-
nowość
-
promocja
Aranżacje w kolorze Blue. Notatki o miłości i budowaniu sobie życia - ebook
Aranżacje w kolorze Blue. Notatki o miłości i budowaniu sobie życia - ebook
Głośny esej znanej brytyjskiej poetki eksploruje powszechne, lecz nadal marginalizowane w literaturze doświadczenie, jakim jest życie w pojedynkę. Czy szczęście bez miłości romantycznej jest w ogóle możliwe? Co zrobić, by singielstwo przeżywać nie jako niepełny stan przejściowy, lecz pełnoprawne bycie? Jak nawiązać bezpieczną relację z samą i samym sobą? Amy Key w swojej autobiograficznej książce zgłębia uczucia i stany niewygodne, więc często pomijane milczeniem: pisze o desperacji, wstydzie, zazdrości, miłosnych rozczarowaniach czy upokarzających porażkach. Towarzyszką jej zmagań jest płyta „Blue” Joni Mitchell, która na dobre i na złe ukształtowała rozumienie miłości przyszłej pisarki.
„Aranżacje w kolorze Blue” to jednak walka z modelem uczucia wpajanym nam zarówno przez tradycyjne rodziny, jak i popkulturowe wzorce. Podróżując we własnym towarzystwie, urządzając mieszkanie, folgując swoim zachciankom, ale też dbając o przyjaciół i przyjmując ich pomoc, Key próbuje zdefiniować miłość na nowo; odkrywa formy więzi i troski, których często nie doceniamy. Odnajdzie się w tej książce każdy, komu zdarzyło się samotnie otworzyć butelkę wina, podpatrywać z nostalgią pary tulące się w samolocie czy rzucać w zakupową manię, jakby relacja z przedmiotami mogła nas uchronić przed nieodwzajemnioną miłością. Amy Key, odważnie odsłaniając swoją intymność, niesie mimo wszystko nadzieję: pokazuje, że można zbudować dobre życie poza granicami romantycznych relacji.
„Na taką książkę czekałam całe życie. Absolutnie piękna, śmieszna i prawdziwa”.
Dolly Alderton
„Piękna, bolesna i wyzwalająca książka. Amy Key pisze czule i przenikliwie o życiu, w którego centrum nie znajduje się miłość romantyczna”.
Olivia Laing
| Kategoria: | Socjologia |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-68180-70-1 |
| Rozmiar pliku: | 729 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Na początku 2020 roku wybrałam się, sama, do Los Angeles i na miejscu taksówkarz zapytał mnie, dlaczego przyleciałam. Odpowiedziałam, że zamierzam pisać o piosenkarce i autorce tekstów Joni Mitchell. Przyjemnie było mieć jakąś narrację.
– Joni Mitchell, Joni Mitchell… – powtórzył. – Zastanawiam się, czy znam kogoś, kto zna Joni.
Nie odezwałam się.
– Zaraz, zaraz, chyba znam – mówił dalej. – Jest taka piosenkarka Gillian Welch, znamy się od jakichś dwudziestu lat. Zadzwonię do niej. Może pomogłaby pani się wkręcić, załatwiłaby pięciominutową rozmowę przez telefon czy coś. Dam pani mój numer.
Wzięłam ten numer, choć wiedziałam, że go nie wykorzystam. Podobało mi się wyobrażenie, że jestem osobą, która mogłaby do niego zadzwonić. Mimo że miałam nadzieję napisać o Joni, nie ona była powodem mojego przyjazdu. Planowałam pisanie i myślenie, nie spodziewałam się jednak zbyt wiele. Miesiąc wcześniej zmarł mój przyjaciel i poetycki mentor Roddy. Przybyłam do Kalifornii z ciężkim smutkiem i miałam nadzieję, że roztopi się on w tamtejszych ciągnących się po horyzont przestrzeniach. Miałam nadzieję, że nowe miejsce i doświadczenia wybiją ze mnie smutek klinem.
*
Płyta Joni Mitchell _Blue_ stanowi część mojego świata wewnętrznego od trzydziestu lat. Mój winylowy egzemplarz zdeformował się pod wpływem słońca i jest porysowany, ponieważ niedbale obchodzę się z okładkami płyt i kopertami. Gdy odtwarzam ten album, dźwięk brzmi, jakby dochodził z kosmosu, muzyka przedziera się przez niewyraźny tunel sprzężeń. Krążek jest tak wysłużony, że nabrał cech przedmiotu codziennego użytku; akceptuję wszystkie wgniecenia, rysy i wyblakłości, bo mam poczucie, że jest mój. Nie muszę nawet tej płyty nastawiać, żeby jej słuchać. Umiem ją zaśpiewać od początku do końca, ze wszystkimi zmianami emocjonalnymi i tonalnymi, i często to robię. Potrafię przywołać w pamięci dowolny element każdego utworu. Moja babcia ze strony ojca, Eva, mówiła do mnie czasem: „Amy, słyszę muzykę”. Uwielbiałam to tajemnicze określenie. Teraz wiem, o co jej chodziło. Wykorzystując umysł jako instrument, regularnie gram _Blue_ od początku do końca, bez przerwy.
Płyta ukazała się w 1971 roku, siedem lat przed moim przyjściem na świat. Był to czwarty album Joni, nagrała go w Los Angeles po rocznej przerwie od koncertowania. W zawartych na nim piosenkach czuje się moc tego czasu poświęconego na namysł. Joni odnosiła już wtedy sukcesy – płycie _Clouds_ przyznano nagrodę Grammy za najlepszy album folkowy w 1970 roku, a _Ladies of the Canyon_, poprzedzająca _Blue_, sprzedała się w nakładzie ponad pół miliona egzemplarzy. _Blue_ przyćmiła jednak wszystko, co było wcześniej. Jako wyraz miłości, utraty i tęsknoty stała się punktem odniesienia dla milionów ludzi na całym świecie, niezależnie od ich wieku. To jedna z tych płyt, które zakochani puszczają sobie na wczesnym etapie znajomości, by wspomóc się nią przy wyrażaniu silnych uczuć; których okładki oprawiają i wieszają na ścianie; z których wybierają cytat na tatuaż. To płyta, którą się emocjonalnie dziedziczy po innych. Jeszcze zanim poznałam muzykę Joni, uznawałam za fakt, że jest ona ważną artystką, należy do kanonu muzyki popularnej tak samo jak Prince, Beatlesi, Diana Ross czy Kate Bush. Nie wiem, skąd wzięło się u mnie to przekonanie, ale instynktownie rozumiałam, że kiedyś poświęcę czas jej muzyce. I rozstrzygnę, czy również dla mnie Joni będzie postacią kanoniczną.
Wracam myślami do 1992 roku, czasu pierwszego odsłuchania _Blue_. Moja najlepsza przyjaciółka miesiączkowała od niedawna i właśnie zaczął jej się okres. Spała u mnie na wysuwanym posłaniu, które mieściło się w skrzyni pod łóżkiem. Nazywałyśmy je deską, od deski surfingowej. Paliła się tylko moja czerwono-fioletowa lampa lawowa, reszta świateł była zgaszona. Słuchałyśmy _Blue_ na kasecie pożyczonej od mojej starszej siostry Rebeki. Emocjonalne dziedzictwo.
Pierwsza w kolejności piosenka to _All I Want_. Do ciemnego kokonu naszej wspólnej nocowanki Joni śpiewała: „Podążam samotną drogą, idę, idę, idę, idę, szukam czegoś, co to może być?”. Pamiętam, że ogarnęło mnie dziwne uczucie, podekscytowanie graniczące z przestrachem, cielesne wrażenie, że ja też przeżyję coś, co mnie przemieni, i to już niedługo. Dołączyłam do Joni na drodze, którą podążała. Wiedziałam, że nie zasnę, póki kaseta nie przełączy się na stronę B i nie dosłucham ostatniej piosenki do ostatniej nuty.
W moim wspomnieniu tamtej nocy lampa lawowa, ciepła i pulsująca na czerwono, była jak ból, który odczuwała moja przyjaciółka. Ból jako czerwona energia, równie hipnotyzujący. Ból, który porusza się jak ośmiornica w głębinach kobiecości i romantycznego cierpienia – w dziedzinach odczuć, których jeszcze nie poznałam. Miałam czternaście lat i ciągnęło mnie, żeby zanurzyć się w obydwu.
Tamtej nocy muzyka _Blue_ wzbudziła we mnie pragnienie i ambicję miłości romantycznej, uformowała moje wyobrażenie o tym, jak przytulę serce do świata. Przemówił do mnie chyba sposób, w jaki Joni opisywała złożoność miłości. Było to pierwsze znane mi jej przedstawienie, które odbierałam jako prawdziwe – miłość w najlepszym i najgorszym wydaniu, łącząca radość i smutek. Ja zranię kogoś, ktoś zrani mnie. Miłość oznaczała bycie z kimś i opuszczanie go – nagle z pełną jasnością zrozumiałam równoczesność tych stanów. Miłość nie musiała oznaczać tego, co narzuca konwencja, może wcale nie musiała się wiązać z małżeństwem ani z posiadaniem dzieci. Harmoniczne kaskady muzyki rozpięte między wysokimi a niskimi dźwiękami wyznaczyły kurs, który miałam obrać w miłości romantycznej. _Blue_ jakby podarowała mi pełną paletę pozwalającą wmalować się we wszystkie możliwości, jakie niesie życie. Wchłonęłam emocjonalny zakres tej płyty i on stał się częścią mnie. Włączyłam _Blue_ do języka, który miałam do dyspozycji, żeby wyrażać siebie.
Przy każdym nastoletnim zauroczeniu czy znajomości z chłopakiem sprawdzałam swoje uczucia i przymierzałam je do uczuć wyrażanych przez _Blue_, jakby ta płyta stanowiła ostatecznie rozstrzygającą skalę intensywności wskazującą, czy dana miłość jest coś warta. Czy była tak mocna, że nie mogłam zagłuszyć jej winem? Czy odznaczała się niezmiennością Gwiazdy Polarnej? Czy umiała odpędzić ode mnie smutki? Czy zatrzyma mnie w miejscu, czy pozwoli odpłynąć w dal? Gdy teraz patrzę wstecz, myślę, że oszukiwałam się, wierząc, że prawie wszystkie moje znajomości romantyczne mieściły się w skali wyznaczonej przez _Blue_. Akceptowałam to, że miłość przysporzy mi cierpienia do tego stopnia, że połączona z radością stała się nie tyle czymś oczekiwanym, ile rzadkim prezentem. Miłość oznaczała gotowość na to, by krwawić. Czułam się gotowa.
Krwawiłam dla miłości romantycznej, to nie ulega kwestii, moje życie jednak ułożyło się tak, że na ogół żyłam bez niej. Ostatni raz miałam chłopaka w wieku dwudziestu dwóch lat. Niedługo skończę czterdzieści cztery. W pierwszych latach słuchania _Blue_ sądziłam, że miłość romantyczna dopiero zaczyna być obecna w moim życiu. W każdym początku zawiera się potencjał końca, ale nie miałam pojęcia, że w moim wypadku koniec nastąpi tak szybko.
Zdarza się, że wracam do pamiętników z czasu, kiedy byłam nastolatką, by znaleźć wyjaśnienie braku miłości w moim życiu albo przynajmniej jakieś wskazówki, dlaczego jej brakuje. Jakie myśli i zachowania zakorzeniły się wtedy i czy mogą być kluczem do zrozumienia siebie? Z przykrością czytam, jak biernie reagowałam na pożądanie, tak jakbym była bezwolnym podmiotem czyjegoś pociągu fizycznego; nie traktowałam go jako sygnału, na który mogłam odpowiedzieć lub nie. Byłam chyba bez reszty pochłonięta rozumieniem miłości jako dotkliwego bólu, a nie radości. I wolałam ból, bycie oszukiwaną albo nawet złe traktowanie niż samotność. Znalazłam wpis o treści: „Nawet bycie bitą byłoby lepsze niż to” – a przez „to” rozumiałam brak miłości. Moje pamiętniki z tamtych czasów ukazują młodą kobietę, która rozpaczliwie łaknęła więzi romantycznej – na każdej stronie zapis obserwacji, czy obiekt pożądania zwrócił na nią uwagę, czy nie. Poza tym nie ma właściwie nic, żadnej treści intelektualnej, wyłącznie ból tęsknoty.
Na tylnej okładce pamiętnika z roku 1995/96, kiedy miałam szesnaście i siedemnaście lat, znajduje się lista chłopaków, z którymi się całowałam albo spotykałam, i informacje o tym, jak długo trwała dana znajomość. Tim, Gregg, Craig (dwa miesiące), Dave, Brian (dwa tygodnie), Adam, Gary, Peter, Gary, Craig. Czasami chłopcy następowali po sobie tak szybko, jakby byli papierosami, które odpalałam jeden od drugiego. Wydawało mi się wtedy, że ta lista będzie się ciągnąć wiecznie.
W _All I Want_ Joni śpiewa: „Trochę cię nienawidzę, trochę nienawidzę, trochę kocham”. Manifest miłosnej ambiwalencji, tego, jak umysł przechodzi z jednej skrajności w drugą, kiedy człowiek kocha. Joni akompaniuje sobie na instrumencie, który zawsze uważałam za gitarę, ale teraz wiem, że to cymbały appalaskie; po raz pierwszy użyła ich właśnie przy nagrywaniu _Blue_. Pozwalają przeskakiwać czysto między akordami, ale są tonalnie nerwowe, pełne muzycznego niepokoju – mezzosopran Joni unosi się nad wydawanymi przez nie dźwiękami, wykorzystując cały swój zakres. Nie sądzę, by fraza: „Trochę cię nienawidzę, trochę nienawidzę, trochę kocham” miała gloryfikować miłość, która jest zarazem gorąca i zimna, dobra i okrutna. Myślę jednak, że łatwo było mi dostosować ten przekaz do własnych celów – usprawiedliwić to, co myślałam, co robiłam i na co sobie pozwalałam jako naturalne, a właściwie idealne doświadczenie miłości romantycznej.
Gdy po raz pierwszy doświadczyłam nieodwzajemnionej miłości, jako siedemnastolatka, obsesyjnie opisywałam, co czuję. Nie istniały dla mnie szczegóły zbyt drobne, by o nich nie wspomnieć. Poznałam go w klubie Riverside w Newcastle, dokąd chodziłam co piątek. Było lato i wybrałam się tam z siostrą z okazji jej urodzin. Przed wyjściem wypiłyśmy przyrządzoną przez nią piña coladę – nigdy wcześniej nie zaproponowano mi drinka i zachłannie wypiłam także łączącą się z nim dorosłą atrakcyjność. Miałam na sobie intensywnie różową satynową minispódniczkę z niskim stanem i cienkim paskiem na biodrach. Na parkiecie chłopak podszedł do mnie i powiedział: „Fajny pasek”. Tyle wystarczyło.
Gdy skończyliśmy się całować, poprosił mnie o numer. Powiedział, że zadzwoni we wtorek, a ja nie wątpiłam w jego słowa. Przecież tak bardzo przypadłam mu do gustu. Przecież tak świetnie całowałam. Przecież wyglądałam bosko. Przez kilka dni mieliśmy elektryzująco ciepłą pogodę. Poniedziałek spędziłam na niecierpliwym wypatrywaniu wtorku. Wtorek nadszedł i minął bez jedzenia i w stanie bezsenności. W środę wynajdowałam wyjaśnienia, dlaczego nie zadzwonił. W przedinternetowych czasach można było się pocieszać, że _zgubił mój numer_. Na uczelni miałam zajęcia tylko w pierwszej połowie dnia, więc wróciłam do domu, wzięłam przedłużacz, żeby móc wynieść radio na zewnątrz, pootwierałam wszystkie okna, żeby słyszeć dzwonek telefonu, i usiadłam w ogrodzie. Miałam nadzieję, że się opalę w wąskim skrawku popołudniowego słońca. W radiu wiadomością dnia było to, że w Los Angeles Hugh Grant został aresztowany za zapłacenie prostytutce Divine Brown za zrobienie mu loda. Miałam poczucie, że zaczynam sobie radzić w świecie dorosłych – piję drinki, opalam się, rozumiem sens określenia „czyn lubieżny” i czekam na telefon od chłopaka. Przez całe popołudnie co chwilę wchodziłam do domu, sprawdzałam, czy słuchawka na pewno jest dobrze odłożona, i dzwoniłam na 1571, żeby się przekonać, czy ktoś dzwonił. Nikt nie dzwonił. Byłam zdenerwowana do granic możliwości. Czułam ból odrzucenia, ale poza nim także przyjemność pożądania. Moje ciało doświadczało w zupełnie nowy sposób – taki, który kojarzył mi się z pierwszym odsłuchaniem _Blue_. W tym miesiącu skończyłam siedemnaście lat. Czułam, że wkraczam do świata, na który przygotowała mnie Joni. Chciałam poczuć, jak opuszcza mnie dziewczyństwo. Wyobrażałam sobie, że odbędzie się to tak, że miłość romantyczna wniknie do mojego ciała i je podbije.
Później widywałam się z tym chłopakiem w klubie wielokrotnie. Pewnego razu w przerwie w całowaniu zapytał, czy spotykam się z kimś jeszcze, a ja odpowiedziałam: „Nie, pragnę tylko ciebie”. Tego wieczoru wyznał: „Martwi mnie to, co powiedziałaś. Że nie chcesz nikogo innego, tylko mnie”. Starałam się spuścić powietrze z tego, co powiedziałam. Zredukować to do błahostki. W końcu się rozluźnił i zaproponował, żebyśmy poszli do niego. Najpierw odmówiłam, zanegowałam swoje pragnienie, licząc na to, że dzięki temu będę godniejsza pożądania. Ale tej nocy za wszelką cenę chciałam stracić dziewictwo. Godzinami próbował we mnie wejść – mimo pożądania byłam sucha, a w tle w kółko leciało _Wonderwall_ Oasis, kaseta automatycznie przełączała się ze strony A na stronę B i z powrotem. Na drugi dzień wróciłam z Newcastle do South Shields, z kreskami na powiekach nienaruszonymi od poprzedniego wieczoru. Zanim dotarłam do domu, zadzwoniłam z budki do mojej przyjaciółki Rachel i poprosiłam, żeby w razie gdyby moi rodzice pytali, powiedziała, że nocowałam u niej. Kilka tygodni później, kiedy on wciąż milczał, napisałam w pamiętniku: „Kocham cię. Kocham cię. Nienawidzę siebie i nienawidzę ciebie”. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że parafrazowałam Joni. Po tej przygodzie kolejne krótkie znajomości przebiegały według takiego samego wzoru. Potem miałam stałego chłopaka i ten związek trwał rok. Potem jeszcze jednego, przez prawie rok. I jeszcze jednego, a później koniec.
*
W 2007 roku w wywiadzie dla „Toronto Globe and Mail” Joni została zapytana o to, jak stroi gitarę, czy ma na to jakiś własny sposób. W odpowiedzi wspomniała o „akordach rozważania” – w każdym akordzie chciała uzyskać „brzmienie pytania”. Płyta _Blue_ __ też zaczyna się od pytania: „Szukam czegoś, co to może być?”. Myślę, że urodziło się to we mnie w Los Angeles – ciekawość, jak Joni postrzegała świat, jak postrzegała miłość, a także w jaki sposób mnie ukształtowała. Tym więc rozpocznę własne rozważania o miłości romantycznej i jej braku. Zacznę od perspektywy zabarwionej kolorem _Blue_ – będzie to filtr, przez który przepuszczę własne pytania.
Ta płyta towarzyszy mi już od trzydziestu lat i wciąż znajduję na niej to, czego w danej chwili potrzebuję. Najpierw była to wizja kobiecości i miłości romantycznej, którą mogłam realizować. Później __ _Blue_ __ służyła za miernik rozziewu między marzeniami o miłości a rzeczywistością. Ostatnio podarowała mi możliwość dążenia do celu, na który dopiero niedawno się odważyłam. Im dłużej słuchałam _Blue_, tym bardziej w piosenkach ukazywało mi się to, co, jak sądziłam, jest nieodłączne od miłości romantycznej: dom, rodzicielstwo, miłość do samej siebie, bliskość, podróżowanie, seks i byli partnerzy, intensywność czucia i kojący spokój, przemieniająca moc dzielenia się tym, co się kocha. Wszystko to były wątki, które dostrzegałam i za którymi mogłam podążać. Kiedyś myślałam, że jeśli nie będzie w moim życiu miłości romantycznej, wszystko to mnie ominie, potem jednak zaczęłam dostrzegać, że znalazłam do tego własną ścieżkę.
W każdej piosence z tego albumu słyszę w jakimś fragmencie pytanie skierowane bezpośrednio do mnie. Dlaczego uważamy miłość romantyczną za niezbędny element naszych wyobrażeń o domu oraz o spełnieniu czerpanym z dzielenia wspólnej przestrzeni? Dlaczego uważa się, że miłość romantyczna zależy od umiejętności kochania samej siebie? Czy w życiu pozbawionym miłości romantycznej możliwa jest bliskość? Jak podróżować w pojedynkę i w pojedynkę doznawać przyjemności? Słyszę pytania o moje znajomości romantyczne, o szalone uczucia pociągu seksualnego, o obsesje romantyczne, nieodwzajemnione miłości i o strategie, jakie stosowałam, żeby znieczulić się na pożądanie i odrzucenie. Czy uczucie do mojego przyjaciela Roddy’ego znaczyło więcej, niż dopuszczają przyjęte definicje miłości i związków damsko-męskich? Co znaczy dla mnie dusza, gdy nie mam bratniej duszy w postaci życiowego partnera? Jeśli znajdę coś w swoim życiu i nadam temu znaczenie w miejsce nieobecnej miłości romantycznej, czy to mnie przemieni?
Dwa razy w życiu chodziłam na terapię. Za drugim razem terapeutka poprosiła, żebym wyznaczyła sobie cele na przyszłość. Jednym z tych, które wymieniłam, było posiadanie partnera romantycznego. Gdy wypowiadałam to pragnienie, poczułam w całym ciele opór – aktywowała się reakcja ucieczki. „Co się teraz w pani dzieje?” – zapytała terapeutka. Powiedziałam, że chcę uciec. Podczas tej sesji wiele razy wracała do pytania: „Jak by to wyglądało, jak by to pani odczuwała w ciele, gdyby zwróciła się pani ku temu lękowi, zamiast starać się przed nim ochronić?”. Nie umiałam odpowiedzieć. „A może – zapytała wreszcie – boi się pani tego, że życie bez miłości romantycznej jest w porządku? Może strach zaakceptować to, że bez niej nie jest pani wybrakowana”. Było w tym trochę prawdy: moje życie nie było złe i prawdopodobnie nadmiernie skupiłam się na piętnie braku miłości romantycznej, pomijając inne uczucia. Życie bez niej mocno kłóciło się z moją wizją siebie i tego, czego oczekiwałam od przyszłości. Nie chciałam zadowalać się moim życiem takim, jakie było, chciałam zostawić miejsce na miłość, pragnęłam zrozumieć, co blokowało mi dostęp do miłości romantycznej. Ostatni człowiek, który darzył mnie taką miłością – mój przyjaciel Roddy – zmarł. Nie umiałam tego uczucia odwzajemnić.
Czułam, że chcę rozważyć te kwestie dla samej siebie, ale również na użytek innych ludzi, bo myślę, że być może wszyscy tracimy na tym, iż wyznaczamy miłości romantycznej najważniejsze miejsce w naszym życiu. Odnoszę wrażenie, że ona wciąż tkwi w centrum. Choć dzięki internetowi można znaleźć własne przytulne miejsca w nieskończonym bogactwie tożsamości romantycznych i seksualnych; choć państwo i Kościół rozluźniły kontrolę nad tym, kto może wchodzić w relacje romantyczne i seksualne, a kto nie i jakie związki są oficjalne uznawane. Niezależnie od tych przemian miłość romantyczna wciąż ma najwyższy status. Czego w związku z tym nie zauważamy, czym się nie dzielimy, czego nie świętujemy? Czy to możliwe, że życie bez miłości romantycznej nie jest takie złe? Czy to możliwe, że równie dużo przyjemności możemy czerpać z innych miłości, znajdować nowe sposoby włączania w nasze życie uczuć romantycznych, nadawać wagę kończeniu życiowych etapów, które miłość romantyczna porzuciła? Wszystko to może być prawdą. A jeśli tak, to czy można pragnąć mieć również miłość romantyczną? Muszę to wiedzieć, bo mam poczucie, że utknęłam. Zakleszczyłam się w bólu nieposiadania, ale po cichu toczę z nim wojnę, żeby na zewnątrz prezentować się jako osoba, która czuje się OK.
Żartowałam z przyjaciółmi, że gdy napiszę tę książkę, będzie to gwóźdź do mojej romantycznej trumny i nic się już nie da zrobić. Przeraża mnie wystawienie na widok publiczny wszystkich sposobów, w które brak miłości romantycznej wpływa na moje życie. Martwię się, że opisanie tego wszystkiego niesie ryzyko zniszczenia, że za bardzo się odsłaniam. Boję się, że na podstawie bogatego i dobrowolnie przedstawionego tutaj materiału stanę się tematem spekulacji dotyczących tego, dlaczego od tak dawna żyję bez miłości romantycznej. Starałam się ze wszystkich sił nie zadawać pytania: „Dlaczego jestem sama?”, choć często je sobie zadaję i mam wiele teorii na ten temat. Motywuje mnie raczej to, jak samotna się czułam w tej sytuacji, jak strasznie się wstydziłam i jak okrutne monologi do siebie wygłaszałam. Wiem, że nie tylko ja tak mam. Mimo że życie poza granicami relacji romantycznych jest bardziej niezwyczajne niż życie w nich, czuję, że wszyscy moglibyśmy skorzystać na refleksji o tym, jak zbudować dobre życie, z którego będziemy zadowoleni, nie oczekując, że całą pracę wykona miłość romantyczna.
Yoko Ono powiedziała kiedyś: „Za każdym razem, kiedy nie mówimy tego, co chcemy powiedzieć, umieramy”. Odczuwam te słowa całą sobą. Dlatego muszę się wypowiedzieć. Możliwe, że przeżyję całe życie z nieodłącznym poczuciem, że miłość romantyczna mnie ominęła, ale muszę mieć odwagę, by głośno powiedzieć: _pragnęłam jej. Pragnę jej_. Możliwe, że padnę ofiarą własnej bierności, niechęci do narażania się na ból, ale to, że się do tego przyznaję, jest moim sposobem podjęcia starań i sięgnięcia po miłość. To już coś. Już raz zarzuciłam poszukiwania miłości, od tamtej pory minęło ponad dwadzieścia lat. Chcę znów wejść na tę drogę.DOM THE BED’S TOO BIG, THE FRYING PAN’S TOO WIDE
Podczas lotu powrotnego z Los Angeles w rzędzie przede mną siedziała para – oglądali razem film, opierając głowy na wspólnej poduszce. Poruszyło mnie to, tak jak czasem uczucie zalewa całe ciało, jak do środka potrafi wdzierać się brak. Zostałam dopuszczona do czyjejś prywatności i byłam świadkiem swobodnej bliskości dwojga ludzi. Patrzyłam na nich i myślałam, czego ja bym chciała. Kogoś, kto puściłby film, który byśmy wspólnie oglądali. Kogoś, kto złożyłby mój koc, kiedy wstanę z miejsca. Kogoś, kto miałby na myśli mnie, mówiąc „my”.
Przy gotowaniu śpiewam sobie linijkę z _My Old Man_ Joni, mówiącą o tym, że kiedy jej ukochanego nie ma w domu, „łóżko jest za duże, patelnia za szeroka”. Takie właśnie skojarzenie wywołała we mnie ta para dzieląca poduszkę: wyglądali na ludzi, którzy ani jednej nocy nie spędzili osobno, a każde odczuwa brak drugiego jako coś, co bezgranicznie wypełnia i zmienia wspólną domową przestrzeń. Kocham swoje puste łóżko – nigdy nie mam poczucia, że jest dla mnie za duże. A śpię sama od tylu lat, że teraz trudno mi je z kimś dzielić. Ale patelnia… patelnia należy do zupełnie innej sfery bliskości. Może dlatego, że dla tych, których się kocha, często smaży się jajka. Wspólne jedzenie jajek sugeruje zsynchronizowane głód, spanie i budzenie się razem; bezgłośnie mówi: _Proszę, zostań jeszcze_. Może rzecz polega też na słodkiej równowadze ustalenia: _Ty gotujesz, to ja pozmywam_ – chodzi o to, jak patelnia przechodzi ze strefy obowiązku jednej osoby do drugiej, i o zwyczajność tego wspólnego przedsięwzięcia. Gdy jestem w domu ludzi, którzy żyją jako para, z głębokim zainteresowaniem przyglądam się tego rodzaju interakcjom i ich zakorzenieniu w codziennej rutynie. Niektóre są tak czułe, że patrząc na nie, mam wrażenie, jakbym łapczywie odrywała kęsy tęsknoty. Przełykam ślinę, żeby nie pokazać, jak bardzo pragnę tego, co jest rzeczywistością tych osób.
*
W mojej fantazji romantycznego życia wyobrażonego partnera najczęściej umieszczam w przestrzeni domowej. Czułe wspieranie się przy powszednich czynnościach albo wspólne zmienianie pościeli zapisały mi się w pamięci jako ideały życia domowego i romantycznego. Gdy przygotowuję posiłek, co zwykle robię kilka razy dziennie, czasami odczuwam złość, że muszę sama sprzątnąć naczynia ze stołu i pozmywać. Gdy próbuję wepchnąć kołdrę do poszwy, dręczy mnie żałosne poczucie niesprawiedliwości, że to wyłącznie moja odpowiedzialność. A gdy pojawiają się problemy, które trzeba rozwiązać – zepsuty piecyk, cieknący kran, nieoczekiwany rachunek – wiem, że budząca się natychmiast irytacja i zakładana bezradność wynikają nie tylko z konieczności podjęcia nieplanowanego wcześniej działania, lecz także z nieokreślonego smutku, wymagającego jakiejś skargi, o którą mógłby się zahaczyć. Zawsze pragnęłam mieć dom, w którym czułabym się tak, jak chciałam się czuć w relacji romantycznej – żeby było ciepło, intymnie, symbolicznie we wszystkich szczegółach estetycznych, a przede wszystkim, po nieodłącznym uzależniającym zawirowaniu pożądania, bezpiecznie.
Nie znałam tego ideału z domów swojego dzieciństwa. Byliśmy siedmioosobową rodziną – pięcioro dzieci i rodzice. Gdy miałam dziewięć lat, przeprowadziliśmy się z Gillingham w hrabstwie Kent do rodzinnego miasta taty, South Shields, gdzie zamieszkaliśmy w pokrytym tynkiem kamyczkowym trzykondygnacyjnym szeregowcu, do którego należały też podwórko i mały ogródek od frontu. Na parterze między kuchnią a jadalnią znajdowało się okienko do podawania talerzy, a nad nim szyna z haczykami do wieszania metalowych kufli. W salonie na podłodze leżał gruby dywan (nie został wymieniony przez dwadzieścia lat, jakie tam spędziliśmy), a okna zdobiły verticale i rude zasłony pod kolor dywanu. Do ciasnej kuchni prowadziły drzwi z listewek otwierane w dwie strony jak w saloonie, przez co wchodzenie tam miało komiksowy wymiar. W pokojach ze skosami na ostatnim piętrze znajdowały się szafki, do których można było wejść i się schować. Wrzaskiem wykłócaliśmy się o przestrzeń, o dominację, o ciszę i o dozwolony sposób jej zaburzania. Mój pokój mieścił się na środkowym piętrze, obok pokoju rodziców, i do rozpoczęcia szkoły średniej dzieliłam go z młodszym bratem Danem. Na samej górze moja siostra Rebecca miała własny pokój, a starsi bracia Matthew i Stephen dostali największą sypialnię, w której czasami wszyscy razem graliśmy w gry komputerowe. Dźwiękowym znakiem szczególnym tego domu było dudnienie naszych kroków, kiedy biegaliśmy po schodach w górę i w dół.
Ten dom był przestronny i luksusowy w porównaniu z poprzednim w Gillingham, który rodzice nabyli w desperacji, gdy nie udało się zakupić znacznie ładniejszego i jaśniejszego lokum. W moich wspomnieniach z Gillingham występują zawirowania. W życiu całej rodziny i w moim działo się wiele rzeczy, których z powodu wieku nie rozumiałam, mogłam ich jedynie doświadczać. Na początku lat osiemdziesiątych tata szkolił się na pracownika socjalnego, co spowodowało u niego polityczne przebudzenie – został przedstawicielem związków zawodowych w swoim miejscu pracy i wstąpił do Robotniczej Partii Rewolucyjnej. Odszedł ze wspólnoty baptystów – dzięki której rodzice się poznali – i jako działacz, zaangażowany przede wszystkim w strajki górników, był wiecznie nieobecny w domu. Chyba jedyne chwile, jakie spędziłam z nim sam na sam, to te, gdy zabrał mnie na pochód i pomagałam sprzedawać partyjną gazetę „The News Line”. Z samego domu pamiętam jednak sporo. Na każdym poziomie znajdowały się dwa pokoje. Na górze bracia dzielili jedną sypialnię, a ja z siostrą drugą. Ściana między salonem a korytarzem została zburzona, było też osobne pomieszczenie pełne kartonów (pewnie z egzemplarzami partyjnej gazety), w którym stało pianino taty, a całą ścianę zajmował plakat z wizerunkiem Lenina. W suterenie znajdowały się pokój rodziców, kuchnia i tuż za nią mała zimna i ponura łazienka. Od wielkiego dzwonu mama dodawała kroplę płynu do zmywania do wody, w której kąpałam się razem z bratem Danem, dzięki czemu mieliśmy trochę piany. Czasami zamykałam się w kuchni, puszczałam głośno cały album Madonny _True Blue_ i wymyślałam układy do każdej piosenki, przygotowując się do przyszłości, w której, jak marzyłam, zostanę tancerką. Pamiętam, że kiedyś zawalił się sufit. Na sąsiedniej parceli był lej po bombie i ludzie traktowali go jako wysypisko – tata znalazł tam stół, przy którym potem jedliśmy posiłki. Gdy przeprowadziliśmy się do South Shields, odebrałam to jako wielki awans społeczny.
Nowy dom nie mógł utrzymać aury dostojeństwa, ponieważ zamieszkało w nim pięcioro dzieci w wieku od siedmiu do siedemnastu lat – wnieśliśmy do niego nasze sprzeczki, niesforność i bałagan. Nie było mowy o spójnej estetyce. Mamie i tacie brakowało pieniędzy, podobnie jak ich rodzicom i dziadkom. Meble mieliśmy używane, nie w sensie „nie przepłacamy, bo po co”, tylko „wyłącznie na to nas stać”. Wystrój lokował się bardzo nisko na liście priorytetów moich rodziców, którzy wiecznie byli „pod kreską” – nie rozumiałam, co to znaczy, wiedziałam tylko, że to źle – a estetyka wydawała się błahostką, na którą nie mogli tracić czasu ani uwagi. Dlatego bardzo imponowały mi domy innych ludzi, gładziłam palcami jedwabiste złote frędzle ozdabiające ich zestawy wypoczynkowe albo wciskałam paznokieć w elegancką tapetę marki Anaglypta, zostawiając na niej ślad półksiężyca. Dostrzegałam detale w pokojach koleżanek: dobrane pod kolor narzuty, zasłony i abażury, specjalne szafy na wymiar dziecka, małe dziecięce wieszaki czy równiutko poukładane w szufladach komody skarpetki i bieliznę. Zaglądałam do ogromnych lodówkozamrażarek, zwracając uwagę na markowe napoje gazowane i frytki do podgrzewania w mikrofalówce. Coraz bardziej wstydziłam się naszego domu, który w porównaniu z tamtymi wydawał mi się zaniedbany i chaotyczny.
W domach niektórych koleżanek po raz pierwszy przyglądałam się także życiu małżeństw spoza mojej rodziny. Zdałam sobie sprawę, że w związku moich rodziców raczej nie ma miłości. To, jak wyglądał dom, odzwierciedlało to, jak wyglądało ich życie uczuciowe. Kiedyś podjęłam próbę poprawienia tej relacji na siłę, wyraźnie zakreśliłam walentynki na kalendarzu ściennym w kuchni i zachęcałam tatę, żeby obchodził to święto. Nie wiedziałam wtedy, że jest w związku z inną kobietą. I że mama o tym wie. Że jego nieobecność nie wiązała się z pracą ani z grą na pianinie w pubie dwa razy w tygodniu, ale wynikała z tego, że prowadził zupełne odrębne życie intymne.
Miałam poczucie, że domem rządzą nastroje taty, jego kontrolujący umysł, który potrafił w jednej chwili zmienić atmosferę spokoju w konflikt. Z każdym otwarciem drzwi wejściowych ustanawiał nową scenografię, czasami dosłownie – wyłączając światła albo zamykając z hukiem drzwi od pokoi, bo nie mógł znieść tego, że są otwarte. Jeśli drzwi mojego pokoju były tylko przymknięte, gwałtownie je zamykał, kiedy przechodził. Nabawiłam się przez to utrzymującego się do dziś strachu przed nagłymi hałasami. Znalazłam w pamiętniku wpis z tamtego okresu: „Tata znów drze się wniebogłosy”; użyłam tu wyrażenia przejętego od mamy. Zdarzało mi się symulować chorobę, nie po to, by uniknąć szkoły, ale dlatego, że łaknęłam doświadczenia bycia samej w domu, dopasowania go do swojej wizji, spędzania w nim czasu bez obawy przed awanturą czy przed tym, że któryś członek rodziny wytrąci mnie z moich myśli i będę się musiała do niego dostosować. Nie mogłam się doczekać, kiedy starsze rodzeństwo się wyprowadzi, żebym mogła awansować na posiadaczkę własnego pokoju. Czasami usilnie pragnęłam, żeby tata też się wyniósł.
_Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży._