Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Arcanus Arctica - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2014
Ebook
25,00 zł
Audiobook
29,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Arcanus Arctica - ebook

Wojna, intryga i demony przeszłości, przed którymi nie ma ucieczki. Aby powrócić do tych, których kochasz, musisz postawić na szali swoje życie.

Rok 1981, Arktyka.

Na stacji naukowo-badawczej śmierć ponosi jeden z uczestników wyprawy.

Z czasem okazuje się, że nie był to wypadek, a morderstwo. Podejmowane przez szefa misji próby ustalenia sprawcy kończą się fiaskiem…

W oddalonej o tysiące kilometrów Polsce rządni władzy oficerowie zawiązują spisek mający na celu obalenie dotychczasowych przywódców. Zostaje wprowadzony stan wojenny, sytuacja wymyka się spod kontroli. Zbrojny konflikt wylewa się poza granice Polski, co grozi destabilizacją całego bloku wschodniego…

Tymczasem nad Arktyką szaleje burza śnieżna. Dochodzi do zniszczenia radiowęzła i stacja zostaje odcięta od świata. Atmosfera gęstnieje z każdą chwilą…

Co łączy zagadkowe morderstwo z odległą przeszłością?

Czy jego rozwikłanie będzie końcem koszmaru, a może tylko… jego początkiem?

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7942-032-2
Rozmiar pliku: 802 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Widziałem ciemność nocy, która spowijała Ziemię, pozbawioną jeszcze wszelkiego życia. Grzałem się w blasku wybuchu wulkanów i czerwonej gorejącej lawy, która płynąc, formowała wszelkie lądy powstałe na Ziemi. Moimi dłońmi troskliwie roznosiłem życiodajne pyłki kwiatów, zalążki roślin i drzew na najdalsze krańce Ziemi.

Podzieliłem Ziemię sprawiedliwie. Pomiędzy Słońce zdolne wypalić wszystko i wszystko zamienić w pustynię. Pomiędzy Mróz potrafiący zdławić śpiew wszystkich ptaków. Pomiędzy Wodę będącą kolebką wszelkiego życia na Ziemi i największym jej bogactwem. Pomiędzy Deszcz sprawiający, że drzewa mogą rosnąć i rodzić owoce.

Byłem tu już zanim pierwsze z was niezdarnie wypełzło z ciepłych wód oceanu. Byłem tu już zanim rozpleniliście się na każdym skrawku Ziemi, budując pierwsze miasta i obsiewając pierwsze pola.

Widziałem jak w waszych umysłach rodzili się bogowie, w imię których zaczęliście zabijać swoich bliźnich, wznosząc ręce ku Niebu. Widziałem jak w waszych umysłach rodziły się idee, w imię których zaczęliście zabijać swoich bliźnich, nurzając swoje flagi w ich krwi. Widziałem jak w waszych sercach narodził się strach i narodziła się wasza zemsta, kiedy wasi królowie, krzycząc chrapliwie, wznosili do góry swe zbryzgane krwią miecze. Widziałem wasze oczy opętane chciwością, kiedy zaczęliście ranić Ziemię, wyrywając z jej wnętrza wszelkie bogactwa. Widziałem jak w imię głodu ziemi zaczęliście wycinać lasy.

Przez cały czas widzę, jak z pogardą odrzucacie małych, biednych, głodnych i bezbronnych, spychając ich na margines waszego świata. Przez cały czas widzę, jak bezwzględnie żerujecie jedni na drugich.

Odprowadziłem dziś na spoczynek Słońce, które przegrało walkę o ogrzanie Ziemi ze mną i gęsto padającym śniegiem. Prześlizgnęło się swoimi bladożółtymi promieniami po rozległych połaciach lodowej pustyni. Pożegnało ogromną samicę niedźwiedzia polarnego, która wraz z towarzyszącym jej młodym i rozbrykanym niedźwiadkiem wędrowała gdzieś w sobie tylko znane miejsce, odwiedziło niewielkie stado fok, wypoczywających nad brzegiem wielkiego Oceanu Północnego.

Ostatni raz tego dnia spojrzało na surowe pasma górskie, które trzymały straż już wtedy, kiedy na Ziemi jeszcze nie było ciebie, twoich braci i twoich sióstr. Obejrzałem się do tyłu ‒ cicho jak kot nadchodziła mroźna, polarna, noc. Zatrzymałem się na kilka chwil, witając się z czarną nocą, po czym uderzyłem ponownie pod skrzydłami jej gęstego mroku. Wzbiłem do góry delikatne płatki śniegu, zapraszając je do tańca.

Popędziłem hen, hen, wysoko w górę, dotykając zielonego światła gwiazd na czarnym nieboskłonie. Następnie uderzyłem w ziemię z całą swoją prastarą mocą, wzbudzając przerażenie wśród wszystkiego, co żyje, wspiąłem się na szczyty najwyższych gór, by potem pędząc na złamanie karku w dół, zasypać śniegiem przełęcze, jary i parowy.

Lecz co to? Przelatując nad górami, zobaczyłem coś niezwykłego! Otulone z trzech stron górami, przytulone do ich zboczy, pod padającym puchem kryło się... mgliste światło.

– U hu! ‒ zawyłem przeciągle i cisnąłem śniegiem w dół. – A cóż to za niespodzianka? Czyżby tam byli ludzie?

Pod osłoną gęsto padającego śniegu, wiedziony chęcią przyjrzenia się niezwykłym gościom, zbliżyłem się do światła i w jego blasku dostrzegłem duży budynek, przy którym znajdowało się jeszcze kilka mniejszych. Duży, jasny z płaskim dachem i wieloma oknami wydawał się być pełen ludzi. Obserwując ich, usłyszałem czyjeś kroki na śniegu. Odwróciłem się i zobaczyłem wysokiego człowieka, który szczelnie opatulony, szedł powoli, uważnie rozglądając się na boki.

Doszedł do budynku, znajdującego się na skraju, po czym skrył się w jego bezpiecznym cieniu i na coś cierpliwie czekał.

Po dłuższej chwili drzwi budynku otworzyły się i ukazał się w nich drugi człowiek...

– Czy wiesz już, kim jestem? Jestem najstarszy na Ziemi, nie mam imienia, nie możesz mnie zobaczyć ani dotknąć, ale wiedz o tym, że byłem tu, zanim twoja matka wydała cię kwilącego na świat, i będę tu jeszcze długo po śmierci twojej, twojego potomstwa i wymarciu całego twojego rodzaju. Jestem wiatr...Śmierć

Zrobił zeza, patrząc na probówkę wypełnioną gęstym zielonym płynem, pstryknął w nią palcami lewej ręki, uśmiechnął się i wstawił ją do drewnianego stojaka, znajdującego się na stoliku laboratoryjnym.

– Nareszcie – westchnął zmęczony, ale jednak zadowolony z siebie.

Odsłonił rękaw koszuli i spojrzał na połyskującą tarczę zegarka. Wskazówki powoli dochodziły już do godziny osiemnastej. Z ulgą uznał, że na dziś już dosyć się napracował. Zresztą, dzisiaj miał prawo być z siebie bardzo dumny i odczuwać satysfakcję z wyników, które udało mu się osiągnąć. Pocieszające było też to, że kilka następnych dni nie zapowiadało się już tak pracowicie.

Nucąc pod nosem jakąś melodię dawno zapomnianego już przeboju, która nie wiedzieć czemu przyszła mu akurat teraz do głowy, podszedł do wieszaka, założył grubą kurtkę i czapkę. Tak się skupił na swojej pracy, że nawet nie zauważył, kiedy minął cały dzień, pomimo tego, że od dłuższego już czasu czuł ostre ukłucie głodu, chciał jeszcze odwiedzić swoje ukochane psy.

„Później już tylko kolacja, prysznic i jakaś dobra książka do poduszki – pomyślał, przeciągając się jak kot i rozcierając odrętwiałe od całodziennego siedzenia na krześle plecy – przydałoby się trochę ruchu”.

Przytulił twarz do zimnej szyby w oknie. Widoczność była tak beznadziejnie znikoma, że poprzez gęsto padający śnieg ledwo udało mu się dojrzeć główny plac stacji, otulony mglistym światłem kilku latarni umieszczonych na szczytach słupów. Chwilami odnosił wrażenie, że szyba w oknie nie wytrzyma siły napierającego na nią wiatru.

„Cholera jasna – pomyślał ze złością – kiedy ten śnieg przestanie padać?”

Zamieć nieprzerwanie szalała już od dobrych trzech tygodni, a co gorsza, nic nie zapowiadało tego, że w najbliższym czasie pogoda ulegnie poprawie. Długa i ciemna zima na dalekiej północy, trwająca zwykle większą część roku, praktycznie izolowała ten rejon od reszty świata. Temperatura miejscami potrafiła spaść do minus sześćdziesięciu stopni w skali Celsjusza, jednak podczas takich zamieci jak ta, odczuwalna była znacznie niższa.

Zamieszkująca od wieków te niegościnne tereny ludność radziła sobie z tym, budując domy ze śniegu – igloo. Kilka miesięcy temu został zaproszony do jednego z takich domów. Podróż saniami zajęła mu wiele godzin, tak że do bazy powrócił dopiero późnym wieczorem, ale nie żałował.

Igloo nie było ani jakoś specjalnie obszerne, ani wysokie, sięgało mu co najwyżej do szyi. Z wyglądu przypominało raczej kopułę aniżeli dom. Kiedy wszedł pod jego dach, stwierdził ze zdziwieniem, że temperatura wewnątrz niego oscylowała wokół zera stopni Celsjusza. We wnętrzu takiego igloo były kamienne lampki, używane do podgrzewania potraw, śnieżna płyta, służąca jako łóżko, była przykryta gałęziami i futrami zwierząt. Doświadczeni myśliwi byli w stanie zbudować taki dom w około trzydzieści minut, posługując się specjalnymi, przeznaczonymi do wycinania śnieżnych bloków, nożami. Krótkie lata wykorzystywali do polowania na foki, czasami też wyprawiali się na polowanie na wieloryby, a nawet na wielodniowe łowieckie wyprawy na karibu.

Oderwał twarz od okna, zamknął drzwi na klucz i wyszedł z budynku. Zimny wiatr uderzył go prosto w twarz gwałtownie pozbawiając oddechu, stał tak przez chwilę oniemiały, zanim udało mu się wciągnąć do płuc większy haust chłodnego powietrza. Pochylony, walcząc z napierającym nań wiatrem i śniegiem, pobiegł prosto do swojej szopy.

Każdego dnia po skończonej pracy, zanim wrócił do kolegów, fundował sobie jeszcze chwilkę relaksu, paląc papierosa, co stało się już nieomal rytuałem, bez którego nie wyobrażał sobie zakończenia dnia. Podczas palenia miał zwyczaj spacerować, rozprostowując nieco kości, ale wiejący od wielu dni wiatr a także gęsto padający śnieg sprawiły, że ani nie sprawiało mu to przyjemności, ani nie zapewniało odpoczynku po ciężkim dniu pracy.

Wynalazł sobie wobec tego małą drewniana szopę, która, tak do końca nie wiedział, po co tam stała, czemu miała służyć ani co tam miało być przechowywane. Znajdowała się trochę na uboczu, samotna, zapomniana i chyba przez nikogo, oprócz niego, nieodwiedzana. W każdym razie była przytulna, a chociaż na pierwszy rzut oka na to nie wyglądała, to całkiem skutecznie potrafiła chronić przed podmuchami lodowatego wiatru. Schronił się pod jej dachem, wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów i zapałki. Przypalił i z lubością wciągnął dym głęboko do płuc, po czym unosząc głowę do góry, wypuścił go z głośnym wydechem i obserwował, jak dostojnie unosi się po to, aby ostatecznie rozwiać się w nicość.

„Ciekawe, co ona teraz robi?” – pomyślał o żonie. „Je kolację? Leży już w łóżku? A może po raz kolejny poparzyła sobie rękę o gorącą rączkę czajnika, ciągle zapominając o tym, żeby uchwycić ją przez szmatkę?” Uśmiechnął się do swoich myśli. Przypomniał sobie dzień, w którym pierwszy raz ją spotkał. Oboje byli wtedy rozbrykanymi, młodymi szczeniakami, beztrosko żyjącymi od soboty do soboty i od wakacji do wakacji.

Aż pewnego dnia, kiedy trzymali się za ręce, spacerując upalną nocą wzdłuż nadmorskich wydm i obserwując światło gwiazd oraz księżyca, odbijające się w spokojnych wodach Morza Bałtyckiego, nagle się jej oświadczył. W jej dużych niebieskich oczach dostrzegł wtedy mieszankę kompletnego zaskoczenia i... chyba przerażenia... do tej pory była jego dziewczyną, a teraz miała stać się jego żoną?

Od strony morza powiał mocniej ciepły, pachnący bryzą wiatr, powodując, że niesforna grzywka jej jasnych włosów opadła w nieładzie na czoło, trochę przykrywając oczy.

– Tak... – odpowiedziała cicho, położywszy głowę na jego piersi i tuląc się do niego.

Objął ją wtedy mocno i tak stali... no właśnie... nie pamiętał teraz jak długo, ale były to jedne z najpiękniejszych chwil jego życia. Sekunda po sekundzie odtwarzał to wydarzenie w myślach, jednocześnie sam sobie się dziwiąc i zastanawiając, czy teraz zdobyłby się na taki akt odwagi.

Czując, że tęsknota i wzruszenie ściska mu gardło i serce, starał się odgonić myśl o rodzinnym domu, chociaż z drugiej strony, jeśli już miał się rozkleić, to lepiej teraz niż później przy kumplach.

Byli tu już bardzo długo – bez mała dziesięć miesięcy, a dwa zostały im jeszcze do powrotu. Nie wiedział, jak odczuwali to jego koledzy, ale jemu tak długi okres rozłąki z rodziną dał się już porządnie we znaki. O ile na samym początku pobytu tutaj zachłystywał się wszystkim: dzikim krajobrazem, stadami fok czy pingwinów nad oceanem, swoimi badaniami, widokiem wspinającego się na szczyty gór wschodzącego słońca, tańczących wesoło płatków śniegu na białej równinie czy w końcu samym faktem swojej tutaj obecności, to teraz wszystko to robiło się już najzwyczajniej w świecie męczące. Brakowało mu zieleni i zapachu drzew, z dnia na dzień czuł się coraz bardziej samotny, coraz częściej uciekał myślami z dala od tego miejsca. Jak wyliczył dzisiejszego poranka, zostało jeszcze siedemdziesiąt jeden dni do końca kontraktu...

„Szybko zleci” – pomyślał starając się, pomimo wszystko, pocieszyć.

Ściągnął lewą rękawiczkę i podświetlił zegarek. Godzina 18:14. Kolacja była dopiero o 19:00, pozostało mu więc jeszcze trochę czasu, a że nie bardzo mu się chciało iść do świetlicy pełnej ludzi...

– A niech tam – powiedział sam do siebie, przypalając następnego papierosa. – Na coś trzeba przecież umrzeć.

Wychylił głowę spod dachu i spojrzał w niebo, mając cichą nadzieję, że uda mu się ujrzeć gwiazdy. Nie ujrzał niczego innego poza szybko sunącymi, ciężkimi, ołowianymi chmurami i gęsto opadającymi, zimnymi płatkami śniegu, które delikatnie osiadały na jego ciepłych policzkach, natychmiast się topiąc.

„Ciekawe, czy gdzieś tam istnieje życie?” – pomyślał, trzymając cały czas zadartą do góry głowę, może z naukowej ciekawości, a może tylko dlatego, że chciał zmienić temat swoich myśli. „Gdzieś tam też ktoś tak stoi i myśli o tym samym, co ja teraz?” – zapytał sam siebie rozbawiony.

Wyciągnął rękę ku górze i pomachał papierosem, wyobrażając sobie jednocześnie, że ten ktoś – być może naukowiec taki jak on, który właśnie w tej chwili stara się zgłębić tajemnice swojej własnej planety – robi to samo. W duchu zaśmiał się sam do siebie. A jednak... był już tu od tylu miesięcy i wciąż nie mógł się nadziwić potędze życia. Ludzie i zwierzęta, zamieszkujący tak skrajnie niegościnne tereny, potrafili się przystosować do panujących tu warunków i przeżyć. Począwszy od pierwszego człowieka, który tu przybył, przeżył i wydał na świat potomstwo, od pierwszego niedźwiedzia polarnego, który tu polował na foki. Cykl życia i śmierci liczył sobie tysiące lat i nieprzerwanie trwał do dziś.

„Pieski!” – przypomniał sobie. Zaciągnął się głęboko, zgasił na śniegu papierosa, dla pewności rozdeptując go jeszcze butem, i wybiegł z szopy. W niezbyt dużym drewnianym budynku, potocznie nazywanym przez wszystkich psiarnią, trzymali dziesięć diabelnie silnych i wytrzymałych syberyjskich husky. Za wszystkimi przepadał, ale Wołczara wręcz kochał.

Otworzył drzwi, wszedł do środka, po czym przekręcił włącznik, znajdujący się tuż obok drzwi. Zamiast spodziewanego światła nadal panowała ciemność.

„Znowu ta gówniana żarówka się przepaliła!” – pomyślał, marszcząc brwi ze złością. Znając na pamięć rozkład i wyposażenie pomieszczenia, bez trudu znalazł leżącą na półce latarkę. Widząc go, psy z głośnym jazgotem i piskiem rzuciły się na pręty klatki. Z każdym się przywitał, każdego podrapał za uchem lub pogłaskał po głowie. Wszedł do drugiej klatki, którą zajmował Wołczar wraz z czterema innymi psami. Było to wspaniale zbudowane zwierzę o silnym, zwartym i potężnie umięśnionym tułowiu z zawsze dumnie uniesioną głową. Każdy jego ruch znamionował płynność i elegancję, lśniące, sobolowe umaszczenie sprawiało, że był po prostu piękny. Wpatrywał się w niego lekko skośnymi niebieskimi oczami, wymachując na boki swoim lisim ogonem.

– No co, Wołczarek?

Pies położył się na plecach, domagając się pieszczot.

– Co dziś robiłeś? – mówił do niego cicho. Pies usiadł na ziemi z wyciągniętymi nogami, położył przednie łapy i głowę na jego kolanach. – Tak mocno tęskniłeś? – Zaśmiał się, drapiąc psiaka za uchem. Odpowiedziało mu spojrzenie inteligentnych oczu i pełny psiej miłości cichy pisk. – Ja cię chyba ze sobą zabiorę – mówił dalej cicho do psa. – Pokażę ci piękne lasy, jeziora i góry. Zabierzemy Anię i będziemy się włóczyć we trojkę, myślisz, że cię polubi? Nie patrz tak na mnie. – Roześmiał się cicho. – Anna, moja żona. Myślisz, że cię polubi? – Wołczar znów przekręcił się na plecy. – A ty, mądralo. – Śmiejąc się cicho, podrapał go po gardle. – Myślę jednak, że cię polubi. I to bardzo. Do jutra. – Oparł głowę na krótką chwilę na kufie psa.

Zamknąwszy klatkę, Staszewski zgasił latarkę i na powrót schował ją do szafki. Wołczar wstał, postawił uszy i cicho warczał w napięciu, wpatrując się w ciemność, w którą przed chwilą zanurzył się Staszewski.

– Nie bój się. – Otworzył szeroko drzwi, wpuszczając do środka lodowaty podmuch wiatru wraz z wirującymi płatkami śniegu. – To tylko wiatr – dodał, pragnąc uspokoić psa.

*

Stał nieruchomo, bezpiecznie ukryty w mroku lodowatej nocy i cierpliwie czekał. Zasłonięty dość szeroką, drewnianą, pionową belką, nie musiał obawiać się, że jego obecność nawet przypadkowo zostanie odkryta. Poza tym ten, kto nie musiał w taką pogodę wychodzić, siedział w ciepłej świetlicy, popijając herbatę i miło spędzając wieczór.

Raczej wyczuł, niż usłyszał przez wycie wiatru, skrzyp otwieranych drzwi. Serce zabiło mu żywiej, ciepła ślina napłynęła do ust, oddech stał się coraz szybszy. Zdjął rękawiczkę, włożył rękę do kieszeni, z której wyjął ciężki, stalowy przedmiot i ruszył w jego stronę.

Pomimo coraz mocniej ogarniającej go ekstazy, która przyćmiewała wszystko inne, nie ruszył do przodu z oszalałą furią w oczach; wręcz przeciwnie – w ułamku sekundy zdławił ten nagły wybuch i zmierzał wolno w stronę drzwi, aż zobaczył w nich tego człowieka. Wydawało mu się, że mówi on coś do któregoś z psów, ale... może to był tylko szum wiatru?

Uderzył, celując w tył głowy. Stojący przed nim człowiek gwałtownie pochylił się do przodu, zatoczył się, ale nie upadł. Uderzył po raz drugi, mocniej i bardziej zdecydowanie, usłyszał chrupnięcie, przypominające trzask łupiny orzecha miażdżonego dziadkiem do orzechów.

Tamten padł bez życia na ziemię.

Odwrócił go na plecy, ściągnął kaptur i spojrzał w jego nieruchomą, zastygłą w grymasie nagłego przerażenia twarz. Pokręcił głową zdziwiony, nałożył kaptur z powrotem na głowę zabitego, wyjrzał ostrożnie z szopy i nie widząc nikogo, zarzucił sobie trupa na plecy i pogrążył się w prastarym mroku nocy.Zabójca

Przytłaczający swym ogromem ponury budynek, stojący w samym sercu miasta. Wysoki na trzy metry, żółtobrązowy mur, na szczycie którego wbite były metalowe pręty z przewleczonymi przez nie kłębami drutu kolczastego. W czterech rogach otaczającego budynek muru postawiono wysokie na dziesięć metrów wieże ze spadzistymi dachami. Na każdej z nich znajdowało się po dwóch, uzbrojonych w pistolety maszynowe, żołnierzy.

Miejsce o przerażającej historii, brudne wydarzeniami, które się tu rozgrywały. Ściany tego budynku były świadkami potwornych tortur zadawanych podczas przesłuchań przez zwyrodniałych sadystów, chłonęły nieludzkie krzyki udręczonych w nim ludzi, spijały krew cieknącą po jego obskurnych ścianach, z lubością wsłuchiwały się w odgłosy strzałów w wilgotnych piwnicach i ciemnych kazamatach, kiedy wyrokiem był najwyższy wymiar kary.

Ciężkie wrota bramy powoli rozsunęły się ze zgrzytem. Kierowca delikatnie nacisnął pedał gazu, starając się nie przekraczać dozwolonej tu prędkości: piętnastu kilometrów na godzinę. Po przejechaniu kilku metrów zatrzymał się przed bramką. Do samochodu podeszło dwóch wysokich i szczupłych żołnierzy. Pasażer opuścił szybę.

– Dzień dobry – powiedział jeden z nich, przykładając dwa palce do daszka czapki, podczas gdy drugi odsunął się na odległość około dwóch metrów od samochodu z bronią gotową do strzału. – Dokumenty proszę.

Bez słowa podał je żołnierzowi. Żołnierz dokładnie je obejrzał. Wśród nich było imienne wezwanie do stawienia się dziś o 9:00 w gabinecie pułkownika.

– Proszę chwilkę poczekać – powiedział uprzejmie, aczkolwiek w jego głosie bez trudu można było wyczuć stanowczość. – Mam obowiązek sprawdzić i potwierdzić.

Skinął głową i patrzył, jak żołnierz wchodzi do dyżurki, podnosi słuchawkę od telefonu i chwilę z kimś rozmawia.

– Wszystko w porządku. – Wyszedł po chwili. – Proszę wjechać do garażu, a następnie windą na pierwsze piętro, gdzie wystawią panu przepustkę.

Bez słowa odebrał dokumenty i zasunął szybę. Na pierwszym piętrze żołnierz w stopniu sierżanta wystawił mu przepustkę i polecił potężnie zbudowanemu szeregowemu odprowadzić go do gabinetu pułkownika. Adiutant wprowadził go do gabinetu. Pułkownik siedział za biurkiem, podpisując jakieś papiery. Na jego widok uniósł głowę.

Pociągła, ascetyczna twarz ozdobiona była parą małych i okrutnych oczu, wąskie usta, z których czasami wyłaniały się żółte od tytoniu, drobne zęby, nadawały tej twarzy wyraz zwierzęcej drapieżności. Przerażająco szczupły, wzrostem przewyższający najwyższych ludzi, jakich miał okazję spotkać w swoim życiu, pułkownik budził strach w swoich współpracownikach, a grozę w swoich wrogach.

Ciężkie biurko, pancerna szafa na dokumenty, wieszak na ubrania, dwa krzesła stanowiły całe wyposażenie gabinetu. Przez zakratowane od zewnątrz małe okno nawet słońce nie miało ochoty zaglądać. Drewniana, pachnąca pastą podłoga zaskrzypiała pod jego skórzanymi, wysokimi butami, kiedy podszedł do biurka. Pułkownik wstał, podał mu lodowato zimną dłoń, otoczył ją długimi palcami tak, jak to robią ośmiornice chwytające swoje ofiary, po czym mocno uścisnął. Gestem wskazał krzesło.

– Wyjedziesz – zaczął bez ceregieli, opierając się tak mocno o biurko, że aż słychać było charakterystyczne skrzypienie drewnianego blatu. – Daleko. I zrobisz coś dla mnie.

– Co mam zrobić, towarzyszu pułkowniku?

– Jak się ma twoja matka? Pamiętasz ją jeszcze?

Na jego twarzy nie drgnął ani jeden mięsień. Kąciki ust pułkownika uniosły się lekko w górę.

– Gdyby cię teraz widziała, byłaby z ciebie dumna, prawda? – zapytał.

– Tak jest, towarzyszu pułkowniku!

– To wszystko na dziś. Możesz odejść.

Pojechał do swojego mieszkania. Dokładnie wyszorował ręce, a następnie starannie wytarł je do sucha ręcznikiem. Zdjął koszulę, złożył ją w kostkę i włożył do pojemnika z brudnymi rzeczami. Nie zamierzał już dziś nigdzie wychodzić. Zaparzył sobie herbaty i pił ją, gorącą, patrząc przez okno na miasto. Ulica wyłożona kocimi łbami, wzdłuż której ciągnęły się rzędy bliźniaczo do siebie podobnych, szarych, czteropiętrowych kamienic o brudnych ścianach z odpadającym w wielu miejscach tynkiem. Szarzy, smutni, pełni strachu i nic nieznaczący ludzie, przemykający pomiędzy nimi, od czasu do czasu dźwięk klaksonu samochodu czy dzwonka głośno jadącego tramwaju. Niedziałająca latarnia z odrapanym czarnym lakierem, o którą właśnie chwiejąc się, opierał się lewym ramieniem jakiś mężczyzna o prymitywnej, grubo ciosanej twarzy i oddawał mocz na środku ulicy, mrucząc przy tym coś pod nosem. Nieciekawa i niebezpieczna dzielnica, zamieszkana głównie przez nieznających przed niczym strachu miejskich watażków, dziwki, męty i różnej maści kryminalistów. Aczkolwiek, musiał to przed sobą przyznać, zawsze robiły na nim wrażenie ich tatuaże, z których potrafili czytać jak z księgi.

Jeden rzut oka wystarczył, aby wiadomo było, czy ma się do czynienia ze złodziejem, czy z zabójcą, a także kto, ile, gdzie i za co przesiedział. Kiedyś, wracając dość późnym już wieczorem do swojego mieszkania, został znienacka siłą wciągnięty przez trzech potężnie zbudowanych oprychów do jednej z mijanych obskurnych, cuchnących moczem i wymiocinami bram. Po chwili szarpaniny i ostrzeżeń z jego strony wywiązała się pomiędzy nimi straszliwa walka, której wynik nie trudno było przewidzieć. Jeden z nich zginął od straszliwego ciosu w odsłonięte gardło, drugi stracił oko, trzeci zaś miał złamaną szczękę i wszystkie pięć palców lewej dłoni.

Następnego dnia rano oglądał ciało zabitego przez siebie człowieka, leżące już w miejskiej kostnicy. Na prawym przedramieniu miał wytatuowaną różę w podkowie, na barku stopień majora, nad lewym okiem cynkówkę, sporo innych tatuaży na plecach, na brzuchu i klatce piersiowej, którym nie miał czasu dłużej się przyglądać. „Musiał być z niego niezły... – pomyślał – szkoda”.

Zaczął padać śnieg z deszczem. Chodniki na ulicach powoli pokrywały się brudną pluchą. Białe płatki śniegu zmieszane z brudnym ulicznym błotem. Dobro i zło ściśnięte ze sobą w odwiecznych śmiertelnych zapasach. Nie miał żadnych wątpliwości, po której stronie stoi i która z nich jest właściwa. Jednym łykiem dopił resztę herbaty. Poszedł do kuchni i starannie wymył szklankę w gorącej wodzie. Wrócił do pokoju, zgasił światło, położył się na łóżku i zasnął.W otchłani snu zobaczył może dwunastoletniego chłopca, stojącego w rozkroku, rękami opartego o żelazne, solidne kraty i odliczającego głośno każde uderzenie szerokiego wojskowego pasa w jego nagie plecy. Za nim stał kwadratowy człowiek z tępą i zapoconą twarzą prymitywnego sadysty, który całą siłą swojego potężnego ramienia wymierzał bolesne uderzenia. Chłopiec dzielnie znosił ciężkie razy, zacisnął wargi, aż poczuł gorzki smak swojej krwi, za wszelką cenę starając się nie krzyczeć i nie płakać. Niedługo potem jakby z mgły wyłonił się wysoki mężczyzna o przerażającej twarzy kościotrupa. Chwilę obserwował kaźń, jak gdyby napawając się każdym trzaśnięciem pasa o nagie plecy chłopca, po czym wyciągnął w jego stronę swój długi, kościsty palec i przez wąskie usta syknął: „chcę ciebie!”. Dano mu piętnaście minut na spakowanie się, a następnie wsadzono go do samochodu, a właściwie do ciemnej budy bez okien, i wywieziono.

Droga zabrała około trzech godzin, przez cały jej czas przerażony chłopiec myślał, co się z nim teraz stanie. W pewnej chwili czując, że samochód jakby zwolnił, rzucił się do drzwi i szarpiąc je, próbował otworzyć i uciec jak najdalej. Niestety, drzwi były dobrze zamknięte i nie drgnęły nawet na ułamek centymetra.

W końcu dojechali na miejsce. Nie miał pojęcia, gdzie się znajduje, ale było tam wielu takich samych zagubionych chłopców jak on. Pierwszego dnia, kiedy zaledwie kilka minut spóźnił się na śniadanie, straszliwie go zbito.

– My ci, gówniarzu, pokażemy, co to znaczy dyscyplina! – darli się, stojąc nad nim, kulącym się na podłodze i odmierzając bez żadnego opamiętania uderzenia ciężkimi pasami. Nikogo nie obchodziło to, że on po prostu nie wiedział, gdzie jest stołówka. Nikt zresztą nie pytał dlaczego. Spóźnił się i musiał zostać za to ukarany, przecież to było jasne jak słońce.

Bicie dostawał codziennie dopóty, dopóki nie opanował obowiązujących go reguł i zasad. Na początku były biegi. Długie, wyczerpujące, wielokilometrowe, przez las, przez błoto, w czasie burzy i deszczu czy w spiekocie letniego słońca. Potem ściśnięty żołądek, skurcze i wymioty. Jeśli ktoś upadł, nie wolno było pomóc mu się podnieść, niech sobie radzi sam. Na początku biegał tylko w krótkich spodenkach i podkoszulku. Później kazano mu wyciągnąć ręce i kładziono na nich ciężki i gruby kawał metalu przypominający z wyglądu pręt. Jesteś w punkcie A! Biegnij do punktu B! Szybko! Z powrotem masz unieść ręce nad głowę, tak jakbyś się poddawał i trzymając jednocześnie w nich ten kawał żelastwa, biec z powrotem do punktu A! Jeśli uda ci się dokonać tej sztuki, możesz paść na ziemię, gwałtownie łapiąc powietrze i wyrzygać całą zawartość żołądka.

Po kilku tygodniach biegał już z pełnym obciążeniem: plecakami wyładowanymi kamieniami, małymi sztangami trzymanymi w rękach, biegał na czas, biegał na odległość. Nie robiło to już na nim żadnego wrażenia, ot, ćwiczenie, które trzeba było wykonać i tyle. Ćwiczył sztuki walki, uczył się, jak kontrolować swój strach, tłumić emocje i wybuchy agresji. Z czasem jego ciało i umysł zaczęły przypominać doskonale funkcjonującą i naoliwioną maszynę.

Uczył się taktyki walki bezpośredniej, sztuki przetrwania w nieprzyjaznym i trudnym terenie, strzelał do znudzenia, w nieskończoność powtarzał wciąż te same ruchy, dochodząc w tym do perfekcji, setki razy pokonywał najtrudniejsze i najbardziej wyczerpujące tory przeszkód. Wszechstronne wyszkolenie pozwalało mu działać w najprzeróżniejszych warunkach klimatycznych pod różnymi szerokościami geograficznymi.

Stając nago przed dużym lustrem, powolnymi ruchami wykonywał kata, podziwiał jednocześnie grę naprężonych mięśni, stalowych ścięgien, wpatrując się w doskonałość swojego ciała.

Po jakimś czasie nabrał przekonania, że niewielu ludzi na świecie jest zdolnych do pokonania go w bezpośredniej walce. Nauczył się przekraczać granice, które wcześniej wydawały mu się nieprzekraczalne, stał się silny, nieludzko wytrzymały i diabelnie inteligentny. Stał się żelazem! Uczył się także na pamięć map różnych miast, opanowywał nazwy ulic, placów, parków, wiedział, gdzie są szpitale, hotele, gdzie mógł wypożyczyć samochód, gdzie można się schować i przeczekać niebezpieczeństwo, a także, których miejsc lepiej unikać.

Często wieczorami, zazwyczaj, kiedy był wyczerpany fizycznie całodziennym treningiem i zajęciami, sadzali go przed biurkiem naprzeciwko ponurego człowieka, który pokazywał mu w milczeniu setki zdjęć twarzy różnych mężczyzn, kobiet i dzieci. Potem budzili go w środku nocy, świecąc latarką w oczy, pokazywali mu jakieś zdjęcie i krzycząc, pytali:

– Widziałeś dziś tę twarz?! Widziałeś?! – Uderzenie otwartą dłonią w policzek. – Widziałeś?! Odpowiedz!

– Tak!!! Widziałem!!! – krzyczał na całe gardło.

– Możesz iść spać. – Za godzinę kolejny wrzask: – Wstawaj!

– Widzisz ten tunel?! Przeczołgasz się nim!

– Trzydzieści metrów!

Szybko zszedł na dół i natychmiast poczuł potwornie słodki, przyprawiający go o mdłości, smród. Leżąc w ciemnym i wąskim tunelu, wymacał dłonią coś oślizłego i obrzydliwego. Wsadził sobie w usta punktową latarkę i pomimo tego, że ryzykował bicie, zaświecił. Zobaczył ociekające krwią wnętrzności: leżące pod nim, zwisające nad nim, otaczały go ze wszystkich stron, pozbawiały go oddechu, dusiły swoim słodkim smrodem. Kiedy nagły atak paniki uderzył we wszystkie jego zmysły, udało mu się go skontrolować dopiero po kilku pełnych napięcia dramatycznych sekundach. Starał się nie oddychać przez usta, dlatego zaczął się czołgać najszybciej, jak potrafił. Gdy zostało już, według niego, kilka metrów do końca tunelu, zgasił latarkę.

– Wiemy, że zapaliłeś latarkę – powiedzieli bez emocji. – Nie będziemy cię jednak za to karać. Nie pozwoliłeś, by panika wzięła nad tobą górę, wiedziałeś, kiedy ją zgasić, żebyśmy nie wiedzieli. Ale my o tym wiemy. Dobrze się spisałeś. Wracaj teraz do łóżka i prześpij się trochę. Jutro od rana indoktrynacja i polityka. Odpoczniesz sobie trochę od ćwiczeń.

Od samego początku pobytu tutaj przechodził intensywną indoktrynację polityczną. Jego młody umysł chłonął wszystko jak gąbka, wszystko przyswajał z takim niezmąconym zaufaniem, jakim młody chłopiec może obdarzyć swojego nauczyciela, do którego czuł bezgraniczny szacunek i uwielbienie. Pokazywano mu różne straszne zdjęcia i filmy z wojen, obozów koncentracyjnych, zdjęcia dołów, które były pełne rozkładających się trupów, filmy przedstawiające sceny rozstrzeliwania ludności cywilnej, zdjęcia kryminalistów, pacjentów szpitali psychiatrycznych, spalonych miast i wsi.

– Popatrz! – mówili głośno. – Widzisz, co robią nasi wrogowie?! Musimy się przed nimi bronić!

– Przyjdą tu i nam zrobią to samo!

– Musimy się przed nimi bronić, prawda?! – powtarzali po raz drugi, tym razem żądając od niego potwierdzenia.

– Tak jest! – krzyczał przejęty ze łzami w swych młodzieńczych oczach. – Musimy! I będziemy się przed nimi bronić!

Patrzyli na niego z nieukrywanym zadowoleniem.

– Zuch! – chwalili.

Dwa razy w miesiącu przyjeżdżał do niego wysoki, przeraźliwie chudy mężczyzna. Przywoził mu biszkopty, chłopiec właśnie tutaj miał okazję jeść je po raz pierwszy w życiu. Zamykali się razem w pokoju, pili herbatę, jedli biszkopty i długo ze sobą rozmawiali. Chłopiec mówił, a mężczyzna słuchał, prawie nigdy mu nie przerwał, zawsze czekał, aż skończy, często kiwał głową z uznaniem dla dokonań i postępów młodzieńca. Był z niego bardzo zadowolony. Chłopiec wkrótce pokochał swojego mentora jak ojca, którego nigdy nie miał. Wiedział, że miał kiedyś matkę, ale było to bardzo dawno temu i pamiętał ją jak przez mgłę. Wraz z upływem czasu, kiedy chłopiec dorósł i stał się mężczyzną, zaczęto zlecać mu pierwsze zadania. Na początku proste i drobne: a to podłożenie jakiegoś pakunku do czyjegoś samochodu, który potem znajdowała milicja, a to śledzenie kogoś, a czasem wysłanie na kilka tygodni na chirurgię któregoś z działaczy opozycji, który akurat naraził się czymś komuś z góry lub jako ostrzeżenie dla innych. Niech sobie poleży trochę w gipsie i przemyśli niektóre sprawy.

Ze wszystkich zleconych zadań wywiązywał się celująco. Na prawdziwy test przyszedł czas kilka miesięcy później. Zaprowadzono go do wyłożonej białymi kafelkami sali oświetlonej mocnymi jarzeniówkami. Sala znajdowała się w podziemiach jednego z tych ogromnych i posępnych budynków, jakich kilka znajdowało się w każdym większym mieście w kraju. Na środku niej stało przytwierdzone do podłogi krzesło, na którym siedział okropnie pobity nagi człowiek z rękami ściśniętymi żelaznymi obręczami przykręconymi do podłokietników. Podłoga w tym miejscu była widocznie wybrzuszona, a z wybrzuszenia odchodziły wąskie kanaliki, które kończyły się pod ścianami sali.

Kwaśny odór potu mieszał się ze smrodem kału i moczu, a przede wszystkim zwierzęcego strachu, co nawet trochę wprawiło go w zdumienie, gdyż do tej pory nie przypuszczał nawet, że strach może wydzielać jakiś zapach.

Jedno spojrzenie wystarczyło mu, żeby dostrzec dwa ogromne granatowo-żółte siniaki po obu stronach żeber, pomiędzy rozkraczonymi nogami zobaczył sine genitalia, napuchnięte do rozmiarów piłki do tenisa, a z palców prawej dłoni, w miejscu, w którym są paznokcie, zwisały strzępy ciała i zakrzepłej krwi.

Siedzący na krześle człowiek raczej go wyczuł, niż zobaczył, przez tak zapuchnięte oczy nie mógł dostrzec niczego. Powoli i z wielkim bólem uniósł do góry coś, co kiedyś było głową i twarzą, wydając ze swojego gardła basowy i przeciągły dźwięk. Gdy podszedł bliżej, stwierdził, że z uszu skatowanego ciekła krew, a pod krzesłem obok zakrwawionych obcęgów leżały cztery wyrwane zęby.

– Zabij go. – Włożono mu w dłoń pistolet. – To zdrajca. Zdradził nas. Zaprzedał się obcym – powiedziano spokojnie.

Bez żadnych emocji uniósł broń i strzelił siedzącemu przed nim skatowanemu człowiekowi prosto w czoło. Tył czaszki rozpadł się na maleńkie kawałki, a krew, fragmenty kości i mózgu obryzgały białe kafelki. Huk wystrzału, który eksplodował w całym pomieszczeniu, spowodował dokuczliwie narastający w jego głowie pisk.

Chcąc oddać pistolet, odwrócił się w stronę dwóch oficerów, którzy go tu przyprowadzili, i zobaczył, że obaj stoją, śmieją się i mocno zasłaniają sobie uszy rękoma.

– Zawsze zakładamy się – zaczął jeden z nich, odsłaniając sobie uszy – czy któryś z narybku poprosi o klamkę z tłumikiem.

– Jeszcze się nie zdarzyło, aby któryś z was poprosił! – dodał drugi, śmiejąc się głośno. – Dlatego teraz zakładamy się tylko o przekonanie.

W otwartych drzwiach stanął odrażający człowiek w zakrwawionym fartuchu, przypominającym taki, jaki nosili technicy robiący w szpitalach zdjęcia promieniami Roentgena lub rzeźnicy z grubymi, sięgającymi łokci, gumowymi rękawicami. Był niski, galaretowato tłusty, ostrzyżony na jeża z krótkimi, grubymi nogami i rękami.

Schylił się po leżący na zimnej, betonowej podłodze szlauch.

– Znowu mam robotę. – Zaśmiał się, ukazując dwa niekompletne rzędy czarnych, popsutych zębów.

Wyprowadzono go z sali i zaprowadzono do windy. Nacisnął przycisk z literką „p”. Winda ruszyła ciężko i ospale, wydając przy tym głośne, metaliczne dźwięki.

Nagle, otoczona pancernym szkłem i grubymi drutami, żarówka błysnęła i przestała świecić, winda stanęła z głośnym hukiem i szarpnięciem, po czym runęła w dół z taką szybkością, że jego ciało gwałtownie uniosło się do góry.

– Synku...

Usłyszał cichy, pełen bezgranicznej miłości i bezbrzeżnej żałości głos, jakby z zaświatów.

– Co oni z ciebie zrobili...

Rzucił się na łóżku jak rażony prądem. Łapał gwałtownie powietrze jak człowiek, który za długo przebywał pod wodą. Otworzył oczy. Otaczała go gęsta i nieprzenikniona ciemność nocy. Mózg wybuchał mu co chwila zwierzęcym przerażeniem i uczuciem, którego nawet nie potrafił nazwać, ale podświadomość mówiła mu, że doznał go bardzo dawno temu. Przez pierwszą chwilę nie był w stanie określić, czy znajduje się jeszcze w szponach tego strasznego snu, który był mieszaniną lęków i głęboko ukrytych wspomnień z dawno już utraconej przeszłości, czy też dzieje się to wszystko na jawie.

Pomimo panującej w pokoju wysokiej temperatury jego ciało było zimne, chłodzone wciąż wylewającym się z niego lodowatym potem. I nagle doświadczył czegoś dziwnego i wcześniej u niego niespotykanego: jego oczy stały się wilgotne i ukazała się w nich jedna łza. Przyłożył wskazujący palec do policzka, pozwolił, aby nań spłynęła, i położył sobie ją na języku, doznając jakiegoś dziwnie nieznanego, a jednocześnie ciepłego odczucia.

Po krótkiej chwili jednak jego twarz stężała, stała się zacięta i zła, a dłonie, spoczywające dotąd wzdłuż jego ciała, zamieniły się w pięści.

Nikt go nigdy nie szkolił do stawienia czoła takiej sytuacji, a więc musiał dać sobie radę sam.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: