- W empik go
Arcydzieło - ebook
Arcydzieło - ebook
Dwie zagubione dusze, związane poczuciem winy z przeszłością, odkrywają, że same rany, które trzymają je w niewoli, mogą prowadzić do niewiarygodnej łaski potrzebnej do uwolnienia ich.
- nowa powieść Francine Rivers
- premiera 17.09.2018
Autorka bestsellerów New York Timesa Francine Rivers powraca do swych romantycznych korzeni! Ta historia miłosna przypomina nam, że miłosierdzie może zmienić nawet najbardziej zepsutych ludzi w niedoskonałe, lecz oszałamiające ARCYDZIEŁA
- Duch przeszłości trzyma go w niewoli. Jej pomyłki prowadzą ją pod jego drzwi.
- ZNANY ARTYSTA Z LOS ANGELES, Roman Velasco wydaje się mieć wszystko, czego tylko zapragnie – pieniądze, kobiety i sławę. Tylko Grace Moore, jego nowo zatrudniona osobista asystentka wie, jak mało w rzeczywistości posiada. Demony przeszłości Romana odbijają się echem w korytarzach jego pustej rezydencji i od zapierającego dech w piersiach widoku Kanionu Topanga. Grace nie wie, jak jej szef potajemnie zmaga się z nimi jako Ptak, osławiony, ale niezidentyfikowany grafficiarz – alter ego artysty, które może zniszczyć jego karierę. Podobnie jak Roman, Grace zmaga się z przeszłością. Po katastrofalnym małżeństwie przysięgła sobie, że nigdy nie pozwoli, by miłość skradła jej marzenia, ale kiedy poznaje Romana, fragmenty ich przeszłości powoli zaczynają pasować do siebie... i zmienia się ich życie – na zawsze.
- FRANCINE RIVERS cieszy się niesłabnącym uznaniem i lojalnością czytelników na całym świecie. Jest autorką takich bestsellerów, jak Szofar zabrzmiał, Dziecko pokuty. Purpurowa nić czy trylogii Znamię lwa
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66051-52-2 |
Rozmiar pliku: | 3,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Roman Velasco wspiął się po schodach przeciwpożarowych i przeskoczywszy murek, znalazł się na płaskim dachu. Kucając, ruszył szybko do przodu. Do czteropiętrowego bloku mieszkalnego przylegał inny budynek. Idealne miejsce na graffiti. Już jedno dziś namalował, po drugiej stronie ulicy, na głównych drzwiach banku.
Szarpnięciem zsunął plecak i wyjął swój sprzęt. Trzeba się uwijać. Los Angeles nigdy nie zasypia. Nawet o trzeciej w nocy alejami pędziły samochody.
Wszyscy, którzy jadą na wschód, będą widzieli jego dzieło. Dopóki nie skończy pracy, jest ryzyko, ale w czarnych spodniach i bluzie z kapturem niełatwo go zauważyć. No, chyba że ktoś by specjalnie szukał. Dziesięć minut. Tyle wystarczy, by na murze pojawił się pochód tańczących postaci. Biznesmenów w cylindrach, jak z gry Monopoly, z których ostatni jakby zeskakiwał na ulicę.
Papierowy szablon zaczepił o coś i rozdarł się. Roman przeklął pod nosem i zaczął go co prędzej sklejać. Podmuch wiatru naderwał kawałek papieru. Szablon był długi, naprawa pochłonęła cenne minuty. Wreszcie chwycił puszkę ze sprayem. Potrząsnąwszy pojemnikiem, nacisnął zawór. Nic się nie stało. Znów zaklął, po czym wyciągnął następną puszkę i zaczął malować.
Podjechał jakiś samochód. Roman spojrzał w dół i zamarł. To radiowóz. Czy to ten sam co godzinę temu, gdy szedł w stronę banku? Wtedy ruszył takim krokiem, jakby dokądś zmierzał, sugerując, że wraca z nocnej zmiany. Zwolnili, przyjrzeli się mu i odjechali. Gdy tylko radiowóz zniknął mu z oczu, załatwił szklane drzwi do banku.
Wrócił do pracy. Jeszcze kilka minut. Malował dalej.
Jezdnia odbiła ognistą czerwień świateł hamowania. Radiowóz zatrzymał się przy banku. W stronę drzwi wejściowych ktoś skierował snop białego światła.
Jeszcze minuta. Wykonał dwa ostatnie pociągnięcia i zaczął ostrożnie usuwać szablon. Tym razem trwało to dłużej, ponieważ do przyklejenia musiał użyć większej ilości taśmy. Usunął ostatni fragment, po czym uzupełnił dzieło trzema zachodzącymi na siebie, czarnymi literami przypominającymi ptaka w locie.
Z radiowozu wysiadł policjant z latarką w ręku.
Roman ukucnął nisko. Zwinąwszy szablon, schował go do plecaka razem z puszkami po sprayu. Snop światła powędrował wyżej, zbliżył się do niego. Gdy Roman ruszył w stronę skraju dachu, błysnął nad nim, potem opadł i oddalił się. Mężczyzna z ulgą wstał, zarzucając plecak na ramiona.
Ale światło niespodziewanie wróciło, rzucając jego cień na mur. Roman szybko odwrócił głowę i rzucił się do ucieczki. Światło podążyło jego śladem. Usłyszał głosy i tupot biegnących stóp. Przeskoczył na sąsiedni budynek; jego serce waliło jak młotem. Upadł twardo, obrócił się, wstał i biegł dalej. Sprawa graffiti autorstwa Ptaka zapewne zdążyła trafić do akt. Był już pełnoletni, pracami społecznymi się nie wywinie. Groziłoby mu więzienie.
Co gorsze, straciłby z trudem budowaną reputację szanowanego artysty. Graffiti mogło pomóc mu zyskać szacunek ulicy, ale nie gości odwiedzających galerię sztuki.
Jeden z policjantów wrócił do radiowozu. Zapiszczały opony. Nie poddawali się.
Kilka budynków dalej i wyżej, niż się znajdował, zobaczył otwarte okno. Lepiej się wspinać niż schodzić.
Trzasnęły drzwi. Ktoś krzyknął. Spokojna noc, skoro tyle czasu poświęcają na grafficiarza. Przeskoczył ponad krawędzią kolejnego dachu. Z wypchanego plecaka wypadła na wpół opróżniona puszka sprayu, eksplodując na chodniku. Zaskoczony funkcjonariusz wyciągnął broń i wycelował we wspinającego się Romana.
– Policja! Stać, nie ruszać się!
Chwyciwszy gzyms, podciągnął się i przez otwarte okno wszedł do mieszkania. Wstrzymał oddech. Ktoś chrapał. Skradając się, ruszył w głąb. Nie zdążył zrobić nawet dwóch kroków, gdy już w coś uderzył. Oczy wolno przyzwyczajały się do mdłego światła emitowanego przez urządzenia kuchenne. Gospodarz to chyba jakiś zbieracz. Zagracony salon mógł się okazać dla Romana zgubą. Odłożył plecak za kanapę.
Cicho otworzył drzwi na klatkę. Wyjrzał ostrożnie i nasłuchiwał. Żadnego ruchu, żadnego dźwięku. Facet w sypialni chrapał i wiercił się. Roman wyślizgnął się prędko i zamknął za sobą drzwi. Wyjście ewakuacyjne było zablokowane. Próbując je wyłamać, narobi hałasu. Znalazł windę. Serce łomotało niecierpliwie, dźwig wlókł się w górę latami. Dzyń! Drzwi wreszcie się otworzyły. Wszedł i nacisnął przycisk oznaczający podziemny garaż.
„Tylko spokojnie...” Zdjął kaptur i zmierzwił włosy. Wziął głęboki oddech i powoli wypuścił powietrze. Drzwi windy otworzyły się. Parking był doskonale oświetlony. Roman przez kilka sekund obserwował teren, przytrzymując drzwi, żeby się nie zamknęły. Czysto. Z ulgą wyszedł na podjazd prowadzący do bocznej uliczki.
Radiowóz zatrzymał się przy krawężniku. Roman zaledwie ułamek sekundy zastanawiał się, jak szybko wymyślić coś, co by tłumaczyło, dlaczego wychodzi na spacer o wpół do czwartej nad ranem, ale doszedł do wniosku, że żadna historyjka nie uchroni go przed kajdankami.
Wybiegł na ulicę, kierując się w stronę osiedla mieszkalnego położonego o przecznicę od głównej arterii. Funkcjonariusze ruszyli za nim jak psy gończe za lisem.
Pobiegł ulicą, potem wzdłuż jakiegoś utwardzonego podjazdu i przeskoczył przez mur. „No to z górki” – pomyślał, jednak zaraz okazało się, że nie jest na posesji sam. Owczarek niemiecki zerwał się z miejsca i ruszył w pogoń. Roman także ruszył co sił w nogach przez całą posesję, aż dotarł do przeciwległego płotu i przeskoczył go. Pies uderzył łapami w ogrodzenie i zaczął je szarpać, ujadając wściekle. Mężczyzna wylądował z impetem po drugiej stronie, przewracając w pośpiechu kilka metalowych pojemników na śmieci. Kundle z całej ulicy jazgotały już jak na alarm. Uciekał dalej, schylając się nisko i kryjąc w cieniu.
Zapaliły się światła. Usłyszał czyjeś głosy.
Policjanci, nie będąc pewni, w którą stronę uciekł, zapewne nie będą tak szybcy, jak on. I mniej skłonni do skakania przez płoty i chodzenia po ogrodzonych posesjach. Uciekał tak jeszcze kilka przecznic, po czym zwolnił do normalnego kroku, by wyrównać oddech.
Psy ucichły. Usłyszawszy samochód, przysiadł za ligustrowym żywopłotem. Radiowóz przejechał sąsiednią ulicą w stronę Santa Monica Boulevard, nie zwalniając. Chyba ich zgubił. Nie chcąc wystawiać szczęścia na dalszą próbę, odczekał jeszcze w ukryciu kilka minut, po czym wyszedł na chodnik.
Powrót do miejsca, gdzie zaparkował swoje BMW, zajął mu godzinę. Usiadł za kierownicą i nie mógł się oprzeć pokusie pojechania na wschód, by obejrzeć swoje dzieła.
Bank wyczyści swoje drzwi do południa, ale graffiti nad ulicą pozostanie na dłużej. Przez te kilka lat Ptak zdołał już uzyskać jako taki rozgłos, dzięki czemu niektórzy właściciele pozostawiali na swoich budynkach jego dzieła. Miał nadzieję, że tak będzie i tym razem. O mało nie przypłacił tego graffiti aresztem; szkoda by było, gdyby jutro czy pojutrze ktoś je starł i zapomniano by o nim.
Ruch na autostradzie się już zwiększył. Walcząc ze zmęczeniem, Roman włączył klimatyzację. Uderzenie zimnego powietrza ocuciło go i pomagało nie zasnąć aż do kanionu Topanga. Był wykończony i nieco przygnębiony. Powinien teraz świętować powodzenie nocnej wyprawy, a czuł się jak starzec, który potrzebuje wózka inwalidzkiego.
Zwolniwszy, skręcił w żwirówkę prowadzącą do jego domu. Nacisnął przycisk otwierający garaż, w którym mogłyby się zmieścić trzy auta, każde większe niż jego 740Li. Zgasił silnik i przez kilka sekund siedział w bezruchu, słuchając furkotu zasuwających się za nim drzwi.
Gdy zaczął wysiadać, nagle poczuł się słabo. Usiadł na chwilę, czekając, aż dziwny stan minie. Ruszył w stronę drzwi do wnętrza domu i wówczas znów go dopadło. Słaniając się na nogach, przyklęknął na jedno kolano. Zaciśniętą pięścią oparł się o beton i pochylił głowę.
Gdy atak minął, Roman powoli wstał. Musi się w końcu wyspać. I tyle. Jedna przespana noc załatwi sprawę. Otworzył drzwi; w domu panowała głucha cisza.
Rozpiąwszy kurtkę, zdjął ją z siebie, powiesił i wszedł do sypialni. Nie miał siły na prysznic, nie miał siły, by ustawić klimatyzację na osiemnaście stopni, nie miał siły, by zjeść, chociaż głód ściskał mu żołądek. Rozebrał się i legł jak długi na nieposłanym łóżku. Może uda się tym razem uniknąć jakichkolwiek snów. Zwykle spowodowana udanym wypadem euforia przywoływała koszmary z czasów, gdy był w Tenderloin. Biały Chłopiec nigdy nie znikał na długo.
Przez okno przebiły się promienie porannego słońca. Roman zamknął oczy, pragnąc pozostać w ciemności.
Grace Moore wstała wcześnie, wiedząc, że będzie potrzebowała sporo czasu, by przejechać przez całą dolinę i zdążyć na czas do nowego miejsca pracy tymczasowej, a dziś był jej pierwszy dzień. Nie była pewna, czy jej zarobek wystarczy na wynajem jakiegoś mieszkanka dla niej i Samuela, jej synka, ale to dopiero początek. Im dłużej mieszkała z państwem Garcia, tym więcej wynikało z tego problemów.
Selah i Ruben wcale jej nie wypędzali. Selah wciąż miała nadzieję, że Grace zmieni zdanie i podpisze zgodę na adopcję. A Grace nie chciała wzbudzać fałszywych nadziei, tyle że nie miała dokąd pójść. Coraz bardziej pragnęła uniezależnić się od pomocy.
Przez ponad rok, odkąd ją zwolnili, wysłała dziesiątki podań. Tylko kilku pracodawców oddzwoniło z zaproszeniem na rozmowę o pracę. Ale samej pracy nie zaoferował żaden. Teraz każdy chciał pracownika z wyższym wykształceniem, a ona zdążyła zrobić tylko półtora roku college’u. Potem naukę przerwała, by pomóc zdobyć dyplom Patrickowi.
Z perspektywy czasu zastanawiała się, czy mąż w ogóle kiedykolwiek ją kochał. Łamał każdą złożoną jej obietnicę. Potrzebował Grace. Wykorzystał ją. I tyle.
A ciotka Elizabeth ostrzegała. Grace była głupia.
Samuel poruszył się w kołysce. Podniosła go delikatnie. Dobrze, że już się obudził, zanim odda go Selah, ma czas go przewinąć i nakarmić.
- Dzień dobry, maluszku – szepnęła, wdychając zapach dziecka i siadając na skraju szerokiego łóżka, które właśnie posłała. Odpiąwszy bluzkę, obróciła go tak, by móc go karmić.
Okoliczności jego poczęcia i komplikacje, jakie spowodował w jej życiu, przestały mieć znaczenie w chwili, gdy po raz pierwszy wzięła go na ręce. Nie miał nawet godziny, gdy już wiedziała, że nie może go oddać, nawet gdyby u Garciów miał królewskie życie. Powiedziała to Selah i Rubenowi, ale i tak codziennie, oddając im Samuela pod opiekę, by móc szukać źródła utrzymania dla siebie i niego, przeżywała lęk.
- Panie, innym wolno. Dlaczego mnie nie?
Inni mieli rodziny. A ona? Tylko ciotkę Elizabeth.
– Ojcze, niech wyjdzie mi z tą pracą. Pomóż mi, Panie. Wiem, że na nią nie zasługuję, ale proszę. Błagam.
Na szczęście udało jej się przejść wstępną rozmowę kwalifikacyjną i zdać testy w agencji pracy tymczasowej, dzięki czemu wpisano ją na listę. Pani Sandoval znalazła dla niej posadę:
– Wysłałam już tam czworo wysoko wykwalifikowanych pracowników. Wszystkim odmówił. Chyba sam nie wie, czego chce. Na razie mam tylko to.
Grace zgodziłaby się pracować dla samego diabła, gdyby tylko zapewniłby jej stały dochód.
Obudził go dźwięk kurantu. Czyżby śniło mu się Opactwo Westminsterskie? Obrócił się na drugi bok. Gdy tylko znów zdążył się rozluźnić, melodyjka ponownie zagrała. Ktoś dzwonił do drzwi. Niech no tylko Roman dorwie właściciela, który zainstalował ten system. Na razie, klnąc, wsunął poduszkę na głowę w nadziei, że w ten sposób stłumi dźwięk piosenki, którą było słuchać w całym, bez mała pięćsetmetrowym domu.
Znów zapadła cisza. Do intruza zapewne dotarło, że nie jest tu mile widziany.
Gdy Roman próbował zasnąć, sytuacja się powtórzyła. Wrzasnął wściekle i wstał. Znów to osłabienie. Przewracając na wpół opróżnioną butelkę z wodą i budzik, o mało nie upadł twarzą na podłogę. Trzeci raz w ciągu niecałej doby. Chyba musi zacząć brać przepisane leki. Ale najpierw wyładuje się na tym natręcie.
Założył spodnie dresowe, wziął leżącą na dywanie podkoszulkę i boso poszedł przez korytarz do drzwi. Ktokolwiek za nimi stoi, zaraz pożałuje, że postawił stopę na jego posesji. W chwili gdy nagłym szarpnięciem otwierał drzwi, melodyjka znów zagrała. Młoda dziewczyna spojrzała na niego z wyraźnym zaskoczeniem, a gdy wyszedł za próg, cofnęła się o krok.
– Nie umiesz czytać? – zapytał, szturchając palcem tabliczkę umieszczoną przy drzwiach. – Akwizytorom dziękujemy!
Dziewczyna otworzyła szeroko swoje piwne oczy i podniosła dłonie w pojednawczym geście. Ciemne, kręcone włosy miała krótko ostrzyżone. Czarna marynarka, biała bluzka i perły nie pozostawiały wątpliwości, że jest pracownikiem biurowym. Roman jakby coś sobie przypomniał, ale zignorował skojarzenie.
– Wynoś się! – polecił, cofając się do środka, i zamknął drzwi. Nie zdążył odejść, gdy delikatnie zapukała. Otworzył gwałtownie.
– No, co z tobą? – spytał, patrząc groźnie. Wyglądała na tak przerażoną, jakby miała zaraz uciec. Ale nie drgnęła.
– Jestem do pana usług, panie Velasco.
Jego usług!
– Że niby chciałem, żeby budziła mnie jakaś obca kobieta?
– Pani Sandoval kazała mi być u pana o dziewiątej. Nazywam się Grace Moore. Jestem z agencji pracy.
Rzucił słowo na k. Mrugnęła, a jej policzki nabrały koloru. Złość minęła mu jak ręką odjął. No super. Po prostu świetnie.
– Zapomniałem, że masz przyjść.
Prawdę mówiąc, wyglądała tak, jakby wolała być gdziekolwiek indziej. Nie żeby miał jej to za złe. Zastanawiał się, czy nie kazać jej przyjść jutro, ale miał świadomość, że nie wróci. I tak już wstał. Nie musi się z powrotem kłaść do łóżka.
– Wejdź – powiedział, wykonując głową gest zaproszenia, i pchnął drzwi, żeby się otworzyły.
W ciągu miesiąca zgłosiło się do niego już czworo pracowników. Sandoval traciła do niego cierpliwość szybciej niż on do niej.
– Skieruję do pana jeszcze jedną osobę. Jeśli ona też nie będzie panu odpowiadała, dam panu kontakt do konkurencji.
On szukał kogoś, kto odbierałby telefony, zajął się szczegółami tak przyziemnymi jak korespondencja, rachunki, terminarz. Nie potrzebował musztry, starej ciotki czy psychologa amatora, który przeprowadzałby analizę jego artystycznej duszy. Ani seksownej blondynki z głębokim dekoltem, rozsiewającej papiery po całym gabinecie, nie mając pomysłu, jak je posegregować, ale za to mając pomysły na to, czego, oprócz pracy biurowej, powinien chcieć od kobiety artysta. Gdyby nie miał doświadczenia z niewiastami tego rodzaju, może nawet przyjąłby tę ofertę. Wytrzymała trzy dni.
Nie słysząc za sobą żadnych kroków, zatrzymał się i spojrzał za siebie. Dziewczyna wciąż stała przed drzwiami.
– No, na co czekasz? Na specjalne zaproszenie?
Weszła, cicho zamykając za sobą drzwi. Wyglądała, jakby za chwilę miała stąd czmychnąć.
– Długa noc – uśmiechnął się przepraszająco.
Mruknęła coś w odpowiedzi, czego nie dosłyszał, ale pomyślał, że lepiej nie dopytywać. Zaczynała go boleć głowa, a stukot jej szpilek na kamiennych płytkach nie pomagał. Chciało mu się pić, potrzebował też kofeiny. Wszedł do kuchni, która znajdowała się obok salonu. Podłoga tego ostatniego pomieszczenia była obniżona względem reszty domu. Kobieta zatrzymała się na skraju obniżenia i oglądała gotyckie sklepienie sufitu oraz szklaną ścianę wychodzącą na kanion. Wlewające się przez okna światło słoneczne przypominało mu, że większość ludzi odrabia teraz swoją codzienną, ośmiogodzinną pańszczyznę.
Otworzył pokrytą nierdzewną stalą lodówkę i chwycił butelkę soku pomarańczowego. Otworzył, napił się duszkiem prosto z butelki i opuścił ją.
– Możesz powtórzyć, jak się nazywasz?
– Grace Moore.
Wyglądała, jakby nadawała się idealnie do tej pracy: chłodna, spokojna, opanowana. Ładna, około dwudziestu pięciu lat. Smukła i wysportowana. Ale nie w jego typie. Wolał ponętne blondynki, które wiedzą, co jest grane.
Czując na sobie jego badawczy wzrok, spojrzała na niego. Kobiety często na niego patrzyły – ale nie tak czujnie.
– Piękny ma pan widok z okna, panie Velasco.
– A, tak. No cóż, wszystko może się z czasem znudzić – odparł, stawiając sok na blacie. Była ewidentnie skrępowana. Nic dziwnego, biorąc pod uwagę jego mało przyjazne powitanie. Uśmiechnął się delikatnie. Jej twarz nadal była pozbawiona wyrazu. Dobrze. Tu potrzeba pracowitej pszczółki, a nie narzeczonej. Czy pierwsze polecenie służbowe jej nie urazi?
– Umiesz zrobić kawę?
Spojrzała na automatyczny ekspres, który za naciśnięciem jednego guzika umiał zemleć ziarna, zagrzać mleko i zrobić latte w ciągu niespełna sześćdziesięciu sekund.
– Nie filiżankę. Pełen imbryk prawdziwej kawy. W zwykłym ekspresie – dodał, wychodząc i zostawiając kuchnię pod jej opieką.
– Mocną – odpowiedział z korytarza. – Ogarnę się i porozmawiamy.
Wszedł do kabiny prysznicowej, w której zmieściłyby się trzy osoby. Namydliwszy się, uruchomił oprócz górnego natrysku również boczne dysze. Gdyby nie to, że na dzień dobry wywarł na Grace Moore tak złe wrażenie, zaaplikowałby sobie dwudziestominutowy masaż wodny całego ciała. Zakręcił kran i wyszedł z kabiny. Kopnięciem odsunął brudne ręczniki i wziął z półki w szafce ostatni czysty. Kosz na brudne ubrania był przepełniony. W szafie została ostatnia para czystych jeansów. Zakładając czarną podkoszulkę, rozejrzał się w poszukiwaniu butów. Znalazł trampki, które miał na sobie w nocy. W szufladzie nie było ani jednej pary czystych skarpet.
W kuchni unosił się miły zapach kawy. Grace porządkowała zmywarkę.
– Nie kazałem ci sprzątać kuchni.
– Mam nie sprzątać? – przerwała i wyprostowała się.
– Nie. Sprzątaj, sprzątaj.
Pochyliła się do dolnych szafek i znów się wyprostowała, nieco zmieszana.
– Gdzie pan trzyma detergent do zmywarki?
– Wyszedł.
– Ma pan listę zakupów?
– Ty jesteś asystentką. Sporządź.
Zdążyła już wytrzeć granitowy blat. Nie lśnił tak, odkąd się tu sprowadził.
– Gdzie mój sok?
– Chciał pan kawę – powiedziała, nalewając napój do kubka i stawiając przed nim. – Jeśli używa pan śmietanki lub cukru, musi mi pan powiedzieć, gdzie pan je trzyma.
Mówiła bez krzty sarkazmu. Podobał mu się jej speszony uśmiech.
– Wypiję gorzką – skosztował kawy. A więc Grace zdała pierwszy egzamin. – Niezła.
Lepsza niż w Starbucksie, ale nie chciał na razie przesadzać z komplementami. Wszak jej praca będzie wymagała o wiele więcej umiejętności niż tylko parzenie kawy. Miał nadzieję, że będzie bardziej otwarta na szeroki wachlarz obowiązków niż jej poprzedniczki. Jedna z nich powiedziała mu, że kawę to może sobie sam robić.
– Pokażę ci twoje miejsce pracy.
Zaprowadził ją do wschodniego skrzydła domu i otworzył drzwi.
– To wszystko twoje – oświadczył, nie patrząc za nie. I tak znał widok, który właśnie się ukazał jej oczom. Wszystkie pozostałe zatrudnione kobiety miały w tym momencie coś do powiedzenia, żadna z nich natomiast nie miała pomysłu, od czego zacząć. Czy ta nowa podoła zadaniu?
Grace Moore przez kilka sekund stała w milczeniu, po czym przeszła obok niego ostrożnie i utorowała sobie drogę do wnętrza. Rozejrzała się po stertach papierzysk. Drzwi od szafki były otwarte, większość znajdujących się w niej tekturowych pudełek – nieopisana.
Roman miał ochotę wyjść, ale wiedział, że zaraz pojawią się nieuniknione pytania.
– Dasz radę uporządkować mój chaos?
Milczała długo. Zaczynał czuć się winny.
– Odpowiesz coś?
– Tydzień nie wystarczy.
– Nie mówiłem, że masz to zrobić w tydzień.
– Ale żadna asystentka dłużej u pana nie pracowała – odparła, odwracając się w jego stronę.
Konsultantka ją widać ostrzegła.
– No, chyba jakoś tak mniej więcej. Ostatnia odeszła po trzech dniach. Ale jej akurat się wydawało, że artysta potrzebuje tylko modelki do aktów.
– Ja nie pozuję – odpowiedziała Grace, pąsowiejąc.
– Żaden problem – zapewnił, rzucając na nią niedbale okiem, i oparł się o framugę. – Nie tego potrzebuję – dodał. Grace znów się zrobiła niespokojna. Nie może jej wystraszyć... – Potrzebuję kogoś, kto zadba o szczegóły.
– Czy mam pana dokumenty... – wykonała gest w stronę bałaganu – uporządkować w jakiś określony sposób? Ma pan jakieś wskazówki?
– Gdybym je miał, nie byłoby tu takiego bajzlu.
Marszcząc lekko brwi, rozejrzała się po pomieszczeniu.
– Zapewne chciałby pan jakiś prosty system?
– Jeśli taki istnieje. Umiałabyś stworzyć?
– Nie wiem, spróbuję. Łatwiej mi będzie określić, czego pan potrzebuje, gdy się przez to przekopię.
Odetchnął. Jest uczciwa i szczera. Świetnie. Wygląda na to, że będzie doskonale wiedziała, co robić i jak to robić, żeby było zrobione szybko. Im szybciej, tym lepiej.
– W takim razie zostawiam to tobie – oświadczył, dopijając kawę. – Zostaniesz chyba dłużej niż wszystkie poprzednie. – Wykonawszy grymas, który miał być zapewne zachęcającym uśmiechem, odwrócił się w stronę przedpokoju.
– Panie Velasco, musimy jednak porozmawiać o paru istotnych sprawach – zaprotestowała, wychodząc za nim z pokoju.
– Istotnych sprawach? – zatrzymał się, wciąż mając nadzieję, że nic nie zmąci mu poczucia ulgi.
– Na razie biurko i fotel biurowy. Szafki na segregatory, telefon i wszystko, co potrzebne w każdym biurze.
Dbałość o szczegóły.
– Nie wiem, czy ci o tym powiedziano, ale jestem artystą. Nie robię tego, co każdy. Jak na pierwszy dzień pracy masz sporo życzeń.
– Nie mogę przez osiem godzin dziennie, pięć dni w tygodniu siedzieć na składanym krzesełku i pracować przy stoliku do brydża. Na podłodze prawie nie ma miejsca. Jest tam jakiś telefon? – spytała, odwracając się w stronę gabinetu.
– Tak, i komputer, o ile twoja poprzedniczka go sobie nie wzięła.
– Poszukam.
– Naprawdę potrzebujesz tego wszystkiego?
– Tak, jeśli ma być odpowiednio posegregowane, a nie poupychane w stertach jak bobrze tamy.
Jednak nie jest aż tak dobrze, jak się przed chwilą wydawało.
– To są umowy, szkice koncepcyjne, zapytania... papiery pracowe.
Gdyby nie to, że Sandoval przestanie w końcu odbierać od niego telefony, powiedziałby, gdzie Grace Moore może sobie wepchnąć swoją listę zakupów. Ale wiadomo, jak by się to skończyło. W kwestii poszukiwań asystentki, która umiałaby i byłaby gotowa dla niego pracować, znalazłby się w punkcie wyjścia. Na pomysł zatrudnienia kogoś, kto zająłby się „przyziemnymi drobiazgami”, by on mógł się skupić na sztuce, wpadła Talia Reisner.
Tymczasem Grace milczała, najwyraźniej nie mając zamiaru przepraszać. Zresztą czy miał prawo tego oczekiwać?
– Dobrze, kup, co trzeba.
– Gdzie pan robi zakupy biurowe?
– Nie robię. – Podniósł kubek, by stwierdzić, że już wypił całą kawę. – Odkop komputer, to coś znajdę. – Ale najpierw będzie musiał się napić więcej kawy.
– A gdzie pan będzie?
– W studiu!
– Gdzie to jest?
– Na końcu drugiego hallu po schodach na górę... Zwiedź sobie cały dom i rozeznaj się – dodał po namyśle, odwracając się do niej, po czym zostawił ją w korytarzu i z kubkiem termicznym zabranym z ekspresu poszedł do swojego studia.
Przez dwie godziny Roman nie widział swojej asystentki na oczy. Po upływie tego czasu zapukała delikatnie do drzwi i grzecznie poczekała na zaproszenie. Znalazła laptop.
– Mam listę zakupów i ceny. Jeśli ma pan kartę kredytową, mogę zaraz złożyć zamówienie i przywiozą jutro po południu.
– No to załatwmy to. – Rzucił ołówek i sięgnął do tylnej kieszeni. Była pusta. Mruknął słówko na k. – Poczekaj tu! Zaraz wracam!
Portfela nie było także w szafce, na szafce ani na stoliku koło łóżka. Rozgniewany, zaczął przeszukiwać wszystkie kieszenie w brudnych ubraniach. Wreszcie przypomniał sobie, że zostawił portfel w schowku na rękawiczki w samochodzie. Przeklinając głośno, zszedł do garażu.
Grace Moore stała dokładnie w tym samym miejscu, gdzie ją zostawił. Podał jej kartę, ale zamiast ją przyjąć, wręczyła mu laptopa.
– Jeśli akceptuje pan całą listę, może pan wpisać dane z karty.
– Sama to zrób!
Wzdrygnęła się.
– Przecież to pana dane finansowe – westchnęła.
– Które i tak poznasz, jeśli masz dla mnie pracować – odparł, biorąc laptopa. A spojrzawszy na wartość zamówienia, przeklął ponownie. Grace odwróciła się i ruszyła w stronę drzwi.
– Dokąd to?
– Przepraszam. Nie mogę dla pana pracować – powiedziała przepraszająco, choć tonem niepozostawiającym miejsca na negocjacje.
– Chwileczkę! – zaprotestował, odkładając laptopa na rysownicę, i ruszył w pogoń. Grace była już na schodach. – Poczekaj!
Weszła do gabinetu po swoją torbę i założyła ją na ramię. Była blada, oczy miała ciemne. Aż tak ją wystraszył.
– Proszę mnie przepuścić. – Zacisnęła dłoń na pasku torebki i zrobiła krok do przodu. Roman dostrzegł, że już zdążyła sprzątnąć stolik i poukładać papiery w ładne stosiki. Nie może teraz odejść.
– Powiedz chociaż, czemu już chcesz zrezygnować?
– Byłaby tego cała lista.
– Słuchaj – podniósł dłonie w przepraszającym geście – mam po prostu zły dzień.
– Pani Sandoval ostrzegała, że dobrych pan nie miewa – powiedziała drżącym głosem, patrząc mu w oczy. Wyglądało na to, że żałuje, że się jej tyle wyrwało, ale nie mógł nie przyznać jej racji.
– No cóż, nie przysyłała najodpowiedniejszych kandydatek. Cała ta sytuacja była dość irytująca, delikatnie mówiąc.
– To nie moja wina, panie Velasco.
– Nie mówię, że twoja.
– Nie staram się pana rozgniewać – dodała, cofając się o krok.
– Nie gniewam się na ciebie. Po prostu... – Znów mruknął pod nosem coś niecenzuralnego. – Nie wiem, czego dokładnie chcę, ale wydaje mi się, że potrzebuję takiej asystentki jak ty.
Pewnie miała uporządkowane życie. Dwoje rodziców, ładny dom na ładnym osiedlu, prywatna szkoła, college. Klasa. Nie powiedział jej nic, czego nie usłyszałaby na przykład na kasie, ale uznała, że ją obraża. Trzeba z nią ostrożnie, bo naprawdę ucieknie.
– Będziesz pracowała tutaj, ja w studiu. Nie będziemy sobie aż tak bardzo przeszkadzać.
– Praca asystentki osobistej wymaga ścisłego kontaktu z szefem. To wynika z istoty tego stanowiska.
– Słowo „osobisty” ma spory zakres znaczeniowy. – Uśmiechnął się filuternie. Szybko jednak zauważył, że ten kontekst nie przejdzie. – Może nazwać twoje stanowisko jakoś inaczej?
– Niech pan mówi do mnie „pani Moore”.
Odprężała się nieco, ale jednak stawiała granice. W porządku. Uszanuje to.
– Zatem, pani Moore... – Umiał być uprzejmy, gdy sytuacja tego wymagała. Ona tymczasem zmarszczyła brwi, przyglądając mu się badawczo niczym robakowi pod szkłem. – Niech mi pani da chociaż dwa tygodnie, zanim pani zrezygnuje.
– Dwa tygodnie... – powiedziała tak, jakby znaczyło to: „całe życie”; ramiona opadły jej bezwładnie, a torba się zsunęła. – Ale proszę mnie nie wyzywać.
– Jeśli wyrwie mi się przekleństwo, to nie do ciebie, jednak będę ostrożny w twojej obecności. Może tak być? – spytał, podając jej rękę. Zagryzając wargę, przyjęła gest. Jej dłoń była zimna i nieco drżała.
– Muszę wracać do pracy.
Załapał. Jeśli będzie tak efektywna, jak się prezentuje, wszystko może się z czasem ułożyć. Poczuł ciekawość.
– Dlaczego zatrudniasz się przez agencję pracy tymczasowej?
– Tylko to udało mi się znaleźć – przyznała ze wstydem. Poczuł się nieco pewniej.
– Dobrze wiedzieć, że potrzebujesz tej pracy tak bardzo, jak ja asystentki.
Nic nie odpowiedziała. Przechylił głowę, przyglądając się jej badawczo.
– A wcześniej gdzie pracowałaś?
– W public relations.
– I odeszłaś, bo...?
– Redukcja, jak mawiają Anglicy. Ale mam referencje. Chce pan zobaczyć? – spytała, patrząc mu w oczy.
– Sandoval na pewno cię już prześwietliła.
Grace wzięła głęboki oddech.
– Naprawdę potrzebuję tej pracy, ale z pewnością pan rozumie, że tak naprawdę szukam czegoś więcej niż tymczasowe zatrudnienie. Dopóki będę u pana, będę pracowała najlepiej, jak umiem. – Wzruszyła delikatnie ramionami, jakby nie liczyła na to, że jej „najlepiej” wystarczy Romanowi. – Jest pan zupełnie inny od mojego byłego szefa.
– Pewnie jakiś kołtun?
Znów ten rumieniec. W życiu jeszcze nie widział dziewczyny, która się rumieni. A ta? Trzy razy na godzinę.
– Był dżentelmenem.
Ach, więc on nie jest. Ale gdy trzeba, umie takiego udawać.
– To dlaczego cię zwolnił?
– Odszedł na emeryturę i przekazał firmę innemu właścicielowi. A tamci mieli swoich pracowników.
Przyjrzał się jej. Niezbyt mu się podobało, że ktoś inny ustala zasady w jego domu. Ale z drugiej strony zdążyła już w ciągu tych dwóch godzin zrobić więcej, niż tamte cztery razem wzięte. No i polubił ją. W sumie nie wiadomo dlaczego. Może właśnie dlatego, że zupełnie nie jest nim zainteresowana. Byłoby świetnie. Będzie pracować i nie zadawać zbyt wiele pytań.
– Więc zgoda?
– Na dwa tygodnie.
– Dobrze – zaśmiał się. – Oboje mamy co robić. Zajmijmy się zamówieniem, żebyś miała jak pracować.