złości się. – Opuścić dom rodzinny i udać się na poniewierkę?! Do Arabów?! No ty chyba oszalałaś!
– To bardzo miły i pracowity chłopak – ucina dyskusję ojciec, bo w dawnym patriarchalnym stylu ma u nas w domu najwięcej do powiedzenia. Poza tym tylko on potrafi ujarzmić mamę i zapanować nad jej nerwami. – Igo to wyjątkowy młodzieniec, w dodatku z inteligenckiej rodziny. Bardzo go lubimy, prawda, Galu?
– No pewnie, że tak. – Łzy w jej oczach świadczą o rozdarciu. – Przecież zawsze chciałam mieć syna, a Tania miała być chłopakiem. Nawet planowaliśmy dla niej takie samo imię, jakie nosi on.
– Więc się cieszymy? – rozbawiony tata gulgocze, obserwując swą ukochaną połowicę, której okres menopauzy trwa długie piętnaście lat i wszystkich nas wykańcza. – Prawda?
– Oczywiście. Tylko że ona wyjedzie… Ona już tu nie wróci… Zrobią jej tam krzywdę…
Podzielenie się własnym szczęściem kończy się histerią kochającej mnie małpią miłością matki wariatki, która nie może zapanować nad płaczem. Ostatecznie po zażyciu środka uspokajającego z ciężką migreną ląduje w łóżku. Mama kocha mnie na swój specyficzny sposób, ale jako zbuntowana dziewczyna i niezależna młoda kobieta sądzę, że zwyczajnie chce mnie zdominować. Jej uczucie do mnie uważam za chore. Nie mogę zaakceptować tego, że najchętniej odizolowałaby mnie od świata, by mieć tylko dla siebie. Nie mówiąc już o tym, że mam słuchać wyłącznie jej rad i postępować według jej wskazówek. Pragnie kierować moim życiem, nie zdając sobie sprawy, że jest to niemożliwe. Moja niesubordynacja doprowadza ją do szewskiej pasji lub dołka psychicznego. Jedno i drugie jest nie do zniesienia.
------------------------------------------------------------------------
1 Mazeltow – Na szczęście; gratulacje.
2 Boh błogodari – Pobłogosław, Boże.Pierwszy krok – Libia
– Lecę do Libii tylko na miesiąc! – wykrzykuję gorączkowo, całkiem wytrącona z równowagi, bo aktualnie mama urządza mi histeryczne sceny od rana do nocy. – Nie na całe życie!
– Po co zatem w ogóle lecieć? Jeśli to tylko miesiąc, pojedź do Zakopanego na narty. Zapłacę. Weź koleżankę. Wynajmę wam kwaterę.
– Na chu… – gryzę się w język, bo przekleństwa przy mamie grożą nawet karą chłosty, czyli pacnięciem mokrą ścierką przez łeb. – Nie chcę śniegu i mrozu! Chcę tropiku!
– Ona i tak poleci do swojego męża, więc odpuść – ojciec usiłuje załagodzić kolejną sprzeczkę.
– Galka, ty się opanuj! – Zinę irytuje jej córka prawie tak, jak ja moją mamę. – Nie niszcz jej małżeństwa! Przynajmniej nie zaraz po ślubie!
Przy takim wsparciu dwójcy moich popleczników – tatka i babuni – wiem, że dopnę swego.
Zaliczam wszystkie pierwszosemestralne egzaminy na uczelni w terminach zerowych. Przechodząc drogę przez mękę, zdobywam paszport i pożyczam od babuni pieniądze na bilet lotniczy, bo ani jedna pensja Igo jeszcze nie dotarła, choć mija już prawie pół roku od jego wyjazdu. Tyle trwa procedura przelewów dewizowych z zagranicy.
Jestem gotowa do drogi. Wypełniam mój wielki, osiemdziesięciolitrowy plecak ze stelażem samymi polskimi smakołykami, za którymi za granicą najbardziej się tęskni, czyli drobiowymi pasztecikami w puszce, mielonką turystyczną, kabanosami, wiejską kiełbasą, która czadzi czosnkiem na odległość, góralskimi oscypkami, krówkami i czekoladopodobnymi tabliczkami. Oczywiście muszą być też dwa torciki wedlowskie, zdobyte przez babunię, oraz krakowskie obwarzanki. Większość tych artykułów kupuję na czarnym rynku, przeważnie w przejściu podziemnym przy dworcu głównym PKP. Dorzucam dwa kartony papierosów Marlboro z Pewexu, bo oboje z Igo jesteśmy mocno palący, a na koniec wsadzam między fatałaszki parę paczek prezerwatyw ze Stomilu – na handel, bo w Libii nie można ich dostać i idą jak świeże bułki, po dolarze za sztukę. Kiedy na próbę usiłuję zarzucić swój bagaż na plecy, padam pod jego ciężarem. Obawiam się, że waży więcej niż ja, czyli tyle co worek cementu. Nie wypakowuję jednak niczego, bo jakżeby. Przecież zawsze ktoś mi pomoże, a linie lotnicze nie mają limitów wagowych. Ja w każdym razie nic o takowych nie słyszałam.
Cieszę się z wyjazdu nie tylko ze względu na to, że zobaczę się z ukochanym mężem, ale też dlatego, że w Polsce panuje trzaskający mróz, a w Libii czeka na mnie słoneczko. W połowie stycznia jadę z rodzicami na Okęcie; muszą mnie oczywiście odwieźć. Ich ukochana córeczka jako pierwsza z całej rodziny leci tak daleko, na inny kontynent, do Afryki, do Arabów! Podczas długiej, ponadsześciogodzinnej drogi zdezelowanym fiatem 125p z Krakowa do Warszawy mama bez przerwy pochlipuje. Czasami z jej ściśniętego rozpaczą gardła wydobywa się spazmatyczny szloch, a wtedy tata zaciska dłonie na kierownicy i dodaje gazu. Ta kuriozalna sytuacja doprowadza mnie do szału, ale z godnością milczę. Nie chcę żadnych starć na koniec.
Jestem bardzo zadowolona, że lot obsługuje wielki, komfortowy samolot Ił-62. Podróż nie trwa zbyt długo, choć mnie czas dłuży się niemiłosiernie. Przyspiesza tylko wtedy, gdy stewardesy serwują jedzenie, tak zwane kanapki lotowskie z węgierskim salami i eksportową szynką konserwową, a na deser ciasto. Wszystko jest palce lizać. Alkohol leje się strumieniami, choć z przydziału należy się tylko jedna minibuteleczka wódki, whisky lub ginu. Zamawiam gin, bo jest dla mnie symbolem luksusu – mama raz na parę miesięcy kupuje Gordonsa w Pewexie, a potem rozkoszuje się od wielkiego dzwonu jednym drinkiem.
Kiedy samolot zbliża się do Trypolisu, nie odklejam już nosa od iluminatora. Wbijam wzrok w turkusowe, przejrzyste wody Morza Śródziemnego oświetlone ostatnimi ostrymi promieniami zachodzącego słońca, a potem w długie i puste plaże z cudownym beżowym piaskiem. Aż ściska mnie w gardle z podniecenia. Zaraz za pasem nabrzeżnym ciągną się hektary plantacji pomarańczy, mandarynek i limonek oraz oczywiście typowych dla śródziemnomorskiego regionu oliwek. Niewysokie drzewka wyrastają z ziemi o barwie dobrze wypalonej cegły. Niezwykłe. Zanim maszyna ląduje, okrąża Trypolis z jego biało-różową zabudową.
Chłonę te widoki całą sobą. Zapominam o wszystkich kłopotach związanych z wyjazdem. W końcu jestem tu, gdzie chciałam być. Pragnę zaraz pojechać na trypolitański Turecki Suk, o którym tyle słyszałam, zanurzyć się w ciepłym morzu, marzę o wyjeździe na farmę i własnoręcznym zrywaniu cytrusów. Przy moim ADHD ledwo wytrzymuję w fotelu do lądowania. Gdyby nie pasy, chyba zbierano by mnie z płyty lotniska.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
PEŁNY SPIS TREŚCI
1. ZAUROCZENIE ORIENTEM I… SZAWORMĄ
Wyboista droga do celu
Orientalna love
Pierwszy krok – Libia
Libijscy adoratorzy
Bakcyl Orientu
2. KONTRAKTOWICZE
Po co znów pchać się do Arabów?
Niespodzianka
Łazienka
Oswojone zwierzątka
Laleczka
Wizyta w libijskim domu
Kontraktowe disco
Gwałt
3. WĄTPLIWY ODDECH W POLSCE
Nigdy więcej Libii
Samo życie
4. KAMP W ZAWII
Spełnione marzenia
Libijska sielanka
Hasz
Słuszny wiek chrystusowy
Kontraktowa love story
Nasz przyjaciel farmer
5. WYMARZONA PRACA
Polimex
Dyplomatyczna przygoda
Szkoła polska
6. AMBASADA WZYWA NA SŁUŻBĘ
Trudna życiowa decyzja
Dorota i Ahmed – piękni, młodzi i… nieszczęśliwi
Blondi i libijski porywacz
Koło życia
SŁOWNICZEK