Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Architekt na Prowincji - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
13 czerwca 2025
10,00
1000 pkt
punktów Virtualo

Architekt na Prowincji - ebook

Warszawski architekt Marcin szuka ucieczki od korporacyjnego życia i kupuje rozpadającą się chałupę na wsi. Remont okazuje się pasmem komicznych porażek, a zderzenie z lokalnymi realiami – bolesną lekcją pokory. Na jego drodze staje Agnieszka, energiczna właścicielka sklepiku z lokalnymi produktami, która jest wszystkim, czym on nie jest – zakorzeniona w społeczności, pełna pasji do prostego życia. Czy dwa tak różne światy mogą znaleźć wspólną płaszczyznę? Czy irytacja przerodzi się w fascynację, a frustracja w… miłość? Opowieść o szukaniu sensu, trudnych wyborach i uczuciu, które kwitnie tam, gdzie miasto spotyka się z prowincją

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
Rozmiar pliku: 457 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

Światło jarzeniówek nadawało skórze Marcina niezdrowy, zielonkawy odcień, zupełnie jakby sam powoli zamieniał się w element biurowego wyposażenia. Siedział przy swoim minimalistycznym biurku ze szklanym blatem, na którym jedynymi osobistymi akcentami były perfekcyjnie ułożone ołówki i kubek z logo firmy, teraz już zimną kawą. Za jego plecami, przez panoramiczne okno na dziesiątym piętrze, rozciągał się widok na Warszawę – sznur samochodów na moście, odległa iglica Pałacu Kultury próbująca przebić się przez smog, geometryczny chaos dźwigów budowlanych na horyzoncie. Kiedyś ten widok napawał go dumą i poczuciem możliwości. Dziś czuł głównie zmęczenie.

Marcin westchnął, przesuwając palcem po gładkiej powierzchni tabletu graficznego. Na ekranie komputera widniał skomplikowany projekt kolejnego biurowca – więcej szkła, więcej stali, więcej przestrzeni open space, w której tacy jak on mieli spędzać większość swojego życia, marząc o ucieczce. Miał trzydzieści dwa lata, dobrze płatną pracę jako architekt w renomowanej pracowni, designerskie mieszkanie na strzeżonym osiedlu i samochód w leasingu, który częściej stał w korkach na S8, niż faktycznie gdzieś go dowoził. Miał wszystko, co według podręczników sukcesu powinien mieć młody, ambitny mężczyzna w stolicy. A jednak czuł się jak chomik w złotym kołowrotku – niby wszystko się zgadzało, ale biegł w miejscu, a widok za prętami klatki stawał się coraz bardziej monotonny.

Znowu westchnął, tym razem głośniej, ignorując pełne dezaprobaty spojrzenie Anety z działu HR, która właśnie przemykała korytarzem ze stosem dokumentów. „Synergia”, „dedlajn”, „kejpiaje” – te słowa odbijały się echem w jego głowie po porannym zebraniu, brzmiąc równie pusto, co obietnice work-life balance w firmowej broszurze. Czego on właściwie chciał? Spokoju. Zapachu mokrej ziemi po deszczu zamiast klimatyzacji. Krzywych ścian starego domu zamiast idealnie gładkich powierzchni gipsowo-kartonowych. Czegoś… prawdziwego.

Ostrożnie, rzucając okiem w stronę przeszklonych drzwi gabinetu szefa, otworzył nową kartę w przeglądarce. Otodom. Filtry ustawione jak zwykle odruchowo: „dom”, „do remontu”, „powiat warszawski zachodni”. Dlaczego akurat tam? Może przez te weekendowe wypady rowerowe do Kampinosu, które jako jedyne trzymały go jeszcze przy zdrowych zmysłach. Może przez mgliste wspomnienie wakacji u dawno niewidzianej ciotki pod Błoniem, zapachu siana i smaku papierówek prosto z drzewa. A może po prostu dlatego, że było wystarczająco blisko Warszawy, by w razie totalnej katastrofy móc szybko wrócić do cywilizacji, i wystarczająco daleko, by poczuć, że naprawdę uciekł.

Przewijał kolejne oferty – odpicowane wille, które wyglądały jak miniaturki biurowców, które projektował, nijakie kostki z lat osiemdziesiątych, nowoczesne stodoły z cenami z kosmosu. Już miał zamknąć kartę, zrezygnowany jak co dzień, gdy jego wzrok przykuło jedno zdjęcie. Mały, ceglany domek, wyraźnie nadgryziony zębem czasu. Dach pokryty omszałym eternitem, kilka okien zabitych deskami, tynk odpadający płatami. Ale stał na sporej, zarośniętej działce, a tuż obok rosła potężna, rozłożysta jabłoń. Coś w tym obrazku – w tej obietnicy pracy, ale i potencjału – poruszyło w nim dawno uśpioną strunę.

„Okazja! Dom z duszą do własnej aranżacji, cicha wieś Kierszek, gmina Stare Babice.”

Kierszek. Nigdy nie słyszał tej nazwy. Brzmiało odpowiednio prowincjonalnie. Kliknął w galerię. Wnętrza były w stanie… no cóż, agonalnym. Stare piece kaflowe, resztki mebli z poprzedniej epoki, podłogi wymagające natychmiastowej wymiany. Ale widział już oczami wyobraźni odsłoniętą cegłę na ścianach, drewniane belki pod sufitem, kominek w miejscu starego pieca. Widział siebie, brudnego od zaprawy murarskiej, ale uśmiechniętego. Szczęśliwego?

Jego telefon zawibrował na szklanym blacie. Na wyświetlaczu pojawiło się zdjęcie uśmiechniętego Szefa Kowalskiego. Pewnie chciał znać postępy w projekcie „Sky Tower Residence 3”. Marcin spojrzał na zdjęcie szefa, potem na zdjęcie rozpadającego się domku w Kierszku. Decyzja zapadła w ułamku sekundy, gwałtowna i nieodwołalna jak uderzenie pioruna. Odrzucił połączenie.

Zignorował drugą próbę kontaktu. Zamiast tego, drżącymi lekko palcami, kliknął przycisk „Zapytaj o ofertę”. Wypełnił krótki formularz. Imię, nazwisko, numer telefonu. „Marcin Borkowski. Tak, ten Marcin Borkowski, który właśnie postanowił rzucić wszystko i kupić ruinę na wsi pod Warszawą”, pomyślał z mieszaniną paniki i euforycznej ekscytacji.

Spojrzał za okno. Warszawa wciąż tam była, szara i głośna. Ale teraz widział ją inaczej. Jak punkt startowy. Jak miejsce, z którego się ucieka. Gdzieś tam, za tym betonowym horyzontem, czekał na niego mały, ceglany domek pod starą jabłonią. I ogrom pracy. I spokój. Przynajmniej taką miał nadzieję. Uśmiechnął się sam do siebie, pierwszy raz od dawna szczerze. Czas zacząć pakować ołówki. I może kupić kalosze. Zdecydowanie będzie potrzebował kaloszy.ROZDZIAŁ 2

W „Lokalnych Smakach” w Ożarowie Mazowieckim unosił się zapach, który był idealnym antidotum na szarość poranka: mocna, świeżo mielona kawa mieszała się z ciepłą wonią drożdżowego ciasta, a gdzieś w tle majaczyła delikatna nuta suszonych ziół i wędzonej śliwki. Sklepik Agnieszki, wciśnięty między aptekę a kiosk z gazetami, był jej małym królestwem – azylem pełnym drewnianych półek uginających się pod ciężarem słojów z konfiturami o ręcznie wypisanych etykietach, butelek z sokami w fantazyjnych kształtach, lnianych woreczków z kaszą gryczaną niepaloną i pękatych bochenków chleba na zakwasie, które jeszcze rano piekł pan Jurek z sąsiedniej ulicy. Przy niewielkim kontuarze, pełniącym jednocześnie rolę kasy i baru kawowego, panował twórczy chaos: stosik lokalnych gazetek „Głos Ożarowa”, słoik z napiwkami ozdobiony dziecięcym rysunkiem słońca, a obok lśniący, choć nie najnowszy, włoski ekspres do kawy, który właśnie syczał parą, przygotowując poranne cappuccino dla Pani Jadzi.

Agnieszka, oparta biodrem o kontuar, śmiała się właśnie z jakiejś anegdoty opowiadanej przez starszą panią o jej kłótliwym kocie, poprawiając przy tym niesforny kosmyk jasnych włosów, który wymknął się z niedbałego koka. Miała na sobie praktyczne dżinsy i prostą, lnianą bluzkę, na którą narzuciła fartuch w kolorze chabrowym, teraz lekko przyprószony mąką żytnią przy kieszeni. Jej ruchy były szybkie i pewne, oczy w kolorze letniego nieba błyszczały energią, a uśmiech, który rzadko znikał z jej twarzy, zdawał się rozświetlać całe niewielkie pomieszczenie, odbijając się w szklanych drzwiczkach szafki z lokalnymi miodami.

– …i mówię pani, Agnieszko, ten Mruczek to chyba myśli, że jest co najmniej lwem, a nie zwykłym dachowcem! Wczoraj znowu próbował polować na nogawkę listonosza! – zakończyła swoją opowieść Pani Jadzia, odbierając filiżankę z puszystą pianką i artystycznym wzorkiem z kakao, który Agnieszka zawsze starała się wyczarować. – A kawka jak zwykle, pierwsza klasa. Ty to masz rękę, dziecko. I cierpliwość do moich kocich historii.

– Odrobina praktyki i najlepsze ziarna od pana Karola z Błonia, Pani Jadziu – odparła Agnieszka, mrugając okiem. – A co do Mruczka, może ma po prostu wysokie aspiracje? Albo listonosz nosi wyjątkowo prowokujące skarpety. Proszę spróbować tego nowego sernika z rosą, piekłam wczoraj wieczorem, specjalnie dla Pani kawałek odłożyłam.

Do sklepiku, dzwoniąc delikatnie dzwonkiem nad drzwiami, wszedł Pan Zbyszek, postawny mężczyzna w roboczym kombinezonie, przynosząc ze sobą zapach świeżej ziemi i porannej mgły znad pól.

– Czołem, Agnieszka! Masz ten mój ser podpuszczkowy? Bo mi wczoraj wszystko zeszło na targu w Lesznie, ludzie się bili normalnie.

– Dzień dobry, Panie Zbyszku! Oczywiście, że mam. Odkładałam jak relikwię! – Agnieszka z gracją ominęła stojący na środku kosz z sezonowymi warzywami i sięgnęła do niewielkiej, szklanej lodówki, wyjmując z niej zgrabny, owinięty w pergamin krążek sera. – Klienci się o niego biją, bo wiedzą, co dobre. Mówiłam Panu, że ten z czarnuszką i kozieradką to będzie hit. Czuć w nim całe lato i Pana dobre serce do krów.

Jej głos nabrał entuzjazmu, gdy podawała ser. Nie była tylko sprzedawczynią; była kustoszem lokalnych tradycji, ambasadorką tych wszystkich małych cudów, które wypełniały jej półki. Znała historie stojące za niemal każdym produktem – wiedziała, czyje kury zniosły jajka o idealnie pomarańczowych żółtkach, na jakiej łące pod Kampinosem pasły się krowy dające mleko na twaróg, który smakował jak dzieciństwo, i kto z pasją doglądał starych odmian jabłoni, z których powstał gęsty, lekko kwaskowaty mus, idealny do naleśników.

Gdy Pan Zbyszek płacił, dyskretnie zerkając na półkę z domowymi nalewkami, telefon Agnieszki leżący na kontuarze pod stosem serwetek zawibrował cicho. Rzuciła na niego szybkie spojrzenie – przypomnienie z kalendarza: „Faktura – Piekarnia Złoty Kłos – termin płatności dzisiaj”. Przez ułamek sekundy jej uśmiech lekko przygasł, a w oczach pojawił się ledwie zauważalny cień troski, jak chmura przysłaniająca na moment słońce. Szybko jednak odsunęła telefon, wsuwając go do kieszeni fartucha, i z powrotem skupiła się na kliencie, jakby nic się nie stało.

– Może słoiczek lipowego do tego serka, Panie Zbyszku? Ten od Nowaków z Koczarg Starych, pszczoły miały w tym roku używanie, mówię Panu, płynne złoto – zaproponowała z niezachwianą pogodą ducha, wskazując na słoik miodu o głębokiej, bursztynowej barwie.

Pan Zbyszek pokręcił głową z szerokim uśmiechem. – Dzisiaj tylko ser, Agnieszko, żona robiła wczoraj zapasy miodu u ciebie. Ale w przyszłym tygodniu, jak pogoda dopisze, przywiozę ci te moje nowe ogórki małosolne, takie jak lubisz, chrupiące i z koprem.

– Już nie mogę się doczekać! – zapewniła go szczerze, a jej oczy znów zabłysły radością. – Pańskie małosolne to legenda w całej gminie!

Po wyjściu Pana Zbyszka i Pani Jadzi w sklepiku na chwilę zapanowała błoga cisza, przerywana jedynie miarowym tykaniem starego zegara z wahadłem, wiszącego nad drzwiami. Agnieszka przetarła wilgotną ściereczką dębowy kontuar, poprawiła kilka słoików z konfiturą z płatków róży na półce, sprawdziła listę zamówień na jutrzejsze dostawy. Lubiła te krótkie momenty spokoju, kiedy mogła po prostu chłonąć atmosferę swojego miejsca, poczuć jego puls. Wiedziała, że prowadzenie takiego biznesu to ciągła walka – z rosnącym czynszem, z bezduszną konkurencją supermarketów na obrzeżach miasta, z nieprzewidywalnością dostaw od małych rolników. Czasem czuła się zmęczona jak po przebiegnięciu maratonu, czasem nachodziły ją wątpliwości, czy da radę utrzymać to wszystko sama. Ale potem przychodziła Pani Jadzia po swoje ulubione cappuccino i dawkę plotek, Pan Zbyszek przywoził najlepszy ser pod słońcem, a jakaś młoda para z nowego osiedla odkrywała smak prawdziwego chleba na zakwasie i ich oczy rozszerzały się z niemego zachwytu. I wtedy wiedziała, że jest dokładnie tam, gdzie powinna być. W sercu swojej małej, lokalnej społeczności.

Spojrzała przez czystą szybę witryny na niewielki, brukowany rynek Ożarowa. Słońce zaczynało coraz śmielej przebijać się przez poranne chmury, oświetlając donice z pelargoniami przed urzędem gminy. Westchnęła głęboko, ale tym razem było to westchnienie pełne nagromadzonej energii, a nie rezygnacji. Czas zapakować zamówienie dla Pani Sołtysowej z Koczarg i przygotować swojego wysłużonego, białego dostawczaka. Dzień dopiero się rozkręcał, a ona miała jeszcze tyle do zrobienia, tyle smaków do dostarczenia. Uśmiechnęła się do siebie, zawiązując mocniej fartuch. Będzie dobrze. Musi być. W końcu sprzedawała nie tylko jedzenie, sprzedawała małe kawałki lokalnego szczęścia i autentyczności. A tego, była pewna, ludzie zawsze będą potrzebować.ROZDZIAŁ 3

Jego lśniący, grafitowy sedan, zaprojektowany do pokonywania gładkich jak stół autostrad i parkowania w sterylnych podziemnych garażach, teraz podskakiwał niepewnie na wyboistej, wąskiej drodze, która według nawigacji miała prowadzić do jego nowego życia. Marcin kurczowo ściskał kierownicę, czując każdy kamień i każdą dziurę w sfatygowanym asfalcie, który wkrótce ustąpił miejsca jeszcze bardziej zdradliwej nawierzchni z ubitej ziemi i żwiru. Mijał pola poorane w równe bruzdy, kępy dzikich drzew owocowych uginających się pod ciężarem zapomnianych przez wszystkich owoców i pojedyncze domy, niektóre schludne i zadbane, inne wyglądające, jakby czas zatrzymał się w nich gdzieś w późnym Gierku. Im dalej od głównej drogi prowadzącej do Leszna, tym bardziej krajobraz stawał się… autentyczny. I tym bardziej Marcin czuł, jak jego starannie pielęgnowany warszawski spokój zaczyna się kruszyć, ustępując miejsca narastającej panice.

Wreszcie nawigacja oznajmiła metalicznym głosem: „Dotarłeś do celu. Twój cel jest po prawej stronie”. Marcin zwolnił niemal do zera i spojrzał we wskazanym kierunku. Serce podskoczyło mu do gardła, a potem jakby na chwilę zamarło. Dom. Jego dom. Na zdjęciach w ogłoszeniu wyglądał na uroczo zaniedbany. W rzeczywistości wyglądał, jakby stoczył długą i przegraną bitwę z naturą, czasem i prawdopodobnie stadem wyjątkowo złośliwych korników.

Stał tam, na lekko pochyłej działce zarośniętej po pas chwastami i zdziczałymi krzewami malin, mały, przysadzisty budynek z czerwonej cegły, której kolor gdzieniegdzie przebijał spod odpadających płatami, wyblakłych resztek żółtego tynku. Dach, pokryty falistymi płytami eternitu w kolorze bliżej nieokreślonej szarości, porastał gruby kożuch mchu, a jedna z rynien zwisała smętnie, jak złamana ręka. Okna na parterze były brudne i pozbawione kilku szyb, a te na poddaszu zabito deskami, co nadawało budynkowi wygląd opuszczonej twierdzy, której mieszkańcy dawno poddali się oblężeniu. Jedynym elementem, który zdawał się trzymać fason, była potężna jabłoń rosnąca tuż obok, jej konary, choć sękate i powykręcane, uginały się pod ciężarem dojrzewających, rumianych owoców. Wyglądała jak ostatni, dumny strażnik tej zapomnianej przez Boga i ludzi posesji.

Marcin zgasił silnik. Przez chwilę siedział nieruchomo, wpatrując się w swoją nową posiadłość z mieszaniną fascynacji i absolutnego przerażenia. To było gorsze, niż sobie wyobrażał. Znacznie gorsze. Poczuł ukłucie żalu – może jednak trzeba było posłuchać głosu rozsądku (i swojej matki), kupić to nowe mieszkanie na Wilanowie z gotową aranżacją wnętrz i świętym spokojem? Ale potem przypomniał sobie sterylne biuro, jałowe rozmowy o „kejpiajach” i uczucie pustki, które towarzyszyło mu każdego ranka w drodze do pracy. Nie. Decyzja zapadła. To była jego ucieczka. Jego projekt. Jego… ruina.

Wysiadł z samochodu, czując, jak jego eleganckie, miejskie półbuty zapadają się lekko w miękką ziemię pobocza. Powietrze pachniało inaczej niż w Warszawie – wilgotną ziemią, sianem z pobliskiego pola i czymś jeszcze, może dymem z czyjegoś komina albo subtelną wonią fermentujących jabłek, które spadły pod drzewo. W oddali zaszczekał pies, gdzieś dalej zaterkotał traktor. Było cicho, ale ta cisza była pełna dźwięków, zupełnie inna od miejskiego gwaru.

Podszedł do zardzewiałej furtki, która zaskrzypiała żałośnie, gdy ją pchnął. Ścieżka do domu ledwo majaczyła wśród wysokiej trawy. Idąc w stronę wejścia, czuł, jak łodygi chwastów łaskoczą go po nogawkach drogich spodni. Stanął przed drzwiami – solidnymi, dębowymi, ale pokrytymi warstwą łuszczącej się, zielonej farby i pajęczynami tak gęstymi, że wyglądały jak element dekoracyjny. Wyjął z kieszeni pęk kluczy, który dostał od agenta nieruchomości. Ten największy, zardzewiały, miał pasować do zamka. Po kilku próbach i solidnej dawce siły, zamek w końcu ustąpił z głośnym szczęknięciem, które odbiło się echem w panującej wokół ciszy.

Pchnął drzwi. Otworzyły się z przeciągłym jękiem, odsłaniając ciemne wnętrze i uwalniając falę zapachu, który był mieszanką stęchlizny, kurzu, zimnego popiołu z dawno wygasłego pieca i czegoś nieokreślonego, co Marcin wolał na razie nie identyfikować. Zrobił krok do środka, mrużąc oczy, by przyzwyczaić je do półmroku. Sień była mała i zagracona – stały tu jakieś stare kalosze, pęknięte gliniane donice i stosik gazet sprzed dekady. Na wprost prowadziły drzwi do głównego pomieszczenia.

Wszedł tam ostrożnie, stąpając po skrzypiącej, drewnianej podłodze pokrytej warstwą brudu. To, co zobaczył, przyprawiło go o kolejną falę zwątpienia. Pomieszczenie było większe, niż się spodziewał, ale jego stan wołał o pomstę do nieba. Na środku stał potężny piec kaflowy, częściowo rozwalony. Pod ścianami walały się resztki mebli – rozklekotany kredens bez drzwiczek, stół z jedną nogą krótszą, tapczan z wystającymi sprężynami. Tynk odpadał ze ścian całymi płatami, odsłaniając cegłę i drewniane belki konstrukcyjne. W rogu sufitu widniała ogromna, żółta plama od zacieku.

„Co ja najlepszego zrobiłem?” – przemknęło mu przez głowę. To nie był dom „z duszą do własnej aranżacji”. To była stajnia Augiasza wymagająca interwencji Herkulesa, a nie architekta z laptopem i delikatnymi dłońmi. Przeszedł przez kolejne pomieszczenia – kuchnię z archaicznym zlewozmywakiem i resztkami linoleum na podłodze, maleńką łazienkę, która wyglądała jak scenografia do horroru, i dwa pokoje na piętrze, do których prowadziły strome, skrzypiące schody. Wszędzie ten sam obraz nędzy i rozpaczy. Ogrom pracy był przytłaczający. Koszty, które dopiero teraz zaczynał sobie mgliście uświadamiać, wydawały się astronomiczne.

Wrócił na dół i stanął przy jednym z brudnych okien na parterze. Wyjrzał na zarośnięty ogród i dalej, na falujące na wietrze pole żyta. Słońce przebijało się przez chmury, rzucając złote plamy na zieloną gęstwinę. Gdzieś w oddali zanucił skowronek. I wtedy, mimo całego tego bałaganu, brudu i poczucia totalnej katastrofy, Marcin poczuł coś jeszcze. Coś na kształt… spokoju. Tego właśnie szukał. Nie gotowego produktu, ale wyzwania. Miejsca, które mógłby ukształtować własnymi rękami, nadać mu nowy sens, tchnąć w nie życie. Miejsca, które byłoby naprawdę jego.

Spojrzał na swoje dłonie – gładkie, zadbane, stworzone do obsługi myszki komputerowej i rysowania precyzyjnych linii na tablecie. Uśmiechnął się krzywo. Czekała je ciężka praca.

Wyszedł z domu, zamykając za sobą drzwi na zardzewiały klucz. Stanął na progu, biorąc głęboki wdech. Powietrze wciąż pachniało wilgocią i zielskiem, ale teraz wydawało mu się jakieś bardziej obiecujące. Zauważył starą, drewnianą szopę na tyłach domu, równie zrujnowaną jak reszta. Podszedł do niej, ciekawy, co kryje w środku. Drzwi były zamknięte na masywną, zardzewiałą kłódkę. Spróbował ją otworzyć jednym z mniejszych kluczy, ale bezskutecznie. Szarpnął za nią z irytacją. Kłódka ani drgnęła, za to z dachu szopy posypał się na niego deszcz suchych liści i pajęczyn. Otrzepał się energicznie, czując, jak coś łaskocze go po karku.

– No pięknie – mruknął sam do siebie, wyciągając z włosów zasuszonego pająka. – Witaj w domu, Marcin. Witaj w swoim nowym, wspaniałym życiu na wsi.

Rozejrzał się wokół – na rozpadający się dom, na zarośniętą działkę, na upartą kłódkę. Westchnął, ale tym razem było to westchnienie inne niż te w biurze. Było w nim mniej rezygnacji, a więcej dziwnej, nieco szalonej determinacji. Wyjął z kieszeni telefon, żeby zrobić zdjęcie swojej ruinie – może jako ostrzeżenie dla samego siebie, a może jako punkt „przed” w przyszłej, spektakularnej metamorfozie. Bateria była na wyczerpaniu, a zasięgu ledwo starczało na jedną kreskę. Kolejne wyzwanie. Uśmiechnął się ponownie, tym razem szerzej. Czas zakasać rękawy. Albo przynajmniej kupić jakieś rękawice robocze. I może środek na pająki. Dużo środka na pająki. Jego azyl na razie bardziej przypominał pole bitwy, ale przynajmniej była to jego własna, prywatna bitwa. I zamierzał ją wygrać.ROZDZIAŁ 4

Marcin oparł się o nieco już zakurzoną maskę swojego grafitowego sedana, czując pod palcami ciepło bijące od nagrzanego słońcem metalu. Czekał. Czekał na pierwszy, namacalny dowód na to, że jego szalona decyzja zaczyna nabierać kształtów. Na dźwięk, który miał być muzyką dla jego uszu – warkot ciężkiego silnika betoniarki, przywożącej fundament pod jego nowy, wiejski rozdział życia. Spojrzał na zegarek. Mieli być dziesięć minut temu. Zasięg w telefonie wciąż oscylował między „Brak sieci” a jedną, żałosną kreską, uniemożliwiając ponaglenie firmy transportowej. Westchnął, przeczesując dłonią włosy, już lekko zmierzwione przez delikatny wiatr niosący zapach skoszonej trawy i czegoś słodkiego, może kwitnącej akacji.

Wreszcie go usłyszał. Z początku był to tylko niski pomruk, który stopniowo narastał, aż w końcu zza zakrętu wąskiej, wiejskiej drogi wyłoniła się potężna, pomarańczowa bestia. Betoniarka. Wielka, ciężka, z obracającym się powoli bębnem, wyglądała na tej sielskiej dróżce jak słoń w składzie porcelany. Na twarzy Marcina pojawił się mimowolny uśmiech ulgi. No, nareszcie. Zaczynamy!

Uśmiech jednak szybko zamarł mu na ustach, gdy kierowca betoniarki, barczysty mężczyzna w poplamionym kombinezonie, zatrzymał pojazd jakieś pięćdziesiąt metrów przed wjazdem na jego posesję, wydając z siebie serię krótkich, gniewnych klaksonów, które brutalnie przerwały poranną ciszę. Marcin zmarszczył brwi. Co jest grane? Ruszył szybkim krokiem w stronę ciężarówki, mijając zardzewiałą furtkę swojej ruiny.

Przyczyna postoju stała się jasna, gdy tylko minął niewielki zakręt drogi, porośnięty dzikim bzem. Drogę blokował… biały, lekko poobijany dostawczak. Nie stał po prostu na poboczu. Stał niemal na środku, pod lekkim kątem, jakby kierowca zatrzymał się w pół manewru i zapomniał o reszcie świata. Tylne drzwi furgonetki były otwarte na oścież, a z jej wnętrza wysypywała się w malowniczym nieładzie kaskada kolorów: pęki świeżych, różowych piwonii, doniczki z intensywnie pachnącą bazylią, skrzynki pełne czerwonych jak krew pomidorów i jasnozielonych główek sałaty. Wyglądało to jak mobilny stragan, który postanowił zrobić sobie przerwę w najmniej odpowiednim miejscu na ziemi.

Marcin poczuł narastającą irytację. Czy ludzie tutaj nie mają za grosz wyobraźni? Zatrzymał się tuż obok otwartych drzwi dostawczaka, szukając wzrokiem winowajcy. Znalazł ją przycupniętą przy niewielkiej, bocznej furtce prowadzącej do jednego z bardziej zadbanych domów. Kobieta w chabrowym fartuchu narzuconym na dżinsy i jasną bluzkę, z włosami w kolorze słomy upiętymi w niedbały kok, z którego wymykały się pojedyncze kosmyki, właśnie podawała starszej pani siatkę wypełnioną warzywami. Śmiała się przy tym perliście, a jej głos, dźwięczny i pełen energii, niósł się po okolicy. Wyglądała jak uosobienie lokalnego kolorytu, żywcem wyjęte z folderu reklamowego agroturystyki. Tyle że ten lokalny koloryt właśnie skutecznie paraliżował jego misterny plan budowlany.

– Przepraszam panią! – zawołał Marcin, starając się, by jego głos brzmiał uprzejmie, choć w środku czuł, jak zaczyna w nim buzować. Nie uzyskał natychmiastowej reakcji. Kobieta była pochłonięta rozmową. Spróbował głośniej, dodając nutkę zniecierpliwienia: – Przepraszam! Czy mogłaby pani przestawić samochód? Blokuje pani przejazd!

Tym razem usłyszała. Odwróciła się, lekko zaskoczona. Jej oczy, w kolorze letniego nieba, najpierw spojrzały na niego z zaciekawieniem, potem powędrowały w stronę unieruchomionej betoniarki, która właśnie znów dała o sobie znać krótkim, ostrzegawczym warknięciem silnika. Na jej twarzy pojawił się wyraz konsternacji, a potem lekkiego zakłopotania.

– Ojej! – powiedziała, podchodząc szybkim krokiem w jego stronę. W ruchu miała coś sprężystego, niemal tanecznego. – Najmocniej przepraszam, ja tylko na sekundkę, pani Zosia zamawiała te pomidory malinowe, a słaba na nogach, to pod samą furtkę podjechałam… Już odjeżdżam.

Mówiła szybko, z lekką zadyszką, jakby próbowała słowami nadrobić spowodowane opóźnienie. Marcin jednak nie był w nastroju do uprzejmości. Wskazał kciukiem za siebie, w stronę pomarańczowego kolosa.

– „Sekundka” to pojęcie względne, proszę pani. Ta „sekundka” kosztuje mnie teraz całkiem realne pieniądze. Mam zamówiony beton, ekipa czeka. To jest droga publiczna, a nie parking pod sklepem.

Jego ton był ostrzejszy, niż zamierzał. Kobieta uniosła lekko podbródek, a w jej niebieskich oczach pojawiła się iskierka czegoś, co nie było już tylko zakłopotaniem. Może lekkie oburzenie?

– Proszę pana, po pierwsze, to nie jest droga publiczna, tylko dojazdowa, a po drugie, wiem, co to betoniarka, nie trzeba mi tłumaczyć jak dziecku. – Rozejrzała się nerwowo, jakby szukając rozwiązania. Jej wzrok padł na wąskie pobocze, z jednej strony porośnięte pokrzywami, z drugiej ograniczone płytkim rowem. – Chwileczkę, zaraz coś wymyślę. Może uda mi się wcisnąć bardziej w te pokrzywy…

– W pokrzywy? – Marcin uniósł brwi. – Z całym szacunkiem, ale ten pani wehikuł plus te wszystkie… – machnął ręką w stronę warzyw i kwiatów – …kwiatki, zajmują jakieś trzy czwarte szerokości. Betoniarka potrzebuje trochę więcej miejsca niż rower.

Kobieta zmierzyła go wzrokiem od jego nieskazitelnych, choć lekko już przykurzonych, miejskich butów, po markową koszulę. Na jej ustach pojawił się cień uśmiechu, który jednak nie sięgał oczu.

– Wehikuł? Ładnie tak o moim „Żuczku Bis”? To solidna, polska konstrukcja, proszę pana. I dowozi ludziom dobre rzeczy, a nie tylko hałas i kurz. – Odwróciła się na pięcie i ruszyła w stronę szoferki. – Dobra, niech pan da mi minutę. Pani Zosiu, zaraz wrócę! – krzyknęła jeszcze w stronę furtki, z której wychylała się ciekawska głowa starszej pani.

Marcin został sam na środku drogi, między warczącą niecierpliwie betoniarką a dostawczakiem pełnym wiejskich dobroci, prowadzonym przez kobietę o zaskakująco hardych oczach i języku ostrzejszym niż łodygi pokrzyw, w które zamierzała wjechać. Poczuł mieszankę irytacji, bezsilności i… czegoś jeszcze. Dziwnej, niepokojącej fascynacji tą chaotyczną sytuacją i energią tej kobiety. Westchnął ciężko. Jego spokojny azyl na wsi zaczynał się od drogowej awantury o pietruszkę i miejsce parkingowe dla betoniarki. „Witaj w domu”, pomyślał z przekąsem. „Witaj w swoim nowym, cudownym, wiejskim życiu.” Kierowca betoniarki wychylił się z kabiny i splunął siarczyście na pobocze. Zapowiadał się długi dzień.

------------------------------------------------------------------------

Marcin obserwował z rosnącą niecierpliwością, jak kobieta w chabrowym fartuchu gramoli się do szoferki swojego „Żuczka Bis”. Minuta, którą obiecała, wydawała się wiecznością, odmierzana miarowym, basowym pomrukiem silnika betoniarki i coraz bardziej zniecierpliwionym spojrzeniem jej kierowcy. Spróbowała ruszyć, koła lekko zabuksowały na luźnej ziemi pobocza, a skrzynka z pomidorami niebezpiecznie przechyliła się przy otwartych tylnych drzwiach.

– Może jednak zadzwonimy po pomoc drogową? Albo chociaż spróbujmy to jakoś logicznie rozplanować? – zaproponował Marcin, podchodząc bliżej i starając się zachować resztki profesjonalnego opanowania. – Jeśli pani podjedzie maksymalnie do przodu, a potem skręci ostro w prawo, to może…

Kobieta wychyliła głowę przez okno, a jej niebieskie oczy pociemniały od irytacji.

– Proszę pana, ja naprawdę wiem, jak się jeździ samochodem. Problem nie w logice, tylko w tym, że tu jest wąsko jak w… no, nieważne gdzie. A pańska betoniarka jest szeroka jak stodoła. W pokrzywy nie wjadę, bo jeszcze urwę zderzak albo, co gorsza, uszkodzę piwonie dla pani sołtysowej.

– Piwonie dla pani sołtysowej są teraz priorytetem? – Marcin nie mógł się powstrzymać. Czuł, jak jego starannie zaplanowany harmonogram dnia rozpada się na kawałki przez lokalne układy kwiatowo-warzywne. – Ja mam tu beton, który zaraz zacznie wiązać w tej gruszce!

– A ja mam klientów, którzy czekają na świeże warzywa! – odparowała, nie dając za wygraną. – I tak, piwonie dla pani sołtysowej też są ważne, bo jak się jej narazi, to potem pół gminy ma przechlapane. Tutejsze realia, panie… yyy…

– Marcin. Mam na imię Marcin. I rozumiem lokalne realia, ale są pewne granice…

Nie dokończył, bo jego rozmówczyni nagle zamarła, a jej twarz rozjaśnił szeroki uśmiech. Spojrzała ponad jego ramieniem w dal, w stronę pól.

– O! Pan Staszek! Idealnie!

Marcin odwrócił się, podążając za jej wzrokiem. Z polnej drogi, wzbijając tumany kurzu, wyłaniał się traktor. Stary, poczciwy Ursus w kolorze wyblakłej czerwieni, z potężnymi tylnymi kołami i lekko chybotającą kabiną. Prowadził go mężczyzna w kraciastej koszuli i słomkowym kapeluszu, o twarzy pooranej zmarszczkami i spalonej słońcem. Kobieta wyskoczyła z szoferki i energicznie zamachała ręką.

– Panie Staszku! Panie Staszku, na sekundkę! Potrzebna pomoc sąsiedzka!

Traktorzysta zauważył ją, skinął głową i zręcznym manewrem skręcił w ich stronę, zatrzymując maszynę tuż obok dostawczaka. Silnik Ursusa zaterkotał głośno, zagłuszając na chwilę pomruk betoniarki. Pan Staszek uchylił szybę w kabinie.

– Co tam, Agnieszka? Znowu gdzieś utknęłaś ze swoimi specjałami? – zapytał z wyraźnym rozbawieniem w głosie.

– A gdzieżby tam, panie Staszku! – odparła Agnieszka z udawanym oburzeniem, ale w jej oczach tańczyły wesołe iskierki. – Tylko tutaj pan architekt z Warszawy, o, ten tutaj – wskazała niedbale na Marcina, który poczuł się nagle jak eksponat w muzeum lokalnych dziwactw – potrzebuje trochę miejsca dla swojego… no… wielkiego samochodu z betonem. A ja tu, jak pan widzi, trochę ciasno zaparkowałam. Dałoby radę lekko mnie tu przesunąć na bok? Żeby tylko ten kolos przejechał?

Pan Staszek obrzucił Marcina krótkim, badawczym spojrzeniem, potem spojrzał na betoniarkę, na dostawczaka Agnieszki i na wąskie pobocze. Podrapał się po zarośniętym policzku.

– Taak… Trochę ciasno. Ale chyba damy radę. Lina jest w Żuczku?

– Jasne, że jest! Zawsze przygotowana! – Agnieszka już nurkowała w szoferce, skąd po chwili wyłoniła się z grubą, nylonową liną holowniczą.

Marcin stał jak wryty, obserwując tę scenę z mieszaniną niedowierzania i rosnącej irytacji. Lina holownicza? Traktor? Czy oni naprawdę zamierzali przesunąć samochód za pomocą Ursusa? To było… nieprofesjonalne. Niebezpieczne. I prawdopodobnie nielegalne.

– Przepraszam bardzo, ale czy to jest na pewno dobry pomysł? – wtrącił się, podchodząc bliżej. – Może jednak poczekamy? Albo ja spróbuję dogadać się z kierowcą betoniarki, może on jakoś…

Agnieszka spojrzała na niego z politowaniem.

– Panie Marcinie, spokojnie. Pan Staszek wie, co robi. Prawda, panie Staszku? Przesuwał pan już większe rzeczy niż mój Żuczek.

– Ano, bywało – mruknął traktorzysta, wysiadając z kabiny. Był niższy od Marcina, ale krzepki, a jego dłonie, które chwyciły linę, wyglądały jak korzenie starego dębu. – Gdzie zaczepić?

Agnieszka wskazała na solidny hak pod tylnym zderzakiem. W kilka chwil lina była zamocowana do Żuczka i do zaczepu traktora. Pan Staszek wrócił do kabiny. Marcin cofnął się o kilka kroków, czując się kompletnie zbędny i lekko absurdalnie w tej sytuacji – on, architekt, który planował każdy milimetr na papierze, teraz stał bezradnie na wiejskiej drodze, podczas gdy jego problem rozwiązywano za pomocą traktora i liny holowniczej.

Silnik Ursusa zawarczał głośniej. Lina napięła się jak struna. Dostawczak Agnieszki zadrżał, a potem, z lekkim jękiem protestu, zaczął powoli przesuwać się w bok, wbijając koła głębiej w trawę i pokrzywy na poboczu. Przesunął się może o pół metra, może trochę więcej, stając pod dziwnym kątem, lekko przechylony w stronę rowu. Ale to wystarczyło.

– Dobra! Starczy! – krzyknęła Agnieszka. Pan Staszek natychmiast zatrzymał traktor.

Kierowca betoniarki, który obserwował całą akcję z kamienną twarzą, teraz tylko skinął głową z uznaniem w stronę Pana Staszka, wrzucił bieg i powoli ruszył do przodu. Potężna maszyna z trudem, ale jednak, minęła przechylonego Żuczka, ocierając się niemal o jego lusterko. Przejechała obok Marcina, zostawiając za sobą chmurę spalin i uczucie ulgi zmieszanej z czymś jeszcze.

– No i po kłopocie! – oznajmiła tryumfalnie Agnieszka, odpinając linę od swojego samochodu. Podeszła do Pana Staszka, który znów wychylił się z kabiny. – Dziękuję, panie Staszku! Jak zawsze niezawodny! Przywiozę panu jutro ten obiecany sernik, dobrze?

– Dobrze, dobrze, Agnieszka. Tylko uważaj tam na poboczu, żebyś się całkiem nie stoczyła do rowu. – Pan Staszek uśmiechnął się szeroko, pokazując kilka złotych zębów. – No, to ja lecę, robota czeka. Cześć!

– Cześć! – odkrzyknęła Agnieszka, machając mu na pożegnanie. Traktor zaterkotał i ruszył dalej polną drogą.

Agnieszka odwróciła się do Marcina. Na jej twarzy malowało się zadowolenie z dobrze wykonanej pracy i cień rozbawienia jego wcześniejszą paniką. Poprawiła fartuch i strzepnęła niewidzialny pyłek z dżinsów.

– Widzi pan? Czasami lokalne metody są najskuteczniejsze. Żadnych formularzy, żadnego czekania. Wystarczy traktor i życzliwy sąsiad.

Marcin wciąż przetwarzał to, co właśnie zobaczył. Z jednej strony czuł ulgę, że betoniarka w końcu dotarła na miejsce. Z drugiej – irytację na ten cały chaos, na tę improwizację, która wydawała mu się szczytem nieodpowiedzialności. Ale gdzieś pod tą irytacją kiełkowało coś jeszcze. Dziwne uczucie… podziwu? Intrygi? Ta kobieta, ze swoim rozklekotanym Żuczkiem, piwoniami dla sołtysowej i traktorem na zawołanie, była jak żywioł. Nieprzewidywalna, trochę chaotyczna, ale zaskakująco skuteczna. I było w niej coś… pociągającego. Coś, co burzyło jego uporządkowany świat w sposób równie irytujący, co fascynujący.

– Cóż… dziękuję – powiedział w końcu, starając się, by jego głos brzmiał neutralnie, choć sam nie był pewien, co czuje. – Za… interwencję.

Agnieszka uśmiechnęła się lekko, tym razem cieplej.

– Nie ma za co, panie Marcinie. Witamy na wsi. Tutaj czasem trzeba trochę pokombinować. – Odwróciła się i ruszyła w stronę furtki pani Zosi, która przez cały czas obserwowała zajście zza płotu z niesłabnącym zainteresowaniem. – Pani Zosiu, już idę z tymi pomidorkami! Przepraszam za zamieszanie!
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij