- W empik go
Argonauci. Tom 1 - ebook
Argonauci. Tom 1 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 274 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Było to mieszkanie milionera. Na sprzętach i ścianach salonów barwy i połyski przelewały się jak na powierzchni konchy perłowej. Zwierciadła odbijały w sobie obrazy, posadzki lśniły jak zwierciadła. Tu i owdzie kobierce ciemne i firanki ciężkie przytłumiały świetność, ale na pozór tylko, w rzeczy samej podnosząc ją do uroczystości prawie kościelnej. Gdzieindziej wszystko jaśniało, błyszczało, mieniło się błękitem, szkarłatem, złotem, bronzem, rozmaitymi odcieniami białości, które wydają z siebie: gips, marmur, mora, kość słoniowa, porcelana. Chińszczyzna, japońszczyzna, style kilku oddalonych wieków, najwyszukańszy wykwint mód najświeższych, lampy, pająki, świeczniki, wazy, sztuka zdobnicza w najwyższym swym rozwoju. Przytem, wiele smaku i umiejętności, pewnego taktu w dobieraniu rzeczy i ożywienia w ich układzie, które niemylnie znamionowały rękę i umysł kobiety wyższej nad pospolitość.
Urządzenie tego mieszkania pochłonąć musiało sumę kolosalną dla biedaków, a dla możnych nawet bardzo znaczną. Właściciel jego był milionerem.
Alojzy Darwid nie odziedziczył milionów, lecz zdobył je własną, żelazną pracą i odtąd, ciągle pracował nad ich pomnożeniem. Pracowitość, energia i pomysłowość jego były niewyczerpane. Interesy zdawały się być dla niego tem, czem jest woda dla ryby: żywiołem dającym swobodę i błogość. Jakie interesy? Przedsiębiorstwa wielkie i powikłane: tworzenie dróg lądowych i wodnych, wznoszenie gmachów publicznych, kupna, sprzedaże, zamiany bogactw różnej natury, obroty pieniężne na targach i giełdach. Ażeby tego wszystkiego dokonywać, trzeba było posiadać przymioty najsprzeczniejsze: śmiałość lwią i ostrożność lisią, szpony jastrzębie i elastyczność kocią.
Było to życie pędzone przy stole karcianym, który stanowiła całkowita przestrzeń olbrzymiego państwa; była to długoletnia i zażarta poniterka do banku, trzymanego najczęściej przez ślepy los. Bo rachuba i umiejętność, znacząc tu bardzo wiele, nie mogły w zupełności usuwać tego, co jest trafem. Więc trzeba było nie dawać się obalić trafowi, pod ciosami jego przypadać do ziemi i kurczyć ścięgna, ale tylko dlatego, aby uczynić skok elastyczniejszy, cios odbić i nowy łup pochwycić. Była to pomyślność wzbierająca i opadająca jak rzeka, była to także gorączka, nieustannie kąpana w chłodnej rozwadze i rachubie.
Zresztą, bryczki pocztowe, wagony, dzwonki na dworcach, naglące do pośpiechu, iskrzące się śniegi dalekich północy, góry piętrzące się na granicy, rozdzielającej dwie części świata, rzeki przerzynające przestwory bezludne, horyzonty – podkreślone ponuremi liniami od początku wieków samotnych tajg. Potem, na przemian: zgiełk, blask, ścisk, świetność stolic, a w stolicach mnóstwo drzwi, z których jedne naoścież otwarte, inne zamknięte szczelnie; więc względem tych drugich giętkość kociej łapy, robiącej szczeliny tam, gdzie dużego otworu uczynić niepodobna.
Rodzinę wypadało opuszczać na długie miesiące, niekiedy na całe lata, a nawet żyjąc z nią pod jednym dachem, stawać się jej rzadkim gościem, a nie być nigdy jej stałym, poufnym towarzyszem. Na stałość, poufność, wszelką czułość w stosunkach z ludźmi, nawet najbliższymi, Alojzy Darwid czasu nie miał, zarówno jak nie miał go dla skupienia myśli na przedmiotach jakichkolwiek, nie zostających w związku z cyfrą, linią, datą, czyli okami tej sieci, w którą oplatał swoją myśl i swoją żelazną pracę.
Co do uciech i rozkoszy życia, bywały niemi czasem miłostki, zapalane naprędce, w przejeździe, przelocie i rozwiewające się razem z dymem pędzącej naprzód lokomotywy, czasem przysmaki właściwe strefom rozmaitym, albo wspaniały krajobraz przemocą wdzierający się do oczu i w mgnieniu oka znikający, albo jeszcze kilka godzin ożywionej gry karcianej – ale nadewszystko stosunki z różnorodnymi wierzchołkami społecznymi, które były z jednej strony użyteczne, a z drugiej dla miłości własnej niezmiernie zaszczytne. Pieniądze i znaczenie – były to dwie osie, około których obracały się wszystkie uczucia, myśli i żądze Darwida, a przynajmniej zdawać się mogło, że wszystkie, bo któż upewnić zdoła, że w człowieku istnieje tylko to, co objawia się w jego czynach? Nikt najpewniej, ani nawet on sam.
Teraz, po trzyletniej nieobecności, Aloizy Darwid, od kilku miesięcy zaledwie powrócił do rodzinnego miasta i na łono rodziny, pośród której, tak jak i dawniej, bywał rzadkim i roztargnionym gościem. Pracował znowu. Odrazu, w pierwszym tygodniu, niemal dniu, upatrzył tu nowe pole do pracy i szło mu bardzo o to, aby je zagarnąć i roztoczyć na niem swe Heraklesowe boje. Lecz zależało to od pewnej osobistości, umieszczonej bardzo wysoko i do której dotychczas dotrzeć nie mógł.
Już kilka razy kocia łapa zaokrągliła się dla wytworzenia szczeliny w drzwiach zamkniętych – nadaremnie! Żądał parogodzinnej, poufnej rozmowy i otrzymać jej nie mógł. Chwycił się środka, który nieraz oddawał mu usługi skuteczne.
Znalazł indywiduum, posiadające sztukę wciskania się wszędzie, wyjednywania wszystkiego, wygrzebywania z pod ziemi stosunków, okoliczności, wpływów. Indywidua podobne bywają zwykle mętne, ale nie obchodziło go to wcale. Mniemał, że spodem życia muszą płynąć męty, podobne do mułu rzek, toczących piasek złoty. Z lekceważącym uśmiechem myślał o mętach, ale nie wahał się brać ich w dłoń, aby przyjrzeć się, czy nie zawierają złotych ziaren. Mętnych pomocników swoich nazywał ogarami, bo tropiły zwierzynę w gąszczach niedostępnych dla myśliwca. Mniejszego wzrostu, prawie niewidzialni, lepiej jeszcze od niego umieli kurczyć się, przeskakiwać i podłazić. Takiego ogara wy – puścił przed kilku dniami po audyencyę pożądaną i dotychczas wieści o nim nie miał. Niepokoiło i niecierpliwiło go to ogromnie. Radby już był rzucić się na nową pracę, jak lew na arenę i na łup.
Zmrok wieczorny opuszczał się na szereg wielkich i małych salonów. Aloizy Darwid, w gabinecie urządzonym z bogactwem tak poważnem, że prawie surowem, w obfitem świetle lamp, przyjmował ludzi przybywających ze sprawami rozmaitemi: ze sprawozdaniami, rachunkami, propozycyami, prośbami.
W gabinecie tym wszystko było ciemne, ciężkie, rozmiarów dużych, drogocenne, ale nie bijące w oczy. Najmniejszej jaskrawości, ani fantastyczności, tylko powaga i komfort. Książki za szybami wspaniałej szafy, dwa wielkie obrazy na ścianach, biuro z mnóstwem papierów, pośrodku pokoju stół okrągły, okryty mapami, broszurami, grubymi tomami; dokoła stołu fotele ciężkie, nizkie, głębokie. Pokój był obszerny, pod bardzo wysokim sufitem, z którego zwieszała się nad okrągłym stołem wspaniała, jasno paląca się lampa.
Daleki protoplasta Aloizego Darwida, Jazon Argonauta, wcale inaczej wyglądać musiał, gdy płynął do Kolchidy po złote runo. Czas, zmieniając sposoby walczenia, odpowiednio do nich rzeźbi kształty rycerzy. Jazon ufał sile ramienia i miecza, Darwid tylko mózgowi i nerwom. Wiec mózg i nerwy rozwinęły się w nim ze szkodą muskułów, wytwarzając przecież siłę specyalną, na której trzeba było znać się, aby ją poznać w postaci szczupłej, niewysokiej, w twarze z policzkami pociągłymi i okrytymi skórą suchą, bladą, tak ruchliwą, jakby drgała od każdego z powiewów, niosących okręt ku brzegom pożądanym.
Z obu stron policzków prawie miedzianą rudością iskrzyły się wązkie pasy faworytów, których jedwabiste końce opadały na sztywny kołnierz koszuli; rudawy wąs, krótki i twardy, ocieniał wargi cienkie, bladawe, mające uśmiech, w którego zmienności spoczywała wielka wymowa: zachęcał on, onieśmielał, pociągał, zatrzymywał w oddaleniu, pochwalał, niedowierzał, przymilał się, drwił – często drwił. Ale głównem siedliskiem siły zdawały się tu być oczy, zatrzymujące się na każdym przedmiocie uważnie i długo, ze źrenicą stalową, zimną, bardzo głęboką i pełną świateł przenikliwych, często ostrych, pod brwiami wypukłemi, które linią rudą podkreślały czoło wysokie, powiększone jeszcze przez zaczynającą się łysinę, mające gładkość i połysk kości słoniowej, a pomiędzy brwiami gruby snop zmarszczek, jak chmurę myśli i troski. Była to twarz zimna, rozumna, energiczna, z wytłoczonem pomiędzy brwiami piętnem myśli i przeciągniętym przez usta rysem ironii.
Prawnik, jeden z najsłynniejszych w tem wielkiem mieście, trzymając w ręku otwarty tom kodeksu, czytał głośno szereg jego ustępów. Darwid w postawie stojącej słuchał uważnie, ale w uśmiechu jego wzrastała ironia, a gdy głos czytającego umilkł, przemówił z cicha. Jedną z właściwości jego był ten głos o dźwiękach jakby przez ostrożność przytępionych.
– Przepraszam, ale to wszystko, co pan przeczytał, nie stosuje się do zajmującego nas wypadku.
Wziąwszy z rąk prawnika książkę, przerzucał przez chwilę jej stronice i z kolei czytać zaczął. Do czytania używał binokli w rogowej oprawie, od której pogłębiała się żółtawa bladość jego suchej twarzy. Słynny prawnik zmieszał się i zadziwił.
– Ma pan słuszność. Myliłem się. Zna pan prawo wybornie.
Jakżeby mógł go nie znać, skoro było mu i orężem i klapą bezpieczeństwa!
Prawnik, zasiadł w milczeniu na jednym z rozłożystych i nizkich foteli, a z kolei budowniczy rozłożył na stole plan gmachu publicznego, który, przed rozpoczęciem robót na wiosnę, musiał być w zimie wykończony. Darwid słuchał znowu, milcząc, myśląc, patrząc na wskazywane rysunki źrenicami stalowemi, w których czasem przelatywały iskry pomysłów, wytryskających z mózgu i które po chwili biegłemu specyaliście przedstawiać zaczął. Mówił z cicha, płynnie, bardzo zwięźle i jasno. Budowniczy odpowiadał z uszanowaniem i jak przedtem prawnik, nie bez pewnego zdziwienia. Boże wielki! ten człowiek umiał wszystko i znał się na wszystkiem; po obszarach prawoznawstwa, matematyki, budownictwa przechadzał się swobodnie, jak po swoim pokoju! Darwid spostrzegł zdziwienie otaczających i na ważkich wargach osiadła mu ironia. Czy ci ludzie wyobrażają sobie, że on mógł do takich przedsięwzięć zabierać się jak ślepiec do rozpoznawania barw? Czynią tak niektórzy i giną! On rozumiał, że dziś tylko wiedza kolosalna może być fundamentem dla wznoszenia piramidalnych fortun i jedna tylko jego pamięć znała te długie szeregi nocy, które przepłynęły mu nad głową bezsenną i zdobywającą wiedzę.
Teraz stanął przy stole chłopak wysmukły, chudy, z genialnym wyrazem w ciemnych oczach, w odzieży zniszczonej, z gestami prawie rubasznymi. Był to artystarzeźbiarz, bardzo młody, ale już sławny, z początkami suchot, wytryskującymi na twarz zbyt silnym rumieńcem i blaskiem oczu, a z piersi kaszlem krótkim i ostrym. Mówi! o rzeźbach ornamentacyjnych, które miał wykonać dla gmachów, wznoszonych przez wielkiego przedsiębiorcę, pokazywał rysunki, rozwijał pomysły, wpadał w zapał, mówił coraz głośniej, kaszlał coraz częściej. Darwid podniósł głowę, wrażliwa skóra na policzkach mu zadrgała i ruchem delikatnym, końcem dwóch białych i cienkich palców dotknął ramienia artysty.
– Niech pan odpocznie – rzekł – panu szkodzi długie mówienie.
Potem do innych obecnych przemówił:
– Moja młodsza córka tak samo kaszle, i… niepokoi mię to trochę…
– Możeby do Włoch – zaczął budowniczy.
– Zapewne… myślałem już o tem, ale lekarze nie widzą nic groźnego…
Zwrócił się do rzeźbiarza:
– Panu trzebaby zwiedzić Włochy, skorzystać tam ze zbiorów sztuki i – z klimatu.
Artysta, nie rad z wmieszania się w jego sprawy, nie odpowiedział bezpośrednio, lecz zaczął dalej przedstawiać i motywować swoje projekty, ale krótki oddech i coraz częściej powtarzający się kaszel mowę mu utrudniały. Wtedy Darwid wyprostował się i mówić zaczął:
– Na rzeczach sztuki znam się bardzo mało, nie dlatego, abym je lekceważył, owszem, sztuka musi być potęgą, skoro świat przed nią czołem uderza, ale dlatego, że czasu nie miałem. Niech się więc pan dalej nie utrudzą przedstawianiem mi swych pomysłów i zamiarów. Z góry je zatwierdzam, wiedząc dobrze co czynię. Wszakże to książę Zenon, którego umysł i dobry smak podziwiam, doradził mi udanie się do pana. U niego też widziałem dzieła dłuta pańskiego, które mię zachwyciły. Powiadają niektórzy, że my, przemysłowcy i finansiści, posiadamy w sobie tylko materyę, a nie posiadamy Psychy. Jednak Psyche pańska, która przyozdobiła pałac księca, sprawiła na mnie wrażenie takie, jak gdybym nie był samą materyą.
Ironia zalała mu wargi, ale z uprzejmością wzmożoną rzekł do rzeźbiarza:
– Ustanówmy cyfrę honoraryum.
I spiesznie dodał:
– Niech mi pan pozwoli wziąć inicyatywę.
Tonem zapytania wymówił cyfrę bardzo znaczną. Artysta skłonił się, utaić nie chcąc, lub nie mogąc, zdziwienia i uciechy. Darwid zlekka wziął go pod ramię i poprowadził ku wielkiemu biuru, którego jedną z szuflad otworzył. Pozostali przy okrągłym stole prawnik i budowniczy zamieniali się spojrzeniami.
– Protegowany księcia! – szepnął jeden.
– Zręczność! reklama! – odszepnął drugi.
Darwid zaś do młodego rzeźbiarza mówił:
– Ze słyszenia wiem, iż rzeźbiarze przed rozpoczęciem robót potrzebują ponosić znaczne koszta na wstępne przygotowania. Oto zaliczka. Niech pan się nie krępuje. Pieniądze powinny być na usługi talentu.
Artysta był zdumiony. Wcale inaczej wyobrażał był sobie tego milionera.
– Pieniądze powinny być na usługi talentu! – powtórzył. – Pierwszy raz słyszę to z ust posiadacza pieniędzy! Czy doprawdy pan tak myśli?
Darwid zaśmiał się, ale wnet spochmurniał.
– Mój drogi panie – rzekł – ja myślę, że dałbym mnóstwo pieniędzy za to, aby takiego kaszlu jak pański na świecie nie było.
– Dlatego, że córka pańska… – zaczął rzeźbiarz, ale Darwid już ochłódł, zesztywniał i zwracał się ku ogrągłemu stołowi. Jednocześnie lokaj oznajmił we drzwiach nowego gościa:
– Pan Artur Kranicki.
Tuż za lokajem gość wszedł i rozminął się u drzwi z odchodzącym rzeźbiarzem.
Był to człowiek, który piąty dziesiątek lat dźwigał z młodzieńczą elastycznością ruchów i przymilonym, zalotnym wyrazem na pięknej jeszcze twarzy. Wogóle zdawał się być oblany ostatkami wielkiej piękności męskiej, z za których, jak zbrukana podszewka z dziur świetnej niegdyś odzieży, ukazywała się starannie tajona, może nawet przedwczesna starość.
Wysoki brunet, z regularnym, czarnymi faworytami otoczonym owalem twarzy, z włosami, których czarne kędziory niedobrze zakrywały rozpoczynającą się z tyłu głowy łysinę, z wąsem nad rumianemi wargami młodzieńczo podniesionym, młodzieńczym krokiem przebywał gabinet, z wyraźną intencyą powitania pana domu w sposób serdeczny i poufały. Ale w zimnych oczach Darwida zaświeciły błyski prawie groźne; końcami palców zaledwie dotknął wyciągniętej ku niemu ręki gościa, białej, podłużnej, prawdziwie rasowej, bardzo wypielęgnowanej.
– Przebaczenia, przebaczenia, kochany pa – nie Aloizy, że przybywam w tej godzinie, w tej właśnie godzinie twoich ważnych, ogromnych, kolosalnych zajęć! Ale otrzymawszy wezwanie twe, pospieszyłem…
– Tak, – rzekł Darwid – potrzebuję pomówić z panem… Niech pan chwilę zaczeka.
Zwrócił się ku stojącym u stołu dwom ludziom, którzy na przywitanie jego z Kranickim patrzyli z niepodobną do utajenia ciekawością. Oddawna już każde spotkanie się Darwida z tym wiecznym gościem i epigonem arystokratycznych rodów posiadało właściwość obudzania ciekawości ludzkiej. Darwid nie wiedział o tem długo; teraz, od niedawna się dowiedział, i bystry wzrok jego pochwycił na ustach znakomitego prawnika ledwie dostrzeżony uśmieszek, na którego spotkanie podobnyż zleciał z ust budowniczego. Kilka minut jeszcze rozmawiał z nimi, poczem odchodzących przeprowadził do drzwi, i gdy zamknęły się, rzekł do pozostałego gościa:
– Teraz służę panu.
Nikt nigdy nie widział służby, tak lodowato zimnej i mającej w sobie odcień powściąganej groźby. To też Kranicki dłużej niż było trzeba, umieszczał kapelusz na jednym ze sprzętów, a pochyloną twarz jego oblał wyraz niepokoju, który w mgnieniu oka przez zmarszczenie czoła i osunięcie się w dół policzków, uczynił ją o lat dziesięć starszą. Z gracyą jednak ruchów pomimowolną, bo oddawna w zwyczaj przeszłą, zwrócił się ku Darwidowi:
– Pisałeś do mnie, kochany panie Aloizy… – Wezwałem pana – przeciął mu mowę Darwid – w celu zaproponowania pewnej umowy i zamiany…
Z dużej, podługowatej księgi wycinał kartkę, na której przedtem już śpiesznie kilka słów nakreślił, i podając ją Kranickiemu, zaczął: – Oto jest czek do banku na sumę… znaczną… Interesy pana, jak słyszałem, są w stanie bardzo niepomyślnym.
Twarz Kranickiego rozpromieniła się od radości i znowu o lat dziesięć odmłodniała. Biorąc podawany mu czek, z pewnem jednak wahaniem zaczął:
– Kochany panie Aloizy… ta przyjacielska prawdziwie usługa, którą mi oddajesz, nawet bez prośby z mojej strony, to prawdziwa wspaniałomyślność, ale chciej wierzyć, że gdy tylko dochody z dóbr moich znowu się powiększą…
Darwid przerwał mu znowu:
– Zbyt dawno znamy się, abym mógł nie wiedzieć, jakiemi są dobra pana i jakie pan z nich może mieć dochody. Pan nie ma żadnych dóbr. Pan ma jedną wioskę niedużą, której dochody nie starczyły nigdy na zaspokojenie połowy nawet potrzeb pana. W tej wiosce spędziłby pan życie, wielkiemu światu nieznany, gdyby matka pana nie była krewną księcia Zenona i kilku innych koron dziewięciopałkowych. Ale ponieważ miał pan przez matkę parentelę tak świetną, więc wielki świat straty tej nie poniósł. Wiem o panu wszystko. Niech pan pod żadnym względem nie próbuje w błąd mnie wprowadzić… Wiem wszystko.
Na ostatnich wyrazach kładł nacisk, który zdawał się wprawiać Branickiego w zmieszanie głębokie, nad którem zapanować nie mógł.
– Parole d'honneur – zaczął – nie rozumiem, nie pojmuję… Taka prawdziwie przyjacielska usługa i taki ton… nie rozumiem…
– Zaraz pan zrozumie. Ta ofiarowana panu suma to nie usługa przyjacielska, lecz prosty akt handlowy. Wymagam naprzód, aby pan wszelkie stosunki zerwał z synem moim Maryanem.
Kranicki cofnął się o kilka kroków.
– Z Marysiem! – zawołał, jakby uszom swoim wierzyć nie chcąc; – ja z Marysiem zerwać mam wszelkie stosunki! Czy podobna? Dlaczego? Jak to być może? Przecież Pan sam….
– To prawda, sam dałem temu początek. Pragnąłem, aby rodzina moja, stale i w częstej nieobecności mojej tu mieszkająca, mogła obracać się w sferze stosunków dla mnie najpożądniejszej, i prosiłem, aby pan był łącznikiem pomiędzy nią a tą sferą…
– Żądanie spełniłem – podnosząc głowę, z kolei przerwał Kranicki.
Darwid, twardo w twarz mu patrząc, mówił z cicha powoli, a lód jego głosu zdawał się czasem pękać od zamkniętego w nim kipiątka namiętności.
– Tak, ale zdemoralizował mi pan syna. Sam przez się nie doszedłby do takiego stopnia marnotrawstwa i zepsucia. Pan to odciągnął go od nauk, zaprawił do wszystkich możliwych sportów, wprowadził do wszystkich miejsc zabawy, od najwyższych do najniższych. Wróciwszy tu po trzyletniej nieobecności, znalazłem Maryana zwiędłego moralnie. Na szczęście, jest jeszcze dziecko, ma lat dwadzieścia trzy, może być uratowanym. Akcyę ratunkową rozpoczynam od wzbronienia panu jakichkolwiek dalszych stosunków z moim synem.
Nie czyniąc wcale gestów, nie podnosząc głosu, Darwid przy ostatnich słowach stał się groźnym. Palce jego wpiły się w stół, o który opierał rękę. Snop zmarszczek pogłębił się pomiędzy brwiami, oczy miały blask stalowy, cały był nienawiścią, złością, wzgardą. A i Kranicki, który zrazu słuchał go tak jak od zdziwienia odejść nie mógł, gniewem wrzał.
– Plait-il? – zawołał – co pan mówi? Czy słuch mnie nie myli? Pan mi czyni wyrzuty! Mnie, który w czasie wiecznych zaiść i nieobecności pana, od lat kilkunastu, jestem można powiedzieć, jedynym opiekunem pańskiej rodziny i przewodnikiem pańskiego syna? A to dobre! więc pan już nie pamięta naszej dawnej zażyłości i tego, że to ja, ja zapoznałem pana z najwyżej postawionymi domami tego miasta i całego kraju? Więc pan nie pamięta zwierzeń swoich, że chciałby córki swoje wydać za mąż w tych sferach, do których moje stosunki mogły być wygodnym mostem? Więc pan nie pamięta próśb swoich, abym wprowadzić Marysia w towarzystwa najlepsze i zaprawiać do zwyczajów, panujących w tych towarzystwach. To wyborne! Pan sobie spokojnie robił swoje miliony, jeżdżąc po nie na krańce świata, ja spełniałem wszystko, czego pan sobie życzył i spotykam się teraz z wyrzutami, co najmniej niedelikatnie wypowiadanymi… des reproches, des crossiéretés. Mais ca n'a pas de nom! c'est inoui! To wymaga zadośćuczynienia, satysfakcyi honorowej…
Oburzenie jego było szczere i głębokie i wytrysnęło na twarz jeszcze piękną ciemnym rumeńcem. Na Darwida zaś spadło zrazu osłupienie kamienne. Tak, tak, człowiek ten mówił prawdę. Człowieka tego używał do swoich celów, lubił go, prawie kochał i obdarzał zaufaniem wielkiem. Nie zbadał go, nie poznał; alboż miał czas na badanie i poznawanie ludzi, którzy w interesach jego udziału nie brali? Ale faktem było, że cokolwiek się stało, stało się z jego własnej woli. Z dna piersi, z tajemnego legowiska, podniósł się kłąb wężów, i ckliwy, zimny, ślizki, pełzł mu pod gardło. Podniósł jednak głowę.
– W tem, co pan powiedział, jest wiele prawdy; drugiem stanowczem niemniej żądaniem mojem jest, abyś w domu moim bywać przestał.
Kranickiemu krew zalewała czoło, i wyrazy świstały w ustach, gdy zawołał:
– Wobec takich usposobień pana dla mnie, jakże mam tłómaczyć sobie tylko co wyrządzoną mi przysługę?
– Jako zapłatę za te, które pan mnie, albo mojej rodzinie kiedykolwiek oddał. Płacę, kwitujemy się wzajemnie i żegnamy – na zawsze.
– Panie! – zawołał Kranicki: – nie pan jeden istnieje na świecie, nie pana jednego wola może mi otwierać, albo zamykać drzwi tego domu…
Darwid, tak blady, że nawet wązkie wargi kropli krwi nie zdawały się posiadać, dobył z pugilaresu i w dwóch palcach Kranickiemu ukazał liścik w kopercie małej, eleganckiej, noszącej adres pani Malwmy Darwidowej. Kranickiego ciemne rumieńce znikły bez śladu, zbladł bardzo i rękę oparł o poręcz fotelu; oczy mu się szeroko rozwarły. Kilka sekund trwało milczenie; pomiędzy tymi dwoma pobladłymi jak płótno ludźmi, wisiała groza odkrytej tajemnicy. Darwid pierwszy, głosem tak zdławionym, że ledwie dosłyszanym, mówić zaczął:
– Jakim sposobem list ten dostał się w moje ręce, mniejsza o to! Po prostu trafem. Takie trafy są bardzo pospolite, a to tylko mają w sobie dobrego, że kładą czasem koniec oszustwu i – podłości.
Kranicki, ciągle blady bardzo i tylko z czer – wonemi plamami wybijającemi się na czoło, nagle bardzo postarzałe, postąpił kilka kroków i stanął naprzeciw Darwida, okrągłym tylko stołem od niego rozdzielony. Słumionym głosem, ale czarne, rozżarzone oczy śmiało w twarz Darwida wlepiając, przemówił:
– Oszustwo! podłość! łatwo to powiedzieć! Czy pan nie wiedział o tem, że żona pana była w pierwszej młodości naszej prawie narzeczoną moją?
Darwid, ustami zalanemi ironią, odpowiedział:
– Którą pan opuścił z rozkazu mamy, posyłającej pana do stolicy po złote runo…
– A kiedy pan po swoje jeździł na krańce świata – odpowiedział Kranicki – uznał pan za stosowne pozostawić mię na straży kobiety, którą niegdyś kochałem. Uważał się pan za niezwyciężonego nawet wtedy, gdy dzieliły ją z panem setki albo tysiące mil…
– Przerwijmy tę śmieszną dyskusyę… – zaczął Darwid.
– Co do mnie – żywo wtrącił Kranicki – kończę ją ofiarowaniem panu satysfakcyi takiej, jakiej tylko pan ode mnie żąda. Oczekuję świadków pana…
Darwid zaśmiał się głośno, ostro.
– Pojedynek! Czy pan myśli, że świat o przyczynie jego wiedzieć nie będzie? Jak wyszła natem pańska dawna narzeczona… mniej dbam, chociaż dbać muszę, bo nasi moje nazwisko, ale mam córki i interesy…
Milczał chwilę, potem dokończył:
– Skandal mógłby zaszkodzić moim interesom, a najpewniej zaszkodziłby przyszłości moich córek… Dlatego ani wyzwę pana na pojedynek, ani lokajom swoim obić nie rozkażę!
Drgnienie wstrząsnęło Kranickim od głowy do stóp, jakby pod dotknięciem ciosu; wyprostował się, zmężniał, i zmiąwszy w dłoni trzymany dotychczas czek bankowy, tą papierową kulą tak celnie w twarz Darwidowi rzucił, że odbiła się o początek miedziano-rudych faworytów i stamtąd pod stopy mu upadła. Potem z ruchami elastycznymi i pełnymi nieświadomej i niepospolitej już gracyi, zwrócił się ku drzwiom i wyszedł. Darwid pozostał sam. W pokoju obszernym, wysokim, bogato przybranym w obfitem świetle drogocennej lampy, pozostał sam, i obu rękoma objąwszy pochyloną głowę, białymi, suchymi palcami ścisnął ją, jak kleszczami. Ileż zgryzot i niepokojów spotkało go tu po nieobecności długoletniej! Znajdowało się wśród nich coś potężniejszego, nawet nad zgryzotę i niepokój. Kłąb wężów przewalał się mu Hr piersiach i pełzł pod gardło. Był to ból, zmieszany z uczuciem nieznośnego niesmaku. Ale Darwid unikał wyrażeń górnobrzmiących i nie powiedziałby, ani pomyślał nigdy: ból, niesmak. To sposób mówienia poetów i próżniaków. On, człowiek żelaznej pracy, znał tylko słowa: zgryzota, niepokój, kłopot. Co on teraz uczyni z tą kobietą? Przepędzić ją jak zwierzątko, które przez właściciela swego w mleku i miodzie kąpane do krwi go ukąsiło? Niepodobna. Dzieci, zwłaszcza córki, interesy, stanowisko – dom… Skandale wszechstronnie są szkodliwe. Więc lżyć z nią dalej pod jednym dachem, spotykać się z widokiem jej twarzy, jej oczu… tych oczu, które jednak dawniej, niegdyś, były dla niego… Tak, inaczej nie można. Trzeba będzie znosić to i tylko panować nad sobą, mocno panować aby do żadnych scen, wyrzutów, eksplikacyi, nie dopuścić. Naturalnie, żadnych scen, kłótni, tłomaczeń. Bo naprzód, na co się to przydać może? Daremny tylko wydatek energii, której mu tyle potrzeba! A potem, najlepszą karą dla tej kobiety będzie właśnie to niezłomne milczenie które pomiędzy nią a sobą postawi, jak ścianę nieprzebytą. Ze słów, choćby jak miecze cych, może jeszcze dobyć się jakiś dźwięk, jakaś iskra nadziei lub wybawienia, ale milczenie, z utajoną w niem świadomością tego, co zaszło, to grób, w który codziennie, od początku do końca dnia, kłaść się będzie i duma tej kobiety i wszystko, co w niej jeszcze ludzkiego pozostać mogło. Wzgarda jak grób milcząca. Będzie jadła jego miliony, zmieszane z jego wzgardą, będzie stroiła się w jego miliony, przetkane jego nienawiścią. Nienawiścią? O! niezawodnie. Nienawidzi ją namiętnie, bez granic' i tylko czasem, czasem, imię jej dziwnie kołace mu po mózgu takimi dźwiękami, jakby to były echa rzeczy bardzo drogich, ubiegłych i nieodżałowanych. Czy podobna? Czy podobna, aby to czyniła ona, Malwina, ta niegdyś dzieweczka idealna, a potem, przed dziesięciu jeszcze laty kobieta tak kochająca, że gdy odjeżdżać miał na długo, z płaczem rzuciła mu się do kolan błagając, aby nie odjeżdżał! Scenę tę pamięta doskonale. Jej włosy, mające kolor bladego złota, w nieładzie rozsypały się wówczas po piersi plecach… pyszne włosy, w których oprawie łzy, zalewające twarz, świeciły jak brylanty!…
Podniósł głowę, wyprostował się. Co za głupstwo! Na jakie sentymenty i egzaltacyę traci on czas i energię! Potrzebuje ich przecież na co innego. Potrzebuje skupić wszystkie siły, aby.
do pożądanego celu doprowadzić nowe swoje namiary. Dlaczego ten ogar nie ukazuje się dotychczas i pożądanej wieści nie przynosi? Ach, gdyby mu się udało zdobyć godzinę, jedną tylko godzinę tej rozmowy, przekonałby, podbił, współzawodników zwyciężył i nowe pole pracy i spekulacyi w wyłączne posiadanie swe zagarnął! Są przeszkody, intrygi, konkurencye niebezpieczne, wie o tem i to właśnie najbardziej go podnieca. Teraz zwłaszcza, przy tych zgryzotach i niepokojach, to zwycięstwo i ta nowa praca byłyby mu łyżką haszyszu i szklanką mocnego, pokrzepiającego wina. Trzeba pojechać do rekursy. Gra w karty, której tam często kilka godzin nocnych poświęca – nic osobliwie przyjemnego, ale grywa z ludźmi wysoko stojącymi w świecie, albo takimi, którzy mu dla interesów są potrzebni. Znajdzie też tam może i tego człowieka, którego od dni już kilku oczekuje nadaremnie.
Wyciągnął rękę do guzika elektrycznego dzwonka, gdy za portyerą, nawpół osłaniającą drzwi w głąb mieszkania prowadzące, ozwał się głos cienki i nieśmiały, trudno było rozpoznać odrazu czy dziecinny, lub dziewczęcy: – Można wejść?
Darwid spiesznie postąpił ku drzwiom, spiesznie też mówiąc:
– Można! Można.
Jednocześnie, z czarnej ciemności, która zalegała salon sąsiedni, na obfite światło napełniające gabinet, wysunęła się dziewczynka piętnastoletnia, w jasnej sukni, bardzo wysoka i bardzo szczupła, cienka w pasie, z piersią wązką. Ogromny warkocz barwy bladego złota, zdawał się ciężarem swym odginać nieco w tył jej małą, zgrabną głowę; drobna, okrągła twarz miała rumieniec wiosenny, usta wiśniowe i pod lukami brwi ciemnych duże, ciemne oczy. Tuż za rąbkiem jasnej sukni tego dziecka toczyło się stworzonko niewielkie i kudłate, kulka z popielatych jedwabiów, piesek pinczerek.
– Karo! – zawołał Darwid – przyszłaś przecie, maleńka! Tyle razy ci mówiłem: wchodź zawsze śmiało! Jakże się czujesz? Nie bardzo dziś kaszlałaś? Odbyłaś codzienną przejażdżkę? Z kim jeździłaś? Z miss Mary, czy z Ireną? Chodź, chodź, usiądź tu, na fotelu.
Trzymał jej drobną rękę w swojej i prowadził ją ku stołowi, otoczonemu fotelami. W ruchach jego było coś uprzedzającego i wytwornego: jakby grzeczność dla osoby bardzo miłej a mało znanej, posunięta do tego stopnia, na którym otrzymuje nazwę galanteryi. Łączyło się z nią uczucie uciechy. Ona, także ucieszona i uśmiechnięta, była jednak spłonioną i zmieszaną. Drobnym krokiem obok niego postępując, co chwila nizko pochylała się ku jego ręce i składała na niej pocałunek. Było to, pełne nieśmiałego wdzięku, wpół swawolą. Oboje wyglądali na ludzi bardzo ucieszonych ze spotkania, ale zostających z sobą w stosunku ceremonialnym. Przyjmował ją w gabinecie swoim jak królewnę, posadził na fotelu, poczem, usiadłszy bardzo blizko, ręce jej zatrzymał w swoich. Pomiędzy nimi, na brzeżku sukni swojej pani, usiadł w postawie zaniepokojonej i niepewnej pinczerek z popielatą siercią; znać było, że nie był przyzwyczajony do znajdowania się w tem miejscu. Ona także, z wyrazem nieśmiałej szczęśliwości na rozwartych w uśmiechu ustach, wodziła wzrokiem po sprzętach i ścianach, niepewna czy ma mówić, nie wiedząc może co mówić. Trzymała się bardzo prosto; drobna jej ręka nieruchomo spoczywała w obu ojcowskich dłoniach. Nakoniec, cichutko przemówiła:
– Tak mi tęskno było do ciebie, ojczulku, tak chciałam porozmawiać z tobą, że… przyszłam.
– Wybornie zrobiłaś, maleńka. Dlaczego nie przychodzisz częściej? Ilekroć przyjdziesz, zrobisz mi zawsze wielką przyjemność.
Mówiąc, patrzał ciągle w twarz jej, prawie dziecinną. Tak podobną była do matki, że poprostu odradzała się w niej młodość Malwiny. Tylko, że Malwina, w czasie gdy ją poznał, była znacznie starszą; ale te same włosy bardzo jasne i oczy z ciemną brwią i źrenicą, ten sam wykrój czoła. Z pogłębionym snopem zmarszczek pomiędzy brwiami, powtórzył:
– Dlaczego nie przychodzisz częściej?
– Jesteś, ojczulku, zawsze tak zajęty! – szepnęła.
– Więc cóż? – spiesznie i szorstko odpowiedział. – Powiedziałaś to z wyrzutem w głosie. Czy zajęcia moje są występkiem? Praca, owszem, jest zasługą, wartością człowieka. Dzieci moje wyżej niż ktokolwiek cenić powinny moją pracę, bo pracuję dla nich zarówno, albo i więcej jeszcze, niż dla siebie!
Ani spodziewał się mówić do tego dziecka głosem tak szorstkim i z taką chmurą na czole; ale przyszło mu to skądciś, z wewnątrz, z dalekiego uczucia czegoś, czemu dotychczas nigdy w oczy nie spojrzał. Wszakże on tej dziewczynki prawie nie znał! Gdy po raz ostatni odjeżdżał, była dzieckiem; teraz zupełnie prawie dorosła.
A ona, w mgnieniu oka zsunęła się z nizkiego fotelu na kobierzec, i klęcząc, ze splecionemi rękoma, prędko, gorąco mówić zaczęła: